Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Winnetou. Tom III - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Winnetou. Tom III - ebook

Jednak „Winnetou” to przede wszystkim opowieść o niezwykłej przyjaźni, pokonującej granice ras i kultur. Relacja łącząca młodego indiańskiego wodza i przybysza z Europy zachwyca bezinteresownością, tolerancją, zrozumieniem dla różnic. We wspólnych przygodach ujawniają się także niezwykłe oddanie i godna podziwu wierność, które składają się na obraz przyjaźni doskonałej.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-623-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Nad wielką koleją zachodnią

Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń. Opanowało mnie pewne znużenie, które zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Preria rozciągała się przede mną w dal nieskończoną, tworząc falę za falą. Od pięciu dni, kiedy to Ogellallajowie rozbili nasze szczupłe grono, nie zauważyłem ani godnego wzmianki zwierzęcia, ani śladu człowieka i zatęskniłem w końcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy ludzkiej.

Ponieważ w tej okolicy nie było potoku, ani innej wody, zarówno jak lasu, ani zarośli, przeto nie potrzebowałem długo wybierać, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. To też w pierwszym zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mnie tam kto zobaczył, gdyż zaraz położyłem się na ziemi.

Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy byli znad brzegów Platte w liczbie dwunastu ludzi w tym zamiarze, żeby po wschodniej stronie Gór Skalistych zejść do Teksas. W tym samym czasie opuściły były różne plemiona Siouksów swoje wsi obozowe, aby wywrzeć zemstę za to, że kilku ich wojowników zabito w ostatnich czasach. Wprawdzie wiedzieliśmy o tym, lecz pomimo naszej przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozprószyliśmy się na wszystkie strony.

Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indianie musieli poznać, że udaliśmy się na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigali. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby, owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach.

Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem je z braku soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, który by pozwolił tę skórzaną substancję bez niebezpieczeństwa dla zdrowia przenieść do żołądka. Następnie wyjąłem z kieszeni „własnoręcznie” zrobione cygaro, zapaliłem je za pomocą punksu i zacząłem wydmuchiwać z dymu figury z taką przyjemnością, jak gdybym był plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najlepszego goosefoot.

Leżałem tak na kocu jeszcze niedługo, kiedy oglądnąwszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt, poruszający się wprost ku mnie pod kątem ostrym do mojego kierunku. Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak daleko, że mnie całkiem zasłoniło i przypatrywałem się dalej zjawisku, w którym wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indian siedzącego koniowi prawie na karku.

Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej. Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty, poruszające się w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indianami, którzy go ścigali? Popatrzywszy przez dalekowidz, przekonałem się, że domysł mój był prawdziwy. Uzbrojenie i tatuowanie zbliżających się wskazywało na to, że to są Ogellallajowie, czyli członkowie najbardziej wojowniczego i najokrutniejszego plemienia Siouksów. Oni mieli konie znakomite, tymczasem koń białego wydawał się całkiem miernym bydlęciem. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mu się mogłem szczegółowo przypatrzyć.

Był to człowiek chudy i niskiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Okoliczność ta nie wpadłaby w oko na prerii, jako coś szczególnego, tu jednak odsłaniała brak, uderzający niezwykle. Ten człowiek nie miał obojga uszu, a miejsce, na którym znajdowały się niegdyś, pokryte było śladami aktu przemocy. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca zupełnie górną część ciała tak, że wyzierały spod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmiano by się do rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie z południowej Afryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylgnie szczelnie do nogi i do stopy, tworząc tym samym doskonałe obuwie, które tę tylko ma właściwość, że się w nim chodzi na własnych podeszwach. U siodła wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej kostur, znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz miała wysokie wielbłądzie nogi, głowę dużą, uszy przerażającej długości, ale była bez ogona, słowem wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u psa nowofundlandzkiego.

Nowicjusz albo i doświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca i konia, mnie jednak wydał się ten człowiek, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, których trzeba w przód poznać, zanim się oceni ich wartość. On nie przeczuwał widocznie, że tak blisko za nim podąża czterech najstraszliwszych wrogów preriowego myśliwca, bo nie byłby jechał tak wolno i swobodnie, lecz byłby czasem oglądnął się przynajmniej na nich.

W odległości stu kroków ode mnie natrafił obcy na mój trop. Kto pierwszy go spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, tego nie mógłbym powiedzieć, dość, że zwierzę się zatrzymało, spuściło głowę jeszcze niżej i zaczęło zezować ku śladom mego mustanga, przy czym ruszało żywo uszyma, to spuszczając je naprzód, to kładąc w tył, co wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała mu je z głowy powykręcać. Zauważyłem, że obcy zamierza zeskoczyć z siodła, aby trop zbadać dokładnie, na co byłby niepotrzebnie stracił wiele cennego czasu. To też powstrzymałem go od tego okrzykiem:

– Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!

Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mnie mógł zobaczyć. Klacz także głowę podniosła, wyprężyła uszy naprzód, jak gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę i wywijała przy tym pilnie kawałkiem ogona.

– Hallo, master! – odpowiedział jeździec. – Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!

Na skutek tej zachęty rozstawiła klacz niesłychanie długie nogi i stanęła potem sama obok mojego mustanga, a spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, zwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, należała bowiem do tych, nie rzadko na prerii spotykanych, zwierząt, które żyją wyłącznie dla swego pana, a każdemu innemu opierają się tak, że na nic mu się nie przydają.

– Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić – odparłem. – Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?

– To was diabelnie mało obchodzi!

– Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz wystawić z czystym sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!

– Hm, tak; wydajecie mi się bardzo dostojnym gentlemanem – rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. – Dla tego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.

Po tych słowach skinął ręką poza siebie, oraz przed siebie, a potem dodał:

– Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.

Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mnie pewnie za zabłąkanego członka z grona niedzielnych myśliwych. Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co czyste. Kto latami włóczy się po dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny nie nadaje się do salonu. Taki westman domyśla się w każdym porządnie odzianym człowieku greenhorna, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja właśnie zaopatrzyłem się był niedawno w forcie Wilfers w nowe ubranie, a broń zawsze lubiłem trzymać w porządku, a te dwie okoliczności nie dopuszczały pełnego uznania dla mnie w oczach sawannowego myśliwca. Dlatego nie wziąłem za złe tej lakonicznej odpowiedzi obcego, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo, jak on przed siebie:

– To starajcie się dojść „tam”, ale uważajcie na czterech Indian, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich chyba dotychczas?

Obcy utkwił we mnie jasne, bystre, oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.

– Nie spostrzegłem? Hihihi! Aż czterech Indian ja bym miał nie zauważyć! Wy na przykład wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie oglądam, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiednim oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się na noc ułożę. Ale bardzo się przeliczą na przykład, gdyż urządzę im pierścień, po którym znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze odpowiedniego terenu do tego. Będę mógł to zrobić dopiero tu między falami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak się do takiej rzeczy bierze stary westman, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zaniechacie tego, gdyż człowiek waszego pokroju na przykład diabelnie nie ma ochoty wciągać do nosa indiańskiej perfumy. Come on, Tony!

Nie troszcząc się już dalej o mnie, odjechał, a w pół minuty zniknął razem ze swoją słynną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.

Plan jego dobrze pojąłem, gdyż na jego miejscu byłbym podobnie postąpił. On postanowił zatoczyć łuk, dostać się w ten sposób poza swoich wrogów, aby zaś to uskutecznić, musiał się do nich zbliżyć, zanimby ze zmienionego kierunku przejrzeli jego taktykę. Zbyteczne jednak dla niego było cofać się poza Indian, wystarczało zakreślić łuk tak krótki, iżby sami musieli przejechać obok niego. Dotąd śledzili go dokładnie, wiedzieli, jak daleko znajduje się przed nimi, nie mogli zatem przypuścić, żeby był znowu blisko.

Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przeto przygotowałem się od razu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.

Zbliżając się z każdą chwilą, dojechali byli Indianie już prawie do miejsca, gdzie trop obcego stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się przecież podejrzane, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z rusznicy mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indianie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się triumfalny okrzyk:

– O-hi-hi-hiii! – wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indianie przy wojennym okrzyku.

Ale tym razem nie podniósł tego okrzyku Indianin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z zagłębienia po dwu wystrzałach, udając, że chce uciekać. Klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopytami, aż trawa w górę wylatywała, głowa jej z nastawionymi uszyma zrównała się w tym zapale z szyją, a każda żyła, każde ścięgno na jej ciele naprężyło się do ostatecznych granic. Jeździec i koń jakby się zrośli z sobą. Biały wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tym, że nie po raz pierwszy znalazł się w takim położeniu.

Za nim rozległ się trzask dwu wystrzałów. Indianie wypalili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli jak wściekli, porwali za tomahawki i popędzili za nim. Aż do tej chwili nie oglądnął się na nich ścigany, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia. Zdawało się, że koń myśli o postanowieniach swego pana, bo stanął i wyprężył się jak kozioł do rznięcia drzewa. Jeździec podniósł strzelbę i wymierzył prędko. W następnej chwili błysnęło raz po razu, przy czym klacz, ani drgnęła, a obaj Indianie spadli z koni z przestrzelonymi głowami.

Ja trzymałem ciągle kolbę przy ramieniu, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.

– No, sir, czy wiecie teraz na przykład, jak się czerwonym łajdakom urządza pierścień? – zapytał.

– Thank you, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.

Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznacznym, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:

– Może wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?

– Pierścień nie był tu tak bardzo potrzebny. Tam, gdzie można się ukryć pomiędzy falami gruntu, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi w większej odległości, a potem wrócić po prostu własnym śladem. Pierścień jest odpowiedniejszy na równej, otwartej, prerii.

– Patrzcie! Skądże wy o tym wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?

– Piszę książki.

– Piszecie książki? – powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę, na pół podejrzliwą, a na pół litościwą. – Czyście chorzy, sir?

Wskazał przy tym na czoło. Ja zaś domyśliłem się zaraz o jakiej chorobie mówił.

– Nie – odrzekłem.

– Nie? To was chyba niedźwiedź zrozumie, ale nie ja. Ja strzelam do bawołu, bo muszę jeść, ale z jakiego powodu wy piszecie książki?

– Ażeby je ludzie czytali.

– Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale ja twierdzę, że to największe głupstwo, jakie tylko można wymyślić! Kto chce czytać książki, niech je sobie sam pisze, to na przykład pojmie każde dziecko. Ja także zwierzyny dla nikogo nie strzelam! Aha, więc jesteście book maker? W takim razie po co przyjeżdżacie na sawannę? Czy będziecie na przykład tu pisali książki?

– Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzałem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą całkiem dobrze, co się dzieje na sawannie, a nie potrzebują mimo to sami udawać się na prerię.

– Czy i o mnie tam wspomnicie?

– To się rozumie!

Nieznajomy odskoczył jeszcze o krok, a potem przystąpił tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mym ramieniu i rzekł:

– Sir, tam stoi wasz koń. Powieście się na nim i zabierzcie się stąd precz, jeśli nie chcecie, żeby wam kilka cali ostrego, zimnego, żelaza zakradło się pomiędzy żebra. Toż przy was nie można słowa powiedzieć, ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tym nie dowiedział. Niech was porwie to, czy owo! Dyrdajcie sobie stąd czym prędzej!

Mały człowieczek dosięgał mi ledwie do ramienia, a mimo to groził mi wcale poważnie. Bawiło mnie to oczywiście w duszy, choć tego po sobie nie okazywałem.

– Zapewniam, że tylko dobrze o was napiszę! – rzekłem.

– Idźcie! Tego żądam i tak być musi!

– To dam wam słowo, że wcale nie będę o was pisał!

– To nic nie znaczy! Kto pisuje książki dla drugich, ten zwariował, a wariat nigdy nie dotrzymuje słowa. A więc precz, człowiecze, bo mi żółć gotowa wejść w palce i spowodować coś niemiłego dla was!

– Co takiego?

– Zaraz zobaczycie!

Spojrzałem z uśmiechem w jego gniewem płonące oczy i powiedziałem spokojnie:

– No, to pokażcie!

– A więc patrzcie! Jak wam się podoba ta klinga?

– Wcale, wcale! Zaraz wam tego dowiodę!

W jednej chwili pochwyciłem go, a zagiąwszy mu ręce w tył, wsunąłem między nie a grzbiet moją lewą rękę i przycisnąłem je do siebie mocno, a wreszcie ująłem prawą w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziany napad tak stropił małego człeka, że rzemieniem od worka z kulami związałem mu ręce na plecach zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch w celu oporu.

– All devils! – zawołał. – A wam co znowu! Co chcecie ze mną zrobić na przykład?

– Hallo, master! Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej – odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. – Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć!

Wypuściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które był odłożył podczas badania poległych Indian. On próbował sobie ręce uwolnić, z wysiłku krew nawet do twarzy mu nabiegła, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.

– Dajcie spokój, master! Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! – poradziłem mu. – Chciałem wam tylko pokazać, że book maker zwykł tak przemawiać do ludzi, jak oni do niego. Dobyliście na mnie noża, chociaż ja nie obraziłem was, ani nie uszkodziłem, podpadacie więc według prawa sawanny takiej karze, jaka mnie się spodoba. Nikt mi tego nie zgani, jeśli teraz tak się urządzę, że to ostre, zimne, żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie.

– Pchnijcie! – odrzekł ponuro. – Najlepiej będzie, jeśli mnie zdmuchniecie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi oko w oko w biały dzień pokonać i związać bez naruszenia jemu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear!

– Sans-ear? Wy jesteście Sans-ear? – zawołałem.

Słyszałem wiele, bardzo wiele, o tym słynnym westmanie, którego nikt jeszcze nie widział w towarzystwie kogoś drugiego, ponieważ on nie uznawał nikogo godnym tego, żeby się doń mógł przyłączyć. Przed wielu laty musiał u Nawajów zostawić uszy, dla tego przybrał sobie to szczególne nazwisko „Bezuchy”, złożone z wyrazów, wziętych z dwóch języków. Pod tym nazwiskiem znano go jak daleko sięgała sawanna, a nawet i dalej.

Westman nie odpowiedział na moje pytanie. Dopiero gdy je powtórzyłem, odrzekł:

– Moje nazwisko nic was nie obchodzi! Jeśli złe, to go nie warto podawać, a jeśli dobre, to należałoby je uchronić od obecnej hańby.

Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.

– Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się spodoba!

– Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski, poniesionej z rąk greenhorna? Żeby to choć był jaki setny chłop, jak czerwony Winnetou, długi Haller, Old Firehand albo Old Shatterhand, wtedy, tak wtedy...

– Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicjusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sans-earowi?

– A cóż wy jesteście? Wyglądacie tak, jak gdybyście wyszli prosto od krawca, a broń wasza wyczyszczona tak pięknie, jak na maskaradę.

– Ale dobra! Zobaczycie! Uważajcie dobrze!

Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go w chwili, w której siła rzutu i siła przyciągania ziemi pozwoliły mu dosięgnąć największej wysokości. Zdawało się, że kamień zawisł w powietrzu, a kula pchnęła go jeszcze wyżej.

Setki razy ćwiczyłem się dawniej w tym strzelaniu, zanim mi się udało. Nie była to zresztą nadzwyczajna sztuka. Ale mały westman spojrzał na mnie parą oczu, w których odbił się niemal wyraz strapienia.

– Heavens! To był strzał! Czy się zawsze udaje?

– Dziewiętnaście razy na dwadzieścia.

– No, to poszukać takiego strzelca! Jak brzmi na przykład wasze nazwisko?

– Old Shatterhand.

– Nie może być! Old Shatterhand musi być o wiele, o wiele starszy, bo inaczej nie nazywaliby go: Starą „grzmotliwą ręką”.

– Zapominacie, że słowa Old używa się często nie tylko na oznaczenie wieku.

– To słuszne! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod grizzly, który go we śnie zaskoczył i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie potem szczęśliwie kawał rumpsteaku, ale blizna z pewnością będzie widoczna na przykład!

Na to ja rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.

– Popatrzcie!

– Do stu piorunów! A to was ładnie urządził! Pewnie było widać wszystkich sześćdziesiąt osiem żeber.

– Prawie. Stało się to nad rzeką Red-River. Leżałem z tą okropną raną przez dwa tygodnie nad rzeką obok niedźwiedzia, zdany tylko na siebie samego, dopóki nie znalazł mnie wódz Apaczów, Winnetou, którego imię wypowiedzieliście dopiero co.

– W takim razie jesteście Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: „Czy sądzicie, że ja na przykład jestem okropnym głupcem?”

– Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna i nic więcej. Ze strony nowicjusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można tylko niespodzianką zwyciężyć.

– Oho! Wy nie potrzebowaliście chyba urządzać niespodzianki, bo nie wielu zapewne posiada taką siłę bawolą. Dać się przez was zaskoczyć nie jest bynajmniej hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to nazywajcie mnie Sam!

– A wy mnie Charley, jak wszyscy moi przyjaciele. Oto moja ręka!

– Zgoda, niech tak będzie, sir! Stary Sam nie ściska od razu palców pierwszemu lepszemu, ale wam podaję rękę natychmiast. Proszę was tylko, nie zgniećcie mi ręki na pudding! Ja potrzebuję jej jeszcze nadal.

– Bez obawy, Samie! Ta ręka niejedno mi jeszcze wyświadczy, tak samo jak moja gotowa zawsze wam służyć. Ale teraz wolno chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?

– Przybywam teraz trochę z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa ścinaczom drzewa, a chcę teraz na przykład udać się do Teksas i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach, jakie tam można otrzymać.

– Moja droga także tam prowadzi. Jadę właśnie do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?

– Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?

– Tak.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: