Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wizja lokalna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wizja lokalna - ebook

Debiut powieściowy, który zaskakuje czytelnika przyzwyczajonego do łatwych rozliczeń z historią. Nieoczekiwane spotkanie lubianej przez media historyczki Hanny Wolan i syna pracownika UB, który po latach wraca do Polski.

Trudne rewizje historii. Każdy z nich musi wprowadzić ład w swe uczucia i inaczej spojrzeć na kraj w którym żyje.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-438-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Warszawa STUDIO TVW KWIECIEŃ 2004

Do rozpoczęcia programu pozostawała minuta z kawałkiem, gdy do studia TVW weszła Hanka Wolan. Bez przywitania usiadła w wolnym fotelu naprzeciw redaktora Korynta i z dzbanuszka stojącego na eleganckim stoliku z barwionego szkła nalała sobie wody. Na Korynta nawet nie spojrzała.

Korynt zadecydował, że nie będzie dłużej tolerował babskich fanaberii. Sprawdził na monitorze, czy krawat wisi na nim prosto, przesunął go minimalnie na prawo, potem na lewo, po czym kątem oka ocenił machinalnie, czy jego interlokutorka wygląda na przygotowaną do wywiadu. W jej wypadku było to zbędne. Hanka Wolan, jak zawsze, nosiła markowe ciuchy, w policzki wtarła wagon kremów nawilżających, ramiona opalone, odkryte, szykowne szpilki z dobrej skóry… można ją było pokazać widzom. Tak dobrze nie reprezentowały się u niego w studiu nawet aktorki. Nie dalej jak przed miesiącem, czekając na wejście na wizję, zwrócił jej na to uwagę, żartując dobrodusznie, że najlepsze kluby striptizu w Warszawie nie powstydziłyby się pokazać jej na swych scenach. „Jakie to słodkie” – odpowiedziała, uśmiechając się zalotnie, a zaraz potem, gdy w bezprzewodowej słuchawce usłyszał odliczanie do zera, ta dzikuska! – nie mógł uwierzyć, że jest do tego zdolna – kopnęła go w kostkę i ukazał się widzom z twarzą skrzywioną z bólu!

Gdyby tak znaleźć się z nią sam na sam w tanim, obskurnym motelu z odklejającymi się od ścian tapetami i skacowanym portierem przysypiającym na recepcji! Zerwać z piersi tę cholerną przezroczystą bluzkę i znienacka pchnąć babę na łóżko! Szkoda gadać! Wielokrotnie ją upominał, aby na jego wywiady ubierała się bardziej konserwatywnie. Spojrzenie krytyczne to nie pokaz mody, lecz najbardziej prestiżowy i najchętniej oglądany w Polsce program publicystyczny.

Już tylko pół minuty.

Z uniesionymi w górę łokciami poprawiała sobie włosy, zdradzając pewną, mimo pozorów spokoju, nerwowość. Było jej z tym do twarzy.

Serce Korynta już zaczęło topnieć, gdy doktor Wolan, w pełni świadoma tego, co czyni, założyła nogę na nogę. Natychmiast zrozumiał swą pomyłkę. Tyle uda nie pokazałaby jemu, a za moment setkom tysięcy polskich widzów, kobieta nerwowa, która nie jest pewna siebie. To więcej niż noga. To był wymierzony w niego feministyczny manifest.

Byłby się jej pozbył, gdyby nie to, że obecność pani doktor gwarantowała wysoką oglądalność.

Rozchyliła wargi i włożyła między nie długopis. Zęby miała białe i równe, do Kongresu Kobiet, jak widać, nie należała. Ciekawe, czy w łóżku też kopałaby go po kostkach? Już zaczął delektować się wymyśloną sceną, gdy na otaczających go monitorach ujrzał znaki ostrzegawcze, a zaraz potem cyfry odliczające do zera. W umieszczonej za uchem słuchawce usłyszał głos:

– Zaczynamy!

Chrząknął i wyrównał papiery leżące przed nim na stoliku. Jego twarz zmieniła wyraz. Od tej chwili przez resztę programu będzie uosobieniem rozwagi i kompetencji.

– Dziś w programie Spojrzenie krytyczne gościmy panią doktor Hannę Wolan z Instytutu Badań Historii Narodu. Głośna monografia pani doktor zatytułowana Elementy antynarodowe w powojennych procesach pokazowych pojawiła się w Polsce na półkach księgarni pół roku temu, a od paru tygodni jest już w tłumaczeniu na angielski. Witamy panią doktor! – Skinął głową i po promiennym uśmiechu gościa kontynuował: – Dla polskiego czytelnika szczególnie ciekawy jest rozdział o aferze Rogera Akermana. Nieprzypadkowo dziś właśnie zaprosiliśmy panią do studia… Czy domyśla się pani przyczyny?

Bez chwili wahania Hanka Wolan odpowiedziała:

– Dziś mija pięćdziesiąta piąta rocznica od dnia, kiedy władze PRL-u zatrzymały amerykańskiego archeologa Rogera Akermana na lotnisku na Okęciu. Sądzę, że chodzi o to.

– Jak zwykle ma pani rację. Dokąd zmierzały, czego oczekiwały władze PRL-u, gdy zatrzymano Rogera Akermana?

– Porwanie amerykańskiego archeologa było najgłośniejszą międzynarodową aferą, w jaką stalinowskie władze wplątały Polskę. – Hanka Wolan przeniosła wzrok z Korynta na ekran. Zobaczyła twarz trochę obcą, wypucowaną, wypudrowaną i wymalowaną przez makijażystkę ze studia. Wyglądała jak reklama L’Oréal, z czego, w gruncie rzeczy, była zadowolona. Makijażystka odjęła jej dziesięć lat.

– Za żelazną kurtynę wybrał się w 1949 roku, aby wziąć udział w międzynarodowym kongresie archeologicznym w czeskiej Pradze. Przedwojenni koledzy z Polskiej Akademii Nauk namówili go do złożenia wizyty w zniszczonej Warszawie. Na Okęciu zniknął bez śladu. Przez pięć lat, aż po rok pięćdziesiąty czwarty, na każdą apelację Departamentu Stanu o wyjaśnienie, dlaczego archeolog z Massachusetts nie wraca z podróży do Polski, władze PRL-u odpowiadały: „Akerman? Roger Akerman? Nic nam o nim nie wiadomo. Przecież opuścił Polskę samolotem lecącym do Pragi!”. Czesi natomiast odżegnywali się od jakiejkolwiek wiedzy na jego temat. Twierdzili, że żaden amerykański archeolog nie przybył tego dnia z Warszawy do ich kraju.

– Okazało się, że mówili prawdę. Porwanie było robotą naszej bezpieki.

– Tak. Autorem spisku był słynny wiceszef dziesiątego departamentu podpułkownik Józef Światło. W Związku Radzieckim przygotowywano procesy tak zwanych antynarodowych elementów w komunistycznych partiach bratnich narodów. Przede wszystkim chodziło tu o przedwojennych komunistów starej daty, którzy wojnę przeżyli na Zachodzie. Światło chciał się podlizać swym sowieckim mocodawcom i gdy nadarzyła się okazja, capnął Amerykanina z lotniska, aby go „zdemaskować” jako szpiega OSS, poprzedniczki CIA. Akerman miał zeznać, że działał na rzecz syjonistycznych elementów w Komunistycznej Partii Czechosłowacji, a konkretnie na rzecz przywódcy KPCz Rudolfa Slanskyego. Plan się nie powiódł, bo Akerman milczał jak zaklęty. Oficerowie śledczy inaczej to sobie zaplanowali.

– Akerman nie był komunistą, do którego sumienia można się było odwołać… Może dlatego nie czuł się w obowiązku sypać.

– Był kwakrem. W tym z pewnością leżała jego siła. Biła od niego łagodność i prawość. Z nieoczekiwanie dzielnego więźnia ani Światło, ani żaden inny oficer śledczy nie wydusili ani słowa. Nic w każdym razie, co by im pomogło postawić zarzuty.

– Nie wypuszczono go jednak.

– Oczywiście, że nie. To by oznaczało kompromitację i też nie leżało w naturze reżimu. Bezpieka straciła natomiast zainteresowanie jego osobą i czekając na dalsze instrukcje, trzymała go w tajnym więzieniu dziesiątego departamentu. Głodzono go do granic wytrzymałości. Trzymano tygodniami w izolacji, bez spacerów i kontaktu z kimkolwiek. Grożono mu.

– A na zdradę Rudolfa Slanskyego i tak znaleziono dowody, no bo jakże mogłoby być inaczej?

– Oczywiście. Slanskyego i dziesięciu innych funkcjonariuszy partii stracono za szpiegostwo na rzecz Izraela, natomiast Akerman byłby siedział pod opieką bezpieki przez długie lata, gdyby nie śmierć Stalina i rozprzężenie, jakie w związku z tym nastąpiło w NKWD. Pod koniec pięćdziesiątego trzeciego roku niepewny jutra Światło zwinął manatki i uciekł na Zachód.

– I to on puścił farbę?

– Tak. Część historyków zgłasza podejrzenia, że Światło był podwójnym agentem NKWD i CIA. To, że pracował dla CIA, ja sama uważam za mało prawdopodobne. Tak czy inaczej, zdał relację Amerykanom o oskarżeniach skierowanym przeciwko Akermanowi.

– Wtedy już władze PRL-u nie mogły niczemu zaprzeczyć. Musiały Akermana wypuścić.

– Po wyjściu na wolność poszkodowany napisał wstrząsającą historię o tym, jak był porwany, więziony i wypuszczony.

– Czy po tej publikacji i sensacyjnych wywiadach Światły dla radia Wolna Europa jest jeszcze coś do dodania? Dlaczego ta sprawa nie przestaje pani pasjonować? Dochodzą mnie słuchy, że zamierza pani przeprowadzić jeszcze jeden wywiad z Rogerem Akermanem.

– Tak. Mam zamiar raz jeszcze udać się do niego z wizytą. Historia spisku ma w sobie wiele wątków nie do końca opracowanych. W relacji Akermana jest szereg postaci, na przykład porucznik K., których dotychczas nie udało nam się zidentyfikować. Wiedza o tym, kim był porucznik K., mogłaby wnieść wiele nowego do poznania i zrozumienia tych czasów.

– Ma pani zamiar zdemaskować porucznika K.? Czy on nadal żyje? Czy to ktoś na wysokim stanowisku?

– Nie zajmuję się demaskowaniem. Moją intencją jest poszerzanie naszej historycznej wiedzy o Polsce. Demaskowanie zostawiam innym.

– Na tym stwierdzeniu kończymy arcyciekawy wywiad z panią doktor Hanną Wolan i przenosimy uwagę na następnego gościa programu, kontrowersyjnego architekta miasta Warszawy, inżyniera Boreckiego. Natomiast pani doktor życzymy owocnej wizyty u Rogera Akermana. Ile lat liczy sobie pan Akerman?

– Osiemdziesiąt dziewięć.

– A więc jest to, można powiedzieć z żalem, ostatni dzwonek.

– Tak, zorganizuję spotkanie najszybciej, jak się da.Massachusetts POINT PLEASANT KWIECIEŃ 2004

Przyszło mu żyć w interesujących czasach.

Siedział na tarasie w cieniu klonu, pił niesłodzoną herbatę z lodem i czytał e-maile. Ptaszki śpiewały, lekki wiaterek chłodził spocone czoło, a laptop ściągał wiadomości z sieci. W basenie bawiła się dzieciarnia. Gdyby pięćdziesiąt lat temu ktoś mu powiedział, że dożyje czasów, w których zamiast kopert z przyklejonymi do nich znaczkami będzie dostawał wiadomości z Polski w rzeczywistym czasie za pośrednictwem ważącego cztery funty płaskiego notebooka dowolnego koloru, z ekranem świecącym błękitem nieba, stuknąłby się w czoło. Pięćdziesiąt lat temu siedział w izolatce gdzieś pod Warszawą, na płaskim jak naleśnik Mazowszu, i dogorywał w ciemnościach. Miał inne zmartwienia niż zastanawianie się nad zdumiewającą szybkością, z jaką ludzkość rozwija informatykę. Jego wyobraźnia zajęta była wizerunkiem niewidocznych, lecz boleśnie obecnych szczurów. Teraz, w innej epoce, w Stanach Zjednoczonych, wyrażanie zdziwienia, jak szybko ten świat idzie do przodu, jest po prostu banalne.

Jeszcze raz przeczytał wiadomość. Gutenberg, jego polski wydawca, namawiał go do przyjazdu. Na pośpiesznie zwołanym zebraniu nadzwyczajnym redakcja Wydawnictwa Gutenberg postanowiła wznowić jego powieść Afera. Proszono go uprzejmie o wzięcie pod uwagę przyjazdu do Polski w połowie września, tak aby jego pobyt zbiegał się z działaniami promującymi książkę.

Pół wieku temu zdychał z głodu w wilgotnej piwnicy, a dzisiaj czytał e-mail od swego polskiego wydawcy i słuchał głosów baraszkujących prawnuków. Już nie chodził głodny, ale nadal był chuderlakiem. Poklepał się ręką po brzuchu. Z nadwagą nigdy nie musiał walczyć. Kiedyś był całkiem przystojny i dozgonnie wierny swojej żonie Margaret.

Powrócił do e-maila. Decyzję o wznowieniu Afery podjęto, gdy stało się jasne, jak bardzo wzrosło zainteresowanie polskiego czytelnika jego osobą. To właściwy czas, twierdził podekscytowany wydawca, aby kuć żelazo, póki gorące. Medialny szum i wszystko to, co się działo wokół Afery, było wynikiem telewizyjnego wystąpienia Hanki Wolan, którą on sam poznał kilkanaście lat temu, gdy pisała pracę magisterską o powojennych procesach pokazowych. Faktycznie, dwanaście czy czternaście lat temu zgodził się, aby zrobiła z nim wywiad. Tu właśnie, u siebie w domu, w Point Pleasant. Chodzili przez kilka dni na spacery, Margaret stawiała im na stole herbatę z ciasteczkami, siedzieli, chrupali, pili i rozmawiali. Gdy odjechała, poczuł pustkę.

Doktor Wolan… Na wspomnienie rozmów z tą młodą, imponującą Polką zwilgotniały mu oczy. Mimo że już całkiem wtedy niemłody – miał siedemdziesiąt pięć lat – flirtował z nią w dobroduszny sposób podczas spacerów po lesie. Ich rozmowy były leciutkie jak lot motyla. Naturalnie, że nie wykraczał poza przyjęte normy, byłoby to żałosne. Ale też, będąc po siedemdziesiątce, mógł sobie pozwolić na to, aby bez poczucia śmieszności prawić jej komplementy. A dziś… Już by nawet nie mógł bez wsparcia się o jej ramię przejść pętli od domu do mostka i z powrotem, a co dopiero flirtować! Teraz już tylko żył wspomnieniami, a wśród nich wspomnieniem kobiety o promiennym uśmiechu i żywym jak rtęć umyśle.

Zamknął oczy i spróbował przywołać z zakamarków pamięci jej twarz. Nie za bardzo mu się to udawało. Zapomniał… Poza włosami. Włosy pamiętał. Gęste, puszyste i kręcone jak u kobiet z Etiopii, tyle że koloru dojrzałej pszenicy. Podczas rozmowy co pewien czas sprawdzała, czy spinki powstrzymujące je od ucieczki dobrze trzymają. Jeśli uznała, że czas poprawić fryzurę, zbierała włosy w kiść obiema rękami, wiązała gumką, po czym od nowa umacniała po bokach spinkami, które wyjmowała z ust, jedną po drugiej. Na długo ten zabieg nie wystarczał, bo już po chwili niesforne loki znowu wymykały się spod kontroli i włosy pęczniały na kształt afro.

Wydawca pisze, że telewizyjny wywiad z doktor Wolan wywołał burzę telefonów do studia. Od kilku tygodni wszyscy chcieli wiedzieć coś więcej o aresztowaniu Rogera Akermana i o aferze spiskowej, w jaką wplątały go władze PRL-u.

Rozejrzał się dokoła za Margaret, lecz nie dostrzegał jej nigdzie w ogrodzie. Poczuł rosnący niepokój. Od kiedy zrobił się stary – należałoby raczej powiedzieć: bardzo stary – nie lubił tracić jej z pola widzenia na więcej niż dłuższa chwila. Co prawda ona też niedomagała, ale jednak była o dziesięć lat młodsza. Wierna towarzyszka, pomyślał z czułością. Poruszyła niebo i ziemię, by go ratować, gdy siedział w lochu. Jak sobie poradzi z samotnością, gdy jego już nie będzie?

Skręcił się w wiklinowym fotelu, aby sprawdzić, czy nie stoi przy dzieciach koło basenu. Nie było jej tam. Za to dzieciarnia rozrabiała, wrzeszcząc i piszcząc, co grzało mu starcze serce.

– Marko! – wołał jeden podniecony głosik. Pewnie Johnny’ego, bo on był najmniej zręczny i często dawał się złapać. Reszta dzieciarni odpowiadała: – Polo! – i kryła się pod wodą. – Marko! – Mając czepek nasunięty na oczy, Johnny wiele nie widział, za to słyszał, skąd dochodzą odpowiedzi. – Polo! – Chłopiec zwracał się w stronę najbliższego głosu i nurkował, rozpaczliwie próbując schwytać czyjąś rękę czy nogę.

Marko. Przed oczyma stanął mu obrazek kobiety z bobasem na kolanach. Gdzie to było? W Polsce. Naturalnie, że w Polsce. Przecież myślami był tam, na tej ziemi, na której wycierpiał tak wiele i którą pokochał tak szczerze. Choć były czasy, że i nienawidził. No i chłopczyk nie nazywał się Marko, lecz Marek. Porucznik mówił do syna „Mareczku”. A jego żona? Nie pamiętał.

Odpowie wydawcy, że jest zachwycony perspektywą i że owszem, jak Bóg da, przybędzie we wrześniu do Polski na promocję swej książki. Potwierdzi też, że pamięta Hankę Wolan i że to wspaniała dziewczyna. Napisze, że faktycznie poznał ją, gdy pisała pracę magisterską, i chętnie odnowi tę znajomość. Zapyta wydawcę, czy nadal jest równie wspaniała jak przed laty.

Szkoda tylko, że on sam jest już tak strasznie stary i zmęczony.Warszawa INSTYTUT BADAŃ HISTORII NARODU MAJ 2004

Od kiedy za przedmiot pracy magisterskiej wybrała sobie aferę Rogera Akermana, doktor Hanna Wolan nie mogła uwolnić się od fascynacji okresem stalinowskim. Kulisy powojennej dekady, od 1945 roku po 1955, a w szczególności historia porwania przez bezpiekę amerykańskiego archeologa i osadzenia go w tajnym więzieniu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, nadal przyprawiały ją o wypieki na twarzy. Czasami odchodziła od tematu, gdy ciekawy trop prowadził w innym kierunku, ale zawsze potem wracała.

Wśród setek tuzinkowych portretów ówczesnych możnowładców zdarzały się również perły i dla nich warto było szperać godzinami po archiwach i bibliotekach. Nie dawali jej spokoju niepraktyczni filozofowie i marzyciele, których los najpierw ciężko doświadczył, postawił przed niemożliwymi wyborami, potem wyniósł na szczyty władzy, zmienił w aroganckich, przekonanych o swej słuszności aparatczyków, aby na koniec rzucić ich na kolana. To nie były portrety gorliwców z natury, ludzi gotowych pracować dla każdego reżimu z tym samym poczuciem obowiązku. To nie były lustrzane odbicia nazistowskich biurokratów jak Eichmann i Höss, dumnych ze swego profesjonalizmu. Nie mieścili się również w definicji karierowiczów, choć tu kryteria były trudniejsze do sprecyzowania. Łączył ich na ogół wzbudzający sympatię jakiś szczególny rys z dzieciństwa czy młodości. Oczy Hanki Wolan czasami wypełniały się łzami, gdy poznawała ich losy. Niekoniecznie dlatego, że były tragiczne, choć na ogół były, ale dlatego, że zawierały radosne chwile, gdy niespodziewany odruch człowieczeństwa pokonywał strach, a ręka uniesiona, by zabić, obejmowała, by ratować. Więc co się stało? Jakie mechanizmy zadziałały, że wykoleiły piękne życiorysy?

Wydawać by się mogło, że wszystko już o tym powiedziano. Inni przed nią skonstruowali portrety psychologiczne przedstawicieli totalitarnej nomenklatury. Wstrząsającą w swej nagiej prostocie tezą o banalności zła Hannah Arendt obdarła diabła z patosu. Profesor psychologii z Yale Stanley Milgram przeprowadził słynny eksperyment, w którym pokazał, jak łatwo ludziom przychodzi zagłuszenie głosu rozsądku w imię posłuszeństwa wobec autorytetów. Jedynie nieliczni w gronie uczestników badania mieli dość siły charakteru, aby zakwestionować absurdalne polecenia przełożonych i nie przyłożyć ręki do czegoś, co w gruncie rzeczy było morderstwem w majestacie prawa. W Stanfordzie profesor Philip Zimbardo w siedem dni zmienił grupę studentów w dwa dyszące ku sobie nienawiścią obozy, przydzielając im role: jednym strażników więziennych, drugim więźniów. Świadomość, że to na niby, taki eksperyment, że są kolegami i koleżankami z roku, dzielącymi podobne cele i pragnienia, że po zakończeniu semestru rozjadą się do swych domów lub podążą w wybranych przez siebie kierunkach, jednym słowem – świadomość wspólnego dziedzictwa, nie wystarczała, aby zablokować naturalną, jak widać, tendencję ludzi do budowania murów obronnych wokół arbitralnych wartości i wznoszenia okrzyków nienawiści wobec tych drugich, obcych, uznanych za wykolejonych i pozbawionych tychże wartości. Sztucznie wzniecona między uczestnikami animozja zakończyła się walką na śmierć i życie, a zaskoczony takim obrotem sprawy profesor zmuszony był przerwać eksperyment.

Psychologia zła została ze wszystkich stron prześwietlona, napisano tomy mądrej literatury, nic już nie pozostało do dodania, ale Hanka Wolan i tak miała potrzebę dołożenia swojej cegiełki. Zatrudniony w UB był w swoim czasie jej dziadek, a za jego czyny czuła się odpowiedzialna. Był dla niej kimś bardzo bliskim i kochanym, ale jednocześnie był też wyznawcą niepojętej religii. Jak miała sprowadzić dramat jego życia do wymiaru eksperymentu Milgrama?

Póki żył, milczał. A po śmierci wyszły na jaw pewne zachowania, które nie przysparzały mu chwały. Towarzysz Wolan, zaangażowany przed wojną w ruch robotniczy z przekonaniem porównywalnym do wiary w nadejście Królestwa Bożego, odmawiał analizowania porażki filozofii, którą do końca uznawał za jedynie słuszną i sprawdzoną naukowo. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy cała rodzina, łącznie z rodzicami Hanki, roznosiła ulotki i zagrzewała do biernego oporu, on tłumaczył wnuczce, która z szacunku dla wieku musiała go wysłuchać, że według Marksa w socjalistycznej gospodarce przejęcie władzy przez wojsko jest niemożliwe, a więc do przejęcia władzy nie doszło. Po powrocie do gospodarki rynkowej umarł, wyrażając w ten sposób protest wobec kierunku, w którym podążała historia. Pochlipując w czasie pogrzebu, na który prawie nikt nie przyszedł, trzydziestoletnia Hanka, świeżo po obronie pracy doktorskiej o aferze Akermana, zastanawiała się, kim był dziadziuś „Zrozumieć motywacje tych ludzi to zbliżyć się do tego, co definiuje nas jako gatunek homo sapiens” – powiedziała doktor Wolan podczas jednej z dyskusji z Koryntem.

W Instytucie Badań Historii Narodu nie miała wielu sympatyków. Była na to za mało zjadliwa wobec pokonanych wrogów. Pobłażliwość nie była w modzie. Większą popularnością w środowisku pracowników IBHN cieszyło się sensacyjne demaskowanie byłych agentów SB. Brak aprobaty kolegów nie spędzał jej jednak snu z powiek. Dopóki publikowała, przynosząc Instytutowi korzyść, mogła sobie pozwolić na luksus ignorowania jazgotu. Kontynuowała badania, stawiała hipotezy, dowodziła prawdy, tak jak ją pojmowała.

Ponieważ koledzy historycy nie do końca wiedzieli, jak podważyć jej tezy, ograniczali się do narzekania na wadliwy warsztat, na nieuzasadnione uogólnienia i na brak naukowego obiektywizmu. W jej tekstach było za dużo własnych interpretacji, do których, ich zdaniem, tylko oni mieli prawo. Jej tezy, twierdzili, to publicystyka, nie nauka. Pal licho malkontentów! Odgryzała się, twierdząc, że w kółko powtarzana krytyka jej warsztatu jedynie dowodzi, jak kiepsko polscy intelektualiści znają siebie i swój naród. Ataki na jej profesjonalizm były próbą wykolejenia debaty i odsunięcia od siebie niewygodnych prawd. Nie przejmowała się też pojawiającymi się w Internecie hipotezami o jej żydowskim pochodzeniu. Kilku historyków z wielką powagą, bo temat był przecież wart dokładnych badań, wgryzło się w drzewo genealogiczne jej dziadka i znalazło dowody na obecność przechrztów w rodzinie. Mój Boże, toż to dopiero sensacja! Zostawiając ironię na boku, byłaby dumna, gdyby miała domieszkę żydowskiej krwi. Niestety, te dowody, które były przytaczane, w niczym nie przesądzały sprawy. Tym bardziej że rodzinę babci trudno byłoby posądzać o lekkomyślność w sprawach tak istotnych jak małżeństwo. Wszyscy oni dumnie wskazywali na pochodzenie z krakowskiej rodziny mieszczańskiej, pozostającej przed wojną w stosunkach z arcybiskupem Hlondem. Mezalians z przechrztami był nie do pomyślenia, a babcia na pewno nie dostałaby błogosławieństwa, gdyby pochodzenie dziadka nasuwało jakiekolwiek wątpliwości. I tak jego przynależność do KPP na pokolenia wyczerpała ich zasób tolerancji. Kontakt z rodziną Wolanów ograniczyli do koniecznego minimum.

W mediach Hanka Wolan nie występowała zbyt często. Narzuciła sobie dyscyplinę. Będąc znaną i atrakcyjną kobietą, zaproszenia do studiów telewizyjnych miała zapewnione, lecz w pułapkę zależności nie dała się wciągnąć. Zbyt wysoko ceniła sobie niezależność. Owszem, pragnęła rozgłosu, ale jako poczytna autorka rzetelnych prac naukowych. Na pokazywanie zgrabnej figury przed kamerami decydowała się tylko wówczas, gdy koledzy z IBHN-u utrudniali jej dostęp do środków i argumenty na wsparcie projektów trzeba było forsować kuchennymi drzwiami. Istniały również przykre strony popularności w mediach. Według redaktora Korynta studio TVW dostawało listy z pogróżkami pod jej adresem. Nie chciała ich czytać i odmawiała przywiązywania do nich jakiejkolwiek wagi.Bochnia PIERWSZY DZIEŃ WIZYTY WAKSMANÓW MAJ 2004

Ponowny przyjazd do kraju, z którego się wcześniej wyjechało, ludzie nazywają powrotem. Nie było powodu, aby Moti kwestionował tę powszechnie uznaną definicję. Nie godził się jedynie na to, by mianem „powrotu do kraju” określać jego ponowne zamieszkanie w Polsce. Nękały go wątpliwości co do tego, czy aby na pewno ten kraj jest „krajem”, a powrót do niego „powrotem”.

Dla spełnienia kryteriów „powrotu do kraju” ten powrót musi wynikać z tęsknoty, a kraj, do którego się wraca, ostatecznie zamknąć cykl podróży. I tu Moti dostrzegał dwuznaczność. Przyjechał, bo tęsknił, co do tego nie miał wątpliwości, natomiast w jego planach na przyszłość nie mieściła się możliwość pozostania w Polsce. Przyznawał, że odrzucając Polskę jako stację ostateczną, okazywał wobec niej fundamentalny brak pokory, a przy braku pokory przyjazd przestawał być „powrotem do kraju”. Tego stanu rzeczy nie zamierzał jednak zmieniać, jako że pokorę wobec „kraju” skazał na dożywotnią banicję w czerwcu 1968 roku, gdy po odebraniu cenzurki na zakończenie dziesiątej klasy szkoły ogólnokształcącej wsadził w kieszeń wiatrówki dokument zastępujący paszport, identyfikujący go jako nie-Polaka o nazwisku Landau, pożegnał się z kotem i odprowadzony przez rodziców na dworzec kolejowy, zajął miejsce przy oknie w przedziale drugiej klasy pociągu PKP.

– Proszę im to przetłumaczyć – głos pani magister przerwał jego rozmyślania. Miejsce przy oknie w przedziale drugiej klasy okazało się krzesłem w Muzeum imienia doktora Fischera w Bochni.

– Co takiego?

– Proszę im przetłumaczyć to, co powiedziałam o bocheńskim getcie.

– To proszę przypomnieć mi, co pani powiedziała. Myślałem o czymś innym.

Już miał na końcu języka, że jest zmęczony i prosi o krótką przerwę, ale nie zrobił tego. Podjął się pokazania Waksmanom ich rodzinnych stron i musiał dotrzymać obietnicy.

Zaczęła od początku.

– Powiedziałam, że w Bochni mieszkało przed wojną około dwóch i pół tysiąca Polaków wyznania mojżeszowego.

– To już przetłumaczyłem. I co dalej?

– Ich stosunki z katolikami były w gruncie rzeczy poprawne, chociaż napięcie rosło w latach trzydziestych. Bojówki endeckie nawoływały do bicia Żydów i pikietowania ich sklepów. W odpowiedzi żydowscy sklepikarze i rzemieślnicy protestowali wczesnym zamykaniem podwoi, co naturalnie było niewygodą dla jednych i stratą dla drugich, bo żydowskie usługi były tańsze, a często i lepsze. Proszę im to teraz przetłumaczyć.

Siedzieli z panią magister i znajomym z Nowego Jorku Samuelem Waksmanem, podróżującym po Polsce z teściem, żoną i synem, pochyleni nad dokumentami rodziny. Teść Samuela, starszy pan z chorobliwą niewiarą w ludzi, tkwił od kilku minut przed wiszącym na drzwiach plakatem zapraszającym bochnian na koncert „Magia” w wykonaniu uczniów liceum na Łysej Górze i starał się wyczytać, nie do końca rozumiejąc polski, o co w tym ogłoszeniu tak naprawdę chodzi. Żona Samuela, niebrzydka, lecz o rysach zniekształconych permanentną wzgardą, pięćdziesięciokilkuletnia Irene Waksman niecierpliwymi krokami przemierzała salę muzeum, stając od czasu do czasu przed eksponatami lokalnych malarzy. W innych okolicznościach nie poświęciłaby małomiasteczkowym artystom polskim nawet jednego znudzonego spojrzenia, ale co miała robić? Przyłączyć się do rozmowy męża z przeraźliwie źle ubraną panią magister i tym durniem Motim Landauem, uważającym się za jakiegoś przewodnika? Pieniła się, że Samuel jak zwykle szastał forsą, płacił bez mrugnięcia okiem wydrwigroszom i pajacom, a ją ganił za rozrzutność, gdy stali przed witryną firmowego sklepu Estée Lauder w Nowym Jorku i miała ochotę sprawić sobie dobry krem nawilżający zawierający najnowszą nanotechnologię. Czy Sam naprawdę sądził, że ona przyłączy się do beznadziejnie nudnej rozmowy na temat delikatesów należących siedemdziesiąt lat temu do jakiegoś Waksmana? To już lepiej udawać zainteresowanie malarstwem małopolskim i w ten sposób wyrazić sprzeciw wobec entuzjazmu męża dla poszukiwań polskich korzeni rodziny. Jej cierpliwość była jednak na wyczerpaniu.

– Przełomowym momentem dla społeczności żydowskiej w Bochni było dopiero wkroczenie wojsk niemieckich – kontynuowała pani magister, a Moti musiał dotrzymywać jej kroku. – Od razu rozpoczęły się szykany i gwałty na skalę nigdy przedtem w Polsce niespotykaną, ale nie były one odczytane przez przyszłe ofiary jako początek Zagłady. Nawet gdy w marcu 1941 roku według rozporządzenia gubernatora Franka stworzono getta i tysiące Żydów z bocheńskiego powiatu zmuszono do zajęcia terenu siedmiu ulic, zbrodnia, która się później wydarzyła, nadal nie wydawała się ani możliwa, ani prawdopodobna. Zresztą znajomość planów rozwiązania ostatecznego nic by przyszłym ofiarom nie pomogła.

Zawieszony głos pani magister pozwolił mu objąć wzrokiem salę muzeum. Twarze wszystkich obecnych zwrócone były w jego stronę w oczekiwaniu na tłumaczenie. W oczach Irene dostrzegł drwinę.

Chyba się tu uduszę, pomyślał i streścił w kilku słowach sprawozdanie pani magister. Czy ona nigdy nie skończy mówić o tym getcie?

Pani magister nie skończyła. Przerwa na wzięcie oddechu okazała się krótkotrwała.

– W sierpniu czterdziestego drugiego, gdy warsztaty Greiwera wykorzystujące bezpłatną siłę roboczą pracowały pełną parą, nastąpiła pierwsza akcja wysiedlenia. Połowę ludności, cztery tysiące osób, Niemcy przeznaczyli na zagładę w Bełżcu. Jednocześnie około pięciuset osób niezdolnych do transportu załadowano na ciężarówki i wywieziono do Puszczy Niepołomickiej pod Baczków. Tam ich rozstrzelano.

Pani magister zdjęła na chwilę okulary i wyjętą z torebki chusteczką przetarła szkła.

Tylko po co się zaraz dusić, pomyślał Moti. Mogę się wymeldować nawet dzisiaj. Za kilkanaście godzin będę na drugim końcu świata.

Przed oczami stanął mu rozkoszny moment na drugim końcu świata, gdy chłodzony bryzą, zadowolony z rozwiązania zagadki związanej z chemicznym bytem mięczaków nieopancerzonych, wraz z innymi pracownikami placówki badawczej obserwował rybaków zgromadzonych na dziobie łodzi. Nadzy do pasa potomkowie niewolników z Afryki byli sprawni i zgrabni, jak to karaibscy rybacy. Ich praca nie wymagała jednak silnych ramion. Wzdłuż wybrzeża Haiti połów był tak kiepski, że i dziecko mogłoby wciągnąć sieć do łodzi. Trzej rybacy po kolei spluwali na pokład, gdy ryby wylewały im się na bose stopy. Zwijające się i rozwijające w niemej agonii, były to przede wszystkim długoogoniaste szkaradnice, których płetwy zawierały truciznę, a łuski cięły ręce do kości. Większą wartość miały ustniczki z dwiema plamami na dolnej wardze i francuski graniec. Co oni tam jeszcze łowili? Żółtopłetwe diodony i szkarłatne lucjany. No i doktory, dżaki i grupiki. Ryby leciały przez długość łodzi do skrzyń wypełnionych lodem, gdzie czekały otępiałe, aż rozprują im brzuchy w Les Cayes.

– Kilka miesięcy później przygotowano następną akcję wysiedleńczą. Rozpoczęła się ona od wtargnięcia oddziału SS do szpitala i rozstrzelania czternastu chorych. Następnie przedstawiono radzie żydowskiej listę osób przeznaczonych do wysiedlenia i zaczęto tropienie tych, którzy nie przyszli na zbiórkę. Rozpoczęła się orgia łapanek, katowania ukrywających się i zabójstw. Pod koniec owego makabrycznego dnia esesmani Kunde i Heinrich stawili się u prezesa Judenratu Kunda Weissa z żądaniem wypłacenia dziesięciu tysięcy złotych za zużyte naboje. Pan Weiss szybko zebrał pieniądze i dokonał wypłaty. No to proszę teraz tłumaczyć – zakończyła, widząc po oczach, że Moti przestaje jej słuchać.

Przetłumaczył tak wiernie, jak potrafił, i znowu odpłynął myślami. Stał pod drzwiami z napisem „Zawiadowca stacji”. Łagodny wiaterek bawił się porzuconą stroną „Trybuny Ludu”. Uniósł ją, okręcił i odleciał w poszukiwaniu bogatszych łowów. Nie licząc samotnej pasażerki w ciasnej spódnicy, siedzącej z nogą założoną na nogę, pusty peron podkreślał urzekającą melancholię podmiejskiej stacji kolejowej gdzieś na linii Warszawa–Rembertów. Na jakim innym peronie chwasty rozpierające się tak butnie w pęknięciach asfaltu przywoływałyby wspomnienia bliskie sercu? Gdzie indziej na świecie był powracającym do domu czternastoletnim harcerzem, czekającym wśród rozbawionych kolegów na spóźniony pociąg do Warszawy?

Więc co? Miał się uznać za pokonanego i przyznać, że kocha ten peron? Ruszył zdecydowanym krokiem odszukać tablicę rozkładu jazdy. Gdy wrócił, pasażerka gdzieś zniknęła. Tak jak się spodziewał, rozkład jazdy zawierał nazwy stacji docelowych, na które bydlęce wagony wjeżdżały kiedyś przeładowane, a z których wracały puste. Poczuł gorycz z tego powodu, a potem żal, że piękna nieznajoma nie czekała na niego. Przecież tak bardzo chciał jej powiedzieć „Kocham panią”! Od kiedy z powrotem znalazł się na tym peronie, miał przemożną potrzebę powiedzenia „Kocham panią”. Po polsku słowa te zawierały treści, których brakowało w innych językach. Czy nie tymi słowy zwrócił się Wokulski do Izabeli Łęckiej w momencie, gdy pani od polskiego wezwała go do tablicy i przy całej klasie otworzyła oczy na to, kim był, a co ważniejsze, kim nie był? Jeszcze teraz słyszał w uszach kompletną ciszę, gdy na jej życzenie odczytał na głos z Lalki: „Genialna rasa te Żydki, ale cóż za łajdaki”.

– O czym to tak intensywnie dzisiaj myślimy? – głos pani magister zawierał żartobliwe tony.

Zmieszany, podziękował za pomoc okazaną Waksmanom i umówił się na wizytę następnego dnia. Ściskając jej dłoń, pomyślał, że łatwiej by mu było wyjaśnić, jak pozbawione muszli ślimaki rzędu Nudibranchia bronią się przed drapieżnikami, niż co go skłoniło do tego, aby odnowić to zameldowanie.Warszawa INSTYTUT BADAŃ HISTORII NARODU MAJ 2004

Przed sobą miała otwartą puderniczkę, teczkę Landaua i pędzle do makijażu. Z raportów, komentarzy i donosów wyłaniała się postać o przewidywalnym życiorysie. Przewidywalnym, bo losy tych ludzi toczyły się z nieubłaganą prawidłowością w wiadomym kierunku, przeplatając rozpacz prześladowanych z nadzieją wyzwolonych, wiodąc ku szczytom władzy i rzucając w przepaść. Były przewidywalne i przez to jeszcze mniej zrozumiałe.

Nie powiedziała przed kamerą w programie u Korynta, że znalazła dowody na to, iż porucznikiem K. był nieżyjący już redaktor Landau, zatrudniony przed rokiem 1954 w UB, a potem w tygodniku „Jedność”, przemianowanym po 1956 roku na „Polska i Świat”. Miał za zadanie dokonać rzeczy prawie niemożliwej. Sprawić, aby na wolności, której już nie można mu było odmówić, Akerman zachował umiar lub – jeszcze lepiej – milczał o tym, czego doświadczył. W dzisiejszej gwarze technicznej takie postępowanie nazwano by damage control – „działania na rzecz ograniczenia strat”. Rzecz powiodła się Landauowi ponad oczekiwania.

I tym razem, po otworzeniu teczki, do pełniejszego obrazu potrzebowała człowieka. Czuła, że postać jest warta poznania, i to nie tylko dlatego, że Landau odegrał istotną rolę w aferze Rogera Akermana. W teczce były inne intrygujące wątki. Intrygujące, lecz niedostatecznie rozwinięte. Jakkolwiek by na to spojrzeć, z dokumentów niewiele wynikało ponad to, co było bezsporne. Niewiele, lecz wystarczająco dużo, by zachęcić do pójścia jego tropem. Potrzebowała ocen osób postronnych. Wspomnień rodziny oraz komentarzy kolegów Landaua z redakcji dawno zamkniętego tygodnika „Jedność”.

Los Landaua wpisywał się w odwieczną tajemnicę ludzkości, nękającą Hankę od czasu, gdy katecheta wyrzucił ją z lekcji religii. Do czego sprowadza się istota wolnej woli, a więc niezależnego wyboru moralnej drogi przez życie? Uzbrojona w pędzel do makijażu i lusterko, rozpoczęła pracę nad twarzą, lecz po chwili, zamyślona, przerwała. Gdy wsłuchując się w głos sumienia, człowiek kroczy śladami Jezusa, wybiera dobro. Jeśli wierzyć Milgramowi i Zimbardo, wybór dobra jest ograniczony dwoma instynktownymi zachowaniami, których wspólną cechą jest zajęcie postawy lojalnej: postawy milgramowo lojalnej wobec opinii i woli autorytetów oraz zimbardowemu nałogowi wierności wobec wspólnoty. Zakręciła pędzelkiem w okrągłym pudełeczku i westchnęła. Moralność i lojalność nie żyją w człowieku w pełnej harmonii.

Do makijażu przydałoby się więcej światła. Podnieść rolety czy nie? Na ogół pracowała przy spuszczonych, aby unikać uwagi wścibskiego kolegi, doktora Szarleja. Mimo powagi swego zawodu nie stronił od podglądania jej, gdy siedziała przy biurku. W końcu podjęła decyzję. Niech patrzy. Podniosła rolety i wróciła do makijażu. Tak było zdecydowanie lepiej. Czy Landauowi łatwo przyszła decyzja wstąpienia w szeregi funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Wybór między dobrem a złem nie nastręczał trudności katechecie. Może dla Landaua był tak samo oczywisty.

Podkład nałożyła w kilka minut, starając się jednocześnie śledzić, czy w pokoju naprzeciwko nie ukaże się twarz uzbrojona w lornetkę. Wszystko było w porządku. Widocznie ciekawski zasnął. Jego praca badawcza była tak pełna banałów, że nie tylko Hance Wolan kleiły się oczy przy ich czytaniu, ale też jemu przy ich pisaniu. Zastanowiła się nad wyborem cienia do powiek. Przy jej jasnej cerze i piwnych oczach naturalnym wyborem byłby granat lub ciemny brąz. Wybrała cegłę. Będzie pasować do kortów ziemnych na Agrykoli.

Poszukiwania należałoby tak naprawdę rozpocząć od ponownej wizyty w Massachusetts w domu Rogera Akermana. Jego pogląd na Landaua byłby decydujący. Podczas pierwszej wizyty przed laty, gdy pisała pracę magisterską, całkowicie przegapiła wątek porucznika K., jednego z bardziej sympatycznych bohaterów wspomnień Akermana. Zresztą skąd miała wiedzieć, że porucznik K., którego nazwiska Akerman nie zdradził, to teczkowy redaktor Landau? Rozumiała, że Akerman nie chciał zdradzić światu, kim był K., bo gdyby to ogłosił, naraziłby Landaua na wstyd lub niebezpieczeństwo. Tego Akerman chciał uniknąć. Był wrażliwy, a przy tym szanował porucznika. W 1954 roku, zaraz po tym jak wyszedł z lochu, ale nadal pozostawał pod nadzorem władz, porucznik K. był mu przyjacielem. Jego częste wizyty przypominały światło poranka po mroku nocy. Wspólnie recytowali Goethego w oryginale i upajali się odkryciem, że mimo przepaści, jaka ich dzieliła, to, co łączyło, łączyło silniej niż to, co dzieliło. Porucznik K. przywrócił mu nadzieję.

Teraz, gdy już znalazła dowód na to, że porucznik K. i redaktor Landau to jedna i ta sama postać, należało doprowadzić sprawę do końca. Tylko jak zdobyć fundusze na następną podróż do USA? Już widziała zebranie Kolegium Instytutu, na którym doktor Szarlej zabiera głos w sprawie finansowania „wątpliwej wartości, szkodliwych dla powagi Instytutu badań mojej koleżanki, doktor Wolan”.

Jeszcze raz rzuciła okiem na swe odbicie w lusterku i zatrzasnęła puderniczkę. Jak na swoje czterdzieści lat, wyglądała znakomicie. Może nie była gwiazdą jak Catherine Deneuve, do której ją czasami przyrównywano, ale nie czuła się przez to mniej atrakcyjna.Kraków RYNEK CZERWIEC 2004

Mimo że słońce już zaszło, temperatura powietrza nie spadła poniżej dwudziestu pięciu stopni. Sam Waksman miał wielką ochotę ugasić pragnienie z dala od żony, więc poszli do Europejskiej i usiedli przy stoliku z widokiem na Rynek. Sam patrzył na dorożki, a Moti na wieże kościoła Mariackiego.

Wszędzie na świecie kościoły miały swój typowy zapach. Katolickie inny od anglikańskich, a te inny od prezbiteriańskich. Luterańskie, w Szwecji, były całkowicie pozbawione zapachu, jeśli nie liczyć środka, którym zmywano podłogi. Inaczej skrzypiały w nich ławy. Wszędzie na świecie Moti z największą rozkoszą zwiedzał kościoły. Czuł się w nich uczestnikiem misterium. Światło witraży, muzyka, potęga tradycji, powaga, dostojeństwo i msza. Gdy wszyscy klękali, on klękał, gdy się żegnali, on też, kiedy był amen, to amen był i dla niego. Ale nie w Polsce. Będąc w polskich kościołach, czuł irracjonalny lęk. Już w wejściu zapach kadzideł przypominał mu, że jest intruzem. Twarze ludzi wzbudzały w nim panikę. Wejść czy nie wejść? Czuł się niezdarny, jak student polonistyki, który pomylił drzwi, wszedł niechcący na zajęcia z rachunku różniczkowego i spodziewa się, że profesor lada chwila zada mu pytanie.

– A teraz powiedz mi, Moti, ale uczciwie… Uczciwie przede mną i, co ważniejsze, uczciwie przed samym sobą… Jak to jest możliwe, że wybrałeś sobie Polskę na miejsce zamieszkania? Opowiadałeś mi o zmarnowanym życiu twego ojca, o tym, jak was wyrzucili z mieszkania. Jak jakaś urzędniczka chodziła i wskazywała na meble i obrazy, które sobie upatrzyła…

– Na szczęście nie znała się na sztuce… Mama zachowała jednego Kossaka i kilka obrazów Kaczmarskiego. Zabrała ze sobą do Izraela.

– Utkwiło mi w głowie twoje sformułowanie: „judaizacja pojęcia nikczemności”. Wczoraj przed snem przypomniało mi się i nie mogłem zasnąć.

– Mogę dodać jeszcze kilka mądrych sformułowań i raz na zawsze spędzić ci sen z powiek. Co powiesz na „Żydzi stanowią kosmiczne zło”? Będzie bezsenność?

– Niestety, to akurat już wcześniej słyszałem. Ale do tematu. O co ci chodzi? Co robisz na tym zadupiu?

– Nie wiem, co powiedzieć.

– Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy, to to, że w grę wchodzi kobieta. Zakochałeś się? Są ładne, przyznaję. Popatrz na kelnerkę… Amerykanki nie mają tyle wdzięku.

Moti rzucił jedno zmęczone spojrzenie na czarnooką dziewczynę z grzywką spadającą na czoło. Niosąc tacę, niepewnie stawiała kroki. Brak pewności i inteligentna twarzyczka jednoznacznie wskazywały, że była studentką dorabiającą latem do nędznego stypendium.

– Chciałbym się zakochać, ale nie potrafię.

– Co to znaczy: nie potrafię?

– Sam, nie ma o czym mówić. Nie wychodzi i tyle.

– To po co tu przyjechałeś, jak nie po to? – zirytował się. Nie tolerował irracjonalnego zachowania u racjonalnych ludzi. A już szczególnie drażnił go przyjazd Motiego do Polski. Dlaczego płynął pod prąd?

– Spójrz na to tak, Sam. Bakterie wybierają sobie życie tam, gdzie im trudno, na przykład w gejzerach.

– Pieprzysz trzy po trzy. Jakie znów gejzery?

– Islandzkie. W gejzerze ukrop, a tuż obok zamarza rtęć. Wybór fatalny, a one właśnie tam chcą mieszkać. Na Islandii. W gejzerze.

– Co to ma do rzeczy?

– Wiele, mój drogi. Ciekawość to poważny żywioł w przyrodzie. Jestem ciekaw Polski.

– Ciekaw Polski? Moti! Z ciekawości można odwiedzić muzeum figur woskowych, ale zamieszkać tu i dać się poniewierać? Nie pojmuję.

– Tu nie ma co pojmować. Ciekawość jest siłą napędową wszechświata.

– Ciekawość zaspokoiłeś, kiedy ci wywalili rodzinę z mieszkania. Już o nich wszystko wiesz!

Moti milczał, więc Samuel kontynuował. Nie znosił ciszy.

– Masz źle w głowie, przyjacielu. Mieszkałeś przez całe lata w Stanach. Byłeś u siebie, szanowany. Miałeś pozycję. Mogłeś każdemu spojrzeć prosto w oczy i bez obawy powiedzieć: „Jestem Żydem”. A kiedy ci nagle przyszło do głowy powiedzieć, że jesteś Polakiem, to też się nikt nie obraził.

– Nawet na wiecu syjonistycznej młodzieży z Rock- land?

Sam spojrzał na niego z politowaniem.

– Moti, przecież wiesz, że u nas nie musiałeś nikomu z niczego się tłumaczyć. Na wiecu w Rockland nikt by cię nie zauważył, nawet z transparentem propalestyńskim. A tu?

Moti nie był pewny i milczał.

– Sam powiedziałeś, że w Polsce nie jesteś ani swoim, ani obcokrajowcem.

– Za to jestem obcym krajowcem – potwierdził Moti z nieoczekiwaną dumą w głosie.

– Masz przyjemność z bycia obcym krajowcem? Chyba nie mówisz mi całej prawdy. Jak człowiek dobrowolnie może godzić się na bycie obcym, gdy w Ameryce może być krajowcem? O co ci tak naprawdę chodzi?

– Cholera wie, Sam. – Głos Motiego nabrał potulnych tonów. – Coś mnie tu ciągnie. Potrzeba dokonania wizji lokalnej? Nie wiem, co powiedzieć.

Samuel rozłożył ręce w desperacji. Niedawno zakupił sieć aptek na Wschodnim Wybrzeżu i Moti przydałby mu się jako dyrektor R&D. Nie lubił obecnego dyrektora, który przy zbyt dużej pensji, przekraczającej trzysta tysięcy, nie potrafił przekonująco usprawiedliwić swych decyzji. Jeszcze nie zrezygnował z pokonania oporu Motiego mimo wielokrotnych kategorycznych „nie i nie”.

– Daj przykład? Jeśli nie kobieta, to chyba nie dobra praca? Teraz po Polsce obwozisz mnie za marne pieniądze. Jedno słowo i masz u mnie trzysta pięćdziesiąt tysięcy na rok. Nie muszę ci chyba powtarzać.

Moti wzruszył ramionami.

Nie powróci do pracy w wielkiej korporacji. Ten etap życia pozostawił raz na zawsze za sobą.

– Robotę mam OK, ale nie o to chodzi. Może chodzi mi o to, że lubię piosenki Mazowsza.

Sam Waksman machnął ręką. Nawet nie chciał się wypytywać o znaczenie słowa Mazowsze. Nic go to nie obchodziło.

Kelnerka przyszła z tacą i ustawiła przed nimi piwo. Moti miał czas przyjrzeć się jej z boku. Rzeczywiście była nieprzeciętnie ładna. Zgrabne biodra i tyłeczek, ładne nogi w obowiązującym kelnerki przykrótkim mundurku i promienny uśmiech. Chciałby mieć taką córkę, nie kochankę.

Przeszyła go tęsknota za niedzielnym przedpołudniem na wydziale chemii w Lundzie. Wszędzie cicho, a on zaczyna przygotowania do reakcji. Odmierza właściwą ilość substancji wyjściowej, zalewa alkoholem suchy lód do chłodzenia kolby z reakcją, pod azotem wypełnia odczynnikiem strzykawkę. Zapach substancji chemicznych mile łechce mu receptory węchowe.

– Już wiem, o co ci chodzi – stwierdził Samuel, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w opalone uda kelnerki. Wzięła zapłatę, uśmiechnęła się słodko i odeszła do sąsiedniego stolika. – Chcesz pokazać Polakom, że jesteś fajny chłop, a przez to, że wszyscy Żydzi są fajnymi chłopami. Nie bądź wariat, Moti, i wracaj do Stanów. Nie musisz być ambasadorem żydostwa na Polskę. A tak całkiem à propos, myślisz, że jak tej małej zafunduję bilet do Nowego Jorku, to zechce skorzystać z zaproszenia? Jestem już prawie zakochany…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: