Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wir - ebook

Żołnierz, z którym walczysz ramię w ramię, przyjdzie ci z pomocą, gdy zostaniesz ranny. Opatrzy cię. Wyprowadzi spod ognia nieprzyjaciela. Zaryzykuje swoim życiem, by ratować twoje. Jeśli będzie naprawdę ciężko, zostanie przy tobie. Jego twarz będzie ostatnim obrazem w twojej pamięci.

Wir poznał najczarniejsze oblicza współczesnej wojny. Był na misjach w Macedonii, Afganistanie i Iraku. Dziesiątki razy uratował życie rannym żołnierzom i cywilom. Pamięta też tych, których ocalić nie zdołał. Najgorzej, gdy twoim pacjentem jest dziecko. Tego się nie zapomina.

To nie jest opowieść o zwykłym komandosie. To historia medyka pola walki. Pierwszego Polaka, który ukończył elitarny amerykański kurs medyków sił specjalnych pod okiem instruktorów Delta Force.

Gdy wszyscy w bazie siadali do wigilii, my ratowaliśmy życie rannym chłopakom przy bramie. Wokół krew, bandaże, nosze… Wracający z pola polski patrol śpiewał kolędę „Dzisiaj w Betlejem”. Każde auto, które nas mijało, milkło…

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5708-5
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Afganistan. Baza Ghazni. 2010 rok.

Wyszedłem z betonowego korytarza bunkrów przy stołówce i natychmiast nasunąłem na oczy ciemne okulary. Było jeszcze wcześnie, ale słońce już tak raziło, że można było oślepnąć. Zapowiadał się zupełnie zwyczajny, a może nawet nudny dzień. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nasz zespół zadaniowy TF-50 nie miał dziś żadnych zaplanowanych operacji. Po południu czekała mnie tylko runda szkoleniowa Afgańskich Tygrysów, czyli policyjnego oddziału w prowincji Ghazni. Alejką wysypaną ostrymi kamieniami, omijając labirynty worków z piaskiem i betonowe przeszkody, ruszyłem do naszych campów.

Radio jak zawsze miałem włączone na częstotliwości zespołu ewakuacji medycznej – MEDEVAC. Od rana w eterze panowała cisza, ale teraz nagle zatrzeszczało. Wśród szumów wyraźnie wybrzmiały trzy słowa: „MEDEVAC, MEDEVAC, MEDEVAC”. Dostałem wezwanie: ruszamy po rannych.

Wskoczyłem na quada i z maksymalną prędkością popędziłem na lądowisko. Śmigłowce medyczne już były odpalone. Ich śmigła kręciły się coraz szybciej i szybciej, wzbijając w górę tumany kurzu. Na pokładzie natychmiast wpiąłem się do łączności wewnętrznej. Zacząłem nasłuchiwać: dokąd lecimy, ilu mamy rannych, w jakim są stanie. Po chwili już wiedziałem, że dziesięć kilometrów od bazy Warrior doszło do ataku na polsko-amerykański patrol. Improwizowany ładunek wybuchowy (IED) – „ajdik” – eksplodował pod jednym z pojazdów. Trzech żołnierzy zginęło, dwóch jest w bardzo ciężkim stanie. Otworzyłem mój plecak medyka. Wiedziałem, że powinienem być dobrze przygotowany, bo wybuchy „ajdików” powodują wszelkie urazy, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Piloci wrzucili pełną moc silników. Lecieliśmy nisko i szybko. Dziesięć minut przed lądowaniem dowiedzieliśmy się jednak, że nasze siły na ziemi nadal walczą. To oznaczało, że nie można wykluczyć ostrzału śmigłowca przy lądowaniu.

– Chris, co robimy? – zapytał mnie przez radio kapitan Jonatan Miller, dowódca załogi MEDEVAC.

– Połącz się z żołnierzami na ziemi. Zapytaj, jaki jest stan poszkodowanych – poprosiłem. Gdy on rozmawiał z żołnierzami z patrolu, ja się temu przysłuchiwałem. Powiedzieli, że stan poszkodowanych jest krytyczny i wymagają natychmiastowej ewakuacji.

– Jon, musimy lądować. Jeśli ich stan jest krytyczny, to za chwilę może się okazać, że nasz lot był niepotrzebny – powiedziałem stanowczo. Przez okno w śmigłowcu dostrzegłem, że na ziemi trwa ostra wymiana ognia. – Zrobimy tak: wylądujecie, a ja wyskoczę. Wtedy wzbijecie się wysoko i będziecie obserwować teren. Dojdę do poszkodowanych. Zrobię, co się da, a gdy będzie już bezpiecznie, dam wam sygnał i wylądujecie.

Jon był twardym, piekielnie odważnym gościem. Nie wahał się lądować pod ostrzałem, gdy wiedział, że na dole są ranni. Tym razem też na to przystał. Po kilku minutach ustawił śmigłowiec do lądowania. Jednak kiedy maszyna dotknęła ziemi, została ostrzelana z każdej możliwej strony. Wyskoczyłem najszybciej, jak się dało, i kuląc się, pobiegłem w stronę wozów opancerzonych z naszego patrolu.

Wylądowaliśmy na dość płaskim terenie. Z trzech stron otaczały go afgańskie bure mury kalat – zbudowanych z gliny domów – które znajdowały się jakieś 300 metrów dalej. Miałem do pokonania zaledwie 50 metrów. Niedużo, ale wtedy to było naprawdę cholernie daleko. Nad głową świstały mi kule.

Lot black hawka MEDEVAC po poszkodowanych. Ze zbiorów autora

Wioska w oddali była całkiem spora. Kolumna poruszała się drogą wzdłuż zabudowań. Po jednej stronie był tam głęboki rów. Kiedy opancerzony MRAP* wjechał na „ajdika”, najpierw wyleciał w powietrze, potem stoczył się bokiem do rowu razem z załogą. Lżej ranni wyszli sami. Czterech z nich trzeba było jednak wynieść. Dwóch już nie żyło, a dwaj inni byli w opłakanym stanie. W wozie został jeszcze jeden żołnierz. Zakleszczył się tak niefortunnie, że nie można było wydobyć ciała. Z wielkiego opancerzonego MRAPA nie było już co zbierać.

Talibowie kryli się za murami wioski. Nasze wozy prowadziły ogień w tamtym kierunku. Pochyliłem się jeszcze bardziej i jeszcze szybciej zacząłem biec w stronę opancerzonych pojazdów, które dadzą mi zasłonę. Kiedy dołączyłem do dwóch kulących się za wozem amerykańskich żołnierzy, na chwilę się tam zatrzymałem. Walczyli. Wsparłem ich ogniem ze swojego HK416. Cele były wyraźnie widoczne. Co chwila ktoś się wychylał zza kalaty, strzelał i znikał za murem. Nie pozostawaliśmy im dłużni. Trwało to kwadrans. W międzyczasie dowiedziałem się, w którym wozie są poszkodowani. Byli dwa pojazdy dalej. Pod osłoną MRAP-ów i Rosomaków zacząłem kierować się w ich stronę. Ostrzał słabł. Padały jeszcze pojedyncze strzały, ale nie była to już taka kanonada jak wtedy, gdy wylądowaliśmy. Dzięki temu w miarę szybko dotarłem do rannych.

Leżeli na noszach obok MRAP-a, zajmował się nimi amerykański medyk z patrolu. Szybko przekazał mi raport o stanie poszkodowanych. Żołnierze mieli częściowo urwane nogi, urazy płuc na skutek ciśnienia wytworzonego w pojeździe w czasie wybuchu oraz rany odłamkowe rąk i ramion. Byli nieprzytomni. Oddechy mieli płytkie, szybkie, urywane. Puls słaby. Sprawdziłem opatrunki i opaski uciskowe. Zostały założone prawidłowo.

W międzyczasie połączyłem się z Jonem. Powiedziałem, że może lądować.

– I lepiej, stary, zrób to szybko. Mamy tu dwóch krytycznie rannych żołnierzy – dorzuciłem.

Po chwili Jon wylądował kilkanaście metrów od wozu, za którym znajdowali się poszkodowani. Zapakowaliśmy ich błyskawicznie. Gdy tylko wzbiliśmy się w powietrze, na pokładzie zaczęła się moja praca ratownika. Zająłem się ciężej rannym żołnierzem. Przy drugim uwijał się medyk z zespołu MEDEVAC.

Raz jeszcze sprawdziłem, czy ratownicy na ziemi nie pominęli żadnych urazów. Jednak moim głównym zmartwieniem był płytki, urywany oddech żołnierza. Błyskawicznie rozwijała się u niego odma prężna. Uszkodzenie klatki piersiowej na skutek wybuchu spowodowało, że powietrze i ciśnienie zaczęło się zbierać między wewnętrzną stroną klatki piersiowej a płucami. Trzeba było dać im ujście. Za pomocą specjalnego zestawu ostrożnie zrobiłem wkłucie do jamy opłucnej. Zabieg musiałem jednak powtarzać aż czterokrotnie, bo gdy tylko klatka piersiowa zaczynała pracować bardziej symetrycznie, to po chwili oddech znowu stawał się szybki, płytki i urywany.

To była cholernie ciężka godzinna walka o życie. Kiedy wylądowaliśmy w Ghazni, czekały tam już na nas dwie karetki ze szpitala polowego. Szybko przełożyliśmy rannych i po kilkunastosekundowej podróży oddaliśmy ich w ręce lekarzy z zespołu chirurgicznego. Przeżyli.

Przez 15 lat byłem żołnierzem elitarnej Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. Służba w niej była dla mnie największym zaszczytem. Walczyłem w Macedonii, Iraku i Afganistanie. Uczestniczyłem w kilkudziesięciu operacjach najwyższego ryzyka. Nie o wszystkim mogę opowiedzieć, bo kulisy większości naszych działań muszą pozostać tajne. Bez zbędnych szczegółów opowiem tylko o tych wydarzeniach, które mogą ujrzeć światło dzienne.

Nauczono mnie walczyć, ale też ratować życie. Jestem pierwszym polskim komandosem, który skończył ekstremalny kurs medyków sił specjalnych w Forcie Bragg. Przebieg tego szkolenia wielu może szokować, a nawet oburzyć, ale dzięki niemu na wojnie w Afganistanie udzieliłem pomocy setkom rannych żołnierzy oraz cywilom, w tym kobietom i dzieciom. Oto moja historia…

* Pojazd opancerzony o zwiększonej odporności na miny i ataki z zasadzki (z ang. Mine Resistant Ambush Protected) – przyp. red.Było późne popołudnie. Czekałem na ojca, który za chwilę miał wrócić z jednostki, niecierpliwie przebierałem nogami w przedpokoju. Chciałem mu powiedzieć coś cholernie ważnego. Gdy drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się wysoka sylwetka taty, wykrzyknąłem:

– Zostanę żołnierzem, jak ty!

Miałem wtedy sześć lat, ale swojego postanowienia byłem tak pewien, jak niczego innego na świecie.

Ojciec pokiwał głową i ciepło się uśmiechnął. Nie sądzę, aby potraktował moje słowa poważnie. W końcu dzieciaki ciągle zmieniają plany. Ja swoich nigdy nie zmieniłem. Nie pamiętam, abym w dzieciństwie i później, we wczesnej młodości, choć przez chwilę miał inne marzenia. Wiedziałem, że zostanę żołnierzem. Zaczęło się od biegania z wystruganym przez ojca karabinem z deski, od zabaw w wojnę, budowania baz i od podchodów. Mieliśmy paczkę pięciu chłopaków. Trzymaliśmy się razem. To byli synowie kumpli mojego ojca, żołnierzy jak on.

Wychowałem się na osiedlu wojskowym. Ojciec był zawsze dla mnie wzorem. Świetny facet i prawdziwy żołnierz. Szanowany i lubiany przez przełożonych i podwładnych. Służbę zakończył po 27 latach jako starszy sierżant sztabowy. Był żołnierzem na lotnisku w Łasku niedaleko Łodzi. Zajmował się oświetleniem i zabezpieczeniem nocnych lotów wojskowych maszyn. Gdy byłem dzieciakiem, stacjonował tam jeszcze 10. Pułk Lotnictwa Myśliwskiego, a nad naszymi głowami z niesamowitym hukiem przelatywały MiGi-21.

Lotnisko w Łasku, na którym służył ojciec Krzysztofa. Na zdjęciu moment kasacji samolotów Mig-21 10. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Fot. Andrzej Iwańczuk / Reporter

W 2000 roku pułk został zlikwidowany i przekształcony w 32. Bazę Lotnictwa Taktycznego, a miejsce wysłużonych poradzieckich MiG-ów zajęły wielozadaniowe, amerykańskie F-16. Wtedy wszystko się zmieniło. Nadeszła nowa epoka, ale mnie już w Łasku nie było. Miałem dwadzieścia dwa lata i szykowałem się do pierwszej, historycznej selekcji do 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca. Zanim tam jednak trafiłem, przeszedłem długą drogę.

Wojsko dzięki tacie było obecne w moim życiu od najmłodszych lat. Służbowy telefon alarmowy u nas w domu mógł zadzwonić o każdej porze, a jeśli nie działał – co w tamtych czasach często się zdarzało – zjawiali się łącznicy z jednostki. Wyglądało to tak: środek nocy, dzwonek do drzwi. Otwieramy, a tam dwóch żołnierzy. Przekazują ojcu meldunek. On szybko się ubiera i wychodzi. Na lotnisku ogłoszono alarm. Czasem ojciec mnie ze sobą zabierał. Stałem wtedy zaledwie 150 metrów od pary startujących na dopalaczach MiG-ów. Ogromny hałas, trzęsąca się ziemia i ogień z rur. Niesamowite wrażenia. Jeśli było zimno, tata sadzał mnie na obudowie reflektorów oświetlających lotnisko. Miały własne agregaty, więc w ich pobliżu było ciepło. Gdy usadowiłem się już wygodnie, ojciec stanowczym głosem mówił:

– Siedź tutaj. Tu jest bezpiecznie i ciepło.

Rzeczywiście było fajnie. Z takiego miejsca obserwowałem startujące i lądujące samoloty. Ale nigdy nie marzyłem o lataniu.

Znacznie większą frajdę niż obserwowanie wojskowych samolotów sprawiały mi wyjazdy z ojcem i jego żołnierzami na strzelania. Na takim wyjeździe po raz pierwszy strzelałem z kałasznikowa. Byłym wtedy gówniarzem. Mogłem mieć najwyżej siedem lat, ale przeżycie było ogromne, choć dziś już nie pamiętam, jakie miałem wyniki i czy w ogóle trafiłem w tarczę.

To był początek lat 90. Z tatą, mamą i siostrą mieszkaliśmy w niedużym mieszkanku z przydziału wojskowego. Wokół szarobure bloki, plac zbaw, trzepak, kilka drzew. Naszymi sąsiadami były rodziny podobne do naszej, z jednym wyjątkiem. Moi kumple często szukali ojców w małej osiedlowej knajpie. Takie były czasy – wojsko piło i nikt się z tym specjalnie nie krył. Ja do tej knajpy nigdy nie zaglądałem – mój tata nie pił alkoholu. Byłem z niego bardzo dumny. Po służbie najchętniej spędzał czas na działce, ten kawałek ziemi był jego azylem.

Ojciec wiedział, że interesuję się wojskiem, i specjalnie dla mnie przynosił z jednostki wojskowe pisma: „Komandosa” i „Polskę Zbrojną”. Pewnego razu w jednym z nich trafiłem na artykuł o 1. Pułku Specjalnym Komandosów z Lublińca, o JW 4101. To musiała być połowa lat 90.

Pułk z Lublińca to najstarsza polska jednostka komandosów. Powstała w 1961 roku. Do 1993 roku była 1. Samodzielnym Batalionem Szturmowym. Potem przeformowano ją w pułk, o którym z wypiekami na twarzy czytałem w młodości. Tekst artykułu był mocno okrojony. Informacji podano w nim jak na lekarstwo, ale do dziś pamiętam, że został zilustrowany zdjęciem żołnierza w bordowym berecie z karabinem uzi. Podpis brzmiał: „Komandosi to żołnierze przewidziani do wykonywania najcięższych zadań”. Wtedy zdecydowałem: „Tak, to jest dla mnie. Chcę być takim komandosem”. Miałem dwanaście lat i wiedziałem, że zrobię wszystko, by zostać żołnierzem sił specjalnych. Byłem zdeterminowany. Teraz to był mój cel.

Dzieciństwo szybko się skończyło. Na szkołę średnią wybrałem liceum ekonomiczne – kompromis między moimi marzeniami a praktycznym zmysłem mamy. To twarda i wymagająca osoba, a przy tym jak ja, cholernie uparta. Przez lata była wychowawczynią w internacie liceum ogólnokształcącego w Łasku. Mama nie chciała nawet słyszeć, że jej syn zostanie żołnierzem. Ciągle mi powtarzała:

– Zobacz, ojca nigdy nie ma w domu. Znajdź sobie jakąś robotę, która pozwoli ci się ustatkować.

Wymarzyła sobie idealną przyszłość dla swojego syna. Chciała, abym został księgowym! Oczami wyobraźni widziała, jak do rana do szesnastej „posuwam” kwity w banku, zgarniam niezłą kasę, a ona niańczy wnuczęta w domku z ogródkiem. Piękna wizja, ale kompletnie nie dla mnie. Sorry, mamo.

Na szczęście buforem między nami był ojciec. Potrafił łagodzić nasze kłótnie, ale co najważniejsze, udawało mu się uspokoić mamę, gdy popadała w zbyt wielkie czarnowidztwo. Z ojcem też często rozmawialiśmy wtedy o wojsku. Nie odradzał mi wyboru, ale powtarzał:

– Słuchaj, synu, to ciężki kawałek chleba. Służba jest wymagająca, nie będziesz miał czasu dla rodziny.

Nigdy mi jednak nie powiedział: „Krzysiek, nie wybieraj tej drogi”.

Zdawałem egzaminy do liceum ekonomicznego – jak chciała mama – ale w podaniu jeszcze niewyrobionym charakterem pisma napisałem, że chcę skończyć szkołę, ponieważ w przyszłości zostanę oficerem Wojska Polskiego. Oficerem nie zostałem, ale zostałem żołnierzem.Za bramą koszar

Po maturze zdarzyła mi się jeszcze krótka przygoda z ekonomią na Uniwersytecie Łódzkim. Zdecydowanie nie moje buty. Już po pierwszym semestrze wiedziałem, że tam nie zostanę. Następnego dnia po rzuceniu studiów pojechałem do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Żołnierzowi, który mnie przyjął, powiedziałem:

– Bierzcie mnie, chcę być komandosem w Lublińcu.

Ku mojej radości okazało się, że jest wolne miejsce.

– Biorę w ciemno! – wykrzyknąłem. Moje szczęście trwało jednak krótko. Żołnierz pogrzebał jeszcze w papierach, a po chwili podniósł głowę i oświadczył:

– Niestety, to miejsce zostało już zarezerwowane przez jakiegoś chłopaka z Sieradza.

Potem dowiedziałem się, że tamten wkrótce zrezygnował. Ale dla mnie i tak było już za późno. Trafiłem do Centrum Szkolenia Obrony Przeciwlotniczej w Koszalinie, jako „młody kot” – żołnierz służby zasadniczej.

Koszalin to duży garnizon. Plac apelowy, pas taktyczny, wokół koszarowce – stare poniemieckie budynki z czerwonej cegły. Pierwsze tygodnie upłynęły na unitarce – czyli szkoleniu podstawowym. Uczyliśmy się oddawania honorów, składania meldunków, podstawowych zwrotów i musztry. Taka esencja wojskowości. Głównie jednak uczyliśmy się chodzić i słaliśmy łóżka.

Jeszcze przed moim wstąpieniem do wojska ojciec powiedział mi, że facet uczy się chodzić dwa razy w życiu; pierwszy raz po urodzeniu, drugi w wojsku. Podczas unitarki stwierdziłem, że coś w tym jest. Chodziliśmy w kółko: maszerując, przemieszczając się indywidualnie i pododdziałem. Nawet do kibla czy pod prysznic szliśmy krokiem równym, pewnym, wymachując rękami. Żadnego niechlujstwa, luzu czy kowbojskiego kołysania biodrami.

W kółko też słaliśmy łóżka. Zawsze według wojskowych instrukcji. Każdy koniuszek koca, milimetr prześcieradła musiały do siebie pasować. W Koszalinie trafiłem do szesnastoosobowej sali. Spaliśmy na prostych piętrowych łóżkach. Obok niewielka, metalowa szafka i taboret. Niewiele, ale żeby to ogarnąć zgodnie z instrukcjami, musieliśmy się naprawdę nieźle nabiegać.

Królami i bogami na kompanii byli kaprale. Ich wieczne darcie ryja „umilało” nam codzienność. Nigdy nie byli zadowoleni, a każda inspekcja naszego żołnierskiego dobytku kończyła się totalnym rozpierdolem w salach. Gdy kaprale zauważyli nieprzepisowo złożony koc, w powietrzu latały poduszki, ubrania i pościel. Potem dostawaliśmy dwie minuty – czas operacyjny – aby to posprzątać. Oczywiście było to niewykonalne, więc kaprale znowu urządzali nam kipisz. I tak w kółko. Goniliśmy tego króliczka, bo przecież nie chodziło o to, by go złapać.

Instrukcje były na wszystko. Począwszy od obsługi sprzętu, skończywszy na tym, w którą stronę ma być zwrócona główka szczoteczki do zębów w metalowej szafce przy łóżku żołnierza. Mundur składaliśmy w równy kwadrat, a jego kołnierz obowiązkowo musiał wystawać w przepisowy dzióbek. Wieczorem układaliśmy go na wojskowym taborecie od nitu do nitu. Żołnierze nie szli spać, dopóki mundury nie były ułożone przepisowo. Nieraz układaliśmy je nawet do drugiej w nocy.

Dni były do siebie podobne. Szósta rano – pobudka, słanie łóżek. Potem biegiem po schodach na zbiórkę przed budynek koszar. Tam stał już kapral i mierzył nam czas – od pobudki do zbiegnięcia na dół mieliśmy pięć minut. Rzadko się wyrabialiśmy, więc zapierdalaliśmy z góry na dół nawet dwadzieścia razy, zanim zaczęła się poranna zaprawa. Potem musztra, przygotowania do przysięgi i sprzątanie burdelu w pokojach. Dzień jak co dzień…

Nie widziałem w tym wszystkim większego sensu, ale widocznie w wojsku tak już musiało być. Chyba chodziło o to, by w ludziach, którzy przychodzili z cywila, wyrobić żołnierski dryg. Ja nie miałem z tym problemu. U mnie w domu zawsze panował wojskowy porządek – w końcu ojciec żołnierz, matka wychowawczyni w internacie.

Potem zaczęła się szkoła podoficerska, która nie różniła się specjalnie od unitarki. Tam też królowali kaprale. Miałem nawet swojego ulubieńca. Pamiętam jak dziś – kapral P. – kawał chuja, reszta dziada. Miał czerwoną, wiecznie niezadowoloną twarz i najgłośniej darł ryja.

W moich wspomnieniach dni spędzone w szkole zbiły się w jeden długi ciągły bieg, pompki, czołganie się, sprzątanie i jedzenie na tempo. Żarcie wyglądało słabo. Na śniadanie codziennie był suchy chleb, kawałek masła zamrożonego na kość, do tego kilka plasterków żółtego sera, mielonki i „żużel”, czyli kaszanka z patelni.

Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero, gdy ruszyło szkolenie specjalistyczne na armatach ZU-23-2 zamontowanych na hibnerytach, czyli ciężarówkach star. Ta armata to już staruszka. Skonstruowali ją Rosjanie w latach 60. XX wieku. Nadal jest jednak wołem roboczym wojsk przeciwlotniczych. Służy do zwalczania celów nisko lecących oraz osłony wojsk i ważnych obiektów przed atakiem z powietrza. Jest prosta i łatwa w obsłudze. Na tym sprzęcie nie ma elektroniki ani komputerów. Pewnie dlatego to ulubiona broń bojowników Państwa Islamskiego i ich kumpli z Bliskiego Wschodu oraz Afryki.

„Kaczucha”, czyli armata przeciwlotnicza ZU-23-2 – pierwsza prawdziwa zabawka Wira w wojsku. Domena publiczna

Naukę zaczęliśmy od zapoznania się ze sprzętem. Uczyliśmy się z nim pracować w każdych warunkach i w każdy możliwy sposób. Ćwiczyłem obsługę armaty jako dowódca, celowniczy, celownikowy i ładowniczy. Rozkładaliśmy „kaczuchę” – jak pieszczotliwe ją nazywaliśmy – na części pierwsze, jak puzzle, w odpowiedniej kolejności.

Po szkole podoficerskiej chłopaki z mojego plutonu rozjechali się do różnych jednostek w kraju. Ja miałem najlepsze wyniki, dlatego zaproponowano mi stanowisko dowódcy drużyny i instruktora w Koszalinie. Nie miałem wtedy lepszej alternatywy, więc zostałem. Teraz to ja miałem być tym znienawidzonym kapralem, który drze ryja. Wczułem się w rolę. Naprawdę byłem kawałem chuja. Niejeden „młody” mnie zapamiętał. Byłem wymagającym dowódcą drużyny, ale przede wszystkim wymagałem od siebie. Wychodziłem z założenia, że skoro ja dałem radę, to każdy może przez to przejść, a jeśli nie, to po prostu nie nadaje się do tej roboty.

W Koszalinie sporo się działo. Szkolenia, ćwiczenia, poligony. Zdecydowanie nie grzaliśmy tyłków w koszarach. Uwielbiałem strzelania z ZU-23-2. Niesamowita siła ognia z dwóch armat dużego kalibru i szybkostrzelność sprawiały, że ziemia się dosłownie trzęsła, gdy „bóg wojny” przemawiał.

Wysłano nas kiedyś na dwutygodniowy zimowy poligon do Wicka Morskiego. Obóz rozbiliśmy na wydmach przy lesie, jakieś pół kilometra od morza. To była jedna z tych zim, kiedy temperatura w dzień spadała do minus 25 stopni Celsjusza. W nocy było jeszcze gorzej.

Zostaliśmy rozlokowani w dziesięcioosobowych namiotach. Spaliśmy na zwykłych łóżkach polowych. Jak zawsze zimą, każdy dostawał dwa koce wojskowe, a nie jeden. Zbyt wiele ciepła i tak nie dawały, więc spaliśmy w mundurach, a niektórzy nawet w ubraniach przeciwchemicznych OP-1. Sytuacji nie poprawiały małe piecyki wstawiane na noc do namiotów. Przełożeni bali się pożaru, więc „kozy” w namiotach ledwie się żarzyły, a my musieliśmy pełnić przy nich nocne dyżury. To był koszmar. Po całym dniu na poligonie marzyliśmy tylko o tym, by walnąć się na wyrko i zasnąć. Nic z tego – trzeba było pilnować piecyka. Między pierwszą a drugą w nocy żołnierzowi nieraz oko „uciekło”. Najczęściej właśnie wtedy do namiotu wpadał oficer dyżurny. Budził wszystkich i ogłaszał alarm. Piecyk wynosiliśmy na zewnątrz i wracaliśmy do namiotu już bez niego. Niektórzy wtedy mówili: „Koza z wozu, chłopom lżej” i coś w tym było. Mogliśmy przynajmniej spać spokojnie do rana.

Posiłki jadaliśmy na stojąco, przy długich drewnianych ławach. Do aluminiowych manierek wydawano nam ciepłą herbatę, którą zabieraliśmy ze sobą na ćwiczenia. Dobry żart – w tych wojskowych „termosach” herbata była ciepła zaledwie kilka minut.

Pewnego dnia strzelaliśmy na sucho z „kaczuchy”. Oficer siedział w ogrzewanym służbowym aucie i przez lekko uchylone okno sterował modelem małego samolotu, a my lufami armaty przez cały dzień próbowaliśmy go namierzać. Po kilku godzinach przypomniałem sobie, że na ciężarówce zostawiłem manierkę z herbatą. Nie łudziłem się, że będzie ciepła, ale gdy po nią sięgnąłem, okazało się, że zamarzła.

Nieźle bawiłem się w Centrum Szkolenia Obrony Przeciwlotniczej. Co z tego? To nie była jednostka specjalna. Szkolenia, poligony, ćwiczenia – wszystko fajnie, ale co dalej? Sprzęt znałem na wylot, składałem go z zamkniętymi oczami. To był koniec. Stanąłem pod ścianą.

Z tyłu głowy miałem swój cel – JW 4101. W 1999 roku informacji o pułku w przestrzeni publicznej było jak na lekarstwo. Jednostka była tajna i ta tajemniczość też mocno mnie pociągała.

W Koszalinie miałem dowódcę plutonu – chor. Jerzego Bałeckiego. Fajny facet i dobry żołnierz. Właśnie wtedy wrócił z misji na Wzgórzach Golan. Dużo o niej opowiadał, gdy siadaliśmy z kubkiem kawy w jego kancelarii. Okazało się, że służył z komandosami z Lublińca. Opowiadał mi, jak świetne są wyszkoleni i sprawni fizycznie. Słuchałem i jeszcze bardziej chciałem trafić do pułku. Tylko jak? Sprawa nie była prosta. Wtedy przejście z jednej jednostki do drugiej graniczyło z cudem. Wkrótce stanąłem przed dylematem: zostać w Koszalinie i modlić się o cud czy odejść do cywila i startować do Lublińca od zera?

Sprawa była ryzykowna, ale nie biłem się długo z myślami. Odszedłem. Wróciłem do Łasku. Trzeba było jakoś zarabiać na chleb. Zostałem pomocnikiem stolarza. Kleiłem okna i drzwi, pracując na trzy zmiany, ale w domu i tak się nie przelewało. Pamiętam moją pierwszą wypłatę – 420 złotych.

Stolarstwo nie było moim wymarzonym zajęciem, spróbowałem więc dostać się do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, ale na drodze stanęła mi wojskowa komisja lekarska. Odkryła, że mam krzywą przegrodę nosową, i orzekła, że jest to powód, dla którego nie mogę zostać żołnierzem. Nie będę ściemniał – trochę mnie to podłamało. Jakaś cholerna krzywa przegroda nosowa miała odebrać mi marzenia? Nie mogłem na to pozwolić. Na kolejnej komisji wykorzystałem komandoską sztuczkę. Przed szacownym gronem w moim imieniu stanął kolega z idealnie prostą przegrodą nosową. Komisję jako Krzysztof Pluta przeszedł śpiewająco. Po latach okazało się, że decyzja pierwszej komisji lekarskiej była kompletną bzdurą. Potem przesłużyłem 16 lat w zespole bojowym Jednostki Wojskowej Komandosów i moja krzywa przegroda nosowa w niczym mi nigdy nie przeszkadzała.

Decyzja komisji niczego na razie nie zmieniała. Nadal kleiłem okna i drzwi, ale wiedziałem, że wkrótce coś się musi wydarzyć. Kilka miesięcy przed moim odejściem z zasadniczej służby wojskowej – 12 marca 1999 roku – Polska wstąpiła do najsilniejszego sojuszu wojskowego na świecie: została członkiem NATO. W telewizji i radio w kółku o tym trąbiono, a ja zastanawiałem się, jak zmieni się polska armia. Niebawem miałem się o tym przekonać na własnej skórze.

W sierpniu 1999 roku do Lublińca przylecieli komandosi jednej z najsłynniejszych jednostek sił specjalnych na świecie – brytyjskiego SAS-u. Ci faceci to absolutna elita, dla nas legenda i wzór do naśladowania. Na wojskowym lotnisku Balice pod Krakowem i w Bieszczadach Brytyjczycy wspólnie z komandosami z Lubińca wzięli udział w ćwiczeniu „Artist Ulan”.

Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia, że tamtego gorącego lata ważyły się moje losy. Dopiero kilka lat później kumple opowiedzieli mi, jak wiele ćwiczenia „Artist Ulan” zmieniły w Lublińcu. Przede wszystkim pokazały polskim wojskowym, że w jednostkach specjalnych należy skończyć z przyjmowaniem żołnierzy z poboru i postawić na zawodowców. Wkrótce na szczeblu politycznym zaczęły zapadać odpowiednie decyzje. Dowództwo w Lublińcu stworzyło więcej etatów dla żołnierzy zawodowych, a to oznaczało, że również dla mnie szerzej otworzyła się furtka…

Znowu wysłałem papiery do WKU, ale tym razem odpowiedź nadeszła szybko. Usłyszałem, że w Lublińcu jest wolny etat: „zwiadowca, kierowca, sanitariusz”. Nic mi to wówczas nie mówiło, ale bez zastanowienia odparłem: „Biorę to”. Na powołanie czekałem jednak aż 10 miesięcy. W tym czasie niemal codziennie dzwoniłem do WKU.

– Dzień dobry. Macie dla mnie powołanie?

– Nie, panie Krzysztofie. Nie ma jeszcze dla pana etatu. Nie przyszły dokumenty. Pan zadzwoni za tydzień – odpowiadał żołnierz.

Nie wiem, ile takich rozmów odbyłem. Na pewno facet po drugiej stronie słuchawki miał mnie już serdecznie dość. Sam też powoli zacząłem tracić nadzieję, aż w końcu któregoś pięknego, słonecznego dnia zadzwoniłem znowu.

– Dzień dobry. Macie dla mnie powołanie? – zapytałem, ale już bez większych nadziei na sukces.

– Tak, panie Krzysztofie, mamy to! Przyszły pańskie dokumenty. Proszę przyjechać do WKU. Za tydzień ma się pan stawić w jednostce.

Zabrzmiało to jakoś niewiarygodnie. Pomyślałem, że facet robi sobie ze mnie jaja, bo przez te długie miesiące zdążyliśmy się już prawie zakumplować przez telefon. Ale on mówił poważnie. Wziąłem więc głęboki oddech i pomyślałem: „Kurwa! Wreszcie!”.

Chciałem krzyczeć ze szczęścia, ale nie było czasu na celebrowanie tej chwili. Trzeba było działać. Wyprostowałem codzienne sprawy i jeszcze tego samego dnia zwolniłem się z pracy u stolarza. Poszło łatwo, za porozumieniem stron. Potem pakowanie i wycieczka do Lublińca.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: