Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Władysław Syrokomla (Ludwik Kondratowicz) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 366 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WŁA­DY­SŁAW SY­RO­KOM­LA. (LU­DWIK KON­DRA­TO­WICZ)

ur. dnia 1 7 wrze­śnia 1823 r., zm… dnia 15 wrze­śnia 1862.

Od cha­ty do cha­ty, do gro­bo­wej de­ski

Z swą lirą, wę­dro­wał nasz lir­nik li­tew­ski.

Wi­ta­ły go dwo­ry, wi­ta­ła go strze­cha,

Wtó­rzy­ły mu wdzięcz­nie za­błą­ka­ne echa:

Bo z jego li­ren­ki le­cia­ły pio­sen­ki,

Jak sza­re skow­ron­ki wzla­ta­ły z pod ręki.

Pod ser­cem się lę­gły, pod ser­cem pro­sta­czem,

Wy­niań­czo­ne smut­kiem, wy­kar­mio­ne pła­czem.

I tak mu śpie­wa­ły gdzie jeno się ru­szył,

Że próż­no je głu­szył – śpie­wa­nia nie zgłu­szył.

Uda­nem we­se­lem nie za­bił ża­ło­ści,

Ból rzew­ny, głę­bo­ki, jak wil­goć wszedł w ko­ści:

I prze­gryzł mu ser­ce, ża­ło­ścią prze­po­ił,

I oną uda­ną swo­bo­dę roz­bro­ił.

Da­rem­nie wśród świa­ta pró­bo­wał wy­tchnie­nia;

Za­ma­łe po­cie­chy, za­wiel­kie cier­pie­nia.

Moc­niej­sze prze­mo­gło: gdy tar­gnę­ło stro­ny,

Od ust mu od­le­ciał kie­lich nie­speł­nio­ny.

Wy­gra­łaś pio­sen­ko, ko­chan­ko z za świa­ta,

Za­bi­łaś śpie­wa­ka, za­bi­łaś nam bra­ta.

Od­le­ciał w te stro­ny, gdzie leci twa nuta:

Zwłok tyl­ko po­zo­stał jak lira po­psu­ta.

Od­le­ciał w po­wie­trze bu­rza­mi spłu­ka­ne,

W to czy­ste po­wie­trze, jak bal­sam na ranę,

W te stro­ny błę­kit­ne, gdzie bło­go, ser­decz­nie,

Gdzie ci­cho, swo­bod­nie, gdzie jed­no bez­piecz­nie.

A bra­cia mu pi­szą na ka­mień gro­bo­wy:

Spo­czy­waj lir­ni­ku – nasz bra­cie wio­sko­wy,

Spo­czy­waj lir­ni­ku, a zio­ła nad­grob­ne

Niech szem­rzą nad tobą jak stru­ny ża­łob­ne,

Wzru­szo­ne po­wie­wem oj­czy­stej dą­bro­wy.

Spo­czy­waj lir­ni­ku! nasz bra­cie wio­sko­wy.

T. Le­nar­to­wicz.

Flo­ren­cya Wrze­sień 1862.

Przy świe­żej, nie po­ro­słej jesz­cze mo­gi­le po­ety i czło­wie­ka, któ­re­go się szcze­rze ko­cha­ło, nie pora wy­ta­czać sąd o jego pra­ce; ale nig­dy wła­ści­wiej roz­po­cząć za­pi­sy­wa­nie wspo­mnień i wra­żeń, któ­re na zie­mi, zbyt pręd­ko się za­cie­ra­ją.

Nie my­śli­my też wy­ro­ko­wać o licz­nych wy­da­nych przez nie­go pi­smach, któ­re róż­nie przy­ję­te były przez czy­tel­ni­ków, dziw­niej jesz­cze przez pseu­do­kry­ty­ków na­szych, ocho­czych za­wsze do wy­szu­ki­wa­nia skaz, a nie­udol­nych do wy­ka­za­nia pięk­no­ści, któ­re w ogó­le jed­nak jed­na­ły śpie­wa­ko­wi "wio­sko­we­mu lir­ni­ko­wi li­tew­skie­mu" współ­czu­cie, ja­kiem nie wie­lu po­chlu­bić się może.

Ma to do sie­bie ta nie­do­wa­rzo­na kry­ty­ka na­sza, do­tąd na­zwi­ska o ja­kie się ubie­ga nie war­ta, że pra­wie za­wsze wstecz idzie po­czu­ciu ogól­ne­mu, cze­pia się chci­wie i po­ni­żać usi­łu­je to, co wszy­scy przyj­mu­ją ser­decz­nie i oce­nia­ją wy­so­ko: wy­wyż­sza i sta­ra się pod­nieść to, co ma umrzeć i żyć nie jest god­nem. Całą jej sztu­ką ta wal­ka kunsz­tow­na z czy­tel­ni­ka­mi, któ­rych zda­nie jest pra­wie za­wsze traf­ne, a za­ję­cie dzie­łem do­wo­dzi w niem ja­kiejś za­le­ty, gdy ary – star­cho­wie nasi, na do­bre za­mknię­te ma­jąc oczy, tyl­ko wady do­strzedz umie­ją. Daw­no to jed­nak po­wie­dzia­no, że: plus po­test ne­ga­re asi­nus , quam pro­ba­re phi­lo­so­phus , i nic ła­twiej­sze­go nad od­kry­cie w każ­dym utwo­rze sła­bej jego stro­ny. Tego ła­twe­go spo­so­bu do­ko­ny­wa­nia kry­ty­ki, trzy­ma­jąc się pierw­szy lep­szy, któ­ry sam nic skle­ić nie po­tra­fi lub lepi nie­do­rzecz­no­ści, i to jesz­cze cu­dzem je ła­ta­jąc: bie­rze się u nas do są­dze­nia o tych, któ­rym Bóg dał siłę two­rze­nia, i chlu­bi się, gdy ar­cy­dzie­ło po­dziu­ra­wił chwi­lo­wo. Ko­niec koń­cem, cóż z tego? oto te kry­ty­ki sztucz­ne i wy­si­lo­ne, czę­sto na­je­żo­ne po­zor­ną umie­jęt­no­ścią, prze­cho­dzą ci­cho i za­pa­da­ją w za­po­mnie­nie, gdy naj­sro­żej na­pa­sto­wa­ni pi­sa­rze żyją, wię­cej na nich zy­sku­jąc niż tra­cąc. I nie by­ło­by nic do po­wie­dze­nia o tem, gdy­by nie upo­ko­rze­nie dla ogó­łu, w któ­re­go imie­niu wy­stę­pu­je za­ro­zu­mia­ła nie­udol­ność. Ko­niec koń­ców, na­ród któ­re­go roz­sąd­ku przed­sta­wi­cie­le tak na opak go wy­obra­ża­ją, coś na­tem tra­ci.

Od nie­ja­kie­go cza­su umil­kła u nas kry­ty­ka, może po­czuw­szy iż fał­szy­wą szła dro­gą; daj Boże, by­śmy ją uj­rze­li od­ro­dzo­ną, z po­wa­gą su­mien­no­ści i ze sma­kiem a czu­ciem pięk­na, ja­kich po­wo­ła­nie to wy­ma­ga.

Po­wie­dzie­li­śmy sło­wo o tem na po­cząt­ku, bo po­eta o któ­rym nie­co się chce­my roz­sze­rzyć, bo­lał wiel­ce i do zgo­nu czuł się zła­ma­nym kil­ką jed­no­stron­ne­mi kry­ty­ka­mi prze­ciw­ko nie­mu wy­mie­rzo­ne­mi. Nie były one może tyle w grun­cie nie­słusz­ne ile for­mą nie­wła­ści­we, i zbyt do wy­ka­za­nia wad utwo­rów przy­wią­za­ne. Opie­ra­ły się szcze­gól­niej na płod­no­ści au­to­ra, na jego ła­two­ści, bo nic bar­dziej nie razi tych ospa­łych ro­bot­ni­ków, któ­rzy z wiel­kim mo­zo­łem le­d­wie coś z sie­bie do­być mogą, jak dar Boży, śpie­wa­nia pta­szę­ce­go w każ­dej chwi­li. Rady ich były dla nich sa­mych do­sko­na­łe, za­po­mnie­li wszak­że sło­wa Go­ete­go: że go­łąb jako go­łąb, orzeł jako orzeł są­dzo­ny być po­wi­nien. Chcie­li, aby ja­błoń ro­dzi­ła grusz­ki.

To co w Sy­ro­kom­li było prze­cud­nie pięk­ne­go, na­tchnio­ne­go, nie wy­na­śla­do­wa­ne­go, ucho­dzi­ło ich oczów: ludz­ka i sła­ba stro­na sta­ła się ła­twą, pa­stwą kry­ty­ki. Umie­ra­ją­cy po­eta jesz­cze czuł, że to za­ja­dłe pa­stwie­nie się nad kil­ką jego po­ezy­ami, do głę­bi du­szy w nim utkwi­ło. Chcia­no od nie­go ko­niecz­nie epo­pei, wiel­kich i ob­my­śla­nych two­rów, gdy na­tu­ra lir­ni­ka po­wo­ły­wa­ła go tyl­ko do pie­śni, do ga­wę­dy, do tego, co się leje samo z du­szy, co wy­kwi­ta od razu z pącz­ka na­brzmia­łe­go, z pier­si zbo­la­łej. Po sta­re­mu aby go uzna­no wiel­kim po­etą, chcia­no wiel­kie­go po­ema­tu, gdy ma­lucz­ka pe­reł­ka wię­cej jest war­ta, niż ogrom­na bry­ła gra­ni­tu.

Lecz daj­my po­kój po­grze­ba­nej kry­ty­ce. Dziś Sy­ro­kom­li po­ezyę żyją jesz­cze i try­ska­ją, ży­ciem, gdy z tych rad oj­cow­skich i wiel­kich nauk mo­ral­nych, da­wa­nych bied­ne­mu wiesz­czo­wi, po­zo­sta­ło – kil­ka kart ma­ku­la­tu­ry.

* * *

Ży­cie Lu­dwi­ka Kon­dra­to­wi­cza mało dla bio­gra­fa przed­sta­wia wy­pad­ków: ci­che to pa­smo walk ser­ca, nie mo­gą­ce­go, nie umie­ją­ce­go po­go­dzić się z ży­ciem; cały dra­mat jego we­wnątrz, w du­szy, któ­ra przy­szła na świat z pra­gnie­niem ide­ałów, a nie zna­la­zła ich na świe­cie. Sy­ro­kom­la, jak to ktoś słusz­nie do­syć po­wie­dział, przed­sta­wia sobą na­tu­rę zwich­nię­tą, nie­szczę­śli­wą, po­czci­wą w głę­bi i nad wy­raz bied­ną tem, że nie zbroj­na sta­nę­ła do boju ży­cia; ale oprócz tego uosa­bia w so­bie na­tu­rę roz­pra­gnio­ną, po­etycz­ną, któ­rą i naj­su­row­szy hart nie był­by nig­dy ska­mie­nieć po­tra­fił. Inne może, szczę­śliw­sze oko­licz­no­ści, by­ły­by tyl­ko głę­biej w nim za­mknę­ły to, co zeń na­zbyt try­ska­ło jaw­nie, ze łza­mi ra­zem i śpie­wem'

Nie ma prze­zna­czeń, to praw­da, ale są w ko­leb­ce już na mę­czeń­stwo na­tu­rą swą wy­sa­dzo­ne isto­ty, któ­re nie uni­ka­ją nig­dy bo­le­ści i wal­ki. Dla wie­lu świat sta­je się cie­płą go­spo­dą, w któ­rej im na koń­cu bar­dzo do­brze i wy­god­nie: dla nich on jest za­wsze miej­scem wy­gna­nia i do­li­ną pła­czu.

Bę­dzie­myż tych nie­szczę­śli­wych po­tę­piać, że im świat nie star­czył, że ich męt­ne jego nie na­po­iły wody, że się nie po­go­dzi­li z ludź­mi i wzdy­cha­li do nie­bios, nie mo­gąc ich zna­leźć na zie­mi?

Bied­ny Sy­ro­kom­la na­le­żał do tych wła­śnie wy­bra­nych istot, z któ­rych we­dle na­ro­do­wo­ści ro­dzą się we Fran­cyi Mus­set, w Niem­czech He­ine, w An­glii. Stern. Po­waż­ni i przy­zwo­ici miesz­cza­nie Pa­ry­ża, Ber­li­na i Lon­dy­nu, re­gu­lar­ne wio­dą­cy ży­cie, nie cho­ru­ją­cy na gło­wę ani na ser­ce, kon­ten­ci z kie­sze­ni swej i sta­nu żo­łąd­ka, dzi­wu­ją się nie­zmier­nie tym pa­riom, co z pło­mie­niem zło­tym na czo­le, krzyż do­bro­wol­ny dźwi­ga­ją na ra­mio­nach; ale kie­dyż pro­za zro­zu­mie po­ezyą, a rach­mi­strze wy­tłu­ma­czą so­bie fan­ta­zyą?

Dwie wła­dze gó­ro­wa­ły w tym czło­wie­ku, chcia­łem po­wie­dzieć w tych lu­dziach: ser­ce naj­pocz­ciw­sze, aniel­skie, i roz­bu­ja­na fan­ta­zya, któ­rą­bym tak­że na­zwał ser­decz­ną. Ro­dzą się oni jak­by wsta­wa­li ze snu roz­kosz­ne­go, któ­ry w nich raj­skich wi­dzeń zo­sta­wił pa­miąt­kę; przy­no­szą na świat po­ję­cie czło­wie­ka, spo­łe­czeń­stwa, obo­wiąz­ków, a na­de­wszyst­ko ser­ca i mi­ło­ści, prze­sa­dzo­ne, nie­moż­li­we, dziw­ne, z któ­rych się wszak­że nig­dy ule­czyć nie po­tra­fi?… Ztąd wszyst­kie ży­cia omył­ki, za­wo­dy i nie za­ta­mo­wa­nych łez zdro­je. W każ­dym wi­dzą oni i wi­ta­ją jed­ne­go z tych anio­łów bia­ło­skrzy­dłych, któ­re im się uśmie­cha­ły w ma­rze­niu, a omy­le­ni na stu bar­dzo po­spo­li­tych lu­dziach, co nig­dy do skrzy­deł żad­nych nie mie­li pre­ten­syj, w dru­gim set­ku za – wo­dów nie są ani do­świad­czeń­si, ani oględ­niej­si niż byli w po­cząt­ku.Świat dzi­siej­szy po­waż­ny a su­ro­wy, nie bez przy­czy­ny wy­ma­ga od swych po­etów, jak od resz­ty swo­ich dzie­ci, zu­peł­nej sił wszyst­kich rów­no­wa­gi: nie do­zwa­la bu­jać w nich ani ser­cu ani fan­ta­zyi, nie prze­ba­cza na­de­wszyst­ko łzom i sła­bo­st­ce. Ułom­no­ści skry­te, wsty­dli­we, cie­le­sne, czy­sto by­dlę­ce, da­ro­wu­je chęt­niej i nie li­czy, ale snów na ja­wie i ser­co­wych obłę­dów nig­dy nie unie­win­nia.

Otóż dla­cze­go i na trum­nę, i na mo­gi­łę po­sy­pa­ły się ka­mie­nie tych su­ro­wych Mi­no­sów i Ra­da­man­tów, coby unie­win­ni­li zbrod­nią cho­dzą­cą, w za­pię­tym sur­du­cie, ale prze­ba­czyć nie po­tra­fią tro­chę roz­dzia­nej sła­bo­st­ce.

* * *

Lu­dwik (Wła­dy­sław Fran­ci­szek) Kon­dra­to­wicz, któ­ry zra­zu przy­brał so­bie od her­bu swe­go pseu­do­nym Sy­ro­kom­li, z oba­wy su­row­szej kry­ty­ki pierw­szych prac swo­ich, a póź­niej utrzy­mał się przy nim, gdy współ­czu­cie czy­tel­ni­ków już go sła­wą w po­cząt­kach sa­mych okry­ło, uro­dził się z nie­ma­jęt­nej ro­dzi­ny szla­chec­kiej, w Miń­skiem, w po­wie­cie Słuc­kim, w ma­jąt­ku Jaś­ko­wi­czach dnia 17-go wrze­śnia (v… s.) w roku 1823 (1). Ojca miał Ale­xan­dra, czło­wie­ka świa­tłe­go, wy­cho­wa­ne­go w szko­łach Pi­jar­skich i wię­cej wy­kształ­co­ne­go ni­że­li zwy­kle bywa drob­na ubo­ga szlach­ta. Przy­kre oko­licz­no­ści do­mo­we, kło­po­ty go­spo­dar­skie, brak sil­niej­szej woli, nie do­zwo­li­ły mu za­jąć od­po­wied­nie­go jego ukształ­ce­niu sta­no­wi­ska w świe­cie. To pew­na, że na nie umy­słem i ser­cem za­słu­gi­wał. Był – (1) Skim­bo­ro­wicz pi­sze w Smol­ko­wie na Po­le­siu li­tew­skim, my czer­pie­my wia­do­mość od ro­dzi­ny.

oj­ciec Kon­dra­to­wi­cza ko­mor­ni­kiem pry­wat­nym (je­ome­trą), a na­stęp­nie dzier­żaw­cą w do­brach ks. Ra­dzi­wił­łów.

Kto zna to ży­cie na­sze­go nie­za­moż­ne­go dzier­żaw­cy, od­gad­nie wy­cho­wa­nie mło­de­go chło­pa­ka. Naj­przód piesz­czo­ty mat­ki, po­tem przy go­spo­dar­skim jej tru­dzie, na niań­ki zda­no dzie­ciń­stwo, oto­czo­ne mi­ło­ścią, ale za­ra­zem uczą­ce już ście­rać się z drob­ne­mi trud­nost­ka­mi ży­cia. To wiek w któ­rym się z ust dwor­skiej służ­by czer­pie po­da­nia i ba­śni, przy­glą­da cie­ka­wie wiej­skie­mu ży­wo­to­wi ludu, bie­ga ocho­czo na pola i po­ślu­bia z na­tu­rą. Któż nie pa­mię­ta tych go­dzin na­prze­mian roz­kosz­nych i łza­wych, tych gorz­kich pła­czów dla po­stra­da­ne­go jabł­ka i na­ga­ny oj­cow­skiej, tych roz­my­ślań nad wi­do­ka­mi zie­mi i nie­ba, tych rzu­tów fan­ta­zji usi­łu­ją­cej od­gad­nąć wszyst­ko, i jak sym­bo­licz­ne owo dzie­cię św. Au­gu­sty­na, wy­czerp­nął oce­an i prze­lać go w do­łek, któ­ry wy­ko­pał nie­po­kój roz­bu­dza­ją­ce­go się du­cha.

Na­ów­czas i pieśń pta­ka, i szmer po­ru­sza­nych ta­jem­ni­czym wi­chrem ga­łę­zi drzew, i peł­za­ją­cy ro­ba­czek, i prze­la­tu­ją­ca mu­cha… są pro­lo­giem do pra­gnień wie­dzy, któ­re się nig­dy na­sy­cić nie da­dzą… Dzie­cię ma­rzy, śni, zga­du­je… cier­pi, ma na­dzie­ję, i umysł jego już się uczy pa­so­wać z temi, któ­rych nig­dy nie po­ko­na…

W mie­ście dziec­ko doj­rze­wa prę­dzej, in­a­czej, in­spek­to­wo: na wsi buja, roz­ra­sta się i czer­pie z sa­mot­no­ści to, co go ma uczy­nić po­etą. Po­eci wszy­scy je­śli się nie ro­dzą, to wy­cho­wu­ją się na wsi… Szmer wody w rynsz­to­ku nie na­tchnął jesz­cze ni­ko­go ni­czem, prócz iro­nii ży­cia.

Na­sta­ję na tę chwi­lę dzie­ciń­stwa Sy­ro­kom­li, w któ­rej może pierw­szych li­ter w wol­nych go­dzi­nach uczy­ła go mat­ka, na czer­wo­no dru­ko­wa­nym Ka­len­da­rzu Ma­ne­sa i Zy­me­la, bo ona od­bi­ła się moc­no w jego po­ezy­ach, w któ­rych czuć wieś, lasy, pola, lu­do­wy śpiew, po­da­nia i lata spę­dzo­ne na za­go­nie, któ­ry pan Ła­go­da upra­wiał.

W Kę­sie Chle­ba, tej ślicz­nej sie­lan­ce roz­ł­za­wio­nej, na­tchnio­nej nie­szczę­ściem do­mo­wem, w po­sta­ci Ła­go­dy nie wąt­pię że Sy­ro­kom­la od­ma­lo­wał nam swo­je­go ojca, za­cne­go star­ca, szlach­ci­ca go­spo­da­rza na cu­dzej zie­mi, jed­ne­go z tych po­czci­wych pra­cow­ni­ków, któ­rych pa­smo tru­dów i zno­ju na cięż­ki chle­ba ka­wa­łek, zo­sta­je ta­jem­ni­cą ukry­tą w za­ci­szu od­le­głych pól i la­sów. Kto tam kie­dy te ci­che eg­zy­sten­cye ba­dał i ma­lo­wał! W tem prze­ko­na­niu że po­ezya syna unie­śmier­tel­ni­ła ojca, przy­wio­dę tu z niej wi­ze­ru­nek po­czci­we­go Ła­go­dy. Wy­tłu­ma­czę się póź­niej kor­re­spon­den­cyą au­to­ra, że mam do tego twier­dze­nia słusz­ne po­wo­dy.

Sta­ry Ła­go­da, co przez całe ży­cie

Mógł się na­pa­trzeć, na­dzi­wo­wać wio­śnie,

Każ­dą po­zdra­wia i wita ra­do­śnie,

Z każ­dą się pie­ści w dzie­cin­nym za­chwy­cie.

Pa­trząc z uśmie­chem ku do­mo­wej strze­sie,

Naj­pierw­szy dzia­twie przy­lasz­czek przy­nie­sie,

Wszyst­kim zwia­stu­je, naj­wier­niej, naj­wcze­śniej,

Po­wrót bo­cia­na i skow­ron­ka pie­śni.

I nikt od nie­go le­piej nie pa­mię­ta

Wszyst­kie we­so­łe a do­rocz­ne świę­ta:

Kie­dy się świę­ci chleb, ogień czy woda,

Nikt le­piej nie znał jak sta­ry Ła­go­da.

…………………………..

I ra­dość była: bo ją w ser­cu no­sił –

Złym ser­com obca, ze­psu­tym nie­zna­na,

Ra­dość nie­win­na, spo­koj­na i ci­cha,

Co się do traw­ki, do kwiat­ka uśmie­cha,

Co na twarz sta­rą wra­ca uśmiech mło­dy,

Co rzeź­wi du­szę wi­do­kiem przy­ro­dy.

Taki skarb w ser­cu nie każ­de­mu no­sić,

Kto nie pra­co­wał usil­nie i dłu­go:

Tego mo­dli­twa, nie moż­na upro­sić,

Lecz tyl­ko na­być cno­tli­wa, za­słu­gą.

Jak dłu­gie lata ży­wo­ta się li­czą,

Prze­cho­wać ser­ce nie­win­ność dzie­wi­czą.

Bo czy­je oko choć raz się za­pru­szy,

Kto raz su­mie­nie w po­nie­wier­kę poda,

Już nie osią­gnie tego szczę­ścia w du­szy,

Ja­kie miał bied­ny, zgrzy­bia­ły Ła­go­da.

W ob­raz­ku sta­re­go Ła­go­dy stoi dla mnie uprzy­tom­nio­ny oj­ciec Sy­ro­kom­li, mil­czą­cy, pra­co­wi­ty, dla lu­dzi tro­chę po­wol­ny, ufny w Opatrz­ność, mi­łu­ją­cy moc­no prze­szłość, ser­decz­nie przy­wią­za­ny do kra­ju, a my­ślą nie wy­bie­ga­ją­cy po za tra­dy­cye na­ro­do­we i tę for­mę, jaką ży­cie szla­chec­kie nada­ło po­ję­ciom drob­niej­szej dzia­twy wiel­kie­go gro­na, po­czy­na­ją­ce­go się od in­fuł i bu­ław, koń­czą­ce­go płu­giem i za­rdze­wia­łą sza­blą.

* * *

Mi­nę­ły lata dzie­ciń­stwa, chło­pak z domu ro­dzi­ciel­skie­go wy­pra­wio­ny more an­ti­quo do szko­ły z ko­biał­ką, któ­rą tro­skli­wa ręka ma­cie­rzyń­ska suto w za­pa­sy i ła­ko­cie za­opa­trzy­ła. Jest tam i bia­ły pie­róg li­tew­ski (tak w Li­twie zo­wią buł­ki) i wę­dli­na, i su­szo­ne śliw­ki, i pier­nik, i ma­kow­nik ulu­bio­ny stu­den­tom… a w pa­pier­ku tro­chę gro­sza przez skrzęt­ną ma­cierz wzię­te­go za sprze­da­ne ogro­do­wi­ny.

Z tę­sk­no­tą po swo­bo­dzie ro­dzi­ciel­skie­go domu… z bi­ją­cem ser­cem do gro­na to­wa­rzy­szów no­wych….. Lu­dwik przy­by­wa do mia­stecz­ka, któ­re­go wkrót­ce uli­ce, ka­mie­ni­ce, lu­dzie, mury, mają mu być tak zna­jo­me, jak wiej­skie owe ro­dzin­ne za­kąt­ki, ty­le­kroć prze­bie­ga­ne ukrad­kiem.

W pierw­szej ga­wę­dzie o Ja­nie Dę­bo­ro­gu, Sy­ro­kom­la wspo­mniał krót­ko owe szkol­ne cza­sy swo­je, żywo wy­ry­te w pa­mię­ci, i na­kre­ślił ob­ra­zek udat­ny szko­ły XX. Do­mi­ni­ka­nów Nie­śwież­skiej, z jej księ­dzem Ła­ci­ną, księ­dzem Ma­te­ma­ty­kiem, i księ­dzem Fi­zy­kiem. Póź­niej ujął on ten ob­fi­ty te­mat w roku 1859 na nowo, i nie­po­rów­na­nie od­wzo­ro­wał nam sta­rą szko­łę du­chow­ną, ja­kich u nas było mnó­stwo, jej oj­cow­skie wy­cho­wa­nie mło­dzie­ży, za­baw­ne typy po­czci­wych na­uczy­cie­li i prze­wy­bor­ne rysy cha­rak­te­ry­stycz­ne jej bytu. Z do­pi­sku wi­dzę, że wszy­scy pro­fes­so­ro­wie są, ma­lo­wa­ni z na­tu­ry, i je­den tyl­ko ksiądz Hi­sto­ryk z księ­dzem Ka­to­li­kiem wy­ide­ali­zo­wa­ni umyśl­nie, jak au­tor do­da­je "dla po­trzeb­ne­go w sztu­ce kon­tra­stu. "

Nie­po­trze­ba peł­niej­sze­go, wdzięcz­niej­sze­go ob­ra­zu szkol­nych lat sa­me­go au­to­ra, nad ten mi­luch­ny praw­dą i uczu­ciem po­emat. Pierw­szy tu wy­stę­pu­je ksiądz Ma­te­ma­tyk, su­ro­wy, a w ser­cu do­bry, za­chwa­la­ją­cy ści­sło licz­by, a nie­umie­ją­cy ra­cho­wać, gdy go ogar­nę­ło uczu­cie…

Spo­glą­da su­ro­wo

Sta­ry Xiądz Ma­te­ma­tyk z roz­czo­chra­ną gło­wą:

Na jego bia­łej sza­cie jest pla­ma dwo­ja­ka…

Bo biel­sza jesz­cze kre­da i czar­na ta­ba­ka…

Po nim idzie. Xiądz Rus­sak –

Był to kle­ryk mło­dy

Lu­bił czy­ty­wać pie­śni, sie­lan­ki i ody…

Da­lej Xiądz Fi­zyk –

Czo­ło na­chmu­rzo­ne,

Czar­ny, su­chy i wiecz­nie cho­ry na śle­dzio­nę,

Mó­wił przez nos, prze­cią­gle – ale z nim nie żar­ty!

I Xiądz Fran­cuz –

Ospo­wa­ty, łysy,

Nie­sie pod jed­ną pa­chą, fran­cuz­kie wy­pi­sy,

Pod dru­gą, sar­nią nóż­kę, a w niej z pod ko­py­ta,

Czte­ry ko­nop­ne sznur­ki jak kwiat­ki wy­kwi­ta,

Gło­wę na bok prze­chy­li i przy ław­ce sta­nie…

Ale kto się w roz­bio­rze gram­ma­tycz­nym stro­pi,

Tak mu łapę wy­sma­ga sznur­ka­mi z ko­no­pi!

Xiądz Nie­miec –

Czło­wiek drob­ny, szczu­pły, czar­no­wło­sy,

Co na nas drob­ną trzo­dę uczniów i słu­cha­czy,

Nim się na­my­śli gnie­wać – to na­przód prze­ba­czy…

Całe to opo­wia­da­nie jest dziś dla nas tem cen­niej­szą, pa­miąt­ką, że to ob­ra­zek z mło­do­ści wiesz­cza li­tew­skie­go. Nie były to za­praw­dę złe szko­ły, uczo­no się w nich kto chciał tyle, ile po­trze­ba do roz­po­wi­nię­cia umy­słu z pie­luch, do na­bra­nia pra­gnie­nia dal­szej na­uki.

Sy­ro­kom­la słu­chał tu wy­kła­du li­te­ra­tu­ry X. Szy­mo­na Czer­niec­kie­go, ale rus­sy­cy­zmy któ­rych uży­cie za­rzu­ca mu p. Skim­bo­ro­wicz w swej krót­kiej bio­gra­fii, ani tu, ani od X. Rus­sa­ka za­czerp­nię­te zo­sta­ły: dało je póź­niej­sze ży­cie, ob­co­wa­nie z urzęd­ni­ka­mi i po­wsze­dnie sto­sun­ki wiej­skie.

Sy­ro­kom­la jak wszy­scy na­ów­czas mu­siał się kształ­cić na wy­kła­dzie z Eu­ze­biu­sza Sło­wac­kie­go, bo on; słu­żył za naj­zwy­klej­szy ma­te­ry­ał dla na­uczy­cie­li, i nie moż­na po­wie­dzieć aże­by złym był, – nie­do­sta­tecz­nym może. Sło­wac­ki już głę­biej nie­co się­gnął w sta­rych pi­sa­rzy pol­skich, ale ce­niąc ich po sta­re­mu, łu­pi­nę tyl­ko oce­niał, for­mę, ję­zyk, fi­zy­ogno­mią; nie szło się wów­czas do grun­tu, prze­cież te ska­zów­ki utwo­rów pol­skich zło­te­go wie­ku wio­dły na dro­gę ści­ślej­sze­go ich ba­da­nia, da­wa­ły chęć po­zna­nia wła­snej prze­szło­ści. Ję­zyk Sy­ro­kom­li ży­cie może po­psu­ło nie­co, ale w nim czuć że znał sta­rych pi­sa­rzy i kształ­cił się na ła­ci­nie.

P. Skim­bo­ro­wicz pi­sze, że od r. 1836 do 1842, czy­li od trzy­na­ste­go do dzie­więt­na­ste­go roku ży­cia, uzu­peł­niał wy­cho­wa­nia swe Sy­ro­kom­la róż­ne­mi środ­ka­mi, na ja­kie mier­nym ro­dzi­ciel­skim za­so­bom sta­ło, i naj­wię­cej zaś sam nad sobą pra­co­wał.

Przy­po­mi­nam so­bie jed­nak, że mi nie­bosz­czyk opo­wia­dał, je­śli się nie mylę, o po­bie­ra­nych na­ukach w Słuc­ku w szko­le pro­te­stan­tów, w któ­rej cią­gle wy­kła­da­no przed­mio­ty w ję­zy­ku pol­skim; przy­pi­sy­wał na­wet temu, że do ję­zy­ka wcze­śnie na­wykł i w nim się roz­mi­ło­wał, a ła­ci­ny też do­bre mógł wziąść po­cząt­ki.

Być może że się mylę, że mi to pa­mięć nie­wier­nie przy­no­si: upar­cie wszak­że zda mi się, iżem to z jego wła­snych ust sły­szał.

Mógł ze szko­ły księ­ży Do­mi­ni­ka­nów przejść do Słuc­kiej i tam skoń­czyć swe stu­dya. Uni­wer­sy­tet już pod­ów­czas nie ist­niał w Wil­nie, da­le­ko po­sy­łać nie było o czem, cu­dem więc po tak ogra­ni­czo­nem pro­gram­mem szkol­nym wy­kształ­ce­niu, Sy­ro­kom­la wy­szedł na pi­sa­rza.

* * *

Na­le­ży to przy­pi­sać istot­nie cu­do­wi, a cu­dów po­dob­nych zwy­kle tyl­ko wiel­kie do­ka­zu­je po­wo­ła­nie. Ileż to wi­dzi­my tro­skli­wie, za­bie­gle, kosz­tow­nie wy­cho­wy­wa­nych dzie­ci, ma­ją­cych wszyst­kie wa­run­ki, by się sta­ły uży­tecz­ne­mi, gło­śne­mi, a prze­cież scho­dzą­cych na bar­dzo po­spo­li­tych do­ma­to­rów i hrecz­ko­sie­jów. Śmie­ją się po­spo­li­cie z au­to­dy­dat­ków, z sa­mo­ucz­ków, nie zwa­ża­jąc że co lep­sze­go ma świat, wscho­dzi tak na nie po­ora­nej roli. Pada ziar­no Boże na ubło­go­sła­wio­ną zie­mię, świe­ci słoń­ce, żywi kro­pla rosy, du­chy szep­czą we śnie dzie­cię­ciu, i z ni­kłe­go za­rod­ka wy­bu­ja kłos wspa­nia­ły.

Nie wie­lu jest lu­dzi, któ­rym Bóg dał przy ta­len­cie wro­dzo­nym na­ukę po­rząd­nie czer­pa­ną: więk­sza część zna­ko­mi­to­ści sama się wy­ro­bi­ła, jak Sy­ro­kom­la.

We­dle po­spo­li­te­go pra­wa, co go cze­kać mo­gło? Oto dzier­żaw­ka mała, oże­nie­nie z po­czci­wą szlach­cia­necz­ką, kło­po­ty go­spo­dar­skie i co naj­wię­cej, sła­wa dow­cip­ni­sia w po­wie­cie. Tym­cza­sem wi­dzi­my go po tych nie­do­sta­tecz­nych po­cząt­kach nauk, gwał­tem i prze­bo­jem prą­ce­go się w świat pi­sar­ski, na dro­gę pra­cy, któ­rej za­wcza­su wi­dział za­wo­dy i brze­mio­na. Wro­dzo­ny ta­lent prze­bi­ja za­wa­dy nie­prze­ła­ma­ne, trud o wła­snych si­łach, że­la­zny, po­ko­ny­wa prze­szko­dy, chło­piec się kształ­ci sam, uczy i czu­je, że w pier­si ma już po­słan­nic­two śpie­wa­cze, że mu je choć­by z krwi po­to­kiem wy­gło­sić po­trze­ba świa­tu.

Od roku 1843, roz­po­czy­nał, mó­wią, jako biu­ra­li­sta w Nie­świe­żu w kan­cel­la­ryi ksią­żąt Ra­dzi­wił­łów, w głów­nym za­rzą­dzie dóbr: za­wód, któ­ry tak­że nie wie­le dlań obie­cy­wał. Ale ze­tknię­cie się ze szcząt­ka­mi prze­szło­ści, z ar­chi­wa­mi, z pa­miąt­ka­mi na­gro­ma­dzo­ne­mi w pa­ła­cu, ze wspo­mnie­nia­mi re­zy­den­cyi, w któ­rej żyły jesz­cze le­gen­dy po­tę­gi jed­ne­go z naj­po­tęż­niej­szych do­mów ma­gnac­kich na Li­twie, obu­dzi­ło w nim za­mi­ło­wa­nie w dzie­jach i uwy­dat­ni­ło dlań jej ob­li­cze. Z młod­szych pi­sa­rzy Sy­ro­kom­la je­den może, ile­kroć jął się wy­obra­żo­ny­mi dwo­ma wie­ki czy­nił to bez prze­sa­dy i z traf­no­ścią wiel­ką, jak na czło­wie­ka, któ­ry na­ocz­nie wi­dzieć jej nie mógł, któ­ry ją mu­siał od­ga­dy­wać.,

Iluż to jemu współ­cze­snych czer­piąc z dru­giej ręki, na­tu­rę stu­dy­ując ze złych por­tre­tów, w fał­szy­wem ją ma­lo­wa­li i ma­lu­ją świe­tle. Dzię­ki mło­do­ści spę­dzo­nej wśród jej za­byt­ków, Sy­ro­kom­la na­był po­czu­cia jej wiel­kie­go. Nie ma w jego ob­ra­zach drob­nost­ko­wo­ści, szcze­gó­łów wy­ma­rzo­nych, ani do­wo­dów, żeby ją zbyt­nie miał czas stu­dy­ować; ale jest to szczę­śli­wa mia­ra, któ­ra do­wo­dzi, że na nie­zna­ne po­ry­wać się nic chciał.

Jego po­sta­cie sta­rych mę­żów są peł­ne in­stynk­to­wo od­gad­nię­tej praw­dy, nie­kie­dy czu­jesz, iż im brak zba­da­nia głęb­sze­go; ale ogół na­ry­so­wa­ny z ta­len­tem wiesz­czym i ser­decz­no­ścią wiel­ką. Ser­cem też on po­tra­fił do­peł­nić, cze­go wie­dza mu nie do­star­cza­ła.

Po­szu­ku­jąc wpły­wu, któ­ry mogł za­wcza­su roz­wi­nąć Sy­ro­kom­lę i skło­nić go do ob­ra­nia so­bie dro­gi, jaką mu ta­lent wska­zy­wał, oglą­da­my się mi­mo­wol­nie na ota­cza­ją­cych jego lata mło­do­cia­ne. Sta­ją tu nam po­sta­cie ojca, pro­ste­go po­zor­nie ale świa­tłe­go i świa­tło mi­łu­ją­ce­go czło­wie­ka; pana Adol­fa Do­bro­wol­skie­go, na­ów­czas rzą­dzą­ce­go ma­jąt­ka­mi Wit­t­gen­ste­inów, peł­ne­go ta­len­tu i zna­ko­mi­cie wy­kształ­co­ne­go wie­lo­stron­nie nie­gdyś wy­cho­wań­ca Pu­ław, da­lej Ro­dzie­wi­cza, to­wa­rzy­sza jego w Nie­świe­żu, p. By­kow­skie­go oby­wa­te­la, są­sia­da Kon­dra­to­wi­czów w Za­łu­czu i Ale­xan­dra Mi­rec­kie­go, na­ów­czas ucznia uni­wer­sy­te­tu Do­rpac­kie­go, w ostat­ku pana Eu­sta­che­go Wró­blew­skie­go, dziś dok­to­ra w Wil­nie.

Nie­śwież szcze­gól­niej, w któ­rym Sy­ro­kom­la prze­by­wał do kwiet­nia 1844 roku, był dlań szko­łą pierw­szą i naj­waż­niej­sze­go wpły­wu. Tu on po­czuł w so­bie ocho­tę i moż­ność pi­sa­nia, tu pierw­szy raz wziął pió­ro do ręki. Cie­ka­wą by­ło­by rze­czą wy­na­leźć tę pierw­szą pró­bę mło­de­go po­ety, któ­ra mu wska­za­ła przy­szłe po­wo­ła­nie.

Sły­sze­li­śmy że nią miał być wier­szyk: Du­ma­nie nad je­zio­rem, któ­re­go w tej chwi­li jesz­cze nie mamy pod ręką.

W pa­mięt­ni­kach li­te­rac­kich, któ­re po zmar­łym zo­sta­ły, ślad pierw­szej pra­cy jego pro­zą prze­cho­wał się w li­ście ks. Ant. Mo­szyń­skie­go, dzię­ku­ją­cym za wia­do­mość udzie­lo­ną o Nie­świe­żu. W przy­pi­sku do tego li­stu do­dał sam au­tor:

"Pierw­szą moją li­te­rac­ką pra­cą (prze­zna­czo­ną do dru­ku), była wia­do­most­ka hi­sto­rycz­na o Nie­świe­żu, do któ­rej zbie­ra­łem ma­te­ry­ały w cią­gu mo­je­go miesz­ka­nia w tem mie­ście od r. 1840 do kwiet­nia 1844. Na wio­snę tego roku p. Mi­chał Ba­liń­ski pi­sał do na­sze­go na­czel­ni­ka p. Adol­fa Do­bro­wol­skic­go, ów­cze­śnie peł­no­moc­ni­ka ks. Wit­t­gen­ste­ina, pro­sząc o hi­sto­rycz­ną no­tat­kę z mia­ste­czek do po­sia­dło­ści księ­cia na­le­żą­cych. P. Do­bro­wol­ski wie­dząc o mo­jej pra­cy, po­le­cił mi ją po­słać do War­sza­wy, gdzie ją umiesz­czo­no w trze­cim to­mie Sta­ro­żyt­nej Pol­ski. Na­zy­wa­ją mnie w przy­pi­sku pa­nem Kon­dra­to­wi­czem, ar­chi­wi­stą or­dy­na­cyi Nie­świez­kiej, któ­rym nig­dy nie by­łem. Już po wy­sła­niu ar­ty­ku­łu do War­sza­wy i moim wy­jeź­dzie z Nie­świe­ża, ks. Mo­szyń­ski pi­jar, rek­tor klasz­to­ru Lu­bie­szow­skie­go, prze­jeż­dża­jąc przez Nie­śwież, i do­wie­dziaw­szy się o mo­jej no­tat­ce, pro­sił o jej ko­pią, do ja­kiejś swej pra­cy, któ­ra lubo do skut­ku nie do­szła, jed­nak mi przy­jem­ność kor­re­spon­den­cyi obec­nej zjed­na­ła. Ża­łu­ję, że przy pi­sa­niu mo­ich wę­dró­wek nie mia­łem pod ręką mo­jej pier­wot­nej no­tat­ki o Nie­świe­żu, były tam rze­czy cie­ka­we, wy­pi­sa­ne z Ra­dzi­wił­łow­skim ar­chi­wów. Z JKs. Mo­szyń­skim za­war­łem oso­bi­stą przy­jaźń, ja­dąc z księ­ga­rzem Wolf­fem do Kra­szew­skie­go w 1849 r. przez Lu­bie­szów.

* * *

W tych cza­sach mło­do jesz­cze oże­nił się Sy­ro­kom­la z pan­ną Pau­li­ną Mi­tra­szew­ską, krew­ną zna­ne­go u nas i wiel­ce wy­kształ­co­ne­go a za­cno­ści peł­ne­go czło­wie­ka, p. Adol­fa Do­bro­wol­skie­go.

Wie­my to z naj­lep­sze­go źró­dła, że gdy mu p. Adolf Do­bro­wol­ski ofia­ro­wał przy tej zręcz­no­ści na pa­miąt­kę Hi­sto­ryą li­te­ra­tu­ry Wisz­niew­skie­go, Sy­ro­kom­la nie po­sia­dał się z ra­do­ści, ce­niąc ten dar wy­żej nad wszel­kie po­sa­gi. Wspo­mi­nał póź­niej jesz­cze tę ra­dość pra­wie dzie­cin­ną, ze wzru­sze­niem. Wi­dział na­ów­czas w księ­dze ob­fi­te źró­dło do wła­snej pra­cy nad li­te­ra­tu­rą.

Sta­ie przy­sło­wie po­wia­da, że kto wcze­śnie za­siał i oże­nił się za mło­du, nig­dy nie ża­ło­wał. Tak jest, tak­by być po­win­no dla ogó­łu, ale Wła­dy­sła­wo­wi z roz­ko­ły­sa­ną du­szą i ser­cem roz­pra­gnio­nem ide­ałów, czy na­le­ża­ło tak ry­chło, nie wy­szu­mia­łą mło­dość spę­tać szczę­ściem do­mo­wem? Czy ono mo­gło go­rącz­ko­wym jego star­czyć pra­gnie­niom? Hi­sto­ryą tego oże­nie­nia wcze­sne­go, dziś jesz­cze opo­wia­dać za­wcze­śnie; to pew­no, że za­cna, peł­na po­świę­ce­nia żona do­trwa­ła mu w dniach bo­le­ści wier­ną to­wa­rzysz­ką aż do łoża śmier­ci i trum­ny, ale ileż ucier­pie­li obo­je!! Mó­wią, że go­rą­co roz­mi­ło­wa­ny w in­nej ko­bie­cie, po ode­bra­nej od niej od­mo­wie, chcąc się po­mścić, za­po­mnieć, szu­kał no­we­go przy­wią­za­nia; ser­ce żąd­ne ko­cha­nia, od­dał pierw­szej mi­łej dzie­wecz­ce któ­rą spo­tkał, i po­przy­siągł jej być to­wa­rzy­szem do zgo­nu. Oże­nie­nie to było, nie­ste­ty, za­wcze­snem, a z wie­lu wzglę­dów, przy jego oko­licz­no­ściach ma­jąt­ko­wych, ubó­stwie, ma­łych na­dzie­jach aby pra­ca pió­ra wy­ży­wić mo­gła, cha­rak­te­rze Sy­ro­kom­li ży­wym, nie­cier­pli­wym, ro­ko­wa­ło to za­wi­kła­nie, kło­po­ty i obe­zsil­nia­ją­ce za­wo­dy, któ­rych bied­ny po­eta stał się pa­stwą.

W rę­ko­pi­smach po­śmiert­nych znaj­du­je się nie dru­ko­wa­ny wier­szyk Sy­ro­kom­li, któ­rym on oświad­czył się żo­nie. Da­je­my go… tu tak jak nam go ła­ska­wie udzie­lo­no:

Pani! chcesz wier­szy, chcesz wskrze­sić du­cha,

Któ­re­go tak daw­no tłu­mię;

Dzie­wi­ca każe, po­eta słu­cha,

I speł­nia roz­kaz jak umie.

Ale okrut­ne pani roz­ka­zy!

Nie umiem speł­nić tak wie­le!

Nie umiem zna­leźć na słoń­cu ska­zy,

Wady w tak czy­stym anie­le.

Ja tyl­ko wiel­bić je­stem ocho­czy,

Ja tyl­ko umiem być czu­ły.

Będę uwiel­biał aniel­skie oczy,

Choć mi spo­koj­ność za­tru­ły.

Pani to po­wie – żem nad­to śmia­ły,

Że to wy­ra­zy po­chleb­cze,

I moje szcze­re za­pa­ły

Swą, pięk­ną nóż­ką po­de­pcze….

Mło­de mał­żeń­stwo za­miesz­ka­ło na­ów­czas nie­da­le­ko od Mira we wsi Za­łu­czu, przy ro­dzi­cach Kon­dra­to­wi­cza; i tu on, po­zba­wio­ny ksiąg, po­mo­cy na­uko­wych, to­wa­rzy­stwa współ­to­wa­rzy­szów, o drob­nych si­łach wła­snych, od­dał się li­te­ra­tu­rze. Są­dzę, że za­ra­zem mu­siał sta­re­mu ojcu do­po­ma­gać w go­spo­dar­ce; ale wil­kiem nie orać, i z li­te­ra­ta po­spo­li­cie nie naj­lep­szy bywa go­spo­darz. Fan­ta­zya nie po­słu­gu­je do sie­wu i orki, ser­ce nie po­ma­ga do gra­bie­nia sia­na, a w ogó­le śpiew do ro­bo­ty, ra­czej prze­szka­dza, ni­że­li jej do­da­je.

Zcho­dzi­ło to wiec na to, że syn sie­dział za sto­łem, war­tu­jąc książ­ki i pro­bu­jąc po­ezyi, a sta­ry pan Ła­go­da o kiju cho­dził za ora­cza­mi, i przy­mglo­ne jego oko le­piej jesz­cze niż to mło­de, któ­re zbyt czę­sto za­cho­dzi­ło wil­got­ną łzą pra­gnień, wi­dzia­ło na­dzie­je przy­szłe­go uro­dza­ju.

Z tych lat przy­go­to­waw­czej pra­cy mamy mało pa­mią­tek: może one prze­cho­wa­ły się w kół­ku ro­dzin­nem, i kie­dyś do przy­szłej bio­gra­fii uży­te­mi zo­sta­ną. Sy­ro­kom­la mu­siał wszak­że wie­le czy­tać, aby się z prze­szło­ścią li­te­ra­tu­ry, zwłasz­cza daw­niej­szej oswo­ić, aby po­znać bli­żej tych, któ­rych imio­na tyl­ko i ułam­ki do­szły go w szko­łach. Kto wić jak na wsi o bi­blio­te­kę trud­no, ten poj­mie ile zwal­czył trud­no­ści, usi­łu­jąc uspo­so­bić się do tego za­wo­du, do któ­re­go że­la­zną tyl­ko mógł dojść wolą. Lecz Bóg mó­wił w pier – si jego, że po­wi­nien być po­etą, a ten głos we­wnętrz­ny jest roz­ka­zem, któ­re­mu czło­wiek musi być po­słusz­nym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: