Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna i pokój. Tom 3 i 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wojna i pokój. Tom 3 i 4 - ebook

"Wojna i pokój przedstawia panoramę życia w Rosji w burzliwym okresie wojen napoleońskich. Ta epopeja charakteryzuje się mnogością portretów psychologicznych i barwnych postaci – występuje ich w powieści kilkaset, a teren akcji stanowi niemal cała Europa: gabinety dyplomatyczne, salony arystokratyczne, loże masońskie, więzienie, chłopska zagroda, pole bitwy, kluby itp. Obraz Rosji, jaki zawarł Tołstoj w Wojnie i pokoju, jest niezwykle sugestywny – trwają tu nieustanne spory o wybór drogi politycznej, intrygi, zabiegi o pozycję społeczną i ekonomiczną, a równocześnie tuż obok toczy się zwykłe życie: ludzie kochają się, nienawidzą, rozdzielają i łączą. Wydarzenia historyczne stają się tłem dla ludzkich namiętności i perypetii życiowych".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7895-284-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM TRZECI

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Pod koniec roku 1811 monarchowie Europy Zachodniej wypełniali luki w szeregach swoich armii, zbroili na gwałt żołnierzy, koncentrując ich nieopodal granic państwa. W roku 1812 te nagromadzone masy liczyły miliony ludzi, dorzuciwszy do liczby żołnierzy tych, którzy mieli nimi dowodzić, jak też lud wiejski mający ich przewozić z miejsca na miejsce i dostarczać żywności dla ludzi, a furażu dla koni. Cały ten tłum posuwał się z wolna ku granicom Rosji, która też szła naprzeciw najeźdźców z całą swoją armią. 12 czerwca armia Europy Zachodniej weszła na terytorium rosyjskie i wojna wybuchła, czyli w tej chwili zaszedł wypadek kłócący się ze zdrowym rozsądkiem. Był on w dodatku w rażącej niezgodzie ze wszystkimi prawami boskimi i ludzkimi.

Te miliony istot stworzonych na wzór i podobieństwo Boga, obdarzonych duszą nieśmiertelną, popełniały nawzajem najohydniejsze zbrodnie: morderstwa, rabunki, defraudacje, szpiegostwo, zdrady, złodziejstwa, podpalenia, produkcje fałszywych banknotów. Wszystkie te najszkaradniejsze, oburzające czyny były wówczas na porządku dziennym. Dopuszczano się tych zbrodni w tak straszliwej liczbie, że roczniki sądowe jak świat długi i szeroki nie dostarczyłyby tylu spraw kryminalnych przez ciąg całych stuleci. A jednak, co w tym było najciekawsze i godne zastanowienia, ci, którzy te zbrodnie popełniali, uważali się za bohaterów, a nie za kryminalistów.

Gdzież mamy szukać powodów tych niezwykłych wydarzeń? Ówcześni historycy zapewniają nas z całą naiwnością, że odkryli powód nader ważny w zniewadze wyrządzonej księciu Oldenburskiemu, w nieprzestrzeganiu systemu kontynentalnego, w nienasyconej dumie i ambicji Napoleona, w mężnym oporze stawianym przez cara Aleksandra, w rażących błędach ówczesnej dyplomacji... i tak dalej.

Gdybyśmy zatem uwierzyli na słowo historykom, wystarczyłoby do zażegnania i unicestwienia straszliwej wojny, żeby Metternich** (Klemens Lothar von Metternich (właśc. Metternich-Winneburg, 1773-1859) - austriacki książę i polityk; minister spraw zagranicznych, później kanclerz. Popierał europejską równowagę sił, dążąc do osłabienia Rosji i Francji; współtworzył Święte Przymierze. Przeciwnik europejskiego ruchu niepodległościowego i rewolucyjnego, zmienił Austrię w państwo niemal policyjne), Rumiancew lub Talleyrand** (Charles Maurice de Talleyrand (właśc. Talleyrand-Périgord, 1754-1838) - francuski mąż stanu i dyplomata, książę Benewentu; poparł zamach stanu Bonapartego. Minister spraw zagranicznych do 1807 r.; reprezentował Francję na kongresie wiedeńskim) wystosowali zręcznie i dowcipnie zredagowaną notę dyplomatyczną pomiędzy galowym obiadem a jakimś wspaniałym balem dworskim, albo też gdyby Napoleon napisał liścik do cara, w tych słowach mniej więcej: „Panie Bracie, przystaję na oddanie księciu Oldenburskiemu jego księstwa”.

Łatwo zrozumieć, że ówcześni tak a nie inaczej zapatrywali się na ten wypadek niesłychany w dziejach świata. Odpowiedzialność spychali jedni na drugich. Napoleon jeszcze w swoich pamiętnikach, pisanych na Wyspie Świętej Heleny, przypisywał ową wojnę wyłącznie intrygom Anglii. Członkowie angielskiego parlamentu zrzucali całą odpowiedzialność na szaloną dumę Napoleona, książę Oldenburski na zniewagę mu wyrządzoną, kupcy na zamknięcie handlu z Anglią, co niszczyło Europę kontynentalną, legitymiści powoływali się na świętość ich zasad i wierność zaprzysiężoną prawym władcom, monarchom z bożej łaski, sromotnie wypędzonym z Francji przez uzurpatora, dyplomaci uważali za główną przyczynę przymierze austriacko-rosyjskie, którego nie dało się ukryć przed Napoleonem. My, stanowiący potomność, patrzymy z innego stanowiska na ten fakt olbrzymiej doniosłości. Wszystkie owe wyżej przytoczone powody wydają się nam nie dość ważne i nadto drobiazgowe. Nie pojmujemy, co prawda, żeby miliony istot ludzkich miały się zarzynać i mordować nawzajem z tego powodu jedynie, że Napoleon był nadto ambitny, Aleksander uparty i strzegący zawzięcie swoich praw, że Anglia była zawsze chytra i podstępna, a książę Oldenburski czuł się znieważony i pokrzywdzony.

Musimy zatem przypuścić fatalizm w historii, który jedynie tłumaczy nielogiczne wypadki. Im bardziej staramy się wytłumaczyć te zjawiska w historii, tym bardziej stają się one dla nas niedorzeczne i niezrozumiałe.

Każdy człowiek żyje dla siebie i używa wolnej woli niezbędnej, by dojść do wytkniętego celu. Czuje w sobie i ma możność dokonania lub nie czynu tego lub owego. Skoro jednak raz go spełni, czyn przestaje być jego własnością i odtąd należy do historii. Tam zaś znajduje ocenę i stosowne miejsce, wyznaczone z góry bez uwzględnienia trafu, który czyn po części sprowadził.

Życie człowieka jest podwójne. Jednym jest życie wewnętrzne, osobiste, tym bardziej niezależne od spraw zewnętrznych, im ich cel będzie wyższy i szlachetniejszy. Drugim jest życie ogólne, wmieszane mimowolnie w to olbrzymie mrowisko nazywające się społeczeństwem. Tu traci człowiek wolność działania, pociągnięty w wir wypadków kołem rozpędowym praw i obowiązków, którym oprzeć się nie jest w stanie.

Choćby silnie był przekonany o istnieniu w nim wolnej woli, człowiek jednak staje się częstokroć narzędziem bezmyślnie, nieświadomy rządzącego nim fatalizmu. Im wyżej stoi na szczeblach drabiny społecznej, im większą liczbą istot ludzkich rządzi, im potężniejszą na pozór jest jego władza, tym widoczniejsze są przeznaczenie i konieczność w górze zapisana, zmuszające tego potentata do pewnych czynów i aktów poza jego własną wolą:

Serca monarchów są w rękach Opatrzności.

Monarchowie są niewolnikami historii.

Historia, czyli życie zbiorowe całej ludzkości, całego społeczeństwa, korzysta z każdej chwili w życiu monarchów, używając tychże do swego własnego celu.

Chociaż Napoleon w roku 1812 bardziej niż kiedykolwiek był przekonany, że wyłącznie od jego woli zależy wylanie lub nie potoków krwi jego poddanych, więcej niż kiedykolwiek podlegał on owej tajemniczej sile, owemu dziejowemu fatalizmowi popychającemu go naprzód, wiecznie naprzód! Zostawiał mu jednocześnie ułudę, że działa z własnej woli i z własnego popędu.

Idąc więc na nieuniknioną rzeź, te miliony istot myślących i czujących ani przypuszczały, ani się domyślały, że pcha je na wschód fatalizm dziejowy...

Czemu dojrzałe jabłko spada z jabłoni? Czy pociągnięte własnym ciężarem? Czy dlatego, że od promieni słońca usechł korzonek, który trzymał się głównej gałęzi? Czy spadło po prostu dlatego, że pod drzewem stoi dziecko pragnące je zjeść?

Biorąc pojedynczo każdą z tych przyczyn, każda może wydać się dobra i właściwa lub zła i niewłaściwa. Botanik przypisujący spadnięcie jabłka rozkładowi tkanki komórkowej będzie miał tak samo słuszność, jak i to dziecko, które widzi w tym wypadku tylko szczęśliwy traf spowodowany jego żądzą zjedzenia jabłka z największym smakiem.

Tak samo miałby słuszność i myliłby się jednocześnie ten, kto by utrzymywał, że Napoleon wkroczył do Moskwy, bo tak postanowił, i że znalazł tam swoją zgubę, bo taka była wola cara Aleksandra. Tak samo będzie i słuszne, i fałszywe jednocześnie zdanie, dajmy na to inżyniera, któryby zaręczał, że góra ważąca kilka milionów pudów** (Pud (z ros.) - dawn. rosyjska jednostka ciężaru (16,38 kg)) wywróciła się tylko z powodu ostatniego uderzenia motyką przez ostatniego robotnika, który ją podkopywał wraz z innymi.

Tak zwani wielcy ludzie są po prostu etykietami historii. Dają oni swoje nazwiska pewnym wypadkom, częstokroć nie mając nawet, na wzór etykiet na butelkach wina, najmniejszej styczności z faktami.

Żaden z czynów przez nich spełnionych, na pozór dobrowolnie i z całą świadomością, nie był właściwie od nich zależny. Był on związany z góry z biegiem historii, a miejsce jego w dziejach świata było oznaczone od wieków wszechwładną dłonią Opatrzności.II

Napoleon opuścił Drezno 29 maja. Spędził on tam trzy tygodnie wśród dworu złożonego z samych udzielnych książąt, królów, a nawet jednego cesarza. Uprzejmy dla takich książąt i królów, którzy mu się dobrze zasłużyli, nie szczędził ostrej nagany tym, z których nie był zupełnie zadowolony. Cesarzowej austriackiej ofiarował perły i diamenty zabrane z innych skarbców koronnych i wycałowywał publicznie Marię Ludwikę, która uważała się za jego prawowitą małżonkę. A jednak pod Paryżem mieszkała jego pierwsza żona w ciężkim żalu z powodu wyrządzonej jej krzywdy i rozłąki z mężem. Prosto z Drezna wyjeżdżał, by stanąć na czele armii, pomimo rozmaitych not dyplomatycznych, które łudziły ciągle możnością utrzymania pokoju i które w tym celu jedynie wysyłano, i pomimo jego listu do cara Aleksandra. Zaczynał on się od sakramentalnych słów: „Panie Bracie!”, zawierał dalej „zapewnienie najszczersze, że co do niego, wcale sobie wojny nie życzy”, kończył się zaś mnóstwem czułych wylewności. Na każdym popasie jednak nakazywał on jak największy pośpiech w posuwaniu się wojsk sprzymierzonych z zachodu na wschód. Sam jechał w karecie zaprzężonej w szóstkę koni, otoczony paziami, adiutantami i liczną świtą dworską. Drogę miał wyznaczoną na Poznań, Toruń, Gdańsk i Królewiec. W każdym z tych miast naprzeciw niego wychodziły tłumy, witające go z zapałem, ale i z trwogą.

Jadąc w tym samym kierunku co jego wojska, nocował 10 czerwca w domu pewnego polskiego magnata, który, uprzedzony, zgotował mu iście cesarskie przyjęcie. Następnie zrównał się z armią, wyprzedził ją, dotarł nazajutrz do brzegów Niemna, a przywdziawszy mundur wojsk polskich, wysiadł z karety podróżnej, aby przypatrzeć się dokładniej miejscowości wybranej dla przekroczenia granicy.

Na widok Kozaków, uwijających się na koniach po przeciwległej stronie, i stepów ciągnących się jak okiem sięgnąć aż do bram Moskwy, tego miasta uznawanego za świętość w całym państwie rosyjskim, które swoim ogromem przypominało mu zdobycze Aleksandra Wielkiego, rozkazał naprzód maszerować zaraz nazajutrz, wbrew wszelkim przewidywaniom dyplomacji i wszelkim prawom strategicznym... Wojska jego przeszły rzeczywiście przez Niemen w wyznaczonym na to dniu.

12 czerwca wyszedł spod namiotu ustawionego na lewym brzegu rzeki, aby z dość stromego pagórka patrzeć przez lunetę na ruchy maszerującego wojska. I tu toczyły się niby rwące fale, ale złożone z ludzkich ciał. Wojsko przeprawiało się przez Niemen na drugą stronę po zbudowanych naprędce trzech mostach. Żołnierze wiedzieli, że cesarz tam jest. Wszyscy patrzyli ku niemu, jak kwiat słonecznika zwraca się ku ożywczym promieniom słońca. W historycznym szarym surducie i w małym stosowanym kapeluszu na głowie, odbijał od reszty otoczenia, błyszczącego od złota. Wtedy cały tłum zaczął krzyczeć: „Niech żyje cesarz!” i wyrzucać w górę, co kto miał na głowie. Tak płynęły i płynęły żywe fale, wynurzając się z wolna z leśnego gąszczu, a następnie przechodząc na przeciwny brzeg.

– No, tym razem zrobimy kawał drogi! – gwarzyli żołnierze między sobą. – Och, jak on sam się gdzieś pojawi, tam się robi diabelnie gorąco... Do kroćset diabłów!... Jest tam, tam!... Na wzgórzu, nasz cesarz!... Phi, to są zatem owe sławne stepy azjatyckie?... Jednak wielkie szkaradztwo!... Szkoda oczu, żeby na to patrzeć... Do widzenia, kochany Bauché, zarezerwuję dla ciebie najpiękniejszy pałac w Moskwie i najładniejszą dziewczynę, jaka mi wpadnie w rękę! Do widzenia! I daj ci Boże szczęście! Widziałeś naszego cesarza?... To ci dopiero człowiek, co?... Jeżeli mnie mianuje gubernatorem w Indiach, to ja zrobię ciebie, Gerardzie, ministrem w Kaszmirze!... To postanowione!... Jakbyś już miał nominację w kieszeni!... Niech żyje cesarz! Niech żyje!... Widziałem go dwa razy, małego kaprala, ot, tak blisko, jak ciebie mam teraz przy sobie... Widziałem, jak własnoręcznie przypinał order jednemu z naszych starych wiarusów. Niech żyje cesarz!... – I tysiące innych, podobnych tym, słów urywanych krzyżowało się w powietrzu pomiędzy starymi a nowozaciężnymi rekrutami.

Na wszystkich tych ciemnych, ogorzałych od słońca i wiatru twarzach promieniała najwyższa radość, jak to zwykle bywa przy rozpoczęciu kampanii tak niecierpliwie oczekiwanej. Ów mały człowiek, stojący na wzgórku w szarym surducie, rozpłomieniał wszystkie serca miłością dochodzącą do szału. Każdy w tym tłumie gotów był oddać życie na skinienie swojego ubóstwionego cesarza.

13 czerwca Napoleon dosiadł wierzchowca czystej krwi i puścił się galopem ku jednemu z trzech mostów. Gdziekolwiek się ukazał, spotykały go znowu ogłuszające wiwaty. Tolerował je, raz że nie był w stanie przeszkodzić tym objawom czci i przywiązania, a poza tym pochlebiało to jego wygórowanej dumie i próżności. Było jednak widoczne, że go w końcu nużyły te wrzaski, odwracające uwagę od pochłaniających go całkowicie planów strategicznych, które układał w głowie. Przejechał jak wicher po moście uginającym się pod końskimi kopytami i popędził dalej w kierunku Kowna. Przed nim maszerowali strzelcy gwardyjscy, torując drogę cesarzowi pomiędzy zbitym tłumem wojska. Dojechawszy aż do brzegów Niemna, który w tym miejscu rozlewał się szeroko, zatrzymał się przed pułkiem polskich ułanów.

– Niech żyje cesarz! – krzyknęli żołnierze jak jeden mąż, z zapałem dorównującym zupełnie Francuzom. Zaczęli występować z szeregów, byle mu się z bliska przypatrzeć.

Napoleon zeskoczył z konia i usiadł na kłodzie drzewa nad brzegiem rzeki. Skinął ręką, a jeden z paziów, promieniejący szczęściem i dumny jak paw z tego wyróżnienia, podał mu lunetę. Napoleon oparł ją jednym końcem o ramię młodziutkiego pazia, aby zbadać dokładnie przeciwny brzeg. Następnie zaczął studiować mapę rozłożoną przed nim na drugiej kłodzie drzewa. Powiedział kilka słów, nie odrywając wzroku od mapy, i dwaj adiutanci pomknęli jak strzała ku polskim ułanom.

– Co rozkazał? Co powiedział? – zaszemrali żołnierze w szeregach, podczas gdy ich dowódca dostawał rozkaz poszukania brodu i przejechania ze swoimi ludźmi na drugi brzeg.

Pułkownik, człowiek niemłody, jednak jeszcze dziarskiej postawy, z twarzą nader sympatyczną i z inteligentną, spytał adiutanta, rumieniąc się i jąkając z nadmiaru wzruszenia, czy mu będzie wolno, zamiast szukać brodu, przepłynąć Niemen wpław na czele swego pułku. Można było domyślić się z łatwością, że odpowiedź odmowna zmartwiłaby go i dotknęła do żywego. Adiutant pospieszył więc z zapewnieniem, że cesarz nie mógłby wziąć za złe takiego zbytku gorliwości w spełnieniu jego rozkazu. Na te słowa stary wiarus z rozpłomienionym radością wzrokiem wywinął w górę pałaszem, krzycząc: „Wiwat!”, zakomenderował do podkomendnych: „Za mną, naprzód!” i puścił się galopem, spiąwszy konia ostrogą. Koń przed rzeką stanął dęba, nie mając ochoty skąpać się w jej nurtach. Rozgniewany pułkownik uderzył z całej siły biedne zwierzę i rzucił się w bystry prąd. Wszyscy ułani poszli za przykładem wodza. Jedni, pospadawszy z siodeł, czepiali się bądź grzywy końskiej, bądź tych, którzy płynęli, siedząc na koniach. Kilka koni i kilkudziesięciu ludzi utonęło. Reszta jeźdźców płynęła unoszona wartkimi falami, ile możności w linii prostej, trzymając się kurczowo siodła lub końskiej grzywy. Tymczasem o pół wiorsty od tego miejsca był bród zupełnie płytki i bezpieczny. Oni jednak byli niesłychanie dumni z tego, że mogą tak płynąć, a choćby i umrzeć w oczach tego człowieka siedzącego na pagórku, który nie raczył nawet na nich spojrzeć.

Gdy adiutant powrócił i ośmielił się zwrócić uwagę cesarza na poświęcenie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, przywołał Berthiera** ( Louis Alexandre Berthier (1753-1815) - książę Neuchątel i Wagram, marszałek Francji; należał do rewolucyjnej armii francuskiej. W 1796 r. został szefem sztabu generalnego Napoleona, później ministrem wojny, a w latach 1805-14 był szefem sztabu Wielkiej Armii, po czym przeszedł na stronę Burbonów) i zaczął się z nim przechadzać nad brzegiem rzeki, wydając mu rozmaite polecenia. Niekiedy spozierał niechętnie z gniewnie ściągniętymi brwiami na tonących żołnierzy, którzy niepotrzebnie odrywali jego myśl od tak ważnych planów. Czyż to było dla niego czymś nowym? Czyż on nie wiedział z góry, że od puszcz piaszczystych Afryki aż do stepów moskiewskich jego obecność wystarczała, aby wprawić w szał żołnierzy do tego stopnia, że byli gotowi bez wahania, bez namysłu poświęcić dla niego wszystko, nawet własne życie. Wsiadł na konia i wrócił do obozu.

Czterdziestu ułanów utonęło, mimo że wysłano po nich łodzie ratunkowe. Prawie cały pułk woda popchnęła wstecz do tego samego brzegu, który opuścili. Jedynie pułkownik i kilku ułanów dostali się szczęśliwie na drugą stronę i wyszli z wody zmoknięci jak kaczki. Zaledwie znaleźli się na stałym gruncie, wykrzyknęli na nowo: „Niech żyje!”, szukając oczami Napoleona na wzgórzu. Wprawdzie już go tam nie było, oni jednak czuli się i bez tego najszczęśliwsi.

Tego samego wieczora Napoleon, wydawszy rozkaz, żeby przyspieszono ile możności wysyłkę fałszywych banknotów przeznaczonych dla Rosji, po rozstrzelaniu jakiegoś Saksończyka, przy którym znaleziono papiery objaśniające położenie i liczbę wojsk francuskich, przypiął krzyż oficerski Legii Honorowej pułkownikowi ułanów. I za co? Że bez żadnej potrzeby rzucił się w nurty rzeki w miejscu, w którym była najgłębsza!... Quos vult perdere – dementat!** (Quos vult perdere - dementat (łac.) - Kogo chce zgubić, tego pozbawia rozumu).III

Car Aleksander mieszkał w Wilnie od przeszło miesiąca. Spędzał czas na przeglądach wojsk i manewrach. Nic dotąd nie było gotowe do wojny, mimo że spodziewano się jej od dawna. Chcąc wszystko przyspieszyć, car opuścił Petersburg. Nie istniał dotąd żaden plan ogólny. Co się tyczy wyboru naczelnego wodza, wahanie co do tej palącej kwestii wzmagało się, w miarę jak się przedłużał pobyt samego monarchy w głównym sztabie. Każda z trzech armii miała swego oddzielnego wodza, ale ogólnego wodza wszystkich armii nie było, car zaś sam nie chciał brać na siebie tak wielkiej odpowiedzialności. Im dłużej bawił car w Wilnie, tym bardziej przeciągały się w nieskończoność wszelkie przygotowywania. Zdawać się mogło, że całe carskie otoczenie na to wysila się jedynie, ten ma tylko cel przed sobą, aby dać zapomnieć o wojnie młodemu monarsze, aby uprzyjemnić mu, ile możności, pobyt w stołecznym mieście Litwy.

Po całym szeregu wspaniałych uczt wyprawianych na cześć cara przez polskich magnatów i przez najwyższych dworskich dostojników, a w końcu i przez samego monarchę jako podziękowanie, powziął myśl jeden z polskich adiutantów cara, żeby urządzić bal na jego cześć w imieniu wszystkich wojskowych kolegów. Ta propozycja, przyjęta z najwyższym zapałem, otrzymała przyzwolenie cara. Zebrano w drodze dobrowolnej składki potrzebne pieniądze, upraszając na gospodynię balu damę, dla której car czuł największą sympatię. Wyznaczono na ów bal dzień 13 czerwca. Obiad, przejażdżkę po wodzie i ognie sztuczne urządzano nieopodal Wilna, w majątku hrabiego Bennigsena** (Leontij Bennigsen (właśc. Levin August Teofil Bennigsen, 1745-1826) - niemiecki hrabia; od 1773 r. w armii rosyjskiej. Brał udział w kampaniach przeciw Turcji, Prusom, Polsce i Francji. W 1807 r.

był wodzem naczelnym armii rosyjskiej), który swój pałac z przyległościami chętnie oddał do rozporządzania tym, którzy układali cały program przyjęcia.

W dniu, w którym Napoleon wydał rozkaz swoim wojskom, a właściwie swojej ariergardzie, aby wkroczyła na terytorium rosyjskie, rozpędzając na cztery wiatry pogranicznych Kozaków, car był na balu wyprawianym na jego cześć przez adiutantów i resztę oficerów głównego sztabu.

Ta świetna uczta zgromadziła w jedno miejsce, według zdania ówczesnych znawców, tyle pięknych kobiet, jakich nigdy i nigdzie dotąd nie widziano. Hrabina Bezuchow, która przybyła umyślnie na ten bal z kilkoma innymi damami z Petersburga, przyćmiewała pyszną toaletą i bujną, lubieżną pięknością, właściwą Rosjankom, damy polskie o rysach delikatniejszych, o kibiciach bardziej wiotkich, z ułożeniem bardziej dystyngowanym. Car jednak zauważył tę jasnowłosą Junonę i raczył raz z nią zatańczyć.

Borys Drubecki, zostawiwszy w Moskwie swoją żonę, żył sobie w Wilnie po kawalersku, jak się sam wyrażał. Chociaż nie był carskim adiutantem, wziął udział w balu, przyczyniwszy się do składki bardzo znaczną sumą. Posiadając obecnie wielki majątek, obrzucany ze wszystkich stron rozmaitymi dostojeństwami, nie szukał już niczyjej protekcji. Utrzymywał się na równej stopie towarzyskiej z najwyższymi ówczesnymi osobistościami. Czuł, że ma do tego wszelkie prawo i że mu je każdy chętnie przyzna.

O północy tańczono jeszcze w najlepsze. Helena, nie znajdując wkoło siebie godnego jej tancerza, sama poprosiła Borysa, żeby stanął z nią do mazura, do którego właśnie się gotowano. Oni byli trzecią parą. Borys patrzył obojętnie na wspaniale i olśniewająco białe ramiona i biust Heleny, jak zawsze bezwstydnie obnażony, kontrastujący z suknią z ciemnowiśniowej gazy, bogato przyozdobionej złotym, wypukłym haftem. Rozmawiali o swoich dawniejszych znajomych, o tym i owym... Borys jednak nie spuszczał z oka cara, który stojąc w drzwiach do ogrodu, zatrzymywał łaskawym skinieniem to jednych, to drugich, obdarzając miłymi słowami, jak to on jedynie potrafił.

Uderzyło wkrótce Borysa, że generał-adiutant Bałaszew, jeden z carskich ulubieńców, zbliżył się poufale na dwa kroki, w chwili kiedy car rozmawiał w najlepsze z jedną z najpiękniejszych dam polskich. Aleksander spojrzał na śmiałka pytająco, zrozumiawszy jednak, że musi mieć nader ważny powód do postępowania wbrew wszelkiej dworskiej etykiecie, skłonił się damie uprzejmie i zwrócił się do Bałaszewa. Twarz cara pobladła, gdy mu Bałaszew szepnął coś do ucha i można było wyczytać w niej najwyższe zdumienie. Wziął go car pod ramię, pociągając żywo za sobą do ogrodu. Nie zwracał wcale uwagi na zaciekawienie tłumu, który jednak usuwał się przed carem z całym uszanowaniem. Borys spojrzał na Arakczejewa, ministra wojny. Zauważył jego zmieszanie, gdy Bałaszew zjawił się nagle przy boku cara. Widział, jak wysuwa się naprzód. Spodziewał się widocznie, że go car obdarzy jakimś słowem. Po tym ruchu ministra wojny Borys zrozumiał, że jest zazdrosny o Bałaszewa, że ma żal do niego, dlaczego jemu pierwszemu szczęście posłużyło donieść carowi o czymś bardzo ważnym. Gdy o nim zupełnie zapomniano, poszedł za tamtymi do ogrodu, trzymając się w odległości jakichś dwudziestu kroków. Dysząc z bezsilnego gniewu, rzucał wokoło wściekłe spojrzenia.

Borys, dręczony niepohamowaną chęcią dowiedzenia się najwcześniej z całego towarzystwa, jaką to ważną wiadomość przyniósł carowi Bałaszew, szepnął na ucho Helenie, że idzie poprosić do figury mazurowej hrabinę Potocką, która tylko co wyszła na taras. W chwili gdy i on stanął w drzwiach do ogrodu, zatrzymał się nagle, jakby wrósł w posadzkę, wracali bowiem car z Bałaszewem. Udał, jakoby nie miał już czasu usunąć się na bok, tylko ile możności przytulił się do drzwi, skłaniając głowę z najwyższym uszanowaniem. Usłyszał Aleksandra mówiącego z rozdrażnieniem, jak ktoś, komu wyrządzono osobistą zniewagę:

– Wejść w granice Rosji wcale wojny nie wydawszy! Nie przyjmiemy i nie zawrzemy pokoju, póki ostatni nieprzyjaciel nie opuści naszego państwa. – Borysowi zdawało się, że car wymawia te słowa z pewnym naciskiem i wewnętrznym zadowoleniem. Cieszyło go widocznie, że myśl swoją potrafił oddać tak patetycznie. Jednocześnie jednak irytowało cara, że go podsłuchano przedwcześnie.

– Nikt o tym wiedzieć nie powinien – dodał, marszcząc groźnie brwi. Borys pojął, że te słowa stosują się do niego. Przymknął oczy i głowę spuścił jeszcze niżej. Car wrócił na salę balową, gdzie jeszcze zabawił z pół godziny.

Borys, dzięki szczególnemu trafowi dowiedziawszy się pierwszy o przejściu przez Niemen francuskich wojsk, skorzystał z tego szczęśliwego zbiegu okoliczności, dając niedwuznacznie do zrozumienia kilku osobistościom stojącym najwyżej w hierarchii dworskiej, że tylko mówić mu o tym nie wolno, ale wie o wiele więcej od nich wszystkich. Tym sposobem w ich mniemaniu urósł o drugie tyle.

Ta wiadomość była istnym uderzeniem pioruna. Dowiedzieć się o czymś podobnym na balu i po całym miesiącu nadaremnego czekania na formalne wypowiedzenie wojny, nie dziw, że wydało się carowi czymś nie do uwierzenia. Monarcha pod pierwszym piorunującym wrażeniem i w pierwszym gwałtownym oburzeniu znalazł i wypowiedział te słowa, które później stały się sławne i przeszły do historii. Chętnie je też potem powtarzał, ponieważ oddawały wiernie uczucia, które rozpierały mu serce. O drugiej po północy, wróciwszy do siebie, posłał po swojego sekretarza Szyszkowa** (Aleksander Szyszkow (1754-1840) - rosyjski pisarz i mąż stanu; w 1812 r. mianowany sekretarzem państwa. W 1814 r. został prezesem Rosyjskiej Akademii Nauk, następnie wiceadmirałem, członkiem Rady Państwa oraz licznych towarzystw naukowych w kraju i za granicą; autor manifestów, proklamacji, ukazów), dyktując mu rozkaz dzienny do armii i pismo do marszałka księcia Sałtykowa** (Mikołaj Sałtykow (1736-1816) - rosyjski książę i polityk; od 1783 r. wychowawca wielkich książąt Aleksandra i Konstantego Pawłowiczów, później mianowany feldmarszałkiem. W 1812 r. przewodniczył Radzie Państwa). W obu pismach wyrażał stałe postanowienie w tych samych słowach, których użył najpierw do Bałaszewa: „nie zawierać pokoju, nie przyzwolić na pokój, póki ostatni Francuz nie opuści terytorium Rosji”.

Następnie własnoręcznie napisał do Napoleona list tej treści:

Panie Bracie, dowiedziałem się wczoraj, że pomimo wierności, z jaką dotrzymywałem z mojej strony wszelkich zobowiązań wobec Waszej Cesarskiej Mości, Jego wojska przekroczyły granice mojego państwa. W tej chwili odbieram z Petersburga powiadomienie od hrabiego Lauristona** ( Aleksander Jakub Bernard Law de Lauriston (1768-1828) - francuski markiz, marszałek i par Francji; w 1800 r. został adiutantem Bonapartego. Brał udział w kampaniach wojennych Napoleona. Po 1809 r. został ambasadorem w Petersburgu (do 1812 r.), później dowódcą w Wielkiej Armii), że powodem tego wtargnięcia jest to, iż Wasza Cesarska Mość uznał, że jesteś w otwartej wojnie ze mną, w chwili gdy książę Kurakin** (Aleksander Borysowicz Kurakin (1752-1818) - rosyjski książę i polityk; za Aleksandra I ambasador w Austrii w latach 1806-08 i we Francji w latach 1808-12) zażądał paszportu i swoich listów uwierzytelniających. Powody, na których książę Bassano** (Hugo Bernard Maret, książę Bassano (1763-1839) - francuski polityk; jako sekretarz stanu towarzyszył Napoleonowi we wszystkich jego wyprawach i na kongresy. W 1812 r. udał się wraz z cesarzem do Wilna, skąd kierował sprawami zagranicznymi) opierał swoją odmowę w wydaniu mu tego, czego żądał, nie mogły nigdy wzniecić we mnie podejrzenia, że ten jego krok może posłużyć za pretekst do napadu na moje państwo. W rzeczywistości ten poseł nie był wcale przez nikogo upoważniony do czegoś podobnego, do czego zresztą sam się przyznał. Dałem mu uczuć dotkliwie, jak tego nie pochwalam, i rozkazałem, żeby nie ważył się opuszczać powierzonego mu stanowiska. Jeżeli Wasza Cesarska Mość nie chce wylewać krwi naszych poddanych dla nieporozumienia w tym rodzaju i jeżeli przystanie na wyprowadzenie swoich wojsk z naszego terytorium, nie zwrócę uwagi na to, co zaszło, i może jeszcze przyjść do zgody między nami. W przeciwnym razie będę zmuszony odeprzeć całą siłą napad, którego niczym z mojej strony nie wywołałem. Od Waszej Cesarskiej Mości zależy więc jedynie oszczędzić ludzkości klęsk i straszliwej niedoli wskutek nowej wojny.

Jestem...

AleksanderIV

Car przywołał nazajutrz Bałaszewa, odczytał list napisany po francusku, polecając mu, żeby go oddał do rąk własnych Napoleona. Powiedział mu raz jeszcze słowa z balu, nakazując, żeby powtórzył wszystko, słowo w słowo, cesarzowi Francuzów. Pogróżki tej nie umieścił w liście, pojmując z wrodzonym taktem, że nie wypada jej przytaczać w chwili, kiedy próbuje po raz ostatni utrzymać pokój i zażegnać straszne widmo wojny. Bałaszew wybrał się tedy z trębaczem i dwoma Kozakami i stanął z pierwszym brzaskiem dnia we wsi Rykonty, zajęte przez przednią straż konnicy francuskiej już na gruncie rosyjskim.

Podoficer huzarów w amarantowym mundurze i kosmatej czapie, krzyknął, żeby się zatrzymał. Bałaszew jednak jechał dalej stępem. Podoficer podszedł ku niemu, mrucząc coś gniewnie pod nosem, i zakląwszy najpierw siarczyście, wyciągnął pałasz, a wywijając nim groźnie, spytał gburowato, czy jest głuchy. Bałaszew wymienił swoje nazwisko. Wtedy Francuz posłał jednego ze swoich podkomendnych po oficera dowodzącego całym oddziałem. Sam zaś zaczął na nowo swobodną pogawędkę z towarzyszami broni, nie troszcząc się wcale o rosyjskiego wysłannika. Bałaszew doświadczał dziwnego uczucia, wystawiony osobiście na podobne zniewagi i lekceważenie w swoim własnym kraju. Był to objaw brutalnej siły, tak nowej dla niego, nieszanującej niczego i nikogo. A on nawykł do oznak najwyższego poważania jako dostojnik mający w każdej chwili dostęp do cara, który niedawno konferował przez całe trzy godziny ze swoim ulubieńcem.

Słońce przezierało przez lekką zasłonę chmur. Powietrze było świeże, chłodne i przesiąknięte rosą. Trzody wiejskie szły na paszę, a skowronki unosiły się nad kwiecistymi, wonnymi łąkami, napełniając przestrzeń swoim słodkim świergotem. Unosiły się w powietrze niby perełki tworzące się na zagotowanej wodzie. Bałaszew, czekając na oficera, wodził roztargnionym wzrokiem za owymi ptaszętami ginącymi w przestrzeni, a jednocześnie jego eskorta patrzyła na francuskich huzarów spode łba, w milczeniu, podejrzliwie i z nienawiścią.

Francuski pułkownik, którego, o ile się zdawało, wyciągnięto dopiero z łóżka, zjawił się nareszcie z dwoma huzarami jadącymi za nim w tyle. Siedział na pięknym siwku, tak gładkim i wykarmionym, że kropla wody nie utrzymałaby się na jego tłustych i połyskujących bokach. Tak rumaki, jak i jeźdźcy wyglądali doskonale, w pełni zdrowia i animuszu.

Był to dopiero pierwszy okres wojny, okres występów w całej paradzie, we wzorowym porządku, jakby w czasie pokoju, podczas manewrów, jednak z junackimi, zaczepnymi minami, usposobieniem bardziej wojowniczym i owym uniesieniem, owym nadmiarem wesołości, która zwykła ożywiać wojsko na samym początku wyprawy wojennej.

Pułkownik tłumił z wysiłkiem nieprzezwyciężoną chęć ziewania, był jednak grzeczny wobec Bałaszewa, zrozumiawszy na koniec wagę powierzonej mu misji. Pozwolił mu przejść poza tyralierą i zapewnił uprzejmie, że z powodu bliskości miejsca, w którym znajduje się cesarz ze swoim głównym sztabem, życzenie posła, aby mu być przedstawionym osobiście, może spełnić się niebawem i prawdopodobnie nie natrafi na nieprzełamane trudności.

Przeszli następnie wzdłuż wsi pomiędzy pikietami huzarów, jak też i innych żołnierzy, garstkami oficerów tu i ówdzie stojących, którzy salutując im grzecznie, przypatrywali się z wielką ciekawością rosyjskim mundurom. Wyszli na pole stroną przeciwną. O dwie wiorsty dalej stał kwaterą dowódca dywizji, który miał się podjąć przeprowadzenia posła carskiego aż na miejsce, gdzie się znajdował Napoleon.

Słońce, pozbywszy się wszelkich osłon, siało wkoło złote, ożywcze promienie na pola i okoliczne lasy.

Zaledwie minęli karczemkę zbudowaną na jednym z niewielkich pagórków, spostrzegli zbliżających się ku nim kilku wojskowych, na których czele jechał mężczyzna na pięknym, wysokim, karym koniu z czaprakiem i rzędem kapiącymi od złota i błyszczącymi z daleka w słonecznych blaskach. Był postaci wyniosłej, płaszcz purpurowy zarzucił od niechcenia na ramiona, nogi trzymał w strzemionach, zwyczajem francuskim naprzód wyciągnięte. Na głowie miał olbrzymi kapelusz, spod którego wymykały się kosmyki długich włosów kruczej barwy. Lekki wietrzyk poruszał jego pióropuszem na kapeluszu, złożonym z różnobarwnych piór. I on, tak samo jak rząd na koniu, lśnił od złota, brylantów i rozmaitych innych drogich kamieni, niby okno z wystawą u złotnika.

Bałaszew znajdował się już blisko garstki jeźdźców i owego rycerza z twarzą teatralnie uroczystą, poobwieszanego łańcuszkami, dewizkami, spinkami i kosztownymi bransoletami na obu rękach, gdy pułkownik Ulniere szepnął mu do ucha:

– Król Neapolu!

Był to rzeczywiście Murat, którego tak tytułowano, chociaż trudno było pojąć, dlaczego on w tej chwili miał być królem Neapolu. Sam zresztą brał tak na serio ową maskaradę, że gdy w przeddzień odjazdu z Neapolu przechadzał się po ulicach miasta pod ramię z żoną, usłyszawszy kilku Włochów wrzeszczących: Viva il re!** (Viva il re! (wł.) - Niech żyje król! ) – rzekł smutno. – Nieszczęśni! Ani przeczuwają, że ich ukochany monarcha już jutro stąd odjeżdża!

Mimo najsilniejszego przekonania, że nie przestał być królem Neapolu z bożej łaski i że poddani opłakują jego nieobecność, na pierwsze skinienie swego szwagra wziął się wesoło do rzemiosła wojennego, w czym był o wiele bieglejszy niż w rządzeniu państwem neapolitańskim.

– Zrobiłem cię królem, abyś rządził na moją modłę, nie zaś według twojego własnego widzimisię! – zapowiedział mu Napoleon w Gdańsku. I natychmiast, niby młody koń skaczący i dokazujący wesoło mimo cugli i wędzidła, pogalopował po drogach Polski, ustrojony w najjaskrawsze barwy, obwieszony klejnotami niby cudowny obraz, nie troszcząc się wcale o cel i doniosłość wyprawy.

Skoro spostrzegł o kilka kroków przed sobą rosyjskiego generała, ruchem dumnym, iście królewskim, odrzucił w tył głowę pełną misternie ułożonych pukli i spojrzał pytająco na francuskiego pułkownika. Ten z całym uszanowaniem wytłumaczył Jego Królewskiej Mości, czego pragnie carski wysłannik, którego nazwiska nie był w stanie wymówić jak należy.

– De Balmacheve? – powtórzył król bez zająknienia, z wrodzoną mu rezolutnością w pokonywaniu wszelkich przeszkód i trudności, przerobiwszy na włoskie słowiańskie nazwisko, nie troszcząc się, tak jak Ulniere, i nie siląc na jego poprawne wymówienie. – Miło mi pana poznać generale! – dodał z miękkim gestem. Jak tylko jednak król raczył się ożywiać rozmową, jego głos stawał się donośny, prawie wrzaskliwy, tracąc wszelką cechę powagi królewskiej, przechodził natychmiast we właściwy mu ton serdecznej, poufałej pogawędki. Oparł rękę na łopatce wierzchowca Bałaszewa, pytając dobrodusznie:

– Cóż o tym sądzisz, generale? Zdaje się, że mimo najlepszych chęci wojny nie unikniemy – mówił tak, jakby ubolewał nad faktem, którego nie śmiał jednak roztrząsać ani ganić.

– Najjaśniejszy panie, cesarz rosyjski nie życzy sobie wojny i jak Wasza Królewska Mość raczy sama osądzić... – mówił dalej Bałaszew, nie szczędząc z widoczną przesadą tytułu królewskiego słuchającemu go Muratowi, którego to tytułowanie musiało nader miło łechtać po sercu, skoro jego twarz rozpromieniała się najwyższą radością po każdym takim wyrażeniu carskiego posła. Ale nie na darmo przecież dźwiga się na ramionach godność królewską... Murat też czuł się zobowiązany rozmawiać ni w pięć, ni w dziewięć z panem de Balmacheve,wysłannikiem cara, o sprawach państwa. Zsiadł z konia, co też uczynił i Bałaszew. Wziął go następnie pod ramię i zaczął się z nim przechadzać tam i z powrotem, starając się nadać wielkie znaczenie każdemu wyrazowi, który wychodził z jego ust. Powiedział mu między innymi, że Napoleon czuł się obrażony żądaniem, żeby wycofał z Prus swoje wojsko. Dotknęło go szczególnie publiczne ogłoszenie tego żądania. Ten fakt ubliżał godności i powadze Francji. Bałaszew odpowiedział, że to żądanie nie miało w sobie nic, czym Francja mogłaby czuć się dotknięta, ponieważ... Murat jednak nie pozwolił mu dokończyć.

– Zatem według ciebie, generale, car Aleksander nie jest stroną zaczepną? – spytał nagle z dobrodusznym uśmiechem.

Bałaszew starał się mu wytłumaczyć słuszne powody, które każą mu uważać jedynie Napoleona za winnego w tej sprawie.

– Ach, kochany generale, rad byłbym z całego serca, gdyby obaj monarchowie mogli jakoś porozumieć się z sobą i gdyby nie przyszło do tej wojny rozpoczętej wbrew mojemu życzeniu – Murat mówił dalej tonem służących, którzy chcieliby zostać w przyjaźni i serdecznej zażyłości, mimo że ich panowie wodzą się nawzajem za łby. Dowiadywał się następnie o zdrowie wielkiego księcia, wspominając o tych miłych dniach, które spędzali razem w Neapolu. Nagle przypomniała mu się jego wielka godność królewska. Wyprostował się dumnie, przybierając tę samą teatralną pozę, jaką miał podczas swojej koronacji. Protekcjonalnie skinął ręką.

– Nie będziemy cię dłużej zatrzymywali, panie de Balmacheve... życząc wszelkiej pomyślności w spełnieniu powierzonej misji! – Cofnął się ku swojej świcie, która czekała na niego z uszanowaniem o kilka kroków w tyle. Wkrótce purpurowy płaszcz, takiż czaprak na koniu i mnóstwo świecideł połyskujących w słońcu, wszystko to znikło z oczu w tumanach kurzu.

Bałaszew jechał dalej, przekonany, że zastanie Napoleona zaraz w drugiej wsi. Tu tymczasem zatrzymały go straże piechoty pod dowództwom Davouta** (Louis Nicolas Davout (1770-1823) - książę Auerstedt i Eckmühl, marszałek Francji; znakomity dowódca w kampaniach Napoleona 1796-1815. Dowodził wojskami francuskimi i polskimi stacjonującymi w Księstwie Warszawskim). Adiutant pułkowy zaprowadził go do mieszkania pana marszałka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: