Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Więzy krwi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
20 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Więzy krwi - ebook

Francuski reporter Jean Hatzfeld, autor trylogii o rwandysjkim ludobójstwie, kilkanaście lat po bratobójczej wojnie wraca do Rwandy, by oddać głos drugiemu pokoleniu traumy – dzieciom ocalałych Tutsi i uwięzionych Hutu.

„Więzy krwi” to poruszające świadectwa tych, którzy choć odziedziczyli bolesne wspomnienia, starają się pogodzić z losem. W miejscu, „gdzie mądrość ucierpiała z powodu braku starszych pokoleń”, a podświadoma chęć zemsty miesza się z dziecięcą naiwnością, Hatzfeld ukazuje, że wspólne przepracowanie przeszłości pomaga z nadzieją spoglądać w przyszłość tym, którzy nie mieli wpływu na traumatyczną historię.

„Piąta książka Jeana Hatzfelda na temat ludobójstwa dokonanego w 1994 roku w Rwandzie, jego skutków, jego obecności w pamięci ocalałych, zabójców, dziś także w pamięci drugiego pokolenia. „Więzy krwi” to kontynuacja, a zarazem nowy etap w twórczości pisarza.” Macha Séry, „Le Monde des Livres”

„Pytanie o prawdę obsesyjnie powraca w rodzinnych rozmowach. Czy rodzice chcą naprawdę wszystko opowiedzieć, a dzieci naprawdę chcą wszystkiego wysłuchać?” Marie-Laure Delorme, „Le Journal du Dimanche”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-592-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Drauzio Varella Klawisze

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki

Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew

Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)

Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)

Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)

Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)

Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii

Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)

Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)

Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)

William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)

Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha

W serii ukaże się m.in.:

Aleksandra Boćkowska Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRLBagna

Gałęzie drzew i krzewy drapały karoserię po dach i jechaliśmy teraz w zielonym półmroku. Jakbyśmy przemierzali podziemny tunel z liści. Znaliśmy tę drogę, wiodącą do Nganwy, którą znów zawładnęła natura. Na samym jej końcu, na zboczu wzgórza, mieszka Ignace Rukiramacumu. Oto i on! Widzimy przed sobą Ignace’a we własnej osobie. Drepcze boso, w śmiesznych spodniach niesięgających kostek, za jakąś młodą kobietą, idącą dziarskim krokiem. Odnosimy wrażenie, że ją obsztorcowuje, nie zważając na uroczy żółty turban na jej głowie. Jesteśmy zaskoczeni, że go tutaj widzimy, bo powinien tłuc kamienie w obozie pracy oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów stąd. Niesie na głowie tobołek. Usłyszawszy warkot silnika, odwraca się i chichocze. Jego koścista, pomarszczona twarz nie zmieniła się od naszego ostatniego spotkania. Jeszcze dziwniejsze jest to, że wciąż ma to spojrzenie szczwanego lisa i krzywi twarz w sardonicznym grymasie.

Opowiada, że właśnie dziś zwolniono go z obozu reedukacji przez pracę, nazywanego też obozem robót publicznych, gdzie przez trzy lata utwardzał pobocza dróg, kruszył kamienie i jadł z menażki fasolę bez odrobiny sosu. Ignace, który w 1994 roku, w czasach rzezi, miał sześćdziesiąt dwa lata, został zwolniony z udziału w ekspedycjach na bagna z powodu zbyt wątłych nóg. Jednak nie przeszkodziło mu to, wręcz przeciwnie, w polowaniu na Tutsi. Wieczorem, gdy wydawało się, że mordercze szaleństwo ucichło do następnego ranka, widziano, jak chodzi między papirusami uzbrojony w łuk, z którego kiedyś strzelał do wodnego ptactwa.

Po powrocie z wygnania w prowincji Kiwu trafił do więzienia wraz z innymi członkami paczki z Kibungo, a po ogłoszeniu prezydenckiej amnestii dla więźniów w pode­szłym wieku jako pierwszy wyszedł z zakładu karnego w Rilimie. Wrócił do domu bez żadnego wyroku. Jednak z powodu wyraźnej niechęci do jakiejkolwiek współpracy podczas posiedzeń trybunału gaçaça dziesięć lat później wysłano go do obozu reedukacji przez pracę, który właśnie opuścił w wieku osiemdziesięciu jeden lat, zgorzkniały i rozżalony.

Młoda kobieta, z którą podczas naszej rozmowy bez przerwy się sprzecza, nie jest jego córką, lecz żoną, ma na imię Jeanne. Wracając z obozu, od razu poszedł po nią do jej moudougoudou, powstałego w pobliżu miejsca, gdzie się ukrywała. Okazuje się, że zabiera ją do swojego domu, bo w obozie słyszał dużo plotek na jej temat. Co chwila zaczynają na siebie krzyczeć, wygrażać sobie pięściami, nie sposób tego przerwać. Ignace prosi, bym rozstrzygnął ich spór. Jeanne bacznie mi się przygląda, po czym wyraża zgodę. W bagażniku jest kilka butelek primusa, bardzo dobrze się składa.

Dom Ignace’a, obszerna budowla kryta beżową dachówką, zachował coś ze swojej niegdysiejszej świetności, mimo spękanych murów i innych śladów pobytów właściciela w więzieniu. Ignace był niestrudzonym rolnikiem, wraz z żoną mozolnie uprawiał ziemię i wzbogacił się na uprawie kawy, którą zajął się jako jeden z pierwszych w okolicy.

Ustawiamy ławy na zewnątrz, w cieniu umunzenze o długich, okrytych kwiatami gałęziach. Sprawa jest w sumie bardzo prosta. Siedząc w więzieniu, Ignace musiał odstąpić najpiękniejszą parcelę córkom z pierwszego małżeństwa. Jeanne nie zyskała niczego prócz uszczypliwych uwag i gróźb ze strony córek, które mieszkają obok i pożądliwym okiem zerkają na dom. Urzeczona pełnym wigoru wdowcem i jego żyzną ziemią, czekała na niego z dwójką dzieci i nagle poczuła się zbyt samotna. Bała się, że zostanie z pustymi rękami. Zamieszkała w moudougoudou, u przyjaciela, korzystała nie tylko z jego gościnności. Poczuła zew natury. Tłumaczy, że nie wiedziała, jak długo jej męża zatrzymają w obozie. Ignace zrzędzi pod nosem, rzuca ironiczne uwagi. Jest zawzięty, żąda bezwarunkowej kapitulacji. Ona jest uparta, chce gwarancji, że w przyszłości otrzyma ziemię. Zanosi się na długie rokowania.

W dali rozlega się przejmujący skowyt, zbyt gardłowy, by mógł go wydać pies lub serwal, które czasem się tu widuje. Od chwili naszego przybycia słychać to monotonne wycie, jakby tu nigdy nie milkło. Dobiega z głębi doliny. Jakieś zranione zwierzę, które ugrzęzło w mule? Bestia z otchłani nawiedzająca bagna?

W jednej z poprzednich książek tak opisywałem domostwo Ignace’a: „Stoi na szczycie wzgórza Nganwa, nad polami położonymi na jego stromych zboczach i rzeką Akanyaru, można stamtąd podziwiać wyjątkowo piękną panoramę regionu”. Nic się nie zmieniło. Z żadnego innego miejsca nie da się ogarnąć wzrokiem całej połaci mokradeł; ani z parceli Engleberta, leżącej nieco niżej, ani z lasu na wzgórzu Cyugaro czy z drogi pnącej się po zboczu w pobliżu domu Pancrace’a te bagna nie budzą podobnej fascynacji.

Na skraju pól krzewy usiane żółtymi kwiatami przesłaniają kręte jary o zboczach z czerwonej ziemi. Poniżej jasna zieleń plantacji bananowców i seledynowe w odcieniu korony palm na tle dymiących torfowisk. Dalej w nieskończoność ciągną się mokradła i raczej domyślamy się jej, niż naprawdę widzimy rzekę Akanyaru o powolnym, niemal zastygłym nurcie. To istne morze listowia, aż po zamglone zbocza gór majaczące na horyzoncie. Przeważają splątane papirusy koloru butelkowej zieleni, przetykane jaśniejszą barwą trzcin i srebrzystymi błyskami wody, w której odbija się słońce, zwłaszcza rano, gdy w taflę uderzają jego jaskrawe promienie. Teraz oślepia rzekę odurzającym blaskiem. Za jakiś czas, gdy skryje się za horyzontem, rozjaśni ją na pomarańczowo, później obleje dziwną różową poświatą.

Zanim pierwszy raz zobaczyłem te bagna, nie potrafiłem sobie wyobrazić scen polowania na ludzi, które opisywały mi Jeannette Ayinkamiye i Francine Niyitegeka, a właściwie zrozumieć, że mogły trwać przez tyle tygodni. Od chwili, gdy je ujrzałem, trudno mi oderwać od nich wzrok, stale do nich powracam, urzeczony, w chwilach zwątpienia i odrazy.

Któregoś dnia, gdy rozmawialiśmy o bagnach, Ignace powiedział: „Trupy tak szybko gniły, że nie rozpoznawaliśmy tych, których zdołaliśmy dopaść. Spotykaliśmy śmierć prawie na każdym kroku, a jednak nie myśleliśmy o własnej śmierci ani o śmierci bliskich. Śmierć stawała się czymś zwyczajnym i nierzeczywistym zarazem, to znaczy nie zwracaliśmy na nią uwagi. Prawda o ludobójstwie wychodzi z ust zabójców, którzy ją zniekształcają lub starają się ukryć, i martwych, którzy ją z sobą zabrali”.

Na podwórzu przed domem, oprócz świergotu znad bagien, słychać w tle gardłowe poszczekiwanie czapli, wysokie piski białosępów szybujących po niebie, chichot ibisów i całą symfonię bliżej nieokreślonych treli, być może papug, maleńkich małp talapoin, których podobno jest tutaj bez liku. Kiedy zbliżamy się do zamulonej wody, ten klangor zagłuszają głośny rechot żab i wrzaski żurawi, pohukiwania i gardłowe pomruki. Przy odrobinie szczęścia możemy dojrzeć stado guźców brodzących w sadzawce. Rzadziej głowę antylopy sitatunga płynącej w mętnej wodzie. Białe kwiaty nenufarów kołyszą się w nurcie rzeki. Różowe orchidee otaczają wysepki trzcin. To tam, w mule, spoczywają rodziny Berthe i Claudine, niemowlę Francine, rodzice i siostra Innocenta, mama Jeannette i rodzice Angélique, żona Jeana-Baptiste’a, jego syn, rodzice i teściowie Édith… Tysiące ciał ugrzęzło w tych bagnach nad rzeką Akanyaru i rzeką Akagera, nawiedzanych teraz przez tłum widm, które wchodzą na wzgórza, by niepokoić żywych.

Minęło dziewiętnaście lat: czas, w którym człowiek dorasta. Poznałem wielu młodych ludzi, którym od dzieciństwa towarzyszyły te powracające zjawy. Każdy radził sobie, jak mógł, z historią, która stała się częścią jego życia. By napisać tę książkę, spotkałem się z wieloma dziećmi ocalałych i zabójców, których wcześniej zdołałem namówić do wyznań. Wszystkie znają bagna, które widać już z długiego mostu na granicy dystryktu Nyamata. Wszystkie poznały ich złowróżbne sekrety.

Spośród wszystkich tych dzieci tylko jeden chłopiec ośmielił się zejść sam na brzeg, by przyjrzeć się z bliska brunatnym rozlewiskom i nałożyć ten obraz na to, co słyszał od dzieciństwa. Nazywa się Jean-Pierre Habimana. Jest jednym z synów Alphonse’a Hitiyaremye, kolegi Ignace’a i zabójcy z paczki, którą opisałem w książce Sezon maczet. Ten sympatyczny chłopak mieszka na zboczu nad rzeką Akagera, w wiosce Nyamabuye. Uczy się krawiectwa w zakładzie nieopodal targu w Kabukubie. Oto w kilku słowach krótka opowieść o jego „kłopotliwym dzieciństwie”, jak sam to określa.Jean-Pierre Habimana

Lat dziewiętnaście

Syn Alphonse’a Hitiyaremye, uwolnionego Hutu

Miałem siedem lat, gdy po raz pierwszy poszedłem pieszo do szkoły. To było niebezpieczne. Musiałem biec bez ustanku, bo wszyscy pokazywali mnie palcami. Czasem słyszałem krzyki: „To syn zabójcy. Widzieliśmy, jak jego ojciec wymachiwał maczetą. Rzeź płynie w jego krwi”. Nie odwracałem się. Kiedy indziej spotykałem mniejsze ode mnie dzieci, które na mnie pluły, musiałem się kryć w zaroślach. Wielu doros­łych nakłaniało dzieci, by nam dokuczały. Bałem się, to zrozumiałe. Kiedy kopaliśmy piłkę na szkolnym podwórku, czasem z dwóch stron atakowały mnie dzieci ocalałych. Z powodu mojego ojca, jakżeby inaczej. Wszyscy wiedzieli, że siedzi w więzieniu. Milczałem, wolałem zaczekać na powrót taty, by zareagować. Z ust Tutsi padały obelżywe słowa. Rzucali we mnie kamieniami. To trwało dwa czy trzy lata, potem wreszcie los się do mnie uśmiechnął. Władze ich napomniały: mają czekać na wyroki sądów gaçaça, przestać samemu wymierzać nam sprawiedliwość. W szkole nie dochodziło do spięć, nauczyciele byli bardzo czujni.

To było dzieciństwo pełne niepokoju. Słuchałem, jak sąsiedzi opowiadają o wojnie i o ucieczce do Konga. Słyszałem też hałaśliwe spory w kabarecie. U nas pod wpływem alkoholu ludzie wylewają z siebie, co im leży na sercu. Gdy klient się upije i poczuje się urażony docinkami ludzi z drugiej grupy etnicznej, podnosi głos, awantur nie brakuje. Dzieci chowają głowy w ramiona, ale zapamiętują wszystko. Chociaż niewiele z tego rozumieją.

Ośmieliłem się zadać kilka pytań bratu. Bałem się, że dorośli mogą mnie za to skarcić. Powiedział, że nic nie wie. Pytałem mamę, dlaczego tata musi siedzieć w więzieniu, zamiast być z rodziną jak inni ojcowie. Uchylała się od odpowiedzi. To, co mówiła, nie było dla mnie jasne. Myślę, że bała się mojej reakcji. Trudno wychowywać dzieci bez ojcowskiej ręki.

Koledzy ze wzgórza nie wiedzieli nic więcej, a to, co mówili, nie wyglądało na prawdę. Dopiero w szkole poznałem historię rzezi. Nauczyciele opowiadali nam o ludo­bójstwie. Przedstawiali wersję historii ustaloną przez władze. W jasny sposób odpowiadali na pytania uczniów, wykazywali cierpliwość. Mówili, że Hutu zdziesiątkowali Tutsi na skutek szkodliwej polityki rządu. Ale nie obwiniali nikogo jak rodzice.

Rzecz jasna, żaden z uczniów nie wspominał o swojej sytuacji rodzinnej. Nie wolno było mówić o swoim tacie lub o ojcu któregoś z uczniów. Poszliśmy z klasą zwiedzić Mauzoleum. Wracałem tam wiele razy. Słyszałem o polowaniach na ludzi pod papirusami na bagnach, chciałem tam zejść i zobaczyć, gdzie Tutsi tak długo się ukrywali. Poszedłem za grupą ludzi, którzy tu przyjechali, żeby zobaczyć mokradła. Nasłuchiwałem, co mówią. To zrobiło na mnie wielkie wrażenie, patrzyłem z bliska na bagna, słuchałem o tym, co się tu działo: obławy z pieśnią na ustach, krwawe ciosy maczetą, kryjówki w głębokim mule pod papirusami.

W domach naszych sąsiadów panowało milczenie. Musieli wiedzieć o zbrodniach zabójców. Jak mogło być inaczej? Ale gdy ich o to pytałem, nie chcieli mi odpowiedzieć. Oprócz mamy. Jak wspomniałem, z początku była zakłopotana, mówiła o złej polityce rządu, powtarzała, że zabójcy zostali do tego zmuszeni. Jednak któregoś dnia spróbowała być ze mną szczera. Miałem dwanaście lat. Opowiedziała mi wprost, jak tata wraz z kolegami zabijał Tutsi ze wzgórz. Nie ukrywała prawdy o krwi na ostrzach maczet. Wyjaśniła, że przed rzeziami tata nie miał w sobie nic z zabójcy: był dobroduszny, życzliwy dla swoich kolegów Tutsi i bardzo uczynny, gdy ktoś potrzebował jego pomocy w polu. Opisywała mi czasy dostatku, gdy dobrze im się wiodło i żyli w zgodzie z wszystkimi sąsiadami. Mówiła, dlaczego w pierwszym dniu rzezi musiał stanąć na czele.

Co z tego zrozumiałem? Tata uprawiał urodzajną parcelę, czerpał też zyski z handlu. Był człowiekiem zamożnym i wpływowym. A ludzie wiedzieli, że jest adoptowanym synem komendanta sektora. W oczach sąsiadów to się bardzo liczyło. Obaj dziarskim krokiem chodzili po Nyamabuye. To komendant nakazał rozpocząć rzezie w sektorze. Dla ludzi byłoby czymś nie do pomyślenia, gdyby adoptowany syn komendanta nie poszedł za nim na bagna. Najzamożniejsi rolnicy musieli dawać przykład. Krótko mówiąc, jego pozycja sprawiła, że nie mógł zająć miejsca na tyłach ekspedycji.

Kiedy mama mi o tym opowiadała, ganiła postępowanie taty. Miała mu za złe, że wpędził ich w kłopoty. Choć ważyła słowa. Powtarzała, że milicja co rano chodziła po domach, by sprawdzić, czy wszyscy szykują się do ekspedycji. Jednak podczas procesu nie chciała go oskarżać. To zrozumiałe. Ja co miesiąc jeździłem do więzienia w Rilimie. To było pięć godzin jazdy rowerem w jedną stronę, ale z powodu tłoku rozmowa z tatą trwała najwyżej pięć minut. Czuliśmy się skrępowani i zamienialiśmy z sobą tylko kilka słów. Było mi przykro, gdy patrzyłem na różowe uniformy więźniów. My, dzieci, mówiliśmy między sobą, że naszych ojców przetrzymują tam z zemsty. Byliśmy rozżaleni. Bolało nas, że niesłusznie ich uwięziono. Mama postanowiła wyprowadzić nas z błędu mimo naszego młodego wieku. Powiedziała, że tata nie trafił za kraty bez powodu, że był w to zamieszany. Mówiła nawet, że chciała przekonać tatę, by nie brał udziału w ekspedycjach. Lecz to się jej nie udało, bo był zdecydowany i podjudzany przez innych.

Nazywam się Jean-Pierre Habimana. Wiek: dziewiętnaście lat. Tata ma na imię Alphonse. Uprawia dwie parcele w Nyamabuye. Mama ma na imię Consolée. Ona też pracuje na roli, dzielnie wspiera męża. Mam dwóch braci i siostrę. Moje nazwisko znaczy „Ofiara złożona Bogu”. Jestem bardzo wierzącym katolikiem. Kocham Boga. Służyłem w komży ministranta do mszy, lubię pomagać księżom podczas nabożeństwa. W głębi serca myślę, że Bóg trochę zapomniał o Rwandzie, bo jak inaczej wyjaśnić, że na to pozwolił? Ale dzięki Jego łasce efektem rzezi nie było totalne zero. To dzięki Niemu niektórzy Tutsi przeżyli jednak piekło bagien, a niektórym Hutu wybaczono, by mogli znów z pokorą chwycić motykę i pracować na swoich parcelach. Myślę, że Bóg ocalił tych ludzi, by ich dzieci mogły świadczyć o Jego zbawczej mocy. To umacnia moją wiarę w Niego.

Co mogę pamiętać z roku ludobójstwa? Nic, byłem za mały. Uciekliśmy do Konga. Słyszałem, jak wiele osób narzekało na tamte czasy, więc pozostały mi nieprzyjemne wrażenia. Wydaje mi się, że w Kongu żyliśmy w strachu przed wojną. Mieszkaliśmy w namiotach, pośród czarnych skał wulkanicznych. Obóz był przepełniony, ludzie stali w długich kolejkach, czekając na worki z ziarnem. Śpiewali. To rzeczywiście zapamiętałem: ludzie w obozie śpiewali do utraty tchu. Nie mogli plewić ziemi, zakładali więc chóry. Dobrze pamiętam też powrót do Bugesery na ciężarówkach z bardzo długimi platformami, nawet nie wiedzieliśmy, że takie istnieją. To było w dziewięćdziesiątym siódmym, nigdy wcześniej nie jechałem żadnym pojazdem mechanicznym, a nawet rowerem. Zatrzymaliśmy się i ktoś powiedział, że jesteśmy na naszym wzgórzu.

Wzrastałem w Nyamabuye. Jak już mówiłem, drogę do szkoły pokonywałem biegiem, żeby uniknąć zaczepek. W klasie mogłem się uspokoić, nauczyciele mnie chwalili, byłem bardzo dobry w rachunkach. Wszyscy to wiedzieli, rozwiązywałem zadania bez najmniejszego trudu. Naprawdę szło mi gładko, bardzo lubiłem się uczyć. Sport: wybrałem koszykówkę, bo było bardzo wielu chętnych do gry w piłkę nożną; dawałem sobie radę mimo niskiego wzrostu. Mówiono, że dobrze drybluję.

Uwięzienie taty pokrzyżowało mi szkolne plany. Z powodu biedy trzy razy musiałem rezygnować z nauki. Usunięto mnie, gdy byłem w pierwszej klasie. W piątej musiałem przerwać naukę i czekać, aż znajdą się pieniądze na czesne, na próżno. Gdy byłem w szóstej klasie, przeniosłem się do szkoły zawodowej, by się wyuczyć ciesielstwa. Wolałem pracować na budowie niż w polu, bo nasz kraj się rozwija i daje to więcej ciekawych możliwości. Przyuczyłem się do zawodu, ukończyłem staż. Później to rzuciłem. Wybrałem krawiectwo, tak jak moja siostra. Ta, która szyje ubrania w żółtym sklepiku przy głównej ulicy Nyamaty. Pewien krawiec o imieniu Alexis wziął mnie na pomocnika. Jest ze mnie zadowolony. Szkolenie potrwa jeszcze rok. Pracuję na targu w Kabukubie, niedaleko Nyamaty. Lubię kroić tkaniny. Ten nowy zawód nie jest tak bardzo męczący jak ciesielstwo. Muszę znaleźć jakąś organizację humanitarną, która kupiłaby mi maszynę. Chodzi o taką specjalną maszynę, na której można naszywać kwiaty i inne dekoracje na kobiecych sukniach. Rzadko widzi się takie w Bugeserze, to duża inwestycja.

W zakładzie pracuje dziewięciu młodych krawców. Pięciu z nich to dzieci ocalałych, a czterej są Hutu. Dobrze się rozumiemy. Pomagamy sobie jak koledzy, szyjąc na maszynach; w naszej kwaterze dzielimy się obowiązkami. A jeśli chodzi o wyżywienie, każdy po kolei przyrządza danie dla wszystkich. Oglądamy filmy na kasetach wideo. Ten, kto sprawnie klika na komputerze, uczy tego innych, ci, którzy znają się na internecie, wtajemniczają resztę. Nigdy nie rozmawiamy o ludobójstwie. Czasem jakiś niezadowolony klient wpada w gniew, pomstuje, groźnym tonem wspomina czas ludobójstwa. Nie odpowiadamy.

W każdym razie nigdy nie mówię o masakrach z kolegami Tutsi. Nie rozmawiamy o naszych rodzicach. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by usiąść obok syna osoby, która ocalała, i porozmawiać z nim o tych okropnych czasach czy wypytywać go o jego problemy. My doświadczyliśmy nędzy, nasłuchaliśmy się przykrych słów. Jednak rodzice zawsze się o nas troszczyli. Upokorzenie przeminie wraz z czasem. Nim się zestarzejemy, będziemy normalnymi ludźmi. Ocalałym brak rodziców, którzy mogliby ich wspierać w wieku dorastania. Nie możemy im niczego doradzić. Już jako dzieci zmagają się z problemami dorosłych. Czują się zagubieni i osamotnieni. Jest im naprawdę ciężko.

Czuję się Hutu. W Kabukubie, gdzie teraz mieszkam, nie odróżniam od razu twarzy Hutu i Tutsi. Chętnie poślubiłbym dziewczynę Tutsi, choć nie wiem, czy w tym jałowym dystrykcie Bugesera którakolwiek mnie zechce. Dziewczyny Tutsi są zadbane i z natury wesołe. Nie są już takie dumne jak kiedyś. Nie kryję swojego pochodzenia. W wielu afrykańskich krajach pochodzenie etniczne nikomu nie przeszkadza, ludzie z różnych grup żyją obok siebie bez waśni. W Rwandzie prowadzi to do nieszczęść, utrudnia rozmowę. Dziś ludzie starają się to ukrywać. Ale czy można się wstydzić, że jest się Hutu, skoro tak chciał los? Wielu ludzi twierdzi, że podział etniczny w Rwandzie niczemu już nie służy, że w przyszłości zniknie. Ja uważam, że jeśli będziemy przemilczali tak podstawową prawdę, wlejemy jad w żyły naszych dzieci. Jeżeli zapomnimy o pochodzeniu etnicznym, ofiary poczują się jeszcze bardziej skrzywdzone. Rozumiem tych ludzi. Dla kogoś, kto cierpiał, ważne jest, by wyraźnie stwierdzić, kto doznał krzywd, a kto je wyrządzał.

Nie, wcale nie mam tego wszystkiego dosyć. Nie chcę o tym zapomnieć, ponieważ się modlę. Jestem chrześcijaninem i to pozwala mi znosić niepowodzenia, jakich doświadczam w życiu. Gdyby w tamtym feralnym kwietniu sąsiedzi pomyśleli szczerze, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga, nie wyciągnęliby maczet. Dzisiaj nie chcemy o tym zapomnieć. Nie wiem, co będzie dalej. Pamięć o tych zdarzeniach pozostanie żywa. Sąsiedzi zabijali sąsiadów maczetą jak zwierzęta, tego się nie da przemilczeć. Przez wiele pokoleń ludzie będą o tym ze szczegółami opowiadali, gdyż jest to nadnaturalna historia.Na targu

Czy można sobie wyobrazić ładniejszą reklamę tkanin niż widok czarującej kobiety, która zasnęła na stosie pstrokatych kuponów materiałów w barwnej sukni i dopasowanym kolorystycznie turbanie na głowie? W letnim skwarze na targu w Nyamacie Angélique drzemie w swoim sklepiku na początku alei, przy której stoją stragany z tkaninami. Budzi się ze zmieszaną miną i uśmiechem. To mnie cieszy, bo gdy widziałem ją ostatnim razem, szła ulicą z lekko opuchnięta twarzą, była w marnym nastroju i uskarżała się na ból głowy.

To ona, Angélique Mukamanzi, jeszcze będąc nastolatką, opowiadała mi o rzeziach wkrótce po ich zakończeniu: „W N’taramie ludzie, którzy przeżyli, stają się źli lub zgorzkniali… Jest wielu mężczyzn i wiele kobiet, którzy opuszczają ręce. Piją primusa, gdy coś wpadnie im do kieszeni, i lekceważą wszystko, odurzają się alkoholem i złymi wspomnieniami. Inni ciągle z upodobaniem opowiadają o fatalnych chwilach… Odtąd patrzę na nieubłagany czas, który przede mną płynie, jak na wroga. Boli mnie, że jestem związana z tym życiem, które nie było mi przeznaczone”. Ze smutkiem patrzyła na swoje dłonie, stwardniałe od kopania motyką.

Po tym nowym zadaszonym bazarze chodzi się teraz jak po hali targowej pośród bardziej ożywionego niż niegdyś tłumu, między betonowymi stoiskami i metalowymi siatkami, które je odgradzają. Trochę żal spacerów w pełnym słońcu po terenie dawnego boiska, pośród pasących się krów i egzotycznych parasoli czy ludzi uciekających ze śmiechem, by skryć się przed ulewą, jednak odnajdujemy ten swojski klimat w alei, gdzie pomidory leżą już zważone i ułożone w niewielkie stosy, tę samą woń szafranu, gwarną aleję sprzedawców ryb, które przed kurzem chronią chmary much, te same żarty handlarek.

Spotykamy Pio i Josiane idących za rękę. Śmieją się, bo od razu się domyślają, że znów będę ich wypytywał o ślub, by w końcu zgłębić tajemnicę wzajemnej obietnicy, jaką złożyli sobie na bagnach zabójca i skulona pod liśćmi papirusów licealistka, którzy w szkole siedzieli w tej samej ławce. Ale pytam ich tylko o bieżące sprawy. Opowiadają, że wojna, którą wypowiedziała im matka Pio, nie mogąc znieść myśli, że potomstwo jej syna zostanie zarażone krwią Tutsi, toczy się teraz przed sądem. Mają już tego dość i chcą poszukać szczęścia w regionie Mutara na północy kraju.

Mutara to prawdziwe eldorado dziewiczych pastwisk, o którym wiele się mówi na wzgórzach, jednak Jeannette wróciła stamtąd głęboko zawiedziona, a nawet zrujnowana. Można ją spotkać nieco dalej, w alei krawcowych, gdzie siedzi pochylona nad maszyną Singera. Mówi o tym, jak wkrótce po ślubie zaczęli marzyć z mężem o sporym kawałku ziemi u stóp dzikich pastwisk, jak pełni nadziei pojechali w nieznane wraz z dziećmi i tobołkami, w których upchnęli cały swój dobytek i pieniądze uzyskane ze sprzedaży parceli. Potem trzy lata piekła w domu bez okien, na wyschniętej ziemi, bez żadnego ujęcia wody w promieniu dwóch kilometrów, nieopodal osady bez szkoły czy ambulatorium.

A przecież Jeannette widziała niejedno. To jej słowa cytuję na początku książki Nagość życia. Któregoś dnia, gdy gawędziliśmy o jej domku na wzgórzu Kanazi, powiedziała, wspominając agonię swojej matki: „Dobrze wiem, że kiedy widziało się swoją mamę tak strasznie okaleczoną, cierpiącą tak długo, traci się na zawsze część zaufania do innych, nie tylko do interahamwe. Chcę powiedzieć, że ktoś, kto tak długo patrzył na straszliwe męki, nie będzie mógł już nigdy żyć wśród innych ludzi jak kiedyś, bo będzie się miał na baczności. Nie będzie im ufał, nawet jeśli nic nie zrobili. Chcę powiedzieć, że śmierć mamy najbardziej mnie zasmuciła, ale jej zbyt długie cierpienie wyrządziło mi najwięcej szkody i to nigdy się nie zmieni”.

Miała siedemnaście lat, uprawiała ziemię, żeby wyżywić gromadkę dzieci, które skupiły się wokół niej i jej siostry. Kilka lat później, podczas suszy w 2000 roku, nagle postanowiła porzucić rolnictwo, próbowała handlować w małej spółdzielni rolniczej, ale uciekła, gdy kasa zaświeciła pustkami, wstąpiła do policji, skąd ją usunięto, bo była zbyt drobna. Potem otrzymała w prezencie maszynę do szycia, poślubiła ojca swoich dzieci, sympatycznego chłopca, o którym mówi: „Nazywa się Sylvestre Bizimana. Jeździ taxi-rowerem. Wiele razy odwoził mnie wieczorem po dniu pracy na targu. Przypadliśmy sobie do gustu. Zaszłam w ciążę. Okazywał mi czułość… Wciąż zaciągamy pożyczki, mamy mnóstwo zmartwień, ale jemy papkę z sorgo do syta… Niebo pozwoliło mi zostać matką, urodziłam dzieci, to dla mnie bardzo wiele”. Powietrze dystryktu Bugesera i powrót do zakładu krawieckiego napawają ją entuzjazmem i budzą chęć do pracy.

Zanim na niebie pojawią się pierwsze różowe smugi świtu, zaczyna się dzień targowy i kolumny piechurów w ciemnościach schodzą ze wzgórz otaczających Nyamatę. Droga zabiera im czasem ponad cztery godziny. Kobiety niosą torby, kosze pełne fasoli, kury ze związanymi nogami, miednice pełne owoców, ziaren sorgo, wszelkich płodów ziemi. Te, które mają szczęście, niosą kosze wypełnione węglem drzewnym, inne dźwigają ciężkie worki mąki. Jeśli nie mają na plecach przytroczonego dziecka, niosą plecaki. Mężczyźni prowadzą rowery, obciążone większymi workami, czasem żywą kozą, jeśli ta nie idzie z tyłu, uwiązana na sznurku. Często mają w ręku teczki z dokumentami niezbędnymi w laboratorium, w zakładzie ubezpieczeń czy w zarządzie dystryktu. Ponieważ dzień targowy to także dzień wizyt lekarskich i urzędowych wezwań.

Théophile nie transportuje niczego na swoim rowerze; na siedzeniu z tyłu ulokowała się jego żona, piękna Fran­cine, którą biały szal ochrania przed kurzem, a na ramie jego córka Aimée; ma na głowie kapelusz pasterzy, a w dłoni kij charakterystyczny dla Tutsi. Zostawia damy przed wejściem na targ i raźno pedałuje w stronę pierwszego małego baru, gdzie wraz z innymi byłymi pasterzami będą sobie opowiadali historie o stadach krów. W drodze powrotnej mężczyźni znów usadowią swoje damy na tylnych siedzeniach, jeśli wypite trunki pozwolą im jechać prosto.

Niektórzy wyruszają w drogę nie rano, lecz jeszcze poprzedniego wieczoru: rowerzyści wiozą ciężkie ładunki związanych ananasów z Ugandy, pokonując odległość ponad stu pięćdziesięciu kilometrów. Z Kigali przyjeżdżają taxi-motocykle, obciążone używaną odzieżą: dżinsami, koszulami, tanimi sukienkami o europejskim kroju. Ta konfekcja nie wywołuje tak wielkiej ekscytacji jak góra damskich butów, wokół której kobiety krążą oczarowane. Eugénie uwielbia wsuwać stopy w najrozmaitsze pantofle, śmieje się, wykonując kilka kroków na wysokich obcasach. Mówi, że po siódmym dziecku „trochę przytyła od wygód”. Francine wybiera sandały dla swojej córki Aimée, która pod koniec tygodnia zdaje egzaminy w szkole i najchętniej widziałaby się w balerinkach. Handlarz w kapeluszu z szerokim rondem zachwala liście tytoniu. Englebert przychodzi tu zapalić fajeczkę, gdy skończy dowcipkować ze sprzedawczyniami warzyw.

Z drugiego końca targu wychodzi się wprost na stosy używanych części zamiennych i odbiorników radiowych, są tu także zakłady naprawy rowerów. Wokół biegają tragarze o torsach ociekających potem, popychając taczki lub zginając się wpół pod ciężarem worków. Na targu zwierzęcym rozbrzmiewają głośne protesty, skargi, beczenie i gdakanie. Króliki, niedawno sprowadzone do Bugesery, milczą, oszołomione, stłoczone na dnie kosza.

To w zakątku sprzedawczyń drobiu można spotkać Immaculée, która wybiera kurę na niedzielny obiad. Z upodobaniem przygląda się kurzym nogom, obmacuje ostrogi, potem prowadzi długie targi, zawzięcie gestykulując. Immaculée to nastolatka, która nie może usiedzieć w miejscu. Nie tyle idzie, ile skacze, kiedy zaczyna paplać, drepcze, stojąc w miejscu. Nazywają ją Feza, to jej rwandyjskie imię, tylko ja nie mogę się oprzeć urokowi jej chrześcijańskiego imienia Immaculée. Wszystko ją bawi. Wszystko ciekawi. Na wszystko wokół spogląda z rozbawieniem i można odnieść wrażenie, że śmiechem pokrywa nieśmiałość, że właśnie dlatego stale podskakuje, jakby była gazelą.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: