Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Willa Pod Jodłami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 marca 2021
Ebook
32,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Willa Pod Jodłami - ebook

Jaga i Mela są siostrami, których drogi rozeszły się jakiś czas temu. Teraz jednak Jaga w jednej chwili traci swój szczęśliwy świat – zdradza ją ukochany, musi odejść z pracy. Wyjeżdża z Krakowa do wiejskiego letniego domu i próbuje zacząć wszystko od nowa. Tymczasem jej siostra, Mela, ceniona chirurg, powoli przekonuje się, że nie każdy mężczyzna to drań. Gdy prawie udaje się jej ułożyć sobie życie, siostra prosi ją o pomoc. Drogi Jagi i Meli po raz wtóry splotą się w pięknym podkrakowskim domu, zwanym przez miejscowych Willą Pod Jodłami. Kobiety przekonają się, jak ważna jest przyjaźń. Zrozumieją, że największym darem, jaki można otrzymać od innego człowieka, jest życzliwość i zrozumienie.

Wiele rzeczy popycha człowieka do działania: ambicja, bieda, żądza, strach, nienawiść, zazdrość. Ale najsilniejszym bodźcem jest miłość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-469-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Chciałam ci tego ranka przynieść moje róże,

Ale bukiety jednak stały się tak duże,

Że pękły wstążki, w które chciałam je owinąć.

I wszystkie róże z mojej uleciały dłoni

Ku morzu, wiatr wraz z falą w nieznane je goni

I przecież nie powrócą już, bo wszystkie zginą.

Marceline Desbordes-Valmore, Róże Saadi

(przeł. Jadwiga Dackiewicz)

Tamtego czerwcowego dnia tylko pogoda stanęła na wysokości zadania: chmury, od tygodnia nisko wiszące nad ziemią, nagle znikły i niebo zrobiło się błękitne jak podwiązka, którą Mela dostała na szczęście od koleżanek z roku. Poza tym wszystko było nie tak. Stokrotki, które fryzjerka, pani Małgosia, wplotła jej rano we włosy, więdły w oczach („Może jednak zdecyduje się pani na ogrodowe? Polne kwiaty to zawsze ryzyko”), więc w końcu je wyjęła, jedną po drugiej, prawie rujnując fryzurę. Suknia z długimi rękawami („Bufki? Wykluczone! Do kościoła rękaw co najmniej do łokcia!”) była za ciepła na ten słoneczny dzień. I choć od kilku tygodni nawet po domu chodziła w szpilkach („Szpilki, oczywiście że szpilki. Przy twoim wzroście…”), czuła się niepewnie na niebotycznych obcasach. Jeszcze ten idiotyczny długi welon („Z gołą głową? Oszalałaś?”), w którym jej teściowa brała ślub („To nasza tradycja od pięciu pokoleń”).

– Możecie zobaczyć pannę młodą! – zawołała Jaga, szeroko otwierając drzwi sypialni. – Tadam!

– Och, córeczko, wyglądasz prześlicznie! – Matka podniosła rękę, robiąc taki ruch, jakby ocierała łzy wzruszenia.

Oczy miała suche i zaczerwienione z niewyspania – rano przyleciała z Toronto. Samolot się spóźnił i nie zdążyła do urzędu stanu cywilnego.

– Co zrobiłaś ze stokrotkami? – spytała pani Kulesza. – Ja miałam stokrotki…

– Mamuniu, proszę! – Marek przytulił swoją matkę i pocałował ją w policzek. – Wygląda pięknie w twoim welonie. Prawie jak ty w dniu ślubu.

Pani Kulesza spojrzała na syna rozkochanym wzrokiem.

Mela mimowolnie zacisnęła zęby, zaraz jednak się uśmiechnęła. Da radę. Z uśmiechem na ustach wypełni wszystkie punkty programu, tak skrupulatnie zaplanowanego przez matkę Marka. To tylko dwa dni. W poniedziałek rano jadą w podróż poślubną, potem Marek wprowadzi się do niej i będą sami. Sami! Już nie mogła się doczekać.

Rodzice Marka nalegali, by wprowadzili się do nich („Taki duży dom! Mielibyście tu tyle miejsca!”), lecz Mela twardo obstawała przy swoim. Wytrzymała próby przekupstwa („Odpiszemy wam połowę u rejenta i damy pieniądze, żebyście mogli urządzić się po swojemu”), groźby („Mareczek nie będzie miał warunków do pracy, zawali staż, a ty studia”), lamenty („Zobaczysz kiedyś, jak serce boli, gdy dziecko wyfruwa z gniazda”), wymówki („Wszystko na mojej głowie! Ty byś poszła do ołtarza w dżinsach, a gości zaprosiła na piwo. W ogóle cię nie obchodzi, co ludzie powiedzą”).

Mela nigdy nie myślała o tym, jak będzie wyglądał jej ślub. Nie miała Barbie Panny Młodej, nudziły ją opowieści koleżanek ze studiów o wybieraniu wzoru zaproszeń, sukni, kwiatów, restauracji. W sumie dobrze, bo teraz i tak o wszystkim decydowała jej przyszła teściowa – od daty ślubu („W maju? Oszaleliście? Musi być miesiąc z literą »r«!”) do listy gości („Mareczku, musisz zaprosić kuzynkę Lusię i Henia, lubienie czy nielubienie nie ma tu nic do rzeczy”). „Pozwól jej, Mela – prosił Marek. – Niby zrzędzi, ale tak naprawdę jest w swoim żywiole”.

– To co, błogosławieństwo? – sztucznie ożywionym głosem spytał ojciec Marka. Co chwila ocierał pot z czoła i chyba marzył o wyjściu z tego ciasnego mieszkanka. I o napiciu się czegoś wreszcie. – Moja droga, wyglądasz ślicznie. – Mrugnął do Meli.

Ślub miał być tradycyjny, „polski” – jak z naciskiem powtarzała matka Marka. Żadnego podwójnego nazwiska („Melania Kulesza to pięknie brzmi”). Żadnej jazdy osobno do kościoła („Naprawdę chcesz sam prowadzić, Mareczku? Do kościoła powinien wieźć Cygan, to gwarancja szczęścia”). Żadnego nowomodnego odprowadzania panny młodej do ołtarza przez ojca („Zresztą twój ojciec nie żyje, więc nie ma o czym mówić”). Obie rodziny – matka i siostra Meli, rodzice Marka, jego babcia, trzy ciotki z mężami i stryj z żoną – miały wyruszyć z mieszkania panny młodej, w kościele zaś miała się zebrać reszta rodziny Marka i przyjaciele państwa młodych.

– Tak, błogosławieństwo. Chodźcie tu, moje dzieci! – Dowodzenie znowu przejęła pani Kulesza. – Pani Agato! – zawołała do matki Meli. – Prosimy do nas.

Marek pomógł Meli uklęknąć. Mela zauważyła kątem oka, jak jej siostra przewraca oczami, i starała się włożyć całe serce w tę sztuczną ceremonię. To był jej ślub, ona mogła wydziwiać, Jaga na pewno nie. Już wystarczyło, że nazywała jej teściową „Pani Upierdliwa”.

Babcia i rodzice Marka z namaszczeniem czynili znak krzyża, mówili o świętości rodziny i życzyli młodej parze długich lat wspólnego życia. Matka Meli ograniczyła się do uściskania młodych. Nie była religijna. Odkąd została wdową, do kościoła chodziła dwa razy w roku – na pasterkę i na rezurekcję.

– Nie wypada, żebyśmy sobie mówili na pan i pani – powiedziała pani Kulesza do matki Meli, ledwie młodzi wstali z kolan. – Co ludzie pomyślą? Że się nie znamy?

Tak właśnie było – matka Meli znała Marka, bo chodził z Melą od początku jej studiów, ale jego rodzinę widziała pierwszy raz w życiu. Wcześniej tylko kilka razy rozmawiała przez telefon z jego rodzicami.

– No to brudzio! – ożywił się pan Kulesza. – Macie tu chyba coś mocniejszego?

Marek spojrzał na matkę i Mela znów poczuła, jak ogarnia ją złość. Był uzależniony od matczynej akceptacji. Czasem wydawało jej się, że żyją w trójkącie. Nawet kiedy się kochali, miała wrażenie, że Marek myśli, co by powiedziała matka, gdyby teraz zobaczyła „swojego małego mężczyznę”. Wbijała mu paznokcie w plecy, żeby mu przypomnieć o swoim istnieniu.

Dopiero gdy pani Kulesza lekko skinęła głową, Marek powiedział:

– Mamy szampana. Mela, daj jakieś ładne kieliszki.

„Ładne kieliszki”? Pomieszkiwał u niej od roku – nie miał odwagi wyprowadzić się z domu – i dobrze wiedział, że w szafce stoi tylko sześć najtańszych kieliszków z pedetu.

„Nie będę po nich zmywała, gdy tu wrócimy. Nie od tego chcę zacząć to nowe życie” – pomyślała, otwierając szufladę i wyjmując paczkę plastikowych kubków.

– Popatrz na Panią Upierdliwą. Oczy jak pięć złotych – szepnęła jej do ucha Jaga.

Matka Marka wlepiła oczy w kubki, jakby coś takiego widziała pierwszy raz w życiu. Już otwierała usta – pewnie by zaprotestować, gdy stryj Marka zawołał:

– Klawo! Prawie jak musztardówki w studenckich czasach! Polewaj, Marek!

Pani Kulesza miała tylko maturę i każdą wzmiankę o studiach traktowała jak osobisty przytyk. Rzuciła szwagrowi niechętne spojrzenie i z ociąganiem sięgnęła po szampana.

– Tekla – powiedziała, próbując się stuknąć plastikowym kubkiem z matką Meli.

– Agata. Wszyscy mówią mi Aga.

Mela nie wzięła kubka z szampanem. Wysunęła się z tłumu gości. Otwierała drzwi na balkon, gdy usłyszała za plecami:

– Przynieść ci wody?

Odwróciła się.

Mateusz, najbliższy przyjaciel Marka, teraz jego świadek na obu ślubach. Nierozłączni od wózka głębokiego do matury.

– Nie, dziękuję. Muszę tylko na chwilę wyjść na powietrze.

Uśmiechnął się do niej, ujął jej rękę i porozumiewawczo ją uścisnął.

Wymknęła się na balkon i nie bacząc na kokardę z tyłu sukni, oparła się o chłodną ścianę. Nie widziała, jak Mateusz wraca w głąb mieszkania i podnosi dłoń do twarzy, ukradkiem szukając na niej zapachu Meli.

Pasiasta biało-niebieska markiza lekko falowała na wietrze. Zawsze przywodziła jej na myśl plażowy parawan. Mela zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jest daleko od tych obcych ludzi bez trudu przechodzących od namaszczonego błogosławieństwa do bruderszaftu, że siedzi na piasku jak podczas ostatnich wakacji z rodzicami nad morzem.

Właśnie wtedy poznała Marka. Była z rodzicami i Jagą w Łebie, on miał praktyki w powiatowym szpitalu w Lęborku. Przypomniała sobie, jak ojciec zrzędził, że musi w upał wozić ją po lekarzach. „Z tobą zawsze są kłopoty. Złamałaś tę kostkę czy tylko skręciłaś? W końcu zdałaś na medycynę, powinnaś wiedzieć”. Potem Marek codziennie po dyżurze przyjeżdżał do Łeby, oglądał jej skręconą kostkę, a gdy wreszcie mogła zdjąć gipsowy opatrunek, chodzili na spacery, trzymając się za ręce…

– … zwierza mi się ze wszystkiego. To takie dobre dziecko! – Mela usłyszała nagle głos teściowej.

Otworzyła oczy. Pani Kulesza ze swoją siostrą stała tuż przy drzwiach balkonowych. Mela mocniej przywarła do ściany, lecz one, zajęte rozmową, jej nie zauważyły.

– Jego profesor zawsze powtarza: „Nóż przed żoną”. I tak powinno być, no powiedz sama, Marysiu. Przecież Mareczek musi teraz myśleć przede wszystkim o swojej karierze. Po co mu ten ślub! – Pani Kulesza zniżyła głos. – Wyobraź sobie, że ona zażądała, żeby zrezygnował ze stypendium w Stanach. W Stanach! Gdzie mają najlepszą chirurgię na świecie!

– I co? Zgodził się?

– W pierwszej chwili tak. Jak o tym usłyszałam… Myślałam, że serce mi pęknie. Jej oczywiście nikt nie zaproponował stypendium, więc czemu on miałby jechać, prawda?

– Egoistka.

– Mało powiedziane.

– Ale przemówiłaś mu do rozumu?

– I to jak! Jedzie we wtorek.

– We wtorek?! Przecież mówili o podróży poślubnej. O miesiącu miodowym w Portugalii.

– Portugalia sralia! Ona to wymyśliła! Chciała zabrać mojego Mareczka na koniec świata, żeby całkiem go przekabacić.

– Ale nie z tobą takie numery, co, Tekluniu?

Pani Kulesza zaśmiała się skrzekliwie.

Kiedyś Mela zobaczyła ją, jak w czerwonej chustce na głowie pieli rabatki, i uderzyło ją podobieństwo do podstępnej Pajęczycy Tekli z Pszczółki Mai. Zasłoniła wtedy usta dłonią, żeby powstrzymać chichot. Teraz przycisnęła ręką brzuch – żołądek ścisnął się boleśnie.

– Moi drodzy! – rozległ się głos pana Kuleszy. – Pora do kościoła!

Mela się nie ruszyła. Czuła mdłości. Ciało jest szybsze niż mózg – on potrzebował więcej czasu i dopiero po chwili to, co usłyszała, w pełni do niej dotarło.

„Nóż przed żoną. Stypendium. We wtorek”.

– Marek, zgubiłeś żonę?! – zawołał pan Kulesza. Wypił dwa kubki szampana, oczy mu błyszczały, twarz się zaczerwieniła.

– Nie mów tak, to przynosi pecha. Jeszcze nie jest jego żoną – skarciła go Pajęczyca.

– No jak to. Przecież słyszałem, jak rano uroczyście oświadczył, że wstępuje w związek małżeński i uczyni wszystko, żeby ich małżeństwo było zgodne, trwałe…

– Prawdziwy ślub jest w kościele, nie w urzędzie – przerwała mu Pani Upierdliwa.

Mela słyszała ich rozmowę, ale się nie poruszyła, jakby to, co działo się w jej mieszkaniu, wcale jej nie dotyczyło.

„Czy to możliwe, że chce wyjechać na dwa lata i nic mi nie powiedział?” – myślała.

Drzwi balkonowe się otworzyły.

– Szukają cię.

Mela podniosła głowę i napotkała pytający wzrok Mateusza.

– Słyszę. – Próbowała się uśmiechnąć.

– Co się stało? Źle się czujesz?

– Nic mi nie jest.

Obok Mateusza pojawił się Marek.

– Co tu robicie? Spiskujecie? – spytał. – Macie jakieś niewyraźne miny.

Mela chwyciła Marka za rękaw marynarki.

– Musimy porozmawiać.

Nachylił się i pocałował ją w policzek.

– Mamy na rozmowy całe życie. Teraz musimy jechać. – Objął ją ramieniem, gestem posiadacza. – Zguba się znalazła! – oznajmił.

Pan Kulesza zaczął bić brawo.

– Gorzko! – zawołał. – Gorzko!

Żona spojrzała na niego takim wzrokiem, że powinien na miejscu paść trupem.

– To jeszcze nie wesele – syknęła. – Uspokój się.

– Jedźmy, bo się spóźnimy – powiedział Marek. – Pogadamy w aucie – szepnął do Meli.

Pozwoliła się prowadzić jak cielę na rzeź.

– Kwiaty, zapomniałaś o kwiatach! – Matka wcisnęła jej do ręki bukiet białych róż.

Mela chciała czerwone, ale Marek zamówił białe, bo dla jego matki czerwone były krzykliwe, wręcz ordynarne.

Jeszcze nigdy droga z drugiego piętra na ulicę nie wydawała się Meli taka długa. Kurczowo ściskała poręcz. Bała się, że zemdleje albo poślizgnie się na wysokich obcasach i runie w dół. Może zresztą tak byłoby lepiej.

Ktoś otwierał przed nią drzwi auta. Oderwała oczy od chodnika. Mateusz. Patrzył na nią z niepokojem.

– Mela… – zaczął.

– Mateusz, odsuń się. – Przy aucie pojawiła się Jaga. Zebrała welon i ułożyła na kolanach siostry. – Jeszcze chwila i skończyłabyś jak Isadora Duncan. – Zatrzasnęła drzwi.

Marek ruszył z piskiem opon.

– Przejedziemy się kawałek. Damy im czas, żeby spokojnie dojechali do kościoła. My powinniśmy przyjechać na końcu – powiedział.

Włączył radio. Z głośników popłynął basowy rytm.

– Nie ma balu bez metalu – zaśmiał się.

Mela siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie. Czy to, co usłyszała na balkonie, było prawdą?

Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej była pewna, że matka Marka wszystko zmyśliła. Zobaczyła Melę na balkonie i powiedziała o stypendium niby do siostry, ale naprawdę po to, żeby dokuczyć jej. Tylko dlaczego wymyśliła takie głupie kłamstwo, które od razu wyjdzie na jaw?

Mela wyciągnęła rękę i zgasiła radio.

– Czy to prawda, że we wtorek lecisz do Stanów? – spytała.

Z Chopina do kościoła Świętego Szczepana nawet okrężną drogą było niedaleko, nie miała czasu owijać w bawełnę.

– Mama ci powiedziała? A tak ją prosiłem!

Mela przez chwilę nie mogła złapać tchu. Czuła się tak, jakby ktoś uderzył ją pięścią w brzuch.

– Wyjeżdżasz za dwa dni i nic mi nie powiedziałeś? A nasza podróż poślubna? – Spojrzała na Marka.

On patrzył na drogę.

– Odwołałem rezerwację. Pojedziemy za rok, na Karaiby. Co się odwlecze… – Zaśmiał się sztucznie. – Portugalia jest przereklamowana.

Mela miała pustkę w głowie. To się nie działo naprawdę. Z całej siły ściskała bukiet, jakby chciała, żeby jakiś cierń wbił jej się w rękę i żeby w końcu się obudziła. Lecz florystka starannie oczyściła łodygi róż.

– Zatrzymaj się.

– Tutaj nie mogę.

– Zjedź na jakiś przystanek, gdziekolwiek.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią. W jego oczach mignął niepokój.

– Dobrze. Chcesz wody?

– Nie.

Skręcił z Alej w Reymonta, minął park Jordana i wjechał na parking przy hali Wisły.

Mela otworzyła drzwi auta.

– Zaczekaj! Porozmawiajmy w środku, nie na upale.

Nie słuchała go. Wysiadła, rzuciła bukiet na przednie siedzenie, oparła się ręką o dach i oddychała głęboko.

Poczuła, jak Marek ją obejmuje.

– Już dobrze, Ptaszku Nieboraszku – zamruczał. – Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Ale powiedz sama, co by to zmieniło?

Odwrócił ją twarzą do siebie i przytulił.

– Kocham cię i chcę dla ciebie dobrego życia. W Houston jest pięknie. A warunki pracy nieporównywalne z tutejszymi, sama wiesz…

– Kiedy się zdecydowałeś?

Milczał chwilę.

– W kwietniu.

– W kwietniu?! Trzy miesiące to ukrywałeś?! Rozmawiałeś ze mną o Portugalii, wiedząc, że nie pojedziemy?!

Gwałtownie się odsunęła i uderzyła go pięścią w pierś.

– Spokojnie, Ptaszku Nieboraszku. – Ujął jej dłoń i pocałował. Znów przyciągnął ją do siebie. – Tak ci zależy na tej Portugalii?

– Nie chodzi o Portugalię, tylko o kłamstwa!

– Zaraz kłamstwa… Znasz przecież profesora Gilowskiego. Już się krzywił na nasze małżeństwo, a gdy mu powiedziałem, że nie chcę tego stypendium… Nie wiem, czy dałby mi skończyć specjalizację, a jeśli nawet, to potem z kliniką musiałbym się pożegnać.

– Są inne szpitale. Profesor Kowalski przyjąłby cię z otwartymi ramionami.

– Tak, masz rację. Ale wyobraź sobie: w Houston robię drugi stopień specjalizacji, przenosimy się do Kalifornii i zaczynam praktykować jako chirurg plastyczny. Na początek dom z basenem, potem kupię ci willę Rudolfa Valentino.

– Nie mam amerykańskiej wizy. Ty dostałeś? – zapytała spokojnie.

Najpierw chciała go zabić, później się rozpłakać, teraz gniew gdzieś zniknął, łzy wyparowały. Czuła się tak, jakby w jej żyłach płynęła lodowata woda zamiast krwi.

– Tak. Przy takim stypendium…

– Ja nie mam stypendium i jeszcze rok studiów – przerwała mu.

Zagryzł wargę.

– Myślałem o tym. Mogłabyś polecieć z Jagą i mamą do Toronto, a stamtąd przyjechać do mnie, do Houston. Granicę kanadyjską łatwo przekroczyć.

– Wiesz, że to nie takie proste. I co bym tam robiła? Załatwisz mi pracę salowej? Na czarno?

– W Ameryce też można studiować medycynę.

– Zapłacisz za moje studia? Najlepiej na Harvardzie?

– Po dwóch, trzech latach na pewno będzie mnie stać.

– Czyli mam sobie załatwić pracę w jakimś sklepie, przeczekać kilka lat, gotując ci obiady i zapominając, czego się nauczyłam…

Ujął jej twarz w dłonie.

– Nie mów tak. Kocham cię. Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. – Zajrzał jej w oczy. – Coś wymyślimy. Jedźmy do kościoła, jutro pogadamy i ułożymy plan.

Odsunęła się. Słońce przypiekało, lecz tego nie czuła, jakby miała włączoną wewnętrzną klimatyzację.

– Nigdzie nie pojadę, póki mi nie powiesz, jak naprawdę to sobie wyobrażasz.

– Ptaszku…

– Nie nazywaj mnie tak!

– Okej, okej! – Podniósł ręce do góry. – Najlepiej by było, gdybyś pojechała z mamą i Jagą do Kanady…

– Nie wybieram się tam.

Westchnął ciężko.

– Aleś ty uparta.

Milczała, więc mówił dalej:

– Jak chcesz, możesz skończyć studia w Krakowie. W międzyczasie złożysz podanie o wizę i za rok do mnie przyjedziesz. Rok szybko zleci, a ja będę na ciebie czekał.

– Naprawdę? – spytała kpiąco. – Po co ci ten ślub, jeśli tak ci komplikuje życie?

– Przecież wiesz, że sprawa stypendiów wypłynęła w lutym. Goście byli już zaproszeni, restauracja zamówiona…

– Nie wierzę! Nie mogłeś mi powiedzieć, że chcesz jechać, że pobierzemy się później, bo twoja mama zaprosiła gości?

– Dla ciebie to nie ma znaczenia, dla niej tak. Ona jest inna niż ty albo twoja matka, której nie chciało się przyjechać na nasz ślub choćby dzień wcześniej i spóźniła się na cywilny…

– Uszczęśliwiłbyś swoją mamusię, gdybyś przełożył ślub, a najlepiej w ogóle ze mną zerwał!

– Nie mów tak! Ona zawsze marzyła o córce.

– Nie jestem jej córką! Ma swojego synusia i to musi jej wystarczyć!

Stali naprzeciwko siebie i krzyczeli jak tajscy bokserzy obrzucający się obelgami, żeby zdobyć przewagę jeszcze przed walką.

– Robimy z siebie widowisko – powiedział Marek.

Parking był pustawy, ale jacyś ludzie stali koło aut i na chodniku, gapiąc się na nich. Może myśleli, że to happening albo nietypowa ślubna sesja fotograficzna z ukrytą kamerą.

– Nie obchodzi mnie to! Obchodzą mnie twoje krętactwa i że tak ważną decyzję podjąłeś za moimi plecami.

– Mam cię pytać o zgodę przy każdym drobiazgu?! Tak sobie wyobrażasz małżeństwo? Poza tym jeszcze nie jesteś moją żoną.

– Dla ciebie też ważny jest tylko ślub kościelny, jak dla Pani Upierdliwej?

– Nie nazywaj jej tak!

Marek wiedział, że przezwisko wymyśliła Jaga, i kiedyś nawet poprosił Melę, żeby zakazała siostrze tak mówić o jego matce.

– Będę ją nazywała, jak mi się zachce. Wiesz, że mnie nienawidzi.

– Nie histeryzuj. Wsiadaj do auta. Jedziemy – powiedział zimno.

– Nigdzie z tobą nie jadę.

– Doskonale. Weź taksówkę albo lepiej przyjdź pieszo. Masz wprawę z dzieciństwa, prawda?

Wsiadł do auta, trzasnął drzwiami. Czekał chwilę, lecz widząc, że Mela stoi bez ruchu, włączył silnik i odjechał.

Nogi się pod nią ugięły. Uklękła na kamiennych płytach i zasłoniła twarz rękami.

Wolałaby, żeby ją pobił na tym parkingu. Żeby ją wrzucił do bagażnika i tak zawiózł do kościoła. Ale żeby jej nie przypominał koszmaru z dzieciństwa. Strachu, którego nie umiała wymazać z pamięci.

Miała wtedy siedem, może osiem lat. Siedziała na tylnym siedzeniu obok Jagi, która marudziła, bo chciała do mamy na kolana. Wracali do domu z obiadu u dziadków. „Zajmij się siostrą – powiedział ojciec. – To jej kwękanie działa mi na nerwy”. Mela wzięła z siedzenia gumową piłkę i chciała rzucić do Jagi, ale samochodem szarpnęło i trafiła ojca w głowę. Jaga roześmiała się głośno. Zachęcona tym Mela zsunęła się z siedzenia i zaczęła szukać piłeczki na podłodze. „Siadaj!” – warknął ojciec. Mela znalazła piłkę i tym razem wycelowała w niego. Trafiła w kark. „Zrób tak jeszcze raz, to cię wysadzę”. „Zlób tak, zlób!” – prosiła Jaga. Mela nie namyślała się długo: piłka znów się odbiła do ojcowskiej łysiny. Jaga klaskała, obie się śmiały. Ojciec zwolnił, podjechał do krawężnika, wyskoczył z samochodu, otworzył tylne drzwi, chwycił Melę pod pachy i postawił na chodniku. Nim się zorientowała, co się stało, auta już nie było.

Stała, tak jak ją zostawił, przytupując dla rozgrzewki. Zaczął padać drobny śnieg, więc wyjęła z kieszeni czapkę, z drugiej rękawiczki. Zapalił się zielony neon na Elbudzie. Wiedziała, gdzie jest, jak trafić do domu, lecz jeszcze nigdy nie szła sama tak daleko. No i tata będzie się złościł, gdy tu wróci, a jej nie będzie.

Ale ojciec nie wracał. Poszła więc przed siebie, najpierw chodnikiem, potem bitą drogą koło starej cegielni. Droga była pusta. Gdy się obejrzała, w świetle padającym z okna samotnego domu zobaczyła swoje ślady na świeżym śniegu. Pyzaty księżyc wyszedł zza chmur. Zaiskrzył się śnieg na łąkach, rozbłysły tory kolejki wożącej kamień wapienny ze skałek do Solvayu. Wiedziała, że musi skręcić w prawo i iść wzdłuż torów. Nie było tu domów, ale księżyc świecił jasno i wydawało się, że się uśmiecha, jakby chciał dodać jej odwagi.

Poczuła ciepły zapach Wilgi. Nad rzeką unosiła się mgła. Zatrzymała się i patrzyła na ciemną wodę i stary most. Zawsze się go bała. Dzieci opowiadały sobie, że straszą na nim duchy topielców. Zebrała się na odwagę, chwyciła się poręczy, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że trzyma ją za rękę Anioł Stróż, taki jak na obrazku nad jej łóżkiem, w jasnej sukni, z białymi skrzydłami, prowadzący dzieci przez most nad przepaścią. Otworzyła oczy, dopiero gdy poręcz się skończyła. Była po drugiej stronie Wilgi, widziała światła domów za mostem. Przy domu po lewej rosła morwa. Latem droga była zasłana jej owocami. Mela przypomniała sobie ich słodko-cierpki smak. Zachciało jej się pić.

Nagle usłyszała za plecami dudniące kroki. Odwróciła się bez tchu, serce waliło jej jak młotem. Jakaś ciemna postać leciała w jej stronę. Mela krzyknęła, nogi wrosły jej w ziemię ze strachu, a to coś było coraz bliżej, wyciągało ręce, żeby ją złapać…

„Mela? Dziecko, co ty tutaj robisz?”

Anioł Stróż nie zawsze jest błękitnookim blondynem w jasnych szatach i ma skrzydła. Wtedy miał na sobie kożuch i czapkę z nutrii. Ale mocno chwycił ją za rękę i zaprowadził do domu.

Tego czerwcowego dnia był wysokim brunetem w letnim garniturze, jedwabnej koszuli i wąskim wiśniowym krawacie. Podniósł ją z ziemi i zaprowadził do auta.

– Pojechałem za wami, bo byłaś jakaś dziwna… Słyszałem was… Wybacz…

Mela bez słowa uniosła ręce i odpięła welon. Najchętniej zostawiłaby go tutaj, na parkingu, ale pięć pokoleń kobiet, które szły w nim do ślubu, patrzyło na nią karcąco.

Mateusz wziął welon, zwinął go i wrzucił na tylne siedzenie.

– Nie chcesz jechać do kościoła? Zawieźć cię do domu?

Pokręciła głową.

– Mieszkam w Cracovii. Może tam?

– Dobrze.

Skuliła się na fotelu, zasłoniła twarz rękami.

Gdy Mateusz wyjechał na Reymonta, zobaczył w lusterku, jak auto Marka skręca na parking.

„Za późno, przyjacielu. Teraz jest moja. Nigdy ci jej nie oddam”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: