Wiersze złego czasu - ebook
Wiersze złego czasu - ebook
W czasach, kiedy poeta dorastał i układał swoje poema walczące, nazywał siebie: Andrzej Niewiarowski – wyraz niewiary w lepszą przyszłość, która nigdy nie nadejdzie. Skazany na brak nadziei ze swoich uczuć hodował kwiaty śmierci, niczym usprawiedliwienie młodzieńczej egzystencji pełnej zwątpienia, rezygnacji i lęku, że własne myśli i czyny spełnia nie on, lecz ktoś inny.
Wiersze, które zaczęły powstawać w połowie lat osiemdziesiątych, a formowały się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, oparły się próbie czasu. Zrodzone z potrzeby wykrzyczenia szeroko pojętego bólu istnienia we wszystkich jego przejawach są po prostu zapisem przeżywanych naonczas stanów szczególnych, nieporadnych prób pojęcia, czym jest świat dookoła. Każde z napisanych słów powstało z życiowego doświadczania, które namacalnie zaistniało we wszechświecie poety, wyłoniło się z ducha, a zrodziło z materii, która je uformowała i ukształtowała.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-947112-1-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powodem, dla którego zdecydowałem się ujawnić wiersze, które zaczęły powstawać w połowie lat osiemdziesiątych, formowały się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a które od tamtego czasu leżały w szufladzie, jest moje subiektywne przeświadczenie, że oparły się one próbie czasu. Mam dwa razy więcej lat niż wtedy, kiedy je pisałem. To znaczy od chwili, kiedy przestałem je pisać, minęło dwa razy więcej lat niż miałem ja sam, gdy je pisałem. Tak zwane życie, które od tamtej pory działo się, wzbogacało moje doświadczenie, raczej skromne w wieku kilkunastu lat, kiedy zamieniałem w słowa to co chciało się ze mnie wydostać i to właśnie czas, jaki minął od chwili ich napisania, pozwala zweryfikować wymowę zapisanych linijek. Kiedy je czytam w wieku czterdziestu kilku lat, to zadziwia mnie adekwatność opisu niektórych przeżyć, tak jakby nie pisał ich nastolatek, tylko doświadczony przez życie rozbitek.
Wiersze te, zrodzone z potrzeby wykrzyczenia szeroko pojętego bólu istnienia we wszystkich jego przejawach, są po prostu zapisem przeżywanych naonczas stanów szczególnych, nieporadnych prób pojęcia, czym jest świat dookoła. Kiedy nie dawałem już rady, siadałem nad kartką papieru, wyciszałem się, odgradzałem się od świata zewnętrznego niewidzialnym kloszem i spoglądając w głąb swojego jestestwa, usiłowałem zwerbalizować uczucia, myśli, doznania czy wrażenia, które się we mnie kotłowały. Każde z napisanych słów powstało z doświadczania, które namacalnie zaistniało w moim wszechświecie, wyłoniło się z ducha a zrodziło z materii, która je uformowała i ukształtowała.
Jeżeli ktoś dopatrzy się w niektórych porównaniach, metaforach czy sformułowaniach grafomanii, to ja takiej osobie odpowiadam: każdy przejaw smutku, rozpaczy lub beznadziei jest grafomański, nasze uczucia są grafomańskie, nasza potrzeba bliskości jest grafomańska, nasze życie jest grafomańskie.
Poema walczące z lat młodzieńczych
Mój to jest Eden
Gdzie Demeter płacząca szuka pocieszenia
Wśród nieprzebranych nurtów Acherontu
Pieśni swe śpiewają kochankowie Kaliope
***
Nie z mojego wiersza są słowa
Które stanowią niezaprzeczalny fakt
Mojego istnienia
Chwila wiersza pełna łaska
I nędzne wiersze piszą poeci
Pustowiersznym poezja readers estetom
***
Zacząć najtrudniej ale co dalej
Zobaczyć że nie można nie pisać
Czy wciąż to samo tylko inaczej
Czy może wciąż dookoła dookoła
Klucząc i zaledwie przeczuwając
Stając na progu tego co chce być widziane
Ale nie może się przebić przez
Z podświadomości z nieświadomości
Przeczucia że istnieć mogę jeszcze raz
I jakby stamtąd spływała na mnie
Odrętwiająca obojętnością na otaczający świat radość
Jestem zniewolony by ją opisać
Klucząc dookoła wciąż dookoła
Czy to już jest sedno istota TO
***
Zacząć najtrudniej bo się nie chce
I pisać dalej poprzez zniechęcenie
Odgrzebując zastygłe kwiaty przeszłości
Naciągając na nie nowy smak
Uczuć które się już dawno zapomniało
Oczęta rozpalone wylęgają się
Z twarzy bez konturów – to lęk
Szedłem w górę bardzo
Aż sam sobie umykałem
Jakbym przenikał nie do przejścia faktury
Tylko
Tylko
Tylko te spojrzenia
Tylko te obrazy
Tylko te zdarzenia
Tylko te słowa
***
Pisać przez własną słabość
poprzez zniechęcenie i obrzydzenie
poprzez bełkot świata
Pisać wciąż to samo i znowu
Pisać wbrew sobie z nienawiścią
poprzez nieprawdziwe określenie w przestrzeni
Naokoło ciągle to samo udręczenie
Znowu ten sam wiersz pisany
Przez to samo obrzydłe przemęczenie
Uczucia progu dorosłości są pokarmem lęku
To jest znowu ten sam wiersz
Wiersz pisany poprzez ból słońca
Który powinienem przezwyciężyć
Poprzez ból po wzniosłości którego
Zostaje wiersz co być nie powinien
Zostają tylko słowa bo nie godzimy się
Umierać w ciszy milczeniu i zapomnieniu
***
Ile można pisać wierszy by nie zwariować
I czy w ogóle można pisać by nie zwariować
Nigdy słowa nie układają się tak jak powinny
Bo za mało ich albo w ogóle nie istnieją
Po co mówić jeżeli nie można dotknąć
Smutek był we mnie zawsze odkąd pamiętam
Dlatego śmiech mój zawsze będzie fałszywy
Ale czy wolno się jeszcze śmiać beznogiemu
***
Są ślady stóp moich na drogach tej ziemi
Byłem ale wracam już zmieniony
Komory serca obrośnięte bólem kłującym
Na ściankach żył zakrzepła krew
Szubienica z tętnic podcinana strachem
Są jeszcze ślady stóp moich na drogach tej ziemi
Byłem ale wracam lękiem otoczony
W nowe ale wciąż te same strony
Hodując żal co jest świadectwem wędrówki
Którą w swych ramionach kołysze śmierć
***
W każdy dzień i w każdą noc
Wciąż to samo na okrągło
Cały czas jedno i to samo
Nawet ból się nie zmienia
Obojętność i zniechęcenie wrastają
We mnie coraz silniej
W każdy dzień i w każdą noc
Wciąż to samo – wyobcowanie
Nieustannie te same cykle
Narodziny i śmierć radość i płacz
W każdy dzień i w każdą noc
Wciąż to samo – wyobcowanie
Nic się nie zmienia
Jest wciąż takie same
Ciągłe niezmienne jak śmierć
Na tej planecie – wyobcowanie
Wciąż to samo
W każdy dzień i w każdą noc
***
Zgubiłem gdzieś radość życia
W pogardzie mając zmurszałość więzi
Zgubiłem gdzieś radość życia
Bo między ludźmi jej nie było
Zgubiłem gdzieś radość życia
W uciekaniu do swojego środka
Zgubiłem gdzieś radość życia
W milczeniu którym się bronię
Zgubiłem gdzieś radość życia
Bo pośród ludzi jej nie znalazłem
Zgubiłem gdzieś radość życia
A może wcale jej nie znałem
***
Zgubiłem gdzieś swój smutek między wierszami
Które doprowadzały mnie do rozpaczy
Zgubiłem gdzieś swój smutek między murami
Świątyni milczenia budowanej z ulotnych szykan
Zgubiłem gdzieś swój smutek między płatkami
Nienawiści której już nic nasycić nie może
Zgubiłem gdzieś swój smutek między ideałami
Które wchłonęły produkowane sny i marzenia
Syntetyczne doznania i wybrakowane uczucia
***
Bezradny wobec bezmiaru życia
Stoję przed otwartą butelką
Wódki
Oto jest odpowiedź na wszystkie pytania
Nieuświadomiony do końca instynkt
Odarty z siebie samego
Nie ma już nic
I dlatego pozostaje tylko
Przerażenie ogromem egzystencji
I wielkością własnych słabości
***
Dojrzewam do ciebie które jesteś
Jesteś jak słowa które o tobie mówią
Słabością dorastam do ciebie
Które o mnie doskonale wiesz
Coraz bardziej wyszukaną słabością
I lękiem wyrosłym do granic Absurdu
***
Nocy, przykryj mnie płaszczem ciemności
I nie pozwól aby dzień przeklęty
Tak bezkarnie się ze mnie naigrawał
Świt sztyletem w serce mi się wpija
Pobudza je do żywszego działania
Uwalnia lęki i każe nienawidzić
Świt sztyletem w serce mi się wpija
I ucieka krew i serce zamiera
Choć zadrżało czując chłód metalu
Nie zostało już nic i tylko lęk
Nieustanny strach przed życiem
Stanowi niezbicie o moim istnieniu
Dzień jaśniejący w zorzy witam
Jak świadka który potwierdzi moją winę:
O dziewiętnaście lat za długo żyję
W jasności dnia oni drwić
I śmiechem upokarzać zaczną
Nie wiedząc ile kosztuje istnienie
***
Tam mnie nie chciano
Tam zawsze się bałem
Tam miłość we mnie zabijano
Tam żadnych praw nie miałem
Tam zawsze łaską był
Okruch chleba i dobrego słowa
Wyprowadziłem się stamtąd ucieczką
Która zdziera buty w wyśnionym marszu
Poprzez biały od widoku śmierci lęk
Który jest moją słabością moją siłą moją wiarą
Moim buntem moją walką moim przetrwaniem
Które zawsze jest skarłowaciałym smutkiem
Na skrzydłach nocy i łonie desperacji zakwitłym
***
Mieć gdzie być
by było co jeść
bo głód ze strachu wyrosły
gorączkowo szuka zaspokojenia
Mieć gdzie być
by było co jeść
Mieć z kim być
by chciało się żyć
Nade mną krzyk mew
Przede mną cichy brzeg
Za mną słońce
Wszystkie barwy po stokroć intensywne
Wszystkie kolory po stokroć jak tęcza
Poszum wiatru poranka
I słońce nade mną
W błękicie nieba skąpane
Mieć gdzie być
Mieć z kim być
by chciało się żyć
I ponazywać rzeczy nienazwane
I pokochać odnalezioną miłością
I oddać wszystko temu co daje
I ponazywać każdą chwilę
I tak patrzeć by bolały oczy
I tak się śmiać by płakać
I tak płakać by nie starczyło łez
I cieszyć się odnalezioną radością
I kochać by nie starczyło sił
Tam gdzie będzie już moje miejsce
Tam gdzie będzie już nasze miejsce
I także tam gdzie się będzie chciało żyć
Każdego ranka wychodząc w słońce
W zieleni tak intensywne
I ciepłe w każdej z dróg
Tylko mieć gdzie być
by starczyło jeść
Tylko mieć z kim być
by się chciało tak żyć
***
Obojętność nie zawiera się w słowie
Obojętności nikt nie wypowie
Obojętności nikt ogarnąć nie zdoła
Tego stanu wszelakiej równowagi
***
i te wiersze
te potoki wierszy
i te słowa
te potoki słów
nie moje słowa
jestem ja
ale nie ma słów
co by się same układały
w monolit skał
wroga czasu
ale te wiersze
te potoki wierszy
rozsiewa je wiatr
złowieszczo nocą po kocich łbach
bezbrzeżne zimne przestrzenie
tylko te wiersze
te potoki wierszy
pisane cierpieniem artystów
i ci artyści
całe potoki artystów
i te ich wiersze
od razu znalazły się słowa
w których nie ma człowieka
ale są wiersze
są artyści są słowa
potoki słów zalewające
bezbrzeżne zimne przestrzenie
są artyści
ale nie ma człowieka
***
Wścieknę się zaraz jeśli nie napiszę choćby słowa
A ono potem rozrośnie się w linijkę
Wiersza pisanego z konieczności chwili
Chociaż czasem drażni własny świat
Kreowany dla własnej przyjemności
By się duma mogła karmić
Z tanich pochlebstw i słów uznania
Znad rzeki pisane na skraju łąki
Kiedy słońce za chmurami
Bo wtedy mniej bolą oczy
Ani ciebie mam ani ciebie
Bardziej jest miłością
Wiejący wiatr czy zapach łąki
Aniżeli twoja bliskość obok
Wyobrazić sobie Boga jeżeli jest
Jako siłę sprawczą wszystkiego ruchu
I nie można nie pisać w takiej równowadze
Nieodparta chęć by wejść do rzeki
Obmyć nogi i nazbierać kwiatów
Jako świadectwo mojego spokoju
***
Kłębuszek lęku i grudka istnienia
Cały jestem w trzewiach
Zatruwanych zbyt ostrym widzeniem
Nadmierne wyostrzone odczuwanie i egoizm
Jakikolwiek by on nie był – mały czy duży
Ferment z trzewi
Transportuje niestrudzona biała krew
Depresji do włókienek nerwów
Którymi oplecione jest moje ciało
I one każą kopać gryźć i bić
Lub w sobie się skupiać
Wtedy cała esencja jestestwa jest w trzewiach
Skąd do głowy toczy ją
Czerwona jak róża krew
Tryskającego z rozłupanego serca
Ptaka którego ostro zakończone pazury
Szarpią co rusz co krok rozpadające się
Mięso trzewi zatrutych rzeczywistością
Tak powstały ferment
Rozlewają obficie w mój mózg
***
Kanał - cała wielkość igły ze strzykawką
Struktura gnijącego ciała
Oto jest początek i kres świata
Oto jest zaczątek Wszechświata
W świadomości że jesteśmy rozpędzoną bryłą w kosmosie
***
Czułem się Nowym Jorkiem
Poczułem w sobie Nowy Jork
Z siebie całego Sztukę robić
Podporę wartości pierwszych
Ciosać słowa na kamieniu
Siłą że jestem Nowym Jorkiem
***
Nudno
Ale żeby tylko senność
Bo jeszcze i żyły oplatające mózg
podobne stają się kanałom wyschniętym
w których muł się osadza i fekalia
Nuda gdzie niedowład jest wysiłkiem
bo krwi za mało by myśli toczyć nieustannie
arteriami betonu w Nowym Jorku
że niby ulica tego miasta jest analogią
mojej żyły nad lewą skronią
Ferment z dna czaszki
poprzez siebie samego do mózgu się przedostaje
o którym tylko nabrzmiałe skronie stanowią
Reszty nie ma chociaż funkcjonuje
Rozproszeniu ulega istnienie
Na miliardy naszych ciał