Wokół słów - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wokół słów - ebook
Zamknięty w sobie, nieprzeciętnie inteligentny nastolatek spotyka piękną i zdolną dziewczynę. Stanley Owens i Vera Baxter poznają się podczas konkursu lingwistycznego. Od tej pory jako zwycięzcy regularnie widują się podczas kolejnych edycji. Oboje uwielbiają gry słowne i krzyżówki. Łączące ich intelektualne porozumienie wzrasta z każdym spotkaniem.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-774-4 |
Rozmiar pliku: | 677 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Rok 1960
Szarlatan.
Vera zrobiła krok do przodu. Jedną rękę oparła na biodrze, drugą dotknęła stojaka mikrofonu i zapytała:
– Słucham?
– SZARLATAN – powtórzył z powagą prowadzący, pan King.
Reflektory aż gotowały się od gorąca. Vera czuła, jak wzrok pozostałych ośmiu zawodników przeszywa jej plecy. Słyszała ich małe serca łomoczące jednym rytmem. Chwyciła stojak mikrofonu. Szarlatan. Skąd wiedzieli?
Podała dwie pierwsze litery. W głowie kręciło jej się tak bardzo, że miała wrażenie, iż cała sala balowa w hotelu Hawthorne się unosi, a szkarłatne kotary zaczynają się kołysać. Żadnych szans na ucieczkę. Tak, była szarlatanem. To nie było jej – nic nieznaczącej Very – miejsce. Matka siedziała z przodu z rękami na kolanach i kibicowała jej, unosząc lekko brwi. Oczywiście znała to słowo – miała szczęście! Wcześniej był ARRAS. Gdy energiczna dziewczynka z Kalifornii z długim, zarzuconym na plecy warkoczem przeliterowała je źle, pomijając jedno „r”, dzwonek bezlitośnie zadzwonił.
Szarlatan. Czuła się tak od tygodnia – od pierwszego dnia pobytu w Waszyngtonie, kiedy razem z pozostałymi uczestnikami konkursu zobaczyła łysego prezydenta Eisenhowera machającego z trawnika przy Białym Domu. To nie było jej miejsce. Obco czuła się także w hotelu, w którym pokojówki wkładają szczoteczki do zębów gości do porcelanowych kubeczków, a zamawiane do pokoju jedzenie przynoszą na wytwornej porcelanie pod srebrnymi kopułami dwaj panowie w białych rękawiczkach. Naprawdę komfortowo było tylko w gniazdku z czerwonej skóry, wśród samochodowych spalin. Spędzała mnóstwo czasu na tylnym siedzeniu czerwono-białego Forda Fairlane Crown Victoria z 1955 roku, należącego do jej matki Vivian. W mieszkaniu w Nowym Jorku spędzały ostatnio coraz mniej czasu. Żyły w stanie zawieszenia, pomieszkując w zatęchłych hotelach w popadających w ruinę miastach Wschodniego Wybrzeża – hotelach, zbudowanych z pustaków i cuchnących mokrą gliną – albo w rozpadających się drewnianych motelach na poboczach odludnych autostrad, w których unosił się zapach poddasza, a ze ścian odpadała farba. Ale w hotelu Hawthorne królowały inne zapachy: lawendowy, różany i miętowy, które Verze kojarzyły się z Paryżem. Choć tylko o nim czytała, wyobrażała sobie życie i studia w tym mieście.
– Chciałabym zacząć od początku – powiedziała. – Było to dozwolone, ale pod warunkiem, że zawodnik powtórzy litery, które podał wcześniej. – Czy mogę prosić o definicję?
Zadawanie jak największej liczby pytań było dobrą taktyką, zwłaszcza gdy czuła dyskomfort, a nawet wtedy, gdy znała odpowiedź. Vera miała piętnaście lat, a już nauczyła się kokieteryjności i przebiegłości. Wiedziała, że dorosłych zadziwiająco łatwo oszukać.
– SZARLATAN. Oszust zwodzący ludzi rzekomymi umiejętnościami i kwalifikacjami, ciągnący zyski z ludzkiej łatwowierności. – Głos pana Kinga brzmiał spokojnie, jakby był oddzielony od łysej głowy jego właściciela, która błyszczała w unoszącej się za reflektorami mgle.
Vera wzięła głęboki oddech. Była gotowa. Przez całe życie przygotowywała się do tego, by stawić czoło wyzwaniom bezlitosnego świata. „To nic w porównaniu z tym, co będzie – pomyślała. – Jeśli jesteś szarlatanem, bądź dobrym szarlatanem”.
I dumnie przeliterowała słowo.
Obróciła się, aby wrócić na miejsce, zanim przewodniczący jury zdołał potwierdzić, że odpowiedziała prawidłowo. Brawa poniosły ją niczym fala i doprowadziły na składane krzesło. Lubiła oklaski. Większość szarlatanów je lubi.
Niski chłopiec, Arthur Ito, który długo wydawał się niepokonany, uporawszy się bez trudu z DAGEROTYPIĄ i INKUNABUŁAMI, podszedł do mikrofonu, poprawił okulary i splótł ręce za plecami.
– ARETALOGIA – powiedział pan King.
Chłopiec zmrużył oczy.
– Z jakiego języka pochodzi to słowo?
– Z greki – odpowiedział pan King.
Arthur zamknął oczy i płynnie przeliterował:
– ARETALOGIA: A-R-T-A-L-O-G-I-A.
Krótki, bezlitosny dźwięk dzwonka poinformował o błędzie, a z publiczności, która bardzo Arthurowi kibicowała – mimo utrzymującej się od czasów wojny nieufności wobec Japończyków – dobiegły jęki. Chłopiec poprawił okulary i odszedł z takim samym wyrazem twarzy jak wtedy, gdy literował prawidłowo. Za kulisami ukrył twarz w dłoniach.
Vera siedziała nieruchomo w buntowniczej pozie na składanym krześle przy końcu sceny i spoglądała na boki. Pozostało ich już tylko siedmioro. Wciąż miała szansę – 14,29 procent szansy. To były jednak końcowe rundy, w których słowa stawały się trudne, a czające się w nich pułapki zdawały się dużo groźniejsze niż „e”, przez które odpadł Arthur.
Czekając na swoją kolej, próbowała sobie wyobrazić, jak wygląda życie dzieci mieszkających w domach w Minneapolis, San Francisco czy Denver. Zazdrościła im stabilności i była jej ciekawa, ale przypuszczała też, że ich życie jest nudne. Z czego zbudowano ich domy? Były wymyślne czy zwyczajne? Czy prowadziły do nich długie, proste podjazdy, a na dywanach w ich salonach leżały psy?
Vera lekceważąco westchnęła. „Nudne dzieci” – powiedziała pod nosem. Przeliterowała w myślach słowa, przez które odpadli dwaj kolejni uczestnicy – KATAROMETR i TRZESZCZĄCY. Po nich na scenę wszedł przystojny, szczupły chłopiec, który miał piętnaście lat, tak jak ona. Podobno także mieszkał w hotelu. Z tą różnicą, że on mieszkał w tym hotelu – w okazałym Hawthorne w Waszyngtonie, zaledwie kilka przecznic od Białego Domu.
Miał na imię Stanley. Był dziwny i nie wiedziała, co o nim myśleć. Sprawiał wrażenie powolnego i skromnego. Gdy siadał na krześle, niemal się w nie wtapiał, ale jednocześnie zachowywał nieznośny dystans i był zdecydowanie zbyt pewny siebie. Ubrany w tweedową kurtkę i za duże półbuty, podchodził sprężystym krokiem do mikrofonu, chwytał go, odchrząkiwał i pochylał się, jakby nie było w tym nic niezręcznego. Zachowywał się jak stojący przy katedrze profesor albo magik.
„Dokładnie tak – pomyślała Vera. – Niepoprawny. Właśnie taki jest ten chłopak. I może trochę zarozumiały. Niepoprawno-zarozumiały – to odpowiednie określenie”.
– Niepoprawny – powtórzył Stanley.
Przeliterował to słowo łagodnie, starannie wymawiając każdą literę, jakby była czymś delikatnym, jak szczeniak lub sadzonka. Grzecznie odczekał, aż przewodniczący jury potwierdzi, że odpowiedział prawidłowo. Potem powiedział „dziękuję panu”, odwrócił się i bezszelestnie wrócił na miejsce. Przez moment patrzył na Verę, nie okazując zainteresowania, po czym skierował wzrok gdzie indziej. „Pokonam go – pomyślała. – Zanim dzień dobiegnie końca, nazwisko Very Baxter dobrze wryje mu się w pamięć”.
Gdy Stanley usiadł na krześle, po raz pierwszy poczuł się tym wszystkim zmęczony. Przez całe życie udawał kogoś, kim nie był – kogoś ambitnego, pracowitego i odpowiedzialnego – a tymczasem był po prostu zdolny i nigdy niczego nie zapominał. Tak naprawdę nie miał ambicji: wolał leżeć plackiem na łóżku, gapić się w sufit i rozmyślać. Czasami myślał o tym, żeby mieć dziewczynę – i w zasadzie tylko tego oczekiwał od życia. Chciał, aby zostawiono go w spokoju. Stojąc na scenie, znów udawał. Nie doszli jeszcze do słów o najwyższym stopniu trudności, ale napięcie, kiedy czuł przytłaczającą uwagę publiczności, a zwłaszcza presję, jaką wyrażał wzrok jego matki, już dawało mu się we znaki. Gdy Arthur Ito odpadł, Stanley poczuł, że ma szanse. Siedząc spokojnie na krześle, próbował sam siebie przekonać, że wygrana go nie interesuje, ale teraz, gdy na stole stojącym na brzegu sceny ujrzał lśniące trofeum, musiał przyznać, że chętnie zabrałby je do swojego pokoju.
Następnym zawodnikiem był blondyn mieszkający na farmie w stanie Indiana, z którym Stanley rozmawiał w hotelowym holu – czyli tam, gdzie spędzał najwięcej czasu. Odkąd pamiętał, hol służył mu za pokój dzienny. Tam dyskutował z senatorami, generałami, admirałami, członkami korpusów dyplomatycznych – od gońców po ambasadorów, z osobami, które zajmowały się pisaniem przemówień, lobbystami, reporterami z magazynu „Post” i dziennika „New York Times”, czy Douglasem Edwardsem z telewizyjnych wiadomości. Bardzo rzadko miał okazję rozmawiać z innym chłopcem, a już nigdy z chłopcem mieszkającym na farmie na Środkowym Zachodzie. Gdy ten przyjechał, usiedli w holu na pokrytych luksusową skórą krzesłach ustawionych między marmurowymi filarami i przepytywali się nawzajem ze słówek. Stanley w duchu życzył mu szczęścia i miał nadzieję, że jeśli on sam nie wygra, to zwycięzcą zostanie właśnie ten chłopiec.
Trafił na słowo BIOLUMINESCENCJA.
„Będzie to wiedział – przecież widział mnóstwo świetlików” – pomyślał Stanley.
– Mogę prosić o definicję? – zapytał chłopiec mocniejszym, choć nieco łamiącym się głosem.
Nastąpiła cisza. Pan King położył gruby palec na wyjaśnieniu słowa w drugim, pełnym wydaniu słownika Webstera.
– Emitowanie światła przez organizmy żywe w wyniku zachodzących w nich zmian oksydacyjnych – odczytał.
Dzwonek! Chłopiec błędnie przeliterował końcówkę słowa. Stanley widział malującą się na jego twarzy frustrację, kiedy szybko się odwrócił i zszedł ze sceny. Jego przygoda dobiegła końca. Było jasne, że znał pisownię i powinien był odpowiedzieć prawidłowo, ale przeszkodziło mu w tym zmęczenie lub zdenerwowanie – albo i jedno, i drugie.
Jako następna wyszła cicha, podenerwowana dziewczyna w niebieskiej sukience – Vera. Stanley poczuł nagle, że tak, teraz rozumie, co go w niej tak uderzyło. Bioluminescencja. Jej jasna, prawie niebieska skóra wyglądała, jakby chłonęła światło ze sceny i nim świeciła. Czarujący widok. Było w niej jednak także coś, co go odrzucało – może powściągliwość, a może wyjątkowa koncentracja. Była dobra i stanowiła zagrożenie. Choć nie wiedział, dlaczego chciałby wygrać – w końcu jego udział w konkursie był pomysłem matki – to chciał zostać zwycięzcą i miał nadzieję, że Vera dostanie wyjątkowo trudne słowo.
– CZARNOKSIĘŻNIK – powiedział pan King, trzymając palec na kartce, jakby zamawiał butelkę wina.
– Mogę prosić o definicję?
Choć Vera robiła wrażenie wyjątkowo delikatnej, miała mocny głos, niemal wyzywający.
– Czarodziej, szaman, zwłaszcza taki, który zajmuje się czarną magią.
Stanley wpatrywał się w nią zafascynowany, słuchając, jak rozkłada wyraz na litery, a następnie powoli wraca na miejsce, jakby robiła z tego przedstawienie.
W jednym z pierwszych rzędów dojrzał swoją matkę. Siedziała z szeroko otwartymi oczami i wierciła się jak zwierzę w potrzasku. Z pomocą ich przyjaciela – Sonny’ego Jonesa, jednego z menedżerów hotelu i złotej rączki – wstała z fotela i wyszła z pokoju, w którym mieszkali, aby obejrzeć konkurs. Ta wyprawa to było coś, matka Stanleya bowiem śmiertelnie bała się ludzi. Cierpiała na przypadłość zwaną antropofobią i rzadko wychodziła poza apartament numer pięćset dwanaście – apartament Williama Henry’ego Harrisona. Właściciel hotelu przyznał go matce Stanleya po tym, jak ojciec chłopca, który pracował w hotelu jako konsjerż i którego Stanley nigdy nie poznał, zginął podczas drugiej wojny światowej. Od tamtego czasu mieszkał tam z matką, płacąc symboliczny czynsz w wysokości dolara miesięcznie. Spośród hotelowych apartamentów ten cieszył się najmniejszą popularnością i Stanley przypuszczał, że właściciel wziął to pod uwagę, pozwalając im się wprowadzić. Goście, których stać było na wynajęcie apartamentu, nie zadowoliliby się tym ciasnym lokum nazwanym imieniem prezydenta, który zmarł po zaledwie miesiącu urzędowania.
Matka Stanleya, która nie ruszała się ze swego fotela przy oknie wychodzącym na Vermont Avenue od początku lat pięćdziesiątych, przeczytała o konkursie ortograficznym w „Washington Post”. Jej uwagę zwrócił nie tyle sam konkurs, co to, że zwycięzca – jeśli wygra etap regionalny – może awansować do etapu krajowego, mającym odbyć się w hotelu Hawthorne, w którym mieszkali.
– Co o tym myślisz? – zapytała Stanleya, uderzając grzbietem dłoni w gazetę, co – jak na nią – było wyjątkowo entuzjastycznym gestem. – Tutaj, w twojej własnej sali balowej.
Inne dzieci, aby uczestniczyć w konkursie, zjadą się z całego kraju, a jej Stanley – jej przyszły senator – po prostu zejdzie po rozłożonym w holu szkarłatnym dywanie do złotej windy i zjedzie nią do sali balowej. To właśnie ta wygoda, bardziej niż jakieś szczególne zainteresowanie ortografią, skłoniła ją do podjęcia działań, w wyniku których jej syn został mistrzem ortografii, wygrał zawody regionalne, awansował do etapu krajowego, został jednym z czworga zawodników pozostałych ze startujących na początku stu trzech, a teraz sprężystym krokiem podszedł do mikrofonu i czekał na kolejne wyzwanie.
Pan King przyjrzał się słowu, na którym trzymał wskazujący palec.
– JARMARCZNY.
***
Vera poczuła do Stanleya niechęć. Był zbyt arogancki i za bardzo pewny siebie. Od początku wyczuwała w nim jakąś nieszczerość, a teraz poczuła się rozczarowana słowem, które otrzymał. Miała nadzieję na coś trudniejszego. Na prawdziwą bombę.
– JARMARCZNY – powtórzył Stanley. – Mogę prosić o definicję?
– Pozbawiony dobrego smaku – powiedział pan King.
Vera wsunęła dłoń pod udo i przyglądała się Stanleyowi, który wyglądał na bardzo pewnego siebie. „Co za pozer” – pomyślała.
– Czy znaczenie tego słowa łączy się z tym, że na jarmarkach sprzedawano rzeczy tanie i marnej jakości? – zapytał Stanley.
Pan King spojrzał na trzymany w ręku tom i potwierdził słowa Stanleya.
Chłopak przeliterował słowo bez trudu, uważnie i w odpowiednim tempie, po czym wrócił na miejsce zachowując nieznośnie dostojną pozę. „Może nie tylko ja jestem szarlatanem” – pomyślała Vera i rozejrzała się po widowni, zastanawiając się, gdzie siedzą jego rodzice.
Nie usłyszała kolejnego słowa. Donna Walker – wyglądająca na bystrą trzynastolatka ze Seattle w grubych okularach – zaczynała literować. Robiła to ostrożnie, jakby stąpała po zamarzniętym jeziorze.
– P… O…
Jakie to było słowo?
– T… Ę… R…Z…
Vera wiedziała, że Donna przeliterowała źle i odruchowo zasłoniła oczy rękami.
– N…Y.
Dzwonek. Pan King podał prawidłową odpowiedź. Cicho łkającą dziewczynkę odprowadził za kulisy jeden z koordynatorów.
Zostało ich tylko troje. Vera przekrzywiła głowę i ukradkiem spojrzała na Stanleya.
Agatha mieszkała na Alasce z rodzicami, dziadkami i kilkudziesięcioma psami zaprzęgowymi. Jej ojciec był chemikiem, a matka zajmowała się hodowlą psów. Była otwartą dziewczynką i zaprzyjaźniła się z Verą już pierwszego dnia ich pobytu w Waszyngtonie. Vera poznała jej rodziców, a teraz dostrzegła ich na widowni, jak pochylali się na krzesłach do przodu, zupełnie jak psy, które zaprzęgali do sań.
– TRYBULARZ.
Agatha poprosiła o definicję. Kadzielnica używana podczas nabożeństw religijnych.
Zapytała, z jakiego języka pochodzi to słowo. Usłyszała, że z łaciny.
Vera przeliterowała wyraz w myślach i czekała. Wiedziała, że jest następna w kolejności. Poczuła nerwowy dreszcz, który starała się zignorować. Skrzyżowała ramiona i zmarszczyła czoło, życząc koleżance powodzenia, mimo że były rywalkami. Dziewięćdziesiąt sekund minęło.
– T-Y-B-U-L…
***
Stanley już wiedział, z kim się zmierzy w ostatnim etapie. Patrzył, jak Vera wolnym krokiem podchodzi do mikrofonu. Robiła wrażenie, jakby całkowicie panowała nad jury i publicznością. Niemal bił od niej bioluminescencyjny blask.
Gdy już stała na scenie, czekając na słowo do przeliterowania, pan King ogłosił, że ze względu na to, że zostali we dwójkę, przejdą do słów na poziomie mistrzowskim. Jeśli któryś z zawodników popełni błąd, drugi otrzyma finalne słowo. Gdy je prawidłowo przeliteruje – wygra.
Vera ścisnęła mocniej stojak mikrofonu. Pan King odchrząknął. Powietrze stało się tak gęste, że niemal było je widać w świetle reflektorów. Na widowni zaskrzypiało krzesło. Pan King z największą powagą wymówił słowo OLIGOPSON, a Vera osunęła się na podłogę.
Widzowie wstali z krzeseł, niczym ogromna fala wzbierająca od przodu sali ku jej końcowi. Zza kulis wybiegli pracownicy obsługi, a jurorzy wyszli zza stołu i zebrali się wokół dziewczyny. Między nimi przecisnęła się kobieta i wzięła Verę w ramiona, a inni odsunęli się, aby zrobić miejsce. Wyjęła z torebki rodzynki i podała je dziewczynie, gdy tylko ta odzyskała przytomność.
– Niski poziom cukru we krwi – poinformowała jurorów, pracowników obsługi i Stanleya Owensa, który aż wyciągnął szyję, aby lepiej widzieć. – Ma…
– Hipoglikemię – dokończyła beznamiętnie Vera, leżąc na plecach ze wzrokiem utkwionym w przypominający brzuch owada sufit nad sceną.
Pan King i jurorzy najwyraźniej znali tę kobietę, ale przedstawiła się innym osobom stojącym w pobliżu.
– Vivian Baxter, matka Very.
I pokrótce opisała, jak to nie udało jej się namówić swej upartej córki, aby zjadła rano owsiankę.
– OLIGOPSON – powiedziała Vera, wciąż leżąc na plecach i wpatrując się w sufit. – O-L-I-G-O-P-S-O-N.
Pan King nachylił się, aby mogła spojrzeć na jego pulchną twarz, i powiedział:
– Zgadza się, młoda panno.
Po powrocie na miejsce, siedząc wśród krzeseł opuszczonych przez zawodników, którzy odpadli z konkursu, Vera energicznie żuła rodzynki i patrzyła na Stanleya mierzwiącego sobie włosy. Nie mogła sobie wybaczyć, że straciła kontrolę. Teraz myślała, tylko o tym, żeby wymknąć się na zewnątrz i z pasją zaciągnąć się chesterfieldem z paczki, którą chowała przed matką, niekoniecznie dlatego, że musiała zapalić, ale dlatego, że podobał jej się obraz samej siebie robiącej rzeczy nieprzyzwoite, nieodpowiednie dla osób w jej wieku i zakazane.
Stanley dostał słowo SEIGNEUR. Vera wiedziała, że nie będzie musiał pytać o jego pochodzenie, bo było oczywiste, że wyraz pochodzi z francuskiego. Końcówka była prosta – wiedziała, że ją znał. To nad pierwszą sylabą się zastanawiał. Czy zwlekał z odpowiedzią, aby dać jej czas, żeby doszła do siebie? Miała nadzieję, że nie traktuje jej protekcjonalnie. W końcu westchnął, prawidłowo przeliterował wyraz i wrócił na miejsce. Przechodząc obok, spojrzał na nią i uśmiechnął się. Pełna podejrzeń nie potrafiła ocenić, czy ten uśmiech był szczery.
Stanley starał się nie patrzeć na matkę, zauważył tylko, że Sonny siedział, opierając ręce na ramionach Marthy, jakby przytrzymywał w wannie mokrego kota.
Sonny, który był dla Stanleya jak wujek, miał czterdzieści lat, ale zachowywał się jak osiemnastolatek. Przez cały czas się uśmiechał. Miał piękne zęby i był szczupły, choć częstował się każdym kęskiem jedzenia, który jego nozdrza zdołały wyczuć. Miał przemianę materii jak lew i apetyt na pracę jak wiewiórka. Ponieważ Stanley wychowywał się bez ojca, Sonny sprawował nad nim pieczę, gdy dorastał, udzielał mu ojcowskich rad i nauczył go serwować na korcie oraz rzucać piłkę bejsbolową na dach hotelu. Teraz pomagał matce Stanleya, nie był w stanie na nią spojrzeć, nie czując strachu o to, co się stanie, jeśli nie wygra. Zauważył kilku wchodzących mężczyzn: senatorów ze stanów Wirginia, Maryland i Delaware, z którymi się przyjaźnił. Oni go nie stresowali, ale jego matka – siedząca nieruchomo na krześle, z podbródkiem podpartym na pięści – owszem.
Vera miała przeliterować słowo TUKIDYDESOWY. Pocierała oko, zginała rękę w łokciu, poruszała szyją, by strzyknęło jej w karku, pociągała się za palec i zarzucała włosami – nerwowe odruchy pojawiały się zwykle pod presją jej własnych oczekiwań wobec siebie. Teraz, gdy słowo czekało na przeliterowanie, nagle wystąpiły wszystkie naraz. Zapytała, czy wyraz pochodzi od imienia greckiego historyka Tukidydesa, a następnie poprawnie go przeliterowała.
Matka Stanleya usiadła wygodniej, zdjęła okulary i wypolerowała je chusteczką.
Vera obserwowała, jak jej matka przygląda się Stanleyowi. Wyobrażała sobie, że wchodzi na scenę i sama kończy konkurs. Podczas wspólnie przeżytych lat, gdy trochę mieszkały w Nowym Jorku, a trochę w hotelach, Vivian szukała męża i podróżowała jako sekretarka przedstawiciela handlowego, a Vera uciekała w świat książek i rozwinęła w sobie umiejętność efektywnego uczenia się. Pokochała naukę, zwłaszcza matematykę, i nie rozumiała, dlaczego ta dziedzina jest powszechnie uważana za nieciekawą. Był to plac zabaw dla wyobraźni, pełen pomysłów i magii. Vera kochała również języki i czerpała przyjemność z czytania francuskich powieści, dzięki którym przenosiła się z samochodu swej matki w zupełnie inne światy.
Stanley dostał słowo IMPONDERABILIA. Vera wiedziała, że jej matka nie potrafi go przeliterować. Widziała, jak próbuje je rozgryźć, spodziewając się porażki Stanleya, ale wyczuwała również jej fascynację tym nad wiek rozwiniętym chłopcem. Stanley dyskretnie pomachał do wyglądających na ważnych panów na końcu sali i przystąpił do literowania. Wszyscy na niego patrzyli, a on wymawiał każdą literę, jakby była honorowym członkiem alfabetu. Panowie nagrodzili go oklaskami, gdy pan King potwierdził, że słowo zostało prawidłowo przeliterowane.
Konkurs trwał. Ani Vera, ani Stanley nie okazywali oznak zmęczenia. Ona przeliterowała słowo PROKRASTYNACJA. On – PYRRUSOWY. Ona – AGEUZJA. On – KONTERFEKT.
ARACHNOFOBIA. Vera potarła oko, zgięła rękę w łokciu, skręciła szyję, by strzyknęło jej w karku, i pociągnęła się za palec. Potknęła się i chwyciła mikrofon, a publiczność na chwilę podniosła się z krzeseł.
– Nic mi się nie stało – powiedziała, a w sali rozległ się nerwowy śmiech.
Zachowując spokój, zapytała jurorów, czy wyraz pochodzi od starogreckiego słowa arachne, oznaczającego pająka. Kiedy potwierdzili, odchrząknęła, i bez trudu przeliterowała słowo. Gdy pan King uznał jej odpowiedź za prawidłową, z radością podskoczyła, po czym wróciła na miejsce.
Gdy Stanley po chwili zastanowienia przeliterował wyraz GŻEGŻÓŁKA, swą radość okazał jedynie uśmiechem i delikatnym wzniesieniem się na palce, po czym wrócił na krzesło obok Very. Jego świat skurczył się do niewielkiego trójkąta złożonego z jego matki, jurorów i tego miejsca. Całą resztę spowijała mgła. Pod przykrywką spokoju wyczuł w Verze przechadzającego się po klatce tygrysa.
– DAMASCEŃSKI – powiedział pan King.
– DAMASCEŃSKI – powtórzyła Vera. – D-A-M-A-S-C-E-Ń-S-K-I. DAMASCEŃSKI – przeliterowała, nie zadając ani jednego pytania i nie okazując cienia emocji, a gdy mijała Stanleya, nawet na niego nie spojrzała.
Pan King wyglądał na wyczerpanego. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł czoło. Na widowni zapanowała cisza. Cisza na sali balowej, nie licząc szumu wentylatorów na suficie i szelestu papierów na stole jurorów. Stanley podszedł do wielkiego mikrofonu.
– DEHYDRATACJA – powiedział dostojnie pan King.
Vera obserwowała ruch szczęki i ramion Stanleya, gdy poprosił o definicję i zapytał, z jakiego języka pochodzi to słowo. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Próbowała rozpracować je w myślach, zanim do literowania przystąpił Stanley.
– D-E-H-Y-D-R-A-C-J-A – powiedział.
Dzwonek. Katastrofa! Siedzący za stołem jurorzy nie patrzyli na chłopca. Jego matka wpatrywała się w róg sufitu, a Sonny mocno ją przytrzymywał. Stanley wrócił na miejsce.
– Jeśli następne słowo zostanie przeliterowane prawidłowo, będziemy mieli zwycięzcę – powiedział pan King, choć wszyscy znali zasadę.
Vera podeszła do mikrofonu.
– GEMINORUM – powiedział pan King.
– GEMINORUM – powtórzyła Vera. – Czy słowo pochodzi z łaciny?
– Tak.
Nastąpiła długa przerwa, w czasie której matka Very kilka razy zakładała nogę na nogę, po czym ją zdejmowała, i wielokrotnie poprawiała sukienkę.
– G…
Publiczność westchnęła.
– G-E-M-I-N-O-R-I-U-M. GEMINORIUM?
Dzwonek. Stanley pozostał w grze.
– Zostało nam sześć słów – powiedziała Susan Nestor, dyrektorka. – Jeśli oboje przeliterujecie je prawidłowo, będzie to oznaczać remis – drugi remis w historii konkursu.
W Verze aż się zagotowało. Nagle doznała uczucia klaustrofobii, zapragnęła wybiec z budynku, lecz poddała się chwili, zagubiona we mgle liter, przedrostków i przyrostków. Stanley dostał słowo UPIERZENIE i dał sobie radę. Nienawidziła go. Nienawidziła.
Vera przeliterowała słowo OECUS.
Stanley przeliterował słowo SALAAM.
– APPOGGIATURA.
Stanley patrzył na smukłą sylwetkę Very kołyszącą się delikatnie podczas literowania. Zamknął oczy, życząc jej, aby pominęła jedno „p” lub jedno „g” albo zrobiła coś tak głupiego, jak dodanie drugiego „r”.
– APPOGGIATURA – usłyszał. – A-P-P-O-G-G-I-A-T-U-R-A. APPOGGIATURA.
– EUDAJMONIZM.
Vera wyobraziła sobie samochód jadący przez górską przełęcz przy słabej jak folia aluminiowa barierce i profil Stanleya tracącego w końcu to irytujące panowanie nad sobą, gdy samochód spada, znikając z pola widzenia. I wielką eksplozję w dolinie.
– EUDAJMONIZM – powiedział spokojnie. – E-U-D-A-J-M-O-N-I-Z-M. EUDAJMONIZM.
– Dotarliśmy do ostatniego słowa na liście. To ostatnia szansa na wyłonienie jednego zwycięzcy – powiedziała Susan Nestor. Na widowni rozległ się szmer. Vera stanęła przy mikrofonie.
Pan King powiedział:
– ORNITOMIM.
Po wysłuchaniu definicji Vera zamilkła. Nie strzyknęło jej w karku. Nie bawiła się palcami. Nie zarzucała włosami. Spuściła głowę, jakby dawała za wygraną. Stanley spojrzał na publiczność i zobaczył matkę pakującą torebkę. Dla niej wynik mógł być tylko jeden: zwycięstwo jej syna. Wstała, a Sonny poprowadził ją do wyjścia.
Matka Very, Vivian, ubrana w czarną sukienkę, siedziała na krawędzi krzesła w idealnie wyprostowanej pozie. Na sali zapanowała cisza. Wydawało się, że coś jest nie tak. Co się dzieje? Czy się poddała?
Po wyjściu matki Stanleya powiew powietrza, uwolniony przez dwuskrzydłowe drzwi na końcu sali dotarł aż do sceny i najwyraźniej ocucił Verę.
– ORNITOMIM – powiedziała, jakby w transie. – O-R-N-I-T-O-M-I-M.
Gdy powtórzyła słowo, wiedziała, że przeliterowała je prawidłowo. Publiczność głośno wiwatowała, a Susan weszła na scenę, aby złączyć ręce Stanleya i Very.
– Mamy remis! Dwoje zasłużonych zwycięzców.
Vera aż podskoczyła z radości. Choć nie była jedyną zwyciężczynią, nie mogła się powstrzymać. Stanley okazywał radość spokojnie. Taki wynik jego matka była w stanie zaakceptować.
Teraz razem musieli przebrnąć przez świat wypełniony gapiami i przepełniony światłem – światłem lamp błyskowych, oświetlenia telewizyjnego, lamp do zdjęć pod parasolami, lamp ulicznych. Ich wzajemna niechęć została zamieciona pod dywan, a oni sami przechadzali się teraz niczym królewska para, uprzejmie pozowali do wspólnych zdjęć, rywalizowali w konkursach ortograficznych na niby i byli pokazywani jak jakieś osobliwości. Wszystko to spowijała paraliżująca mgła, jak w bajce, co być może wyjaśniało to, dlaczego Vera, gdy wróciła wyczerpana do swojego pokoju, napisała w notatniku: „Serdecznie zapraszam”, dodając „na ślub Very Baxter i Stanleya Owensa”, po czym spojrzała beznamiętnie na te słowa i w nagłym przypływie obrzydzenia wydarła kartkę z notatnika, zgniotła ją i wyrzuciła do śmieci.
***
Czerwiec 1962 roku
– To chyba niewiele, prawda? – zapytała Vera.
– Tak, wygląda jak zmiażdżony pens – odpowiedział Stanley.
– Albo zardzewiały kapsel od butelki.
Od remisu minęły dwa lata. W czerwcu rok wcześniej – gdy po raz pierwszy złożyli wizytę na konkursie jako jego laureaci – wywiad z nimi przeprowadził reporter z „Washington Post”, który chciał napisać artykuł o ich wspólnym zwycięstwie zatytułowany Związani remisem2). Podczas wywiadu okazało się, że Vera tak naprawdę nigdy nie zwiedziła Waszyngtonu, poszli zatem do Muzeum Zdrowia i Medycyny Instytutu Patologii Sił Zbrojnych, gdzie zobaczyli kulę, która zabiła prezydenta Lincolna.
------------------------------------------------------------------------
2) Fit to Bee Tied – gra słów. Wyraz bee, tutaj oznaczający „konkurs”, wymawia się tak samo jak słowo be, oznaczające „być”. Tie to „remis” i „remisować”, a tied – „związany”, „powiązany”, „połączony”.
– Ciarki mi przechodzą po plecach na ten widok – powiedziała Vera.
– Mnie też, choć to jedna z najmniej nieprzyjemnych rzeczy, jakie tu widzieliśmy.
Stanley nawiązywał do gipsowego odlewu twarzy Lincolna, z pustymi wgłębieniami w miejscu oczu, i do rąk, które wyglądały, jakby sięgały w ich kierunku. I do makabrycznego zestawu do amputacji z czasów wojny secesyjnej. A także do eksponatu najstraszniejszego ze wszystkich: pływającego w słoiku bladego płodu z cyklopią – z jednym oczodołem, poniżej którego znajdowały się usta, a powyżej nos.
– Chodźmy stąd – powiedziała Vera. – Gdzie teraz, mój przewodniku?
Stanley poprowadził ją do wyjścia. Po drodze mijali sale z dawnymi protezami, starymi mikroskopami i osobliwymi eksponatami w słoikach. Przywołali taksówkę.
– Na Eighteenth Street Northwest, pod numer 1529, proszę – powiedział Stanley. – Myślę, że tam ci się spodoba.
Taksówka zatrzymała się przy miejskiej rezydencji z jasnobrązowej cegły, z metalową furtką od frontu.
– To miejsce wygląda znajomo. Gdzie jesteśmy? – zapytała Vera.
– To siedziba Amerykańskiego Stowarzyszenia Matematyków. Nie wiem, czy jest tu coś do zwiedzania, ale pomyślałem, że to ciekawsze niż rzeźby zmarłych prezydentów.
– To prawda – odpowiedziała Vera, a potem otworzyła furtkę i podeszła do drzwi.
Na stoliku w holu stała sztaluga z tablicą z napisem „Zadanie na dzisiaj”. Zatrzymali się, aby je przeczytać: „Al zachorował na algebrozę i musi przyjmować jedną tabletkę zieloną i jedną tabletkę różową dziennie przez dwa tygodnie. Zielona tabletka kosztuje o 10 centów więcej niż różowa, a łączny koszt tabletek Ala w ciągu dwóch tygodni to 54 dolary i 60 centów. Ile kosztuje zielona tabletka?”.
– Drogie te tabletki – skwitował Stanley.
– Łatwizna – podsumowała Vera i poszła dalej.
Stanley został i jeszcze przez chwilę się zastanawiał, po czym do niej dołączył.
Porozmawiali przez chwilę z recepcjonistką, która poinformowała ich, że nie spotkają się z prezesem Albertem Tuckerem, ponieważ dzień wcześniej wrócił do Princeton, ale jak najbardziej mogą się rozejrzeć. Vera przedstawiła się kilku matematykom i odważnie oświadczyła, że któregoś dnia będzie członkiem, a „może nawet prezesem, jeśli mój przyszły mąż nie będzie miał nic przeciwko temu, abym pracowała zawodowo”. Dwóch panów z potarganymi włosami dało jej zadanie, które mogła ze sobą zabrać. Gdy wychodziła, recepcjonistka wręczyła jej bezpłatny numer ich czasopisma – „American Mathematical Monthly”.
Kiedy go przeglądała, natrafiła na zdjęcie budynku.
– Tak, rozpoznałam to miejsce – rzuciła, a szeptem dodała: – Już to prenumeruję, ale nie chciałam jej zepsuć przyjemności.
– Jeszcze jedno miejsce, ostatnie – powiedział Stanley, gdy zamknął za sobą metalową furtkę.
Jakieś osiemset metrów do rogu Fifteenth Street i L Street pokonali w ciszy. W końcu Stanley podniósł rękę i powiedział: „Washington Post”, jakby było to najwspanialsze miejsce w stolicy. Weszli do środka, a gdy znaleźli się w dusznej hali, w której prasy drukarskie waliły o papier, Stanley powiedział, przekrzykując panujący w pomieszczeniu hałas:
– Jeśli chodzi o tamto zadanie z matematyki, to dwa dolary.
Vera podała mu rękę, skinęła głową i uśmiechnęła się.
Rozstali się w holu hotelu.
– Do zobaczenia jutro – powiedziała Vera. – Bądź grzeczny – dodała, obracając wokół palca kosmyk włosów, a potem z udawaną skromnością wślizgnęła się do windy między zamykającymi się drzwiami.
Rok 1960
Szarlatan.
Vera zrobiła krok do przodu. Jedną rękę oparła na biodrze, drugą dotknęła stojaka mikrofonu i zapytała:
– Słucham?
– SZARLATAN – powtórzył z powagą prowadzący, pan King.
Reflektory aż gotowały się od gorąca. Vera czuła, jak wzrok pozostałych ośmiu zawodników przeszywa jej plecy. Słyszała ich małe serca łomoczące jednym rytmem. Chwyciła stojak mikrofonu. Szarlatan. Skąd wiedzieli?
Podała dwie pierwsze litery. W głowie kręciło jej się tak bardzo, że miała wrażenie, iż cała sala balowa w hotelu Hawthorne się unosi, a szkarłatne kotary zaczynają się kołysać. Żadnych szans na ucieczkę. Tak, była szarlatanem. To nie było jej – nic nieznaczącej Very – miejsce. Matka siedziała z przodu z rękami na kolanach i kibicowała jej, unosząc lekko brwi. Oczywiście znała to słowo – miała szczęście! Wcześniej był ARRAS. Gdy energiczna dziewczynka z Kalifornii z długim, zarzuconym na plecy warkoczem przeliterowała je źle, pomijając jedno „r”, dzwonek bezlitośnie zadzwonił.
Szarlatan. Czuła się tak od tygodnia – od pierwszego dnia pobytu w Waszyngtonie, kiedy razem z pozostałymi uczestnikami konkursu zobaczyła łysego prezydenta Eisenhowera machającego z trawnika przy Białym Domu. To nie było jej miejsce. Obco czuła się także w hotelu, w którym pokojówki wkładają szczoteczki do zębów gości do porcelanowych kubeczków, a zamawiane do pokoju jedzenie przynoszą na wytwornej porcelanie pod srebrnymi kopułami dwaj panowie w białych rękawiczkach. Naprawdę komfortowo było tylko w gniazdku z czerwonej skóry, wśród samochodowych spalin. Spędzała mnóstwo czasu na tylnym siedzeniu czerwono-białego Forda Fairlane Crown Victoria z 1955 roku, należącego do jej matki Vivian. W mieszkaniu w Nowym Jorku spędzały ostatnio coraz mniej czasu. Żyły w stanie zawieszenia, pomieszkując w zatęchłych hotelach w popadających w ruinę miastach Wschodniego Wybrzeża – hotelach, zbudowanych z pustaków i cuchnących mokrą gliną – albo w rozpadających się drewnianych motelach na poboczach odludnych autostrad, w których unosił się zapach poddasza, a ze ścian odpadała farba. Ale w hotelu Hawthorne królowały inne zapachy: lawendowy, różany i miętowy, które Verze kojarzyły się z Paryżem. Choć tylko o nim czytała, wyobrażała sobie życie i studia w tym mieście.
– Chciałabym zacząć od początku – powiedziała. – Było to dozwolone, ale pod warunkiem, że zawodnik powtórzy litery, które podał wcześniej. – Czy mogę prosić o definicję?
Zadawanie jak największej liczby pytań było dobrą taktyką, zwłaszcza gdy czuła dyskomfort, a nawet wtedy, gdy znała odpowiedź. Vera miała piętnaście lat, a już nauczyła się kokieteryjności i przebiegłości. Wiedziała, że dorosłych zadziwiająco łatwo oszukać.
– SZARLATAN. Oszust zwodzący ludzi rzekomymi umiejętnościami i kwalifikacjami, ciągnący zyski z ludzkiej łatwowierności. – Głos pana Kinga brzmiał spokojnie, jakby był oddzielony od łysej głowy jego właściciela, która błyszczała w unoszącej się za reflektorami mgle.
Vera wzięła głęboki oddech. Była gotowa. Przez całe życie przygotowywała się do tego, by stawić czoło wyzwaniom bezlitosnego świata. „To nic w porównaniu z tym, co będzie – pomyślała. – Jeśli jesteś szarlatanem, bądź dobrym szarlatanem”.
I dumnie przeliterowała słowo.
Obróciła się, aby wrócić na miejsce, zanim przewodniczący jury zdołał potwierdzić, że odpowiedziała prawidłowo. Brawa poniosły ją niczym fala i doprowadziły na składane krzesło. Lubiła oklaski. Większość szarlatanów je lubi.
Niski chłopiec, Arthur Ito, który długo wydawał się niepokonany, uporawszy się bez trudu z DAGEROTYPIĄ i INKUNABUŁAMI, podszedł do mikrofonu, poprawił okulary i splótł ręce za plecami.
– ARETALOGIA – powiedział pan King.
Chłopiec zmrużył oczy.
– Z jakiego języka pochodzi to słowo?
– Z greki – odpowiedział pan King.
Arthur zamknął oczy i płynnie przeliterował:
– ARETALOGIA: A-R-T-A-L-O-G-I-A.
Krótki, bezlitosny dźwięk dzwonka poinformował o błędzie, a z publiczności, która bardzo Arthurowi kibicowała – mimo utrzymującej się od czasów wojny nieufności wobec Japończyków – dobiegły jęki. Chłopiec poprawił okulary i odszedł z takim samym wyrazem twarzy jak wtedy, gdy literował prawidłowo. Za kulisami ukrył twarz w dłoniach.
Vera siedziała nieruchomo w buntowniczej pozie na składanym krześle przy końcu sceny i spoglądała na boki. Pozostało ich już tylko siedmioro. Wciąż miała szansę – 14,29 procent szansy. To były jednak końcowe rundy, w których słowa stawały się trudne, a czające się w nich pułapki zdawały się dużo groźniejsze niż „e”, przez które odpadł Arthur.
Czekając na swoją kolej, próbowała sobie wyobrazić, jak wygląda życie dzieci mieszkających w domach w Minneapolis, San Francisco czy Denver. Zazdrościła im stabilności i była jej ciekawa, ale przypuszczała też, że ich życie jest nudne. Z czego zbudowano ich domy? Były wymyślne czy zwyczajne? Czy prowadziły do nich długie, proste podjazdy, a na dywanach w ich salonach leżały psy?
Vera lekceważąco westchnęła. „Nudne dzieci” – powiedziała pod nosem. Przeliterowała w myślach słowa, przez które odpadli dwaj kolejni uczestnicy – KATAROMETR i TRZESZCZĄCY. Po nich na scenę wszedł przystojny, szczupły chłopiec, który miał piętnaście lat, tak jak ona. Podobno także mieszkał w hotelu. Z tą różnicą, że on mieszkał w tym hotelu – w okazałym Hawthorne w Waszyngtonie, zaledwie kilka przecznic od Białego Domu.
Miał na imię Stanley. Był dziwny i nie wiedziała, co o nim myśleć. Sprawiał wrażenie powolnego i skromnego. Gdy siadał na krześle, niemal się w nie wtapiał, ale jednocześnie zachowywał nieznośny dystans i był zdecydowanie zbyt pewny siebie. Ubrany w tweedową kurtkę i za duże półbuty, podchodził sprężystym krokiem do mikrofonu, chwytał go, odchrząkiwał i pochylał się, jakby nie było w tym nic niezręcznego. Zachowywał się jak stojący przy katedrze profesor albo magik.
„Dokładnie tak – pomyślała Vera. – Niepoprawny. Właśnie taki jest ten chłopak. I może trochę zarozumiały. Niepoprawno-zarozumiały – to odpowiednie określenie”.
– Niepoprawny – powtórzył Stanley.
Przeliterował to słowo łagodnie, starannie wymawiając każdą literę, jakby była czymś delikatnym, jak szczeniak lub sadzonka. Grzecznie odczekał, aż przewodniczący jury potwierdzi, że odpowiedział prawidłowo. Potem powiedział „dziękuję panu”, odwrócił się i bezszelestnie wrócił na miejsce. Przez moment patrzył na Verę, nie okazując zainteresowania, po czym skierował wzrok gdzie indziej. „Pokonam go – pomyślała. – Zanim dzień dobiegnie końca, nazwisko Very Baxter dobrze wryje mu się w pamięć”.
Gdy Stanley usiadł na krześle, po raz pierwszy poczuł się tym wszystkim zmęczony. Przez całe życie udawał kogoś, kim nie był – kogoś ambitnego, pracowitego i odpowiedzialnego – a tymczasem był po prostu zdolny i nigdy niczego nie zapominał. Tak naprawdę nie miał ambicji: wolał leżeć plackiem na łóżku, gapić się w sufit i rozmyślać. Czasami myślał o tym, żeby mieć dziewczynę – i w zasadzie tylko tego oczekiwał od życia. Chciał, aby zostawiono go w spokoju. Stojąc na scenie, znów udawał. Nie doszli jeszcze do słów o najwyższym stopniu trudności, ale napięcie, kiedy czuł przytłaczającą uwagę publiczności, a zwłaszcza presję, jaką wyrażał wzrok jego matki, już dawało mu się we znaki. Gdy Arthur Ito odpadł, Stanley poczuł, że ma szanse. Siedząc spokojnie na krześle, próbował sam siebie przekonać, że wygrana go nie interesuje, ale teraz, gdy na stole stojącym na brzegu sceny ujrzał lśniące trofeum, musiał przyznać, że chętnie zabrałby je do swojego pokoju.
Następnym zawodnikiem był blondyn mieszkający na farmie w stanie Indiana, z którym Stanley rozmawiał w hotelowym holu – czyli tam, gdzie spędzał najwięcej czasu. Odkąd pamiętał, hol służył mu za pokój dzienny. Tam dyskutował z senatorami, generałami, admirałami, członkami korpusów dyplomatycznych – od gońców po ambasadorów, z osobami, które zajmowały się pisaniem przemówień, lobbystami, reporterami z magazynu „Post” i dziennika „New York Times”, czy Douglasem Edwardsem z telewizyjnych wiadomości. Bardzo rzadko miał okazję rozmawiać z innym chłopcem, a już nigdy z chłopcem mieszkającym na farmie na Środkowym Zachodzie. Gdy ten przyjechał, usiedli w holu na pokrytych luksusową skórą krzesłach ustawionych między marmurowymi filarami i przepytywali się nawzajem ze słówek. Stanley w duchu życzył mu szczęścia i miał nadzieję, że jeśli on sam nie wygra, to zwycięzcą zostanie właśnie ten chłopiec.
Trafił na słowo BIOLUMINESCENCJA.
„Będzie to wiedział – przecież widział mnóstwo świetlików” – pomyślał Stanley.
– Mogę prosić o definicję? – zapytał chłopiec mocniejszym, choć nieco łamiącym się głosem.
Nastąpiła cisza. Pan King położył gruby palec na wyjaśnieniu słowa w drugim, pełnym wydaniu słownika Webstera.
– Emitowanie światła przez organizmy żywe w wyniku zachodzących w nich zmian oksydacyjnych – odczytał.
Dzwonek! Chłopiec błędnie przeliterował końcówkę słowa. Stanley widział malującą się na jego twarzy frustrację, kiedy szybko się odwrócił i zszedł ze sceny. Jego przygoda dobiegła końca. Było jasne, że znał pisownię i powinien był odpowiedzieć prawidłowo, ale przeszkodziło mu w tym zmęczenie lub zdenerwowanie – albo i jedno, i drugie.
Jako następna wyszła cicha, podenerwowana dziewczyna w niebieskiej sukience – Vera. Stanley poczuł nagle, że tak, teraz rozumie, co go w niej tak uderzyło. Bioluminescencja. Jej jasna, prawie niebieska skóra wyglądała, jakby chłonęła światło ze sceny i nim świeciła. Czarujący widok. Było w niej jednak także coś, co go odrzucało – może powściągliwość, a może wyjątkowa koncentracja. Była dobra i stanowiła zagrożenie. Choć nie wiedział, dlaczego chciałby wygrać – w końcu jego udział w konkursie był pomysłem matki – to chciał zostać zwycięzcą i miał nadzieję, że Vera dostanie wyjątkowo trudne słowo.
– CZARNOKSIĘŻNIK – powiedział pan King, trzymając palec na kartce, jakby zamawiał butelkę wina.
– Mogę prosić o definicję?
Choć Vera robiła wrażenie wyjątkowo delikatnej, miała mocny głos, niemal wyzywający.
– Czarodziej, szaman, zwłaszcza taki, który zajmuje się czarną magią.
Stanley wpatrywał się w nią zafascynowany, słuchając, jak rozkłada wyraz na litery, a następnie powoli wraca na miejsce, jakby robiła z tego przedstawienie.
W jednym z pierwszych rzędów dojrzał swoją matkę. Siedziała z szeroko otwartymi oczami i wierciła się jak zwierzę w potrzasku. Z pomocą ich przyjaciela – Sonny’ego Jonesa, jednego z menedżerów hotelu i złotej rączki – wstała z fotela i wyszła z pokoju, w którym mieszkali, aby obejrzeć konkurs. Ta wyprawa to było coś, matka Stanleya bowiem śmiertelnie bała się ludzi. Cierpiała na przypadłość zwaną antropofobią i rzadko wychodziła poza apartament numer pięćset dwanaście – apartament Williama Henry’ego Harrisona. Właściciel hotelu przyznał go matce Stanleya po tym, jak ojciec chłopca, który pracował w hotelu jako konsjerż i którego Stanley nigdy nie poznał, zginął podczas drugiej wojny światowej. Od tamtego czasu mieszkał tam z matką, płacąc symboliczny czynsz w wysokości dolara miesięcznie. Spośród hotelowych apartamentów ten cieszył się najmniejszą popularnością i Stanley przypuszczał, że właściciel wziął to pod uwagę, pozwalając im się wprowadzić. Goście, których stać było na wynajęcie apartamentu, nie zadowoliliby się tym ciasnym lokum nazwanym imieniem prezydenta, który zmarł po zaledwie miesiącu urzędowania.
Matka Stanleya, która nie ruszała się ze swego fotela przy oknie wychodzącym na Vermont Avenue od początku lat pięćdziesiątych, przeczytała o konkursie ortograficznym w „Washington Post”. Jej uwagę zwrócił nie tyle sam konkurs, co to, że zwycięzca – jeśli wygra etap regionalny – może awansować do etapu krajowego, mającym odbyć się w hotelu Hawthorne, w którym mieszkali.
– Co o tym myślisz? – zapytała Stanleya, uderzając grzbietem dłoni w gazetę, co – jak na nią – było wyjątkowo entuzjastycznym gestem. – Tutaj, w twojej własnej sali balowej.
Inne dzieci, aby uczestniczyć w konkursie, zjadą się z całego kraju, a jej Stanley – jej przyszły senator – po prostu zejdzie po rozłożonym w holu szkarłatnym dywanie do złotej windy i zjedzie nią do sali balowej. To właśnie ta wygoda, bardziej niż jakieś szczególne zainteresowanie ortografią, skłoniła ją do podjęcia działań, w wyniku których jej syn został mistrzem ortografii, wygrał zawody regionalne, awansował do etapu krajowego, został jednym z czworga zawodników pozostałych ze startujących na początku stu trzech, a teraz sprężystym krokiem podszedł do mikrofonu i czekał na kolejne wyzwanie.
Pan King przyjrzał się słowu, na którym trzymał wskazujący palec.
– JARMARCZNY.
***
Vera poczuła do Stanleya niechęć. Był zbyt arogancki i za bardzo pewny siebie. Od początku wyczuwała w nim jakąś nieszczerość, a teraz poczuła się rozczarowana słowem, które otrzymał. Miała nadzieję na coś trudniejszego. Na prawdziwą bombę.
– JARMARCZNY – powtórzył Stanley. – Mogę prosić o definicję?
– Pozbawiony dobrego smaku – powiedział pan King.
Vera wsunęła dłoń pod udo i przyglądała się Stanleyowi, który wyglądał na bardzo pewnego siebie. „Co za pozer” – pomyślała.
– Czy znaczenie tego słowa łączy się z tym, że na jarmarkach sprzedawano rzeczy tanie i marnej jakości? – zapytał Stanley.
Pan King spojrzał na trzymany w ręku tom i potwierdził słowa Stanleya.
Chłopak przeliterował słowo bez trudu, uważnie i w odpowiednim tempie, po czym wrócił na miejsce zachowując nieznośnie dostojną pozę. „Może nie tylko ja jestem szarlatanem” – pomyślała Vera i rozejrzała się po widowni, zastanawiając się, gdzie siedzą jego rodzice.
Nie usłyszała kolejnego słowa. Donna Walker – wyglądająca na bystrą trzynastolatka ze Seattle w grubych okularach – zaczynała literować. Robiła to ostrożnie, jakby stąpała po zamarzniętym jeziorze.
– P… O…
Jakie to było słowo?
– T… Ę… R…Z…
Vera wiedziała, że Donna przeliterowała źle i odruchowo zasłoniła oczy rękami.
– N…Y.
Dzwonek. Pan King podał prawidłową odpowiedź. Cicho łkającą dziewczynkę odprowadził za kulisy jeden z koordynatorów.
Zostało ich tylko troje. Vera przekrzywiła głowę i ukradkiem spojrzała na Stanleya.
Agatha mieszkała na Alasce z rodzicami, dziadkami i kilkudziesięcioma psami zaprzęgowymi. Jej ojciec był chemikiem, a matka zajmowała się hodowlą psów. Była otwartą dziewczynką i zaprzyjaźniła się z Verą już pierwszego dnia ich pobytu w Waszyngtonie. Vera poznała jej rodziców, a teraz dostrzegła ich na widowni, jak pochylali się na krzesłach do przodu, zupełnie jak psy, które zaprzęgali do sań.
– TRYBULARZ.
Agatha poprosiła o definicję. Kadzielnica używana podczas nabożeństw religijnych.
Zapytała, z jakiego języka pochodzi to słowo. Usłyszała, że z łaciny.
Vera przeliterowała wyraz w myślach i czekała. Wiedziała, że jest następna w kolejności. Poczuła nerwowy dreszcz, który starała się zignorować. Skrzyżowała ramiona i zmarszczyła czoło, życząc koleżance powodzenia, mimo że były rywalkami. Dziewięćdziesiąt sekund minęło.
– T-Y-B-U-L…
***
Stanley już wiedział, z kim się zmierzy w ostatnim etapie. Patrzył, jak Vera wolnym krokiem podchodzi do mikrofonu. Robiła wrażenie, jakby całkowicie panowała nad jury i publicznością. Niemal bił od niej bioluminescencyjny blask.
Gdy już stała na scenie, czekając na słowo do przeliterowania, pan King ogłosił, że ze względu na to, że zostali we dwójkę, przejdą do słów na poziomie mistrzowskim. Jeśli któryś z zawodników popełni błąd, drugi otrzyma finalne słowo. Gdy je prawidłowo przeliteruje – wygra.
Vera ścisnęła mocniej stojak mikrofonu. Pan King odchrząknął. Powietrze stało się tak gęste, że niemal było je widać w świetle reflektorów. Na widowni zaskrzypiało krzesło. Pan King z największą powagą wymówił słowo OLIGOPSON, a Vera osunęła się na podłogę.
Widzowie wstali z krzeseł, niczym ogromna fala wzbierająca od przodu sali ku jej końcowi. Zza kulis wybiegli pracownicy obsługi, a jurorzy wyszli zza stołu i zebrali się wokół dziewczyny. Między nimi przecisnęła się kobieta i wzięła Verę w ramiona, a inni odsunęli się, aby zrobić miejsce. Wyjęła z torebki rodzynki i podała je dziewczynie, gdy tylko ta odzyskała przytomność.
– Niski poziom cukru we krwi – poinformowała jurorów, pracowników obsługi i Stanleya Owensa, który aż wyciągnął szyję, aby lepiej widzieć. – Ma…
– Hipoglikemię – dokończyła beznamiętnie Vera, leżąc na plecach ze wzrokiem utkwionym w przypominający brzuch owada sufit nad sceną.
Pan King i jurorzy najwyraźniej znali tę kobietę, ale przedstawiła się innym osobom stojącym w pobliżu.
– Vivian Baxter, matka Very.
I pokrótce opisała, jak to nie udało jej się namówić swej upartej córki, aby zjadła rano owsiankę.
– OLIGOPSON – powiedziała Vera, wciąż leżąc na plecach i wpatrując się w sufit. – O-L-I-G-O-P-S-O-N.
Pan King nachylił się, aby mogła spojrzeć na jego pulchną twarz, i powiedział:
– Zgadza się, młoda panno.
Po powrocie na miejsce, siedząc wśród krzeseł opuszczonych przez zawodników, którzy odpadli z konkursu, Vera energicznie żuła rodzynki i patrzyła na Stanleya mierzwiącego sobie włosy. Nie mogła sobie wybaczyć, że straciła kontrolę. Teraz myślała, tylko o tym, żeby wymknąć się na zewnątrz i z pasją zaciągnąć się chesterfieldem z paczki, którą chowała przed matką, niekoniecznie dlatego, że musiała zapalić, ale dlatego, że podobał jej się obraz samej siebie robiącej rzeczy nieprzyzwoite, nieodpowiednie dla osób w jej wieku i zakazane.
Stanley dostał słowo SEIGNEUR. Vera wiedziała, że nie będzie musiał pytać o jego pochodzenie, bo było oczywiste, że wyraz pochodzi z francuskiego. Końcówka była prosta – wiedziała, że ją znał. To nad pierwszą sylabą się zastanawiał. Czy zwlekał z odpowiedzią, aby dać jej czas, żeby doszła do siebie? Miała nadzieję, że nie traktuje jej protekcjonalnie. W końcu westchnął, prawidłowo przeliterował wyraz i wrócił na miejsce. Przechodząc obok, spojrzał na nią i uśmiechnął się. Pełna podejrzeń nie potrafiła ocenić, czy ten uśmiech był szczery.
Stanley starał się nie patrzeć na matkę, zauważył tylko, że Sonny siedział, opierając ręce na ramionach Marthy, jakby przytrzymywał w wannie mokrego kota.
Sonny, który był dla Stanleya jak wujek, miał czterdzieści lat, ale zachowywał się jak osiemnastolatek. Przez cały czas się uśmiechał. Miał piękne zęby i był szczupły, choć częstował się każdym kęskiem jedzenia, który jego nozdrza zdołały wyczuć. Miał przemianę materii jak lew i apetyt na pracę jak wiewiórka. Ponieważ Stanley wychowywał się bez ojca, Sonny sprawował nad nim pieczę, gdy dorastał, udzielał mu ojcowskich rad i nauczył go serwować na korcie oraz rzucać piłkę bejsbolową na dach hotelu. Teraz pomagał matce Stanleya, nie był w stanie na nią spojrzeć, nie czując strachu o to, co się stanie, jeśli nie wygra. Zauważył kilku wchodzących mężczyzn: senatorów ze stanów Wirginia, Maryland i Delaware, z którymi się przyjaźnił. Oni go nie stresowali, ale jego matka – siedząca nieruchomo na krześle, z podbródkiem podpartym na pięści – owszem.
Vera miała przeliterować słowo TUKIDYDESOWY. Pocierała oko, zginała rękę w łokciu, poruszała szyją, by strzyknęło jej w karku, pociągała się za palec i zarzucała włosami – nerwowe odruchy pojawiały się zwykle pod presją jej własnych oczekiwań wobec siebie. Teraz, gdy słowo czekało na przeliterowanie, nagle wystąpiły wszystkie naraz. Zapytała, czy wyraz pochodzi od imienia greckiego historyka Tukidydesa, a następnie poprawnie go przeliterowała.
Matka Stanleya usiadła wygodniej, zdjęła okulary i wypolerowała je chusteczką.
Vera obserwowała, jak jej matka przygląda się Stanleyowi. Wyobrażała sobie, że wchodzi na scenę i sama kończy konkurs. Podczas wspólnie przeżytych lat, gdy trochę mieszkały w Nowym Jorku, a trochę w hotelach, Vivian szukała męża i podróżowała jako sekretarka przedstawiciela handlowego, a Vera uciekała w świat książek i rozwinęła w sobie umiejętność efektywnego uczenia się. Pokochała naukę, zwłaszcza matematykę, i nie rozumiała, dlaczego ta dziedzina jest powszechnie uważana za nieciekawą. Był to plac zabaw dla wyobraźni, pełen pomysłów i magii. Vera kochała również języki i czerpała przyjemność z czytania francuskich powieści, dzięki którym przenosiła się z samochodu swej matki w zupełnie inne światy.
Stanley dostał słowo IMPONDERABILIA. Vera wiedziała, że jej matka nie potrafi go przeliterować. Widziała, jak próbuje je rozgryźć, spodziewając się porażki Stanleya, ale wyczuwała również jej fascynację tym nad wiek rozwiniętym chłopcem. Stanley dyskretnie pomachał do wyglądających na ważnych panów na końcu sali i przystąpił do literowania. Wszyscy na niego patrzyli, a on wymawiał każdą literę, jakby była honorowym członkiem alfabetu. Panowie nagrodzili go oklaskami, gdy pan King potwierdził, że słowo zostało prawidłowo przeliterowane.
Konkurs trwał. Ani Vera, ani Stanley nie okazywali oznak zmęczenia. Ona przeliterowała słowo PROKRASTYNACJA. On – PYRRUSOWY. Ona – AGEUZJA. On – KONTERFEKT.
ARACHNOFOBIA. Vera potarła oko, zgięła rękę w łokciu, skręciła szyję, by strzyknęło jej w karku, i pociągnęła się za palec. Potknęła się i chwyciła mikrofon, a publiczność na chwilę podniosła się z krzeseł.
– Nic mi się nie stało – powiedziała, a w sali rozległ się nerwowy śmiech.
Zachowując spokój, zapytała jurorów, czy wyraz pochodzi od starogreckiego słowa arachne, oznaczającego pająka. Kiedy potwierdzili, odchrząknęła, i bez trudu przeliterowała słowo. Gdy pan King uznał jej odpowiedź za prawidłową, z radością podskoczyła, po czym wróciła na miejsce.
Gdy Stanley po chwili zastanowienia przeliterował wyraz GŻEGŻÓŁKA, swą radość okazał jedynie uśmiechem i delikatnym wzniesieniem się na palce, po czym wrócił na krzesło obok Very. Jego świat skurczył się do niewielkiego trójkąta złożonego z jego matki, jurorów i tego miejsca. Całą resztę spowijała mgła. Pod przykrywką spokoju wyczuł w Verze przechadzającego się po klatce tygrysa.
– DAMASCEŃSKI – powiedział pan King.
– DAMASCEŃSKI – powtórzyła Vera. – D-A-M-A-S-C-E-Ń-S-K-I. DAMASCEŃSKI – przeliterowała, nie zadając ani jednego pytania i nie okazując cienia emocji, a gdy mijała Stanleya, nawet na niego nie spojrzała.
Pan King wyglądał na wyczerpanego. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł czoło. Na widowni zapanowała cisza. Cisza na sali balowej, nie licząc szumu wentylatorów na suficie i szelestu papierów na stole jurorów. Stanley podszedł do wielkiego mikrofonu.
– DEHYDRATACJA – powiedział dostojnie pan King.
Vera obserwowała ruch szczęki i ramion Stanleya, gdy poprosił o definicję i zapytał, z jakiego języka pochodzi to słowo. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Próbowała rozpracować je w myślach, zanim do literowania przystąpił Stanley.
– D-E-H-Y-D-R-A-C-J-A – powiedział.
Dzwonek. Katastrofa! Siedzący za stołem jurorzy nie patrzyli na chłopca. Jego matka wpatrywała się w róg sufitu, a Sonny mocno ją przytrzymywał. Stanley wrócił na miejsce.
– Jeśli następne słowo zostanie przeliterowane prawidłowo, będziemy mieli zwycięzcę – powiedział pan King, choć wszyscy znali zasadę.
Vera podeszła do mikrofonu.
– GEMINORUM – powiedział pan King.
– GEMINORUM – powtórzyła Vera. – Czy słowo pochodzi z łaciny?
– Tak.
Nastąpiła długa przerwa, w czasie której matka Very kilka razy zakładała nogę na nogę, po czym ją zdejmowała, i wielokrotnie poprawiała sukienkę.
– G…
Publiczność westchnęła.
– G-E-M-I-N-O-R-I-U-M. GEMINORIUM?
Dzwonek. Stanley pozostał w grze.
– Zostało nam sześć słów – powiedziała Susan Nestor, dyrektorka. – Jeśli oboje przeliterujecie je prawidłowo, będzie to oznaczać remis – drugi remis w historii konkursu.
W Verze aż się zagotowało. Nagle doznała uczucia klaustrofobii, zapragnęła wybiec z budynku, lecz poddała się chwili, zagubiona we mgle liter, przedrostków i przyrostków. Stanley dostał słowo UPIERZENIE i dał sobie radę. Nienawidziła go. Nienawidziła.
Vera przeliterowała słowo OECUS.
Stanley przeliterował słowo SALAAM.
– APPOGGIATURA.
Stanley patrzył na smukłą sylwetkę Very kołyszącą się delikatnie podczas literowania. Zamknął oczy, życząc jej, aby pominęła jedno „p” lub jedno „g” albo zrobiła coś tak głupiego, jak dodanie drugiego „r”.
– APPOGGIATURA – usłyszał. – A-P-P-O-G-G-I-A-T-U-R-A. APPOGGIATURA.
– EUDAJMONIZM.
Vera wyobraziła sobie samochód jadący przez górską przełęcz przy słabej jak folia aluminiowa barierce i profil Stanleya tracącego w końcu to irytujące panowanie nad sobą, gdy samochód spada, znikając z pola widzenia. I wielką eksplozję w dolinie.
– EUDAJMONIZM – powiedział spokojnie. – E-U-D-A-J-M-O-N-I-Z-M. EUDAJMONIZM.
– Dotarliśmy do ostatniego słowa na liście. To ostatnia szansa na wyłonienie jednego zwycięzcy – powiedziała Susan Nestor. Na widowni rozległ się szmer. Vera stanęła przy mikrofonie.
Pan King powiedział:
– ORNITOMIM.
Po wysłuchaniu definicji Vera zamilkła. Nie strzyknęło jej w karku. Nie bawiła się palcami. Nie zarzucała włosami. Spuściła głowę, jakby dawała za wygraną. Stanley spojrzał na publiczność i zobaczył matkę pakującą torebkę. Dla niej wynik mógł być tylko jeden: zwycięstwo jej syna. Wstała, a Sonny poprowadził ją do wyjścia.
Matka Very, Vivian, ubrana w czarną sukienkę, siedziała na krawędzi krzesła w idealnie wyprostowanej pozie. Na sali zapanowała cisza. Wydawało się, że coś jest nie tak. Co się dzieje? Czy się poddała?
Po wyjściu matki Stanleya powiew powietrza, uwolniony przez dwuskrzydłowe drzwi na końcu sali dotarł aż do sceny i najwyraźniej ocucił Verę.
– ORNITOMIM – powiedziała, jakby w transie. – O-R-N-I-T-O-M-I-M.
Gdy powtórzyła słowo, wiedziała, że przeliterowała je prawidłowo. Publiczność głośno wiwatowała, a Susan weszła na scenę, aby złączyć ręce Stanleya i Very.
– Mamy remis! Dwoje zasłużonych zwycięzców.
Vera aż podskoczyła z radości. Choć nie była jedyną zwyciężczynią, nie mogła się powstrzymać. Stanley okazywał radość spokojnie. Taki wynik jego matka była w stanie zaakceptować.
Teraz razem musieli przebrnąć przez świat wypełniony gapiami i przepełniony światłem – światłem lamp błyskowych, oświetlenia telewizyjnego, lamp do zdjęć pod parasolami, lamp ulicznych. Ich wzajemna niechęć została zamieciona pod dywan, a oni sami przechadzali się teraz niczym królewska para, uprzejmie pozowali do wspólnych zdjęć, rywalizowali w konkursach ortograficznych na niby i byli pokazywani jak jakieś osobliwości. Wszystko to spowijała paraliżująca mgła, jak w bajce, co być może wyjaśniało to, dlaczego Vera, gdy wróciła wyczerpana do swojego pokoju, napisała w notatniku: „Serdecznie zapraszam”, dodając „na ślub Very Baxter i Stanleya Owensa”, po czym spojrzała beznamiętnie na te słowa i w nagłym przypływie obrzydzenia wydarła kartkę z notatnika, zgniotła ją i wyrzuciła do śmieci.
***
Czerwiec 1962 roku
– To chyba niewiele, prawda? – zapytała Vera.
– Tak, wygląda jak zmiażdżony pens – odpowiedział Stanley.
– Albo zardzewiały kapsel od butelki.
Od remisu minęły dwa lata. W czerwcu rok wcześniej – gdy po raz pierwszy złożyli wizytę na konkursie jako jego laureaci – wywiad z nimi przeprowadził reporter z „Washington Post”, który chciał napisać artykuł o ich wspólnym zwycięstwie zatytułowany Związani remisem2). Podczas wywiadu okazało się, że Vera tak naprawdę nigdy nie zwiedziła Waszyngtonu, poszli zatem do Muzeum Zdrowia i Medycyny Instytutu Patologii Sił Zbrojnych, gdzie zobaczyli kulę, która zabiła prezydenta Lincolna.
------------------------------------------------------------------------
2) Fit to Bee Tied – gra słów. Wyraz bee, tutaj oznaczający „konkurs”, wymawia się tak samo jak słowo be, oznaczające „być”. Tie to „remis” i „remisować”, a tied – „związany”, „powiązany”, „połączony”.
– Ciarki mi przechodzą po plecach na ten widok – powiedziała Vera.
– Mnie też, choć to jedna z najmniej nieprzyjemnych rzeczy, jakie tu widzieliśmy.
Stanley nawiązywał do gipsowego odlewu twarzy Lincolna, z pustymi wgłębieniami w miejscu oczu, i do rąk, które wyglądały, jakby sięgały w ich kierunku. I do makabrycznego zestawu do amputacji z czasów wojny secesyjnej. A także do eksponatu najstraszniejszego ze wszystkich: pływającego w słoiku bladego płodu z cyklopią – z jednym oczodołem, poniżej którego znajdowały się usta, a powyżej nos.
– Chodźmy stąd – powiedziała Vera. – Gdzie teraz, mój przewodniku?
Stanley poprowadził ją do wyjścia. Po drodze mijali sale z dawnymi protezami, starymi mikroskopami i osobliwymi eksponatami w słoikach. Przywołali taksówkę.
– Na Eighteenth Street Northwest, pod numer 1529, proszę – powiedział Stanley. – Myślę, że tam ci się spodoba.
Taksówka zatrzymała się przy miejskiej rezydencji z jasnobrązowej cegły, z metalową furtką od frontu.
– To miejsce wygląda znajomo. Gdzie jesteśmy? – zapytała Vera.
– To siedziba Amerykańskiego Stowarzyszenia Matematyków. Nie wiem, czy jest tu coś do zwiedzania, ale pomyślałem, że to ciekawsze niż rzeźby zmarłych prezydentów.
– To prawda – odpowiedziała Vera, a potem otworzyła furtkę i podeszła do drzwi.
Na stoliku w holu stała sztaluga z tablicą z napisem „Zadanie na dzisiaj”. Zatrzymali się, aby je przeczytać: „Al zachorował na algebrozę i musi przyjmować jedną tabletkę zieloną i jedną tabletkę różową dziennie przez dwa tygodnie. Zielona tabletka kosztuje o 10 centów więcej niż różowa, a łączny koszt tabletek Ala w ciągu dwóch tygodni to 54 dolary i 60 centów. Ile kosztuje zielona tabletka?”.
– Drogie te tabletki – skwitował Stanley.
– Łatwizna – podsumowała Vera i poszła dalej.
Stanley został i jeszcze przez chwilę się zastanawiał, po czym do niej dołączył.
Porozmawiali przez chwilę z recepcjonistką, która poinformowała ich, że nie spotkają się z prezesem Albertem Tuckerem, ponieważ dzień wcześniej wrócił do Princeton, ale jak najbardziej mogą się rozejrzeć. Vera przedstawiła się kilku matematykom i odważnie oświadczyła, że któregoś dnia będzie członkiem, a „może nawet prezesem, jeśli mój przyszły mąż nie będzie miał nic przeciwko temu, abym pracowała zawodowo”. Dwóch panów z potarganymi włosami dało jej zadanie, które mogła ze sobą zabrać. Gdy wychodziła, recepcjonistka wręczyła jej bezpłatny numer ich czasopisma – „American Mathematical Monthly”.
Kiedy go przeglądała, natrafiła na zdjęcie budynku.
– Tak, rozpoznałam to miejsce – rzuciła, a szeptem dodała: – Już to prenumeruję, ale nie chciałam jej zepsuć przyjemności.
– Jeszcze jedno miejsce, ostatnie – powiedział Stanley, gdy zamknął za sobą metalową furtkę.
Jakieś osiemset metrów do rogu Fifteenth Street i L Street pokonali w ciszy. W końcu Stanley podniósł rękę i powiedział: „Washington Post”, jakby było to najwspanialsze miejsce w stolicy. Weszli do środka, a gdy znaleźli się w dusznej hali, w której prasy drukarskie waliły o papier, Stanley powiedział, przekrzykując panujący w pomieszczeniu hałas:
– Jeśli chodzi o tamto zadanie z matematyki, to dwa dolary.
Vera podała mu rękę, skinęła głową i uśmiechnęła się.
Rozstali się w holu hotelu.
– Do zobaczenia jutro – powiedziała Vera. – Bądź grzeczny – dodała, obracając wokół palca kosmyk włosów, a potem z udawaną skromnością wślizgnęła się do windy między zamykającymi się drzwiami.
więcej..