Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wolontariuszka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wolontariuszka - ebook

Historia uczucia dwojga młodych ludzi, których na pozór dzieli zbyt wiele, by mogło im się udać. 

Agnieszka jest dziewczyną z dobrego domu. Wychowywana bez ograniczeń i uprzedzeń, dostaje od życia wszystko, czego zapragnie. Mimo to czegoś jej brakuje, czegoś szuka. Chciałaby robić coś pożytecznego. Pracowała już z opóźnionymi dziećmi i w hospicjum. Teraz zamarzyła jej się praca z narkomanami, których uznała za najbardziej nieszczęśliwe ofiary społeczeństwa. Chce zostać streetworkerką, brać udział w programie wymiany strzykawek. 

Michał, kilka lat starszy od Agnieszki, całe życie musiał walczyć o siebie. Później również o innych. 

I Szymon, kontrowersyjny terapeuta, który niespodziewanie wkracza w życie Agnieszki i Michała.

Różne wyobrażenia, wzorce i kanony dobra, ale ten sam zapał i niepohamowane pragnienie bliskości drugiego człowieka.

Marek Harny (ur. 1946) urodził się w Zabrzu, wychował w rodzinnym Nowym Sączu. Ukończył Technikum Chemiczne w Krakowie i studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w roku 1975 tomem opowiadań „Unieś mnie, wielki ptaku”, za który otrzymał Nagrodę im. Stanisława Piętaka. Wydał kilka powieści, m.in. „Urodzony z wiatru”, „Lekcja miłości”, „Samotność wilków”, „Zdrajca”, „Dwie kochanki”. Jest także autorem trzech książek kryminalno-sensacyjnych o dziennikarzu śledczym Adamie Bukowskim („Pismak”, „Wszyscy grzeszą”, „W imię zasad”). Mieszka w Krakowie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-922-9
Rozmiar pliku: 539 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spotkałem kiedyś Pana, nie zmyślam, o nie,

Zatroskany i smutny szedł przez miasto me.

Wołałem: Ach, Panie, jak żyć, daj mi znak.

Wołałem: Ach, Panie, jak żyć, daj mi znak.

A On mi odpowiedział tak:

Zapytaj bogacza, co forsę ma,

Zapytaj bogacza, co forsę ma.

Przecież wierzysz, że on ci odpowiedź da.

Widziałem znowu Pana, uwierzcie mi,

Siedział taki samotny przy barze w pubie Free.

Prosiłem: Ach, Panie, jak żyć, daj mi znak.

Prosiłem: Ach, Panie, jak żyć, daj mi znak.

A On mi odpowiedział tak:

Zapytaj tej małolaty, co ćpa,

Zapytaj tej małolaty, co ćpa.

To jej się wydaje, że odpowiedź zna.

Kiedy byłem raz w dole, że szkoda słów,

Na mojej drodze Pana spotkałem znów.

Spytałem: Ach, Panie, i gdzie ten twój znak?

Spytałem: Ach, Panie, i gdzie ten twój znak?

A On mi odpowiedział tak:

Zapytaj człowieka, co przy tobie śpi,

Zapytaj człowieka, co przy tobie śpi.

Tylko tak, bracie, znajdziesz znak, zaufaj mi…

Piosenka ulicznego grajka,

zasłyszana 20 września 1997 roku

na ulicy Szewskiej w Krakowie1

Teraz, kiedy wokół tej sprawy zrobiło się tyle szumu, pełno jej w gazetach i telewizji, wszyscy mnie wypytują o Agnieszkę i Michała. A co ja mogę powiedzieć? Kiedyś mi się zdawało, że wiem o nich wszystko. W każdym razie więcej niż ktokolwiek inny. Jednak teraz, kiedy próbuję nadać tym wspomnieniom jakiś kształt, czuję, że wszystko mi się wymyka, wykrzywia się, że z tego obrazu, który próbuję przywołać, wyłaniają się jakby oni, a zarazem nie oni. Może jeszcze za wcześnie? Jeszcze nie jestem gotów. Może kiedyś… Dlatego, mimo wszystko, robię te zapiski, żeby mi się to wszystko nie ulotniło gdzieś, nie rozpłynęło w oddali.

Moje pierwsze spotkanie z Agnieszką. Który to był rok? Dwa tysiące drugi? A może już początek dwa tysiące trzeciego? W każdym razie zima. Skisła, krakowska. Na zewnątrz brudna mgła, śmierdząca dymem z węglowych pieców, drapiąca w gardle aż do dna płuc. Mokry ziąb, bardziej przejmujący niż prawdziwy mróz, bo wnikający w głąb duszy. W niedogrzanych pomieszczeniach ośrodka niewiele lepiej. Chciałoby się wleźć pod pierzynę i przespać do wiosny.

A tu nagle wiosna weszła we własnej osobie. W rozpiętym płaszczyku, jakby było jej za gorąco, w kozakach na półmetrowym obcasie. Spod tego płaszczyka wyrywały się na świat piersi, niby ukryte pod sweterkiem, ale ktoś taki jak ja bez trudu mógł wyobrazić je sobie nagie, świecące dziewiczą bielą. Nogi do szyi. Włosy jak łan zboża w lipcu, oczęta jak chabry, niewinne, naiwne. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy, choć tak dawno, że to nie mogło się zdarzyć. Bo jej chyba nie było jeszcze na świecie.

W następnej chwili pomyślałem, że to niestety chyba ta nowa pacjentka, na którą czekam. Miałem jedną wizytę zapowiedzianą przez telefon. Ogarnął mnie żal: Dziecko, więc tak wyglądasz? Los tak hojnie cię obdarował, a ty wszystko marnujesz?

Nie powinno nikogo dziwić, że właśnie to przyszło mi do głowy. Ktoś powie: skrzywienie zawodowe. Ja raczej, że lata doświadczeń. Już takie widywałem. Śliczne dziewczyny. Kiedyś. Niby mądre. Niby z porządnych rodzin. Z domów, którym trudno byłoby cokolwiek zarzucić. A przynajmniej wydawało się tak wszystkim wokół. Bywałem świadkiem, co się później z nimi działo. W jakiejś chwili przekraczały granicę. Niewidoczną dla nikogo, a najmniej dla nich. I było po zabawie.

Na początku chodziły takie dumne, pewne, że im nic złego stać się nie może. A kilka lat później już tylko sępiły na Plantach coraz słabszymi głosami, z coraz większym trudem zdobywając parę groszy na codzienną działkę coraz marniejszego kompotu. Naprawdę je znałem. W czasie przeszłym, bo już ich nie ma. Nie dożywały czterdziestki. Wprawdzie znalazłyby się i takie, które udało mi się wyciągnąć. To nimi chwaliłem się w wywiadach. Pokończyły studia, zostały terapeutkami albo opiekunkami społecznymi. Ale ile ich było, tych uratowanych? Niewiele. Dużo więcej zaliczyłem w tej pracy klęsk niż skromnych sukcesów.

Czy ta mała o tym wiedziała? Czego spodziewała się po mnie?

– Nie zabłądziła pani przypadkiem? – zapytałem z resztką nadziei.

– Raczej nie. I chyba nie mogłam trafić lepiej. Pan jest tatko Szymon, prawda?

Nie przepadałem za tym przezwiskiem, choć udawałem, że jest okej. Bo jakie miałem wyjście?

– Dla kogo tatko, dla tego tatko. Dla innych pan Szymon.

– Mam nadzieję, że dla mnie będzie pan tatką.

– Tatkiem.

– Słucham?

– Jeżeli już, to tatkiem. Tak to się odmienia. Ale wątpię.

Zaśmiała się.

– Przecież już pan zaczął.

– Niby co zacząłem?

– Edukować mnie. To dobrze. Bo jeśli pan mi nie pomoże, to nikt.

A więc jednak, pomyślałem. Zawsze to miło usłyszeć, że ktoś woli mnie od innych terapeutów. Smutne było tylko, że ta wiosenna zjawa w ogóle potrzebuje terapii. A może jeszcze nie przekroczyła tej cienkiej linii?

– No, to chodź, dziecko. Siadaj i opowiedz, co cię dręczy.

– Co mnie dręczy? Mnie nic nie dręczy.

Zmieniła zdanie? W ostatniej chwili stchórzyła? Wcale się nie zdziwiłem. To się często zdarzało. Zrobiło mi się tylko żal, że zaraz się odwróci, pójdzie sobie i już nie będę mógł jej pomóc. No cóż, tak bywa. Nie miałem zamiaru jej zatrzymywać. To by nic nie dało. Nie da się nikogo zmusić do leczenia. Ani tym bardziej nakłonić dobrym słowem. Każdy musi sam do tego dojrzeć. A i tak dziesięć razy się cofnie, zanim się w końcu przełamie. Nic nie mog­łem zrobić.

Ale ona nie odchodziła. Przeciwnie, usiadła, jakby zaprzeczając swoim słowom. Przyglądała mi się ciekawie; rozejrzała się też dyskretnie dokoła. Przemknęło mi przez myśl, że może się w pierwszej chwili pomyliłem. Czy ona przypadkiem nie z jakiej gazety? Młody wygląd nie ma tu wiele do rzeczy. Zwłaszcza odkąd nawet poważni, zdawałoby się, wydawcy zaczęli zatrudniać dzieci, płacąc im śmieszne grosze, za które zawodowiec nie kiwnąłby palcem.

– W takim razie w czym mogę pomóc?

– Chcę pracować na ulicy.

– Słucham?

Zaśmiała się.

– No, co pan tak oniemiał, hm, tatku? Halo, zamienił się pan w słup soli? Chcę być streetworkerką. To pana tak dziwi?

Rzeczywiście, byłem chyba trochę oszołomiony. To nie mogła być tylko sprawa jej urody. Mało kto ma pojęcie, jakie piękne laski przewijają się przez ośrodek. Był czas przywyknąć. Sam wygląd, choćby najbardziej olśniewający, nie byłby w stanie mnie tak ogłupić. Więc co? A skąd mogę wiedzieć? Nie powiem, że nie wzbudziło to mojego niepokoju. Może dlatego odezwałem się ostrzej, niż chciałem.

– Aha, streetworkerką, tak? A można wiedzieć, ile panienka ma latek?

– Prawie osiemnaście.

– Prawie robi wielką różnicę.

– Ale ja mam zgodę.

– Niby czyją?

W odpowiedzi pogrzebała w torebce i wyciągnęła w moją stronę złożoną na pół kartkę białego papieru, trochę już wymiętą.

„Wyrażam zgodę na udział mojej niepełnoletniej córki Agnieszki w programie redukcji szkód, prowadzonym przez Ośrodek Terapii Uzależnień «Twój Wybór». Antoni Lasota”.

– Ten Antoni Lasota? – zapytałem. – Wielki pan profesor? Najwybitniejszy filozof prawa Trzeciej Rzeczypospolitej?

– Dokładnie! – odparła z tryumfującym błyskiem w oczach, najwyraźniej nie wyczuwając szyderstwa.

Długą chwilę wpatrywałem się w ten kawałek papieru, jakby było tam nie wiadomo ile do czytania. Musiałem nieco ochłonąć. A więc to córka Przystojniaka Lasoty… A jeśli tak, to i Jaśki Dobrowolskiej. Teraz rozumiałem, skąd wzięło się pierwsze wrażenie.

Wreszcie byłem w stanie się odezwać, nie okazując poruszenia:

– Z całym szacunkiem, ale to nic nie znaczy.

– Jak to, nie znaczy? Ojciec się zgodził.

– Ale ja się nie zgadzam – powiedziałem. – Nawet gdyby pod tym świstkiem podpisało się osiemdziesięciu ośmiu profesorów, u mnie zasada jest taka, że małolatów na ulicę nie posyłam.

Szorstkiego tonu użyłem chyba tylko po to, żeby przekonać samego siebie. A mała najwyraźniej zrozumiała, że w tej sprawie nic ze mną nie ugra. Była już w drzwiach, kiedy odwróciła się i rzuciła:

– Ale ja tu jeszcze wrócę. Przekona się pan. Jeszcze będzie pan moim tatką.

Patrzyła, czy ją znowu poprawię, ale nie zrobiłem tego i poszła sobie. Podejrzewałem, że dotrzyma słowa i nie da mi spokoju. Nie powiem, żebym był tym zmartwiony. I to właśnie niepokoiło mnie najbardziej. Znów te lata doświadczeń. Czułem przez skórę, że mała Lasota może skomplikować mi życie.

Jakby i bez tego nie było wystarczająco skomplikowane. Kilka miesięcy wcześniej weszła w życie fatalna ustawa antynarkotykowa, która kosztowała mnie zbyt wiele zdrowia. Dosłownie wiązała ręce, nie pozwalając pracować w zgodzie z prawem. Nie potrzebowałem nowych kłopotów. Tym bardziej że smarkula mogłaby być moją córką. Naprawdę. Z jej ojcem byłem przecież kiedyś na jednym roku. I z jej matką. Wprawdzie niezbyt długo, ale zdążyłem oboje poznać. Aż za dobrze.

Jeszcze porządnie nie ochłonąłem, kiedy drzwi od ulicy otwarły się ponownie. Wyjrzałem na korytarz, bo przez sekundę miałem nierozsądną nadzieję, że wiosenna zjawa zawróciła. Chociaż po co miałaby zawracać? Żeby mnie prosić, przekonywać? To raczej nie w jej stylu.

I rzeczywiście. To była tylko Kryśka Sobiesiak. Zapomniałem, że ona też się zapowiedziała na ten dzień. Trzymała drzwi otwarte, a ziąb ciągnął korytarzem.

– Może byś zamknęła? – powiedziałem.

Nie posłuchała. Oglądała się za czymś na ulicy.

– A ta czego tutaj szukała? – zapytała.

– Słyszałaś, co mówiłem? Nie stać mnie na ogrzewanie całego miasta.

– Tak jest, szefie, już zamykam. Ale co z nią? Chyba pan nie powie, że ona też? To by dopiero było!

Kryśka Sobiesiak nie należała do tych, którzy samowolnie przyznawali sobie prawo do nazywania mnie „tatkiem”. Nigdy nawet nie próbowała. Doceniałem to. „Szefie” brzmiało dużo lepiej.

– Znasz ją? – spytałem.

– Znam, nie znam. Za dużo powiedziane. Sąsiadka, to wszystko. I jeśli o mnie chodzi, to wystarczy.

– Coś ci się w niej nie podoba?

– Nawet dużo.

– A konkretnie?

– Lalunia tatunia. Taka sama jak profesorek. Wyżej sra niż dupę ma.

– Kryśka!

– Pyta pan, szefie, to mówię. Ale jak pan nie chce, to już się zamykam.

– Mów dalej. Tylko bez takich wyrazów.

– Tak jest, szefie. Już nie będę. To co pan chce wiedzieć?

– Tak w ogóle. Więcej szczegółów. Bo że zadziera nosa, to już wiem.

– To nie tak.

– Dopiero co powiedziałaś…

– Inaczej powiedziałam. Ale panu się nie spodobało.

– Ujęłaś to inaczej, ale miałaś na myśli, że zadziera nosa, prawda? Tak to nazywają ludzie dobrze wychowani.

– To nie tak – powtórzyła. – Na odwrót. Ona się wysila, żeby pokazać, jaka z niej równa babka. Robi, co może, żeby się zakumplować.

– Może byłoby warto? Przydałaby ci się przyjaciółka.

– Może. Ale ona? Chyba pan żartuje, szefie. Taka prawiczka? O czym ja bym z nią gadała?

– A ze mną pogadasz? O niej? Ale naprawdę szczerze?

– W ramach terapii?

– Oczywiście. Wszystko w ramach terapii.

Fakt, że terapeuta ze mnie dość nietypowy. Często zachowuję się nie tak, jak zalecają w książkach. To znaczy w tych książkach, z którymi się nie zgadzam. Szczerze mówiąc, powiernikiem pijaków i ćpunów zostałem z przypadku. Może nawet nie tyle z przypadku, ile z głupoty. Za młodu miałem trochę naiwne wyobrażenie o świecie. Zmarnowałem parę lat życia na różne niepotrzebne studia, które zaczynałem i rzucałem, kiedy się okazywało, że to znowu nie to. Wreszcie wykombinowałem, że może by tak zostać pisarzem.

Wydawało mi się, że pisanie powinno być zajęciem dość łatwym; trzeba tylko mieć coś wystarczająco ciekawego do opowiedzenia. Po namyśle uznałem, że idealnie się do tego nada życie narkomanów. W tamtych czasach był to temat w Polsce prawie dziewiczy. Niewiele wcześniej obowiązywała jeszcze oficjalna wersja, że w krajach budujących socjalizm żadnej narkomanii nie ma. W Berlinie, owszem, ale tylko w tym zachodnim, kapitalistycznym, o czym opowiadała wydana także po polsku książka My, dzieci z dworca ZOO. Później zaczęło się przebąkiwać półgębkiem, że może i u nas są jakieś ćpuny, ale to tylko margines. A gdyby tak ten margines opisać? Nie byłem aż tak zawzięty, żeby pójść w ślady Christiane F. i zacząć dawać sobie samemu w żyłę, żeby się przekonać, jak to jest. Na własny użytek wolałem pozostać przy tradycyjnej polskiej żytniej z kłosem. Narkomanów, uznałem, wystarczy mi poobserwować z zewnątrz. W tym celu zostałem wolontariuszem w jednym z pierwszych w Polsce ośrodków. Myślałem, że popracuję pół roku, rok i wystarczy.

No i ugrzązłem na całe życie.

Nigdy nie napisałem książki o narkomanach. W ogóle żadnej książki nie napisałem. Ale pozostał mi nawyk robienia notatek na temat pacjentów. Część z tych zapisków daleko wykracza poza zawodową konieczność. Niektóre z nich rozrosły się w całe historie. Na razie wszystkie pozostają w mojej szufladzie. Ale kto wie, może kiedyś…2

Żyjesz tak, jakby nie było Boga!

W upalne dni lipca głos niósł się przez otwarte okno, odbijał od ścian czworoboku kamienic, wpadał przez inne otwarte okna i ogłaszał wszystkim sąsiadom, bliższym i dalszym, że Kryśka Sobiesiak żyje, jakby nie było Boga.

Sąsiedzi wiedzieli i bez tego, jak żyje Kryśka. Upały trwały od kilku tygodni i przez cały ten czas, dopóki jej matka nie wróciła z podróży w interesach, z tego samego okna dobiegały po nocach wrzaski Kryśki, która w rozkoszy zapamiętywała się tak bardzo, że nic sobie nie robiła z tego, że słyszy ją pół ulicy. I Agnieszka za ścianą.

Pani Sobiesiak i jej córka wprowadziły się pod koniec poprzedniego lata. Zamieszkały w sąsiednim mieszkaniu; balkony od strony podwórza sąsiadowały z sobą. Była to stara kamienica w centrum Krakowa, z oficyną i sporym ogrodem, pośrodku którego rosła wiekowa lipa. Kamienicę nazywano „profesorską”, bo wkrótce po wojnie zakwaterowano w niej pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dopiero od niedawna zaczęli się pojawiać nowi lokatorzy, o których profesorowa Żabicka, wdowa po matematyku Józefie, mawiała, że to „nie wiadomo kto”. A historyk Jasiński prostował, że „wiadomo, hołota”.

Przez otwarte drzwi balkonowe Agnieszka słyszała, jak rozmawiali na ławeczce pod lipą. Oboje mówili tak głośno, jakby chcieli wszystkich sąsiadów poinformować o swoim zdaniu na ten temat. Żabicka przekonywała, że prawdziwa hołota była w czterdziestym piątym. Ta, która już następnego dnia po ucieczce Niemców z Krakowa przed Armią Czerwoną wtargnęła jak szarańcza do miasta i rzuciła się zajmować mieszkania po Żydach. Jasiński protestował, że tamta hołota miała przynajmniej ambicje, aby z biegiem czasu dorównać wyższym warstwom społecznym. Ta dzisiejsza, nowobogacka, ma wszystko w pogardzie, wierząc wyłącznie w siłę swoich podejrzanych pieniędzy.

Jednakże jeśli chodziło o panią Sobiesiak, powstrzymywali się od nazywania jej „hołotą”, mimo ekscesów, jakie urządzała jej córka. Pani Sobiesiak okazała się bowiem osobą religijną. Profesorowa Żabicka zrobiła rozpoznanie, po którym rozniosła po kamienicy wieść, że pani Sobiesiak przechowuje w mieszkaniu prawdziwą relikwię świętej Urszuli Ledóchowskiej, nitkę z jej habitu, którą trzyma w złoconym puzderku na etażerce. Nie mogła więc być złą kobietą, choć ta córeczka!… Mimo wszystko wydawało się, że nawet najbardziej konserwatywne skrzydło kamienicy skłaniało się bardziej ku współczuciu dla pani Sobiesiak niż ku jej potępianiu. Krzyki rozpaczy nieszczęsnej matki, której córka żyła, jakby nie było Boga, musiały poruszyć serca. Nawet wdowy po profesorze Żabickim, choć nie była to osoba wyrozumiała.

Rodzice Agnieszki, mimo że zasiedzieli w kamienicy profesorskiej od dawna, nie mogli liczyć na pobłażliwość profesorowej. Na ukłony ojca Agnieszki Żabicka ledwo odpowiadała, nawet kiedy Antoni Lasota legitymował się już tytułem profesora zwyczajnego. Jego żony starała się nie zauważać w ogóle, uważając ją najwyraźniej za „nie wiadomo kogo”. Z dwóch co najmniej powodów.

Janina Lasotowa była wziętą adwokatką. Miała własną kancelarię, zatrudniała kilku prawników, prowadziła trudne sprawy cywilne. Słowem, widziało się gołym okiem, że powodzi się jej bardzo dobrze. To wystarczyło, aby profesorowa uznała, że matka Agnieszki „upasła się na ludzkiej krzywdzie”. Na domiar wszystkiego kiedyś miała odwagę bronić pewnej artystki oskarżonej o obrazę uczuć religijnych. Była to jedna z niewielu spraw, które przegrała, a w dodatku zarobiła nią na jeszcze większą niechęć takich pań jak profesorowa Żabicka.

Matka Agnieszki miała też niewłaściwe pochodzenie. Jej dziadek, a pradziadek Agnieszki, filozof Roman Dobrowolski, należał przed laty do czołowych polskich marksistów. I choć później nawrócił się na katolicki personalizm, Żabicka nigdy nie przestała nim pogardzać. W dodatku jego córka Karolina dała się poznać połowie Krakowa jako ateistka, hipiska i bohaterka skandali, aż w pewnych kręgach przylgnęło do niej przezwisko „Karolcia Grzesznica”. Matka Agnieszki była nieślubnym owocem jednego z jej licznych występków. Na kogo taka osoba mogła wychować córkę? A wnuczkę?

Leżąc nocą pod otwartym oknem swego pokoju, Agnieszka słuchała odgłosów awantury w sąsiednim mieszkaniu i zadawała sobie pytanie, że skoro pani Sobiesiak takie oskarżenia rzuca pod adresem Kryśki, to co dopiero musi myśleć o niej i jej rodzicach? Oni to dopiero żyli, jakby nie było Boga! Profesor Lasota ze swoją bezbożnością afiszował się nawet w wywiadach dla prasy i telewizji. Agnieszka w ogóle się nie przejmowała tym, co sobie o niej myśli Żabicka, oschła staruszka, kochająca tylko swoje koty, czy stary ględa Jasiński, dla którego czas zatrzymał się w mrokach dwudziestego wieku. Ani Sobiesiakowa ze swoją relikwią w złoconym puzderku. Nie rozumiała tylko, dlaczego Kryśka patrzy na nią spode łba, jakby też miała jej coś za złe.

Agnieszka nie wierzyła w Boga, bo jako mała dziewczynka uwierzyła ojcu. Komu innemu miałaby wierzyć? Ojciec był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego wtedy znała. Wcale nie naśmiewał się z ludzi, którzy żyli tak, jakby Bóg był. Czasem nawet wzdychał, że gdyby Bóg istniał, wszystko byłoby łatwiejsze. Teraz już nie był to dla niej problem, kiedyś tak. W pierwszych latach podstawówki, gdy zaczęła zdawać sobie sprawę, że różni się od innych dzieci, a jej rodzice nie są podobni do innych rodziców. Czuła, że nie powinna o to pytać, ale któregoś dnia w końcu się odważyła.

– A dlaczego my właściwie nie chodzimy do kościoła?

Już w następnej chwili pożałowała swojego pytania, widząc panikę, w jaką wpadli rodzice. Zaczęli coś niezdarnie tłumaczyć, czego nawet nie słuchała. Teraz już wolałaby, żeby raczej nic nie mówili. Jedna babcia Karolka nie straciła głowy.

– No i co się tak jąkacie? Przecież Agnisia nie jest głupia. Powiedzcie jej otwarcie, że religia to opium dla ludu i już.

Ojciec skrzywił się z niesmakiem.

– Mogłaby mama nie powtarzać tych bzdur? Przynajmniej przy dziecku.

Agnieszka już wcześniej zauważyła, że kiedy ojciec zwraca się do babci Karolki w trzeciej osobie i nazywa ją „mamą”, znaczy, że jest na nią zły. Zwykle mówił do niej po imieniu, bo tak sobie życzyła.

– Nie bądź takim hipokrytą, Antosiu. Masz rację, że nasz stary poczciwy Marks przeważnie opowiadał pierdoły, ale akurat w tej sprawie się nie mylił. Udajesz takiego postępowca, a w gruncie rzeczy trzęsiesz spodniami przed czarnymi. Jak wszyscy w tym nieszczęsnym kraju.

Agnieszka wtedy nie miała pojęcia, ani kim jest ten jakiś stary pan Marks, ani przed jakimi „czarnymi” miałby trząść spodniami jej tato. Jedynymi czarnymi, jacy jej się kojarzyli, byli obywatele Nigerii, zajmujący się nielegalnym handlem pod Stadionem Dziesięciolecia w Warszawie. Widziała niedawno w telewizji, jak się szarpali z policjantami. A jednak dziwnie dobrze zapamiętała słowa babci, które, nawiasem mówiąc, niezbyt rozumiała. Właściwie przez jakiś czas nie zdawała sobie nawet sprawy, że je pamięta. Aż w którąś niedzielę zaczepiły ją córki dozorczyni Klimkowej. Nie pierwszy raz. Trzy nieznośne dziewuchy nie dawały jej spokoju, od kiedy zaczęła wychodzić do ogrodu sama, bez żadnego z rodziców. Ale z takim atakiem jeszcze się nie spotkała.

– Ty, Lasota, co tak zadzierasz nosa, co? Wielkie państwo, a do kościoła nie chodzą! Kociara!

W pierwszej chwili zaniemówiła i chciała uciec bez słowa, ale nie była w stanie się poruszyć. Wreszcie coś się w niej odblokowało i krzyknęło samo:

– Idiotki! Religia to opium dla ludu!

Wciąż leżąc w ciemności. Agnieszka uśmiechnęła się na wspomnienie zamieszania, jakie nastąpiło później, w domu. Jedna babcia Karolka śmiała się i pocieszała ją, że nie trzeba się przejmować głupimi córkami stróżki ani spojrzeniami, jakimi obrzucają ich teraz niektórzy sąsiedzi. Agnieszce jednak było przykro patrzeć, jak martwi się tym ojciec. Dopiero budował fundamenty swojej kariery i bardzo zależało mu na wizerunku uczonego o zdecydowanym spojrzeniu na świat, jednak szanującego odmienne poglądy. Zwłaszcza jeśli chodziło o religię. To zrozumiała dopiero znacznie później; wtedy tylko widziała, jak on się tym gryzie. Ale to było kiedyś. Dawno już przestała żałować ojca. Nie było zresztą powodu. Ostatnio radził sobie doskonale.

Powoli zapadała w sen przy wtórze cichnącej za ścianą kłótni. Pomyślała, że widocznie Kryśka jest już zbyt zmęczona seksem i pijana, aby mieć siłę dłużej kłócić się z matką. Agnieszka miała ochotę wyskoczyć na balkon i krzyknąć na cały głos: „Kryśka, nie łam się! Religia to opium dla ludu!”. Wiedziała, że nigdy by się na to nie zdobyła. Ale zabawnie było to sobie wyobrazić.

Obudził ją łoskot. Wyrwana ze snu, z trudem odzyskiwała świadomość, zanim przypomniała sobie, że jest w domu sama, rodzice wyjechali, a hałas musi pochodzić zza ściany. Chwilę trwała cisza, a potem znów rumor, tym razem jakby spadających na podłogę garnków i tłukących się talerzy. A po chwili głos Sobiesiakowej:

– Na miłość boską, co ty znów wyprawiasz?

I wściekła odpowiedź Kryśki:

– Gdzie to schowałaś, co?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Dobrze wiesz, stara wiedźmo! Powiesz gdzie czy mam dalej szukać? Gdzie to jest?

– Nie ma. Wylałam.

– Co zrobiłaś? Nie wierzę. Kłamiesz! Widzę, że kłamiesz! Gdzie to jest, słyszysz?

– Nie wolno ci…

– Nie ty mi będziesz mówiła, co mi wolno, a co mi nie wolno!

– Na razie mieszkasz w moim domu i żyjesz za moje pieniądze!

– Ja się na świat nie prosiłam! A, już wiem! Tam schowałaś.

Kłótnia oddaliła się w głąb mieszkania, a potem znów rozległa się bliżej.

– Nie rób tego, proszę cię!

Agnieszka zeskoczyła z tapczanu, boso wybiegła do przedpokoju.

W sąsiednim mieszkaniu coś przewalało się po podłodze. Potem rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

– I co zrobiłaś? Co zrobiłaś, stara zdziro? Zabiję cię!

U Sobiesiakowej trzasnęły drzwi, a zaraz potem rozległo się łomotanie do mieszkania Lasotów. Tak gwałtowne, że Agnieszka aż się cofnęła.

– Na pomoc! Proszę mi pomóc!

Agnieszce trudno było potem zrozumieć własne zachowanie. Powinna być przecież ostrożniejsza. A jednak już po pierwszym wezwaniu przekręciła zamek, szarpnęła klamkę i bez wahania stanęła na progu, nie zważając na to, że ma na sobie tylko nocną koszulę, prześwitującą w świetle mocnej żarówki nad schodami.

To, co zobaczyła, mogłoby ją rozśmieszyć, gdyby była mniej zdenerwowana. Sobiesiakowa mocowała się z uchylonymi drzwiami od swojego mieszkania, trzymając stopę w szparze, podczas gdy z drugiej strony Kryśka próbowała je zatrzasnąć, uderzając w nie całym ciałem. Stopa Sobiesiakowej musiała na tym bardzo cierpieć, bo za każdym uderzeniem sąsiadka krzyczała z bólu. Jednak nogi nie zabierała.

– Proszę tak nie stać, tylko mi pomóc! Nie słyszy pani, że moja córka dostała szału? Zrobi sobie krzywdę, jeśli ktoś jej nie powstrzyma!

– Prędzej tobie zrobię krzywdę, zdziro! – rozległo się z tamtej strony drzwi.

Luka w nich powiększyła się; ukazała się w niej zakrwawiona dłoń trzymająca rozbitą butelkę i dźgająca nią na oślep przez szparę. Sobiesiakowa się uchyliła, ale jej noga uparcie tkwiła w drzwiach.

– Na co pani czeka? Niech pani wezwie policję!

Agnieszka była przerażona, ale zareagowała w sposób zaskakujący, nawet dla siebie samej. Zamiast schronić się w głębi mieszkania i zrobić to, czego domagała się sąsiadka, wyskoczyła na korytarz. We dwie naraz naparły na drzwi, które ustąpiły gwałtownie, uderzając z hukiem o ścianę w przedpokoju. Po tamtej stronie Kryśka straciła równowagę i runęła na podłogę. Zabłysło światło pod sufitem i Agnieszka zobaczyła ją siedzącą przy ścianie, w samych majtkach i poplamionym krwią podkoszulku. Kryśka daremnie usiłowała się podźwignąć, wciąż wyciągając przed siebie szczątek rozbitej butelki, jakby chciała się nim zasłonić. Sobiesiakowa krzyczała:

– No, na co pani jeszcze czeka? Niech pani dzwoni!

– Niechże się pani wreszcie uspokoi! – usłyszała Agnieszka własny zniecierpliwiony głos. – Tu nie jest potrzebna żadna policja!

Obie sąsiadki zareagowały zaskoczeniem. Starsza posłusznie zamilkła. Młodsza popatrzyła na Agnieszkę niezbyt przytomnie.

– A ty czego tu szukasz?

Agnieszka wyciągnęła rękę.

– Oddaj mi to. Przecież nie chcesz zrobić nikomu krzywdy.

– Ty co? Jeszcze jedna święta Urszula Ledóchowska?

– Ja? Święta?

Kryśka zdobyła się na krzywy uśmiech.

– Faktycznie. Co ja gadam! Córunia Antychrysta. W takim razie co cię to obchodzi?

– Jestem po twojej stronie.

– Chyba cię porąbało, wiesz?

Kryśka opadła na podłogę i przewróciła się na bok, jakby się układała do snu. Agnieszka skorzystała z okazji i ostrożnie wyjęła jej rozbitą butelkę z ręki.

– Trzeba ci opatrzyć skaleczenia – powiedziała.

– Spadaj już, kretynko! – wybełkotała Kryśka Sobiesiak i zachrapała.

Przez kilka dni sąsiadki nie pokazywały się; w ich mieszkaniu nie było już słychać kłótni. Tylko odgłosy spuszczania wody w ubikacji dowodziły, że nie wydarzyła się tam żadna tragedia. Wreszcie któregoś dnia Agnieszka wpadła na Kryśkę w sieni. Spróbowała się serdecznie przywitać, ale w oczach tamtej nie dojrzała zachęty.

– Chyba powinnam ci podziękować, tak? No więc dziękuję. W porządku? Ale na drugi raz się nie wtrącaj, bo oberwiesz.

POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: