Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Winnetou. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Winnetou. Tom II - ebook

Głośna powieść o niezliczonych przygodach wodza Apaczów Winnetou. Jest zarazem historią wzruszającej przyjaźni między Indianinem i Old Shatterhandem. Początkowo wszystko wskazuje na to, że dzieli ich zbyt wiele różnic. Old Shatterhand zajmuje się pomiarami pod budowę linii kolejowej, a Winnetou planuje napad na mierniczych. Jednak ich losy się złączą. Czerwonoskóry wojownik i biały traper zostaną parą najsławniejszych bohaterów Dzikiego Zachodu. Pamięć o ich szlachetnych czynach przetrwa, mimo że jednemu z nich przeznaczone będzie odejść.

Seria Książka do plecaka zawiera starannie wybrane powieści autorstwa Hanny Ożogowskiej, Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Thomasa Mayne Reida i Waltera Scotta. Jest przeznaczona zarówno dla młodych, jak i dojrzałych czytelników, którzy nie zapominają o spakowaniu książek przed wyjazdem na wakacje lub krótką weekendową podróż. Dwadzieścia jeden tytułów tej serii zadowoli nawet najbardziej wybrednych wędrowców. Z pewnością pochłoną ich opowieści o dawnym PRL-u, Dzikim Zachodzie, XVII-wiecznej Francji i XVIII-wiecznej Szkocji. Zafascynują opisy Himalajów, niekończących się prerii, francuskiego dworu Ludwika XIII, a także mrocznej atmosfery szkockiego zamku. Każda z książek jest doskonałym uzupełnieniem rozpoczętej podróży, stanowiąc jedną z jej ważniejszych atrakcji.

Spis treści

ROZDZIAŁ I W roli detektywa
ROZDZIAŁ II Ku -Klux -Klan
ROZDZIAŁ III Przez granicę
ROZDZIAŁ IV Przed Mapimi
ROZDZIAŁ V Old Firehand
ROZDZIAŁ VI W „warowni”
ROZDZIAŁ VII Pedlar

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7623-968-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I | W roli detektywa

Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nadzieja ta nie ziściła się. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwu handlarzy, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Kiowów.

Jak się później dowiedziałem od Winnetou, zastrzelił ich Santer. Podróż czółnem odbył on tak prędko, że dostał się do ujścia Rio Bosco równocześnie z nimi. Santer musiał się wyrzec nuggetówWinnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary handlarzy; pragnąc je zagrabić, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł, przybywszy na to miejsce.

Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż samodzielne przeprowadzenie tylu jucznych zwierząt przez prerię jest czymś ogromnie trudnym. W dodatku musiał się śpieszyć, gdyż wiedział, że pościg trwa.

Na nieszczęście przez kilka dni padał deszcz i pozacierał ślady, tak że Winnetou musiał się zdać jedynie na domysły. Przypuszczając, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam spieniężyć swój łup, postanowił przeszukać je jedną po drugiej.

Po kilku straconych dniach odnalazł znowu zagubiony ślad w faktorii ¹ Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem wzdłuż Red River. Winnetou odesłał wszystkich Apaczów do domu i sam ruszył w dalszą pogoń. Miał pod dostatkiem złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie.

Nie wiedząc, gdzie jest Winnetou – nie zostawił nam bowiem żadnej wskazówki nad Natchitoches – zwróciliśmy się w kierunku Arkansas, aby najkrótszą drogą lądową dostać się do St. Louis.

Przybyliśmy wreszcie pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego Mr. Henry'ego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy warsztacie. Był tak zajęty, że nie dosłyszał szmeru otwieranych drzwi.

– Dobry wieczór, Mr. Henry! – pozdrowiłem go tak, jakbym zaledwie wczoraj był po raz ostatni w jego domu. – Czy nowy sztucer prędko będzie gotowy?

Z tymi słowy usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, patrzył na mnie przez chwilę jak nieprzytomny i krzyknął radośnie:

– Wy… wy… to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy… geodeta… ten legendarny Old Shatterhand!

Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż klasnęło.

– Old Shatterhand! Skąd znacie to przezwisko? – spytałem, gdy wreszcie wypuścił mnie z uścisku.

– Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają! Zostaliście westmanem,jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższego sektora, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił wam niezwykłych pochwał. Ale ukoronowaniem tych wiadomości było to, co powiedział Winnetou.

– Co? Jak? Czyżby był tutaj?

– Naturalnie, że był.

– Kiedy?

– Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o mojej starej rusznicy na niedźwiedzie, toteż nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego o szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!

Jak się okazało, Winnetou nie stracił już tropu Santera i w szybkim tempie dotarł za nim do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten jego pośpiech sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. Zostawił Henry'emu wiadomość, że prosi, abym się udał za nim do Nowego Orleanu, jeśli mam na to ochotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast wyruszyć w tę podróż.

Przedtem musiałem jednak załatwić moje sprawy zawodowe i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stone'em i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie egzaminowano przed wyjazdem na pomiary. Mój stary Henry nie mógł się powstrzymać, aby z nami nie pójść. Co tam było do opowiadania i wyjaśniania! Przecież ze wszystkich geodetów tylko ja jeden pozostałem przy życiu.

Sam starał się wszelkimi siłami wyjednać dla mnie większe wynagrodzenie, ale na próżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówioną zapłatę, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu geodetów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk wynik naszej wspólnej pracy – wynik mego nadprogramowego wysiłku.

Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry'ego adres swego hotelu w Nowym Orleanie. Zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili wypocząć w St. Louis, czego im nie mogłem brać za złe. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, zamiast indiańskiego, i tak odświeżony wyruszyłem koleją na Południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę, dałem do przechowania Henry'emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność nie potrwa długo.

Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tym, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że w tym właśnie czasie wrzała w całej pełni wojna domowa ². Missisipi była na razie otwarta dla żeglugi, ponieważ słynny admirał Farragut opanował ją znowu na korzyść stanów północnych; mimo to statek, na którym się znajdowałem, spóźnił się znacznie. Toteż gdy przybywszy do Nowego Orleanu, zapytałem w oznaczonym hotelu o Winnetou, odpowiedziano, że wyjechał poprzedniego dnia. Zostawił mi tylko wiadomość, że udaje się za Santerem do Viksburga i że ze względu na niepewną sytuację radzi mi jednak zaniechać dalszej podróży. Obiecał przy tym, że wracając, zostawi Mr. Henry'emu w St. Louis wiadomość, gdzie należy go szukać.

Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy – być może – potrzebowali wsparcia, z drugiej strony pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle doszedłem do przekonania, że wątpliwe jest, czy Winnetou zdoła dotrzeć do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jakiś statek. Był tylko jeden, północnoamerykański, który, korzystając z chwilowego uspokojenia, zamierzał popłynąć na Kubę; tam mogłem znaleźć okazję do wyjazdu, jeśli już nie do Europy, to przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się więc długo, wsiadłem na ów statek.

Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy można było zaufać któremuś z bankierów nowoorleańskich? Wiozłem więc całą gotówkę z sobą.

Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan; po północy obudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Zerwałem się z łóżka, gdy wtem statek uderzył o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich momentach myśli o pieniądzach?! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnym zamieszaniu długo musiałbym szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czym prędzej spod szczątków kajuty i pośpieszyłem na pokład. Statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.

Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast i przewaliła się przeze mnie fala. Zdawało mi się, że słyszę krzyki, ale zagłuszyło je wycie orkanu. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale, za nimi zaś ląd. Statek dostał się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się roztrzaskać. Łodzie zabrała woda. Gdzie był ratunek? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Leżeli tu ludzie, trzymając się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.

Wtem nadpłynęła jedna, wysoka jak dom i widoczna, mimo ciemności, dzięki swemu fosforycznemu połyskowi. Dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby się miał już rozlecieć w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale natychmiast ją puściłem. Fala porwała mnie, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie uniosła z powrotem.

Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, ale wydawało mi się, że trwa to długie godziny. Wtem potężna fala uniosła mnie w powietrze i rzuciła między skały w spokojną wodę tak gwałtownie, jakby mnie wypluła. Żeby się jej tylko nie dać pochwycić z powrotem! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z największym wysiłkiem, na jaki się mogłem zdobyć. Na szczęście zobaczyłem wreszcie ląd. Gdybym go wówczas nie dostrzegł, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem teraz, w którym kierunku mam płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole posuwałem się naprzód bardzo powoli, dotarłem w końcu do brzegu. Dotarłem – ale nie tak, jak chciałem. Zarówno morze, jak ląd pogrążone były w ciemności. Nie mogłem ich od siebie odróżnić ani znaleźć odpowiedniego miejsca do lądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, iż nie zdołam się już podnieść. Pozostało mi jednak jeszcze tyle przytomności, że wdrapałem się po tej skale na górę. Tam zemdlałem.

Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżę na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż skała była śliska i z trudem mogłem się na niej utrzymać, a burza wciąż tak silna, że mogła mnie znieść. Po jakimś czasie jednak huragan ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy.

W ich nikłym świetle dopiero rozpatrzyłem się w swoim położeniu. Znajdowałem się na brzegu; za mną szalały fale, a przede mną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych huragan powyrywał, a niektóre nawet poniósł dalej. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak obecności ludzi, udałem się więc ku nim czym prędzej.

Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się Fort Jefferson.

Nieszczęśliwi mieszkańcy stali obok swoich domostw poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego uniosła nawet cały dach. Jakże się zdziwili moim widokiem! Zajęli się mną bardzo życzliwie, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i niezbędną odzież, gdyż byłem ubrany w taki strój, w jakim ułożyłem się do snu podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało wyruszyć na wybrzeże, by szukać innych rozbitków. Do rana znaleziono szesnaście osób, z których trzem udało się przywrócić życie, ale reszta nie żyła.

Byłem zatem rozbitkiem i to w najpełniejszym tego słowa znaczeniu, gdyż zostałem ogołocony ze wszystkiego. Moje pieniądze leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tym strapieniu nie brakło pociechy: żyłem ja i jeszcze trzej inni towarzysze podróży, a to już można było uważać za szczęście.

Komendant fortu zaopiekował się nami i ułatwił mi wyjazd statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszy niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tym mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do życia.

Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem w każdym razie na pewno liczyć na pomoc Henry'ego? Byłem mu już winien tyle wdzięczności, że nie chciałem powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam spotkam Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Żeby spotkać się z nim znowu, trzeba było udać się na Zachód do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć znów na własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych warunkach będzie to najłatwiejsze w Nowym Jorku.

Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Szczęście istotnie mi sprzyjało. Poznałem wielce szanownego Mr. Josy Taylora, kierownika sławnego podówczas zakładu prywatnych detektywów i poprosiłem go o przyjęcie do pracy. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w ostatnich czasach, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem jednak, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że w końcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie takie zadania, które rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie.

Pewnego razu zawezwał mnie do siebie. Zastałem u niego jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek przykry dla niego osobiście, a zarazem niebezpieczny dla jego interesów.

Miał on syna jedynaka, imieniem William, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w tak szerokie pełnomocnictwa, że wszelkie jego dyspozycje w sprawach finansowych znaczyły tyle samo co dyspozycje ojca. Syn, z usposobienia bardziej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowymi oraz sztuką, a nawet metafizyką niż księgowością i uważał siebie nie tylko za uczonego, lecz także za poetę. W tym przekonaniu utwierdził go fakt, że gazety nowojorskie przyjęły kilka jego wierszy. Dziwnym trafem młody Ohlert wpadł na pomysł napisania tragedii, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił zaznajomić się gruntownie z chorobami umysłowymi i nabył mnóstwo odpowiednich dzieł. Skutek tego był straszny: młodzieniec zaczął się coraz bardziej identyfikować z poetą-bohaterem swojej tragedii, a w końcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał w tym czasie lekarza, który nosił się rzekomo z zamiarem utworzenia zakładu dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i potrafił wzbudzić takie zaufanie bankiera, że ten poprosił go, by się zaznajomił z jego synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.

Od owego dnia nawiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwóch. Teraz dopiero bankier zaczął się dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z szarlatanów, jakich tysiące uwija się po Stanach Zjednoczonych.

Taylor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy bankier wymienił nazwisko Gibsona, okazało się, że mamy do czynienia z dawnym znajomym, którego już pewien czas śledziłem z powodu innej jego sprawki. Miałem nawet jego fotografię. Kiedy pokazałem ją Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna.

Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas pod rozmaitymi postaciami po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora Ohlert udał się do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił swoją należność i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś przyszła tragiczna depesza z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.

Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacjenta, aby posiąść znaczne sumy. Williama znali najwybitniejsi finansiści i mógł od nich dostać tyle pieniędzy, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie szarlatana i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie zlecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwo, fotografię Williama Ohlerta i pojechałem do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyty na wypadek, gdybym musiał zmienić swój wygląd.

W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście razem z Ohlertem. Potem ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale zdołałem odnaleźć ich ślad dopiero po długich i mozolnych poszukiwaniach. Dopomagał mi w tym Mr. Henry, którego odwiedziłem zaraz po przyjeździe. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie w roli detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na Dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztucer wielostrzałowy.

Ohlert i Gibson popłynęli parowcem po Missisipi do Nowego Orleanu, musiałem więc podążyć tam za nimi. Ohlert senior dał mi wykaz firm, z którymi łączyły go stosunki handlowe. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że William był w tych firmach i podjął duże sumy pieniędzy. To samo uczynił również w Nowym Orleanie u kilku przyjaciół swego ojca. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, gdyby William zjawił się raz jeszcze.

To były wszystkie wiadomości, które zebrałem. Teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkim zapełniającym ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policję, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak czekać na wynik starań władz policyjnych. Nie chciałem tracić bezczynnie czasu, snułem się więc wśród tego chaosu i szukałem, licząc trochę na szczęśliwy przypadek.

Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach miasta, gdzie wzdłuż brudnych, wąskich uliczek ciągną się gęsto skupione domy z ganeczkami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można ujrzeć wszystkie barwy twarzy, od białej i żółtej do najgłębszej murzyńskiej czerni. Mężczyźni nawołują się, kobiety krzyczą głośno, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy utworami.

Lepsze wrażenie sprawiają liczne, małe przedmieścia, gdzie stoją zgrabne wille, otoczone czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam można znaleźć nieco spokoju.

Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie, gdzie roi się od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich bel bawełny i beczek, wśród których krzątają się setki robotników. Widzowi może się zdawać, że został przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.

Chodziłem tak po mieście, na próżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej, szerokiej Common Street wpadł mi w oko szyld piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.

Jakim powodzeniem cieszyło się już wówczas to piwo, przekonałem się, widząc w lokalu mnóstwo gości. Dopiero po długim poszukiwaniu znalazłem w samym kącie niezajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o odstraszającej powierzchowności. Poszedłem tam mimo to i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić w jego towarzystwie szklankę piwa.

Po twarzy przemknął mu uśmiech politowania. Zmierzył mnie badawczym, pogardliwym prawie spojrzeniem i zapytał:

– Macie pieniądze, master?

– Oczywiście! – odrzekłem zdziwiony tym pytaniem.

– Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?

– Rozumie się.

– Dobra, po cóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Widać z tego, że jesteście greenhorn.Diabli porwaliby każdego, kto by mi spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba, każdemu, kto by się temu sprzeciwiał, dajcie w ucho!

Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że się zarumieniłem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinienem odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając, odrzekłem:

– Można być grzecznym, lecz mimo to starym wygą.

– Pshaw! – powiedział ze spokojem. – Nie wyglądacie na to. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to do niczego nie doprowadzi. Nie pomyślałem o was nic złego. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi.

Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie.Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej stronie Missisipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta czy nawet dwudziesta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym należało zdjąć kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, nie odniósł ani jednej rany. Dlatego zabobonni uważali go za człowieka, którego się kule nie imają.

Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć”, był to jego wojenny przydomek nadany mu przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnej chudości. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy.

Niezwykle wysoki, pochylony ku przodowi, wyglądał istotnie tak, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie trzepotały mu wokoło nóg. Bluza, również skórzana, skurczyła się tak, że rękawy jej sięgały ledwie po łokcie. Obie kości przedramienia przezierały przez skórę.

Z bluzy wystawała długa szyja, z wystającym jabłkiem Adama. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że nie ma na niej pięciu łutów mięsa. Oczy w głębokich oczodołach, a na głowie ani jednego włosa! Strasznie zapadłe policzki, kanciaste szczęki, wystające mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty nos składały się rzeczywiście na całość, której można się było przestraszyć.

Jego długie i wychudłe nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich monet.

Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic z Kentucky, jakie dziś spotyka się już rzadko. Reszta uzbrojenia Old Deatha składała się z kordelasa i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wystawały zza pasa.

Oberżysta przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy podniosłem szklankę do ust, myśliwiec wyciągnął do mnie swoją i rzekł:

– Stój! Nie tak prędko, chłopcze! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju jest taki zwyczaj.

– Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi – odrzekłem, nie kwapiąc się bynajmniej do podjęcia jego wezwania.

– Nie róbcie ceregieli! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy nawet w myślach skręcać sobie karków. Trąćcie się więc! Nie jestem szpiegiem ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.

To już brzmiało inaczej niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:

– Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, że się znajduję w złym towarzystwie.

– A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?

– Z tego samego powodu, który i innych tu przywiódł: szukać szczęścia.

– Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszeń, a błyszczące dolary same zaczną w nią wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, krzyczą o tym wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach ludzi, które toną w nurtach życia i giną bez śladu, nikt nie napisze nawet wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?

– Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.

– Baczcie więc bystro, żeby trop ten nie uszedł waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem zwiadowcą, poszukiwaczem ścieżek, który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimo to daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak zamek na lodzie, istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.

Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy nic na te słowa nie odpowiedziałem, znowu podniósł wzrok i rzekł:

– Zawsze mnie to trochę porusza, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że pójdzie on niezawodnie na dno. Moja matka bardzo mnie kochała. Gdy umierała, byłem dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać już było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mądrzejszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejsi ode mnie! Poznaję po was, że z wami może się stać to samo, co ze mną.

– Rzeczywiście? Jak to?

– Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indianin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem z wrażenia. Na waszym ubraniu nie ma ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.

– Nie zamierzam bynajmniej go tutaj szukać.

– Tak? A jaki obraliście sobie zawód?

– Odbyłem studia uniwersyteckie.

Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, który na jego twarzy wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:

– Studia! O biada! Nie budujcie na tym zbyt wiele. Właśnie ludzie tego pokroju co wy najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Czy macie jaką posadę?

– Tak. W Nowym Jorku.

– Jaką?

Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem wyjawić prawdy, oświadczyłem:

– Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.

– Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza jest o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy mający za sobą studia otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. Cieszycie się widocznie, mimo swej młodości, wielkim zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można polegać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! A więc polecono wam załatwić jakiś pieniężny interes.

– Coś w tym rodzaju.

Obrzucił mnie znowu bystrym, badawczym spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:

– Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych, a teraz wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, zatrzymując się na przechodniach. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem?

– Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.

– Zwróćcie się do hoteli!

– To okazało się daremne, podobnie jak starania policji.

Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem parsknął z cicha, strzelił palcami i rzekł:

– Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.

W tej chwili zrozumiałem, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził to, mówiąc dalej:

– Przybywacie tu w sprawie podobnej, jak się sami wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policja. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Deathem, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.

– No, kogo, sir?

– Prywatnego detektywa, który podjął się zadania raczej rodzinnej niż kryminalnej natury.

Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie.

– Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się – powiedziałem.

– Well!To wasza rzecz, czy przyznacie mi słuszność, czy też nie. Jeśli wam jednak na tym zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi,czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest w tym także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policja. Poszukiwany jest w rękach łotra, który go wyzyskuje. Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman buduje sobie nawet z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady, i rzadko kiedy się pomyli.

– Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej wyobraźni, master.

– Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi! Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam coś poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to jest to chwalebne, chociaż wątpię, czy rozumne.

Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się tymi słowami:

– Są sprawy, w które nie należy nikogo wtajemniczać. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę…

– Ależ skąd! – przerwał mi, kładąc monetę na stole. – O obrazie nie ma mowy! Żywiłem w stosunku do was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość.

– Może się jeszcze kiedy spotkamy!

– Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksasu, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem szczęśliwej drogi, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem!Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie ma on zamiaru obrazić was, a żadnemu nowicjuszowi nie zaszkodzi, jeśli będzie myślał o sobie skromniej.

Włożył na głowę sombrero z szerokimi krezami, które wisiało dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uździenicę na plecy, chwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy zaledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, podszedł jeszcze raz do mnie i szepnął:

– Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja także studiowałem i z przyjemnością dziś wspominam, jakim to wówczas byłem zarozumiałym głupcem. Do widzenia!

Po tych słowach opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego osobliwa i wyśmiewana z lekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Jego wygląd budził we mnie coś jakby litość; słowa jego były surowe, ale głos brzmiał przy tym łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem w gruncie rzeczy, że był do mnie dobrze usposobiony. Spodobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić cennych wskazówek.

Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyśleniu przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny, jak… Gibson.

Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się plecami do drzwi. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którym siedział przedtem Old Death. Gibson musiał więc podejść do mego stolika, jeśli chciał coś wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.

Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś, natomiast usłyszałem szmer drzwi obracających się w zawiasach. Odwróciłem się czym prędzej, ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka wsadziłem kapelusz na głowę, rzuciłem oberżyście zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć w gęstej gromadzie ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i przyśpieszył kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wąskiej uliczce, do której dobiegłem właśnie w chwili, gdy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście rozgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmiali, ruszyłem ku niemu kłusem. Policjanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie stanąłby po mojej stronie.

Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej stronie stały zwartym szeregiem małe domki, a naprzeciw ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Sporo ludzi kręciło się na placu, ale Gibsona nie zauważyłem. Widocznie gdzieś się już ukrył.

Przy sklepie fryzjera stał oparty o drzwi jakiś Murzyn. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie musiał spostrzec zbiega. Podszedłem więc do niego, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział dżentelmena wybiegającego z uliczki. Zapytany pokazał w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:

– O tak, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.

Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim pojawił się jakiś Murzyn. Powiedziałem mu, o co chodzi, on zaś zatrzasnął mi przed nosem drzwi, mówiąc:

– Ja zapytać najpierw massę. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.

Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił Murzyn z odpowiedzią:

– Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.

Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż właściciel willi na pewno nie pożałowałby mi kuli. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policję.

Kiedy przechodziłem w najwyższym gniewie przez plac, podbiegł do mnie jakiś chłopiec z kartką w ręku.

– Sir, sir! – zawołał. – Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę?

– Od kogo ta kartka?

– Od dżentelmena, który wyszedł z tamtego domu – odrzekł, wskazując przy tym nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. – On napisał te słowa i polecił wam je oddać. Ale dajcie wpierw dziesięć centów.

Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Na kawałku papieru wyrwanym z notatnika przeczytałem, co następuje:

Szanowny Master!

Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się, że mnie ścigacie. Uważałem was za człowieka naiwnego, ale nie aż tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej niż pół łuta ³ mózgu, nie powinien zabierać się do takich spraw. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie ode mnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.

Gibson

Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu! Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być może Gibson obserwował mnie z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu satysfakcji moim zakłopotaniem. Rozglądałem się przy tym badawczo po placu. Murzyn zniknął spod sklepu, a chłopca, który mi podał kartkę, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czym prędzej ulotnić.

Popadłem oczywiście w gniewny nastrój: czułem się skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policją, że widziałem Gibsona.

Wracając, nie wstępowałem już na plac, ale przeszukałem raz jeszcze wychodzące nań ulice, oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż jasne było, że Gibson opuścił tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności wyjazdu z Nowego Orleanu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: