Wiersze wybrane - ebook
Wiersze wybrane - ebook
Tomasz Różycki jest jednym z najwybitniejszych poetów swojego pokolenia. Jego wiersze – doceniane zarówno w Polsce, jak i na świecie, mówią rzeczy przejmujące i ważne, dotykają realnego świata, opatrują jego rany. Są świadectwem siły słów właściwie użytych. Pokazują, że polszczyzna może stać się mową czegoś, co powinno zostać powiedziane, co jest konieczne jak oddech, ale wymyka się naszym codziennym – udręczonym i ogłupiałym - słowom.
Publikacja jest edycją autorskiego wyboru wierszy pochodzących ze wszystkich tomów lirycznych.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65614-23-0 |
Rozmiar pliku: | 695 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ach, mówię wam, tyle znaków, tyle cudów,
w każdej chwili: mgła rano, mgła wieczorem
i całe miasto w jednej kałuży. Zardzewiała
furtka zostawia wzór na dłoni, o świcie gawrony
czeszą siwą trawę. Na wszelki wypadek nie
wysyłam listów, nie dopalam papierosów, liczę
kreski w lustrze, ręce chowam za siebie. Za oknem
pociąg zwalnia na spotkanie deszczu. Zgubiłem
dowód i nie roszczę praw. Co to wszystko może
znaczyć, powiedzcie mi, próbowałem z nim o tym
porozmawiać, nocą jest taniej, ale zajęte,
zajęte. Rano otwieram drzwi, otwieram gazetę,
otwieram oczy, ani słowa. O, mówię wam, ile
znaków, ile pustych miejsc.Entropia
Ten czerwiec, kiedy słońce gasi trawniki
nad Odrą i kruszą się mosty, powiedziałem,
że nie mamy ojczyzny, zaginęła w transporcie,
a może rozniosły ją na grzywach armie konne,
a poeci przekręcili jej imię, przemieliły ją
czcionki gazet. Dlatego każdy uniósł, co mógł
pod powiekami, ziemię, piasek, cegły, całe płaty
nieba i zapach traw, i teraz nie wiadomo,
co z tym robić, jak zamknąć oczy, jak spać
i płakać. Jest czerwiec i coraz ciężej z nią iść.
Pytam, dlaczego nie spalili Lwowa, dlaczego
nie zamienili tego w popiół, lekki dym,
nikt nie musiałby nosić takiego ciężaru całe
życie i nawet we snach po stokroć upadać.To drugie życie
Głód zapisuje po dwadzieścia stron dziennie, linijka
pod linijką, wszędzie widać jego imię, na lustrze
i na talerzach, nie może znaleźć odpowiedniego słowa
dla tego, co już wie, żadnego zaklęcia. Jego fantastyczna
powieść rośnie.
Obserwuję te wysiłki z boku, nieco w cieniu, w wygodnym
fotelu na tarasie. Lipiec rozpala kwartały powietrza,
więc dobrze jest wycofać się z piekła choć na moment,
nabrać dystansu w usta.
Nowe rozdziały są jeszcze bardziej szalone. Oto całe
plemiona wyruszają na konkwistę, banki wystawiają
świadectwa wiary, chronologia rwie się i przybywa postaci,
wszyscy naznaczeni tym samym głodem i tuszem, ale słowo
nie jest odnalezione.
To dopiero początek, wiem. Nie zaparłem się niczego,
a jednak nikt mnie nie rozpoznał. Nikt nie zna tej roli.Wiem
także coś o końcu, ale nie poruszam się i cisza znosi tu
tekturowe pudła, buduje wokół piramidy z zawstydzenia,
nieme wieże.
Niedługo to zmieni się. Głód pożre słowa, całą pustkę
przypadków, która potrafi się mścić. Zaklęcie pozostanie
tuż obok, lecz opowieść nie odnajdzie sensu. Będą inne,
cudownie fałszywe modlitwy, i stanie się –
– nadejdą nowe armie, zima i żarłoczne watahy.
Głód przemówi w wilczym narzeczu i nie będzie liter.
Wtedy będą wołali i na czyste kartki pól wyjdzie z ciemności
nowy satrapa, niemy błazen, czarny duch poezji.Siedem dowodów na istnienie
Dziś, szóstego września, świat ukrywa swą płeć
pod chłodnymi dłońmi. Zdaje się, że jeszcze śpi,
powieki nieba przymknięte, wątłe włókna roślin
utkane są na wzór zrozumiały tylko na negatywie.
Czas spala się w węgiel, pyłki kwiatów i ziół
wędrują przez nieistniejące granice, siadają
na włosach i ustach, rysy wypogadzają się,
zmęczenie ustępuje. Można dotknąć wszystkich ran,
kolejno, bez bólu. Delikatnie rozpościera się mapa,
rozkłada się zetlałe płótno i w każdym miejscu
widać ślady, na niebie, ziemi i wodzie, plamy
i pieczęcie, odbity kształt ciała. Szorstką
tkankę piasku przenika już światło, rysuje
na niej twarz. Jest tak ostre, że trzeba mrużyć
oczy. Nie do wiary, jak ciemność pospiesznie
wciska się w szczeliny, zmarszczki dnia.Utopia
Owszem, listopad, dużo słońca. Zmarznięte
liście kleją się do butów. Spacer, owszem,
ironicznie, kończy się na cmentarzu, nie
w nadziei cudu, ale że inne miejsca są
dla nas zabronione. Już upatrzyłem sobie
ten grobowiec, z nitką ciszy, przestronny,
w sam raz na zimę. Jeżeli szmer, to gaworzenie
mrówek, wiwaty czerwi, żale myszy. Tam
postawimy biurko, tam łóżko. Wyobraź sobie
tylko te sny, bez końca, polarne noce, kręgi
na ścianach, dotykanie barw, olśnienia, pod
powiekami schowane grudy słońca. Dopiero
tam odżyjemy, skoro nie można po prostu. Oszaleć,
owszem, ale bez świtów, bez prześwietlonych błon.Anioł
Pracuję we śnie. Wstaję i wychodzę, a chodnik pokryty jest
jasnym nalotem. Wchodzę tam, kiedy śpi i biorę ją tak, jak jest;
na wznak, na brzuchu, albo skuloną, i wtedy poruszają się
ściany, meble i za oknem ulice i dalej, aż poczuje te wszystkie
nierealne rzeczy, jak płyną miliony słów, te nieprawdopodobne
obrazy i zaczynają cicho krążyć, ach, wypełniać ją.
Tak pracuję co noc, jestem niewidzialny. I potem siedzę i patrzę,
jak porusza powiekami i drgają jej palce. I nawet wiem, co widzi,
gdy zaczyna płakać.
Ach, pracuję przez sen, kocham ją przez sen. Co noc zostawiam
w niej to wszystko, oczekuję dziecka. A potem wracam tymi ulicami,
wszystko jest nieruchome, domy, drzewa i dalej. A na skórze
mam jasny nalot. I kiedy słyszę, że budzi się z krzykiem, wiem:
ktoś inny pracuje na jawie.Vaterland
Marzec, sezon królowania tłustych wiatrów
zza Odry. W olszynie i w krzakach pohukują
germańskie bożki. Trochę śpię, a trochę czytam,
ale koniec wciąż odkładam na jutro, na dzień,
kiedy przyjdzie wiosna i rzuci żagiew w środek
moich snów. Trochę śpię, a trochę idę przez sen
wzdłuż rzeki i wypatruję tej łodzi, czy już
dobiła do zaślinionych mgłą brzegów, czy już.
I to jest zdziecinnienie, weltschmerz, grudka soli
na dnie popiołu po spalonym mieście, które
noszę w pudełku od zapałek. Nie daj się zwieść
wiatrom, bo porwą cię, uniosą i porzucą
gdzieś w lasach, wśród szwargotów hożych cór Germanii,
sowich okrzyków. Jestem tu od dawna, trochę
śpię i czytam. Nie mówiłem ci o tym, ale
często budzę się w tej pustej łodzi, na środku
rzeki, i wypatruję cię na brzegu, we mgle.Post scriptum
Wciąż czekam na list stamtąd, a dostaję inne. Z kopert
wysypują się słowa, kwiaty, zeschłe liście. Oglądam stare
zdjęcia i nie mogę przestać, często do świtu czekam,
aż odwróci się.
Wciąż żadnej wiadomości, ani nawet plotki. Choćby
zza tych drzwi, może zza tej ściany. Przykładam ucho
i słychać westchnienia. Kiedy zamykam oczy, myśląc,
że tym razem właśnie.
To niemożliwe, żeby ani słowa. Tyle zostało śladów,
tyle rzeczy. Stary zegarek pokazuje czas, więc nie minęło
nic od tamtej pory. Ta sama godzina, ta niedziela, pachnie
ogród po deszczu, wiosna. Myślę, że to jest
gdzieś obok, wystarczy sięgnąć ręką. Wystarczy
zamknąć oczy, przejść przez ścianę. To musi nadejść,
listonosz też czeka. Dzień jest pogodny, lekki i gdzieś
z powietrza obserwuje nas.Później, w innym życiu
Chagallowi
Nigdy nie potrafiłem umrzeć. Nieśmiertelność
jest latającą rybą z mojego snu, zanurzałem ją w temperach,
namaszczałem olejami, cynobrem i chromem,
widziałem jak płynie nad domem i łąkami.
Nie było żadnych granic, na anielskich skrzydłach
zjawiała się wciąż ta sama melodia na skrzypce, tańczyły
koty z ludzką twarzą, ludzie o koźlich głowach.
Byliśmy wszystkim, każdym stworzeniem;
te skrzydła unosiły nas z pogromów, niebo
odwracało się nad Witebskiem i Paryżem, upadały
obłoki, a my płynęliśmy smugą sadzy z krematorium,
nosiłaś welon i ślubną suknię, i żyliśmy zawsze,
urodzeni tyle lat temu, że pamiętam pierwsze
kolory i tę ulatującą oknem rybę. Nieprawda,
że nie myślałem o śmierci, ale ona okazała się
snem, zupełnie innym życiem. Pytałem
wszędzie i wszystkich gdzie jest kres i nigdzie
się nie zatrzymywaliśmy. Czas nie zna granic,
po prostu nie istnieje. To latająca ryba, a gdzieś
nad nią my, nasza miłość, nasze wieczne urodziny.Misja
Dziś wybieram się na poszukiwania na południe.
Wzdłuż zardzewiałej siatki, w dzielnice, o których
nasi geografowie plotą już bzdury. Po drobnych śladach
rozpoznaję cię w rozmiękłej ziemi, według wdeptanych nasion.
Ale dalej już koniec: krzaki trzeba dopiero nazwać,
nieochrzczone ścieżki, dzika mowa przedmieść, brak waluty,
obce plemiona, rozbiegana architektura. To wszystko trzeba
dopiero wziąć w posiadanie, w imieniu, skolonizować gesty,
ustanowić prawa i składnię.
Na razie jestem leniwy, palę tytoń, zadowalam się handlem
wymiennym. Na razie oni jeszcze wierzą w słowa i szklane
paciorki, przyprowadzają mi kobiety. Na razie jeszcze
nie mówię o tobie. Dopóki to mnie mają za boga, jestem bezpieczny.A więc wojna
Musieliśmy coś przegapić, widocznie dużo działo się kiedy
spaliśmy, za naszymi plecami poprzesuwano meble, zmieniono
oficjalny język i walutę i teraz obudziliśmy się w innym kraju.
I nawet nie jest to sprawa oficjalnych kolorów.
Po prostu musieliśmy zbyt długo spać, zapomnieć o podstawowych
rzeczach, skoro teraz przynoszą nam rachunki, odcinają dopływ.
Skoro nasze dokumenty należą teraz do obcego państwa, które
budzi śmiech i trwogę.
Musieliśmy przeoczyć jakiś ważny szczegół, któryś decydujący
moment, skoro dokoła rzeczy zupełnie nieznane, a na przedmieściach
padają niewyobrażalne przekleństwa. Na wywołanych zdjęciach
dopiero teraz widać, jak ktoś pastwi się nad naszym dzieciństwem.
Musieliśmy zbyt długo zajmować się sobą, zbyt długo przebywać
we śnie, jeśli nie rozpoznajemy żartów, a zwykłe zabawy przerażają
nas. Musiało się coś stać, o czym nie wiemy.
Musiało się coś stać tej nocy, kiedy zamknęliśmy drzwi naszego pokoju
i w tej głuchej ciszy ciemność pozostawiona tam postąpiła
o trzy kroki, pod próg.Dziura
To jest dziura w skraju nieba, pomiędzy
chmurami. Jeśli unieść się i spojrzeć z bliska,
można przez chwilę zobaczyć tamten świat.
Tamto miasto, siną rzekę i tamtych ludzi
w pokoju. Ale cóż mogą znaczyć te papiery,
bałagan, niedopita kawa, te papierosy na stole?
Kim jest ta kobieta, tak zgrabnie udająca
ciebie ruchem i ciałem, i ten obok mężczyzna,
małpujący mnie? I cóż to za speszone spojrzenia,
gorączkowe ubieranie, rozczochrane włosy
i ledwie widoczne drżenie rąk? To nieme
poruszanie ustami w naszą stronę,
to, że nagle zaczynają mówić, wołać coś?
I ten, w decydującej chwili, olbrzymi palec
zatykający ją?
październik 1998Języki
Brudne przedwiośnie w brudnym mieście,
jakby mgła zarosła ulice i ganki. To jest
szczególna noc, w niej gadałem długo ze snem,
sen gadał ze mną potrójnym językiem,
wyniósł mnie wysoko i pokazał miasto,
labirynt z bestią w środku. W blokowiskach
już śpią, przez otwarte usta wygląda dusza,
kwaśny obłok wódki. W kamienicach śpią,
dzieci wyruszają w podróż, kobiety czekają
na swych mężów, przez otwarte usta dostęp
ma diabeł i Pan Bóg, miłość też przez usta
się staje, śmierć wchodzi bezszelestnie jak czad,
z oddechem wychodzi dusza i krąży po omacku
w korytarzach, zbiera pajęczyny ze ścian. To będzie
twoje – powiedział i odszedł. Otwieram oczy
i milczę, milczę, w ustach trzymam nić.
marzec 1998