Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Woły robocze: Obrazki z życia poczciwców - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Woły robocze: Obrazki z życia poczciwców - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­raz­ki z ży­cia po­czciw­ców

PRZEZ

A. Wil­czyń­skie­go

Au­to­ra Kło­po­tów Sta­re­go Ko­men­dan­ta,

WAR­SZA­WA.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa,

1882.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàüà, 22 Àïðåëÿ 1881 ãîäà.

WSTĘP.

Z góry się za­strze­gam prze­ciw wszel­kim pre­ten­sy­om, z ja­kie­mi, z ty­tu­łu po­wyż­sze­go na­pi­su chcia­no­by się do mnie przy­cze­pić. Wiem i uzna­ję to, że na­sza Ga­li­cya, a przedew­szyst­kiem wschod­nia jej po­ło­wa, gor­li­wie zaj­mu­je się ho­dow­lą tych zwie­rząt ro­ga­tych, zwa­nych wo­ła­mi, któ­rym nadaw­szy ile moż­no­ści przy­zwo­itą po­wierz­chow­ność, wy­sy­ła je na po­ży­tek niem­ców do Wied­nia. Pod wzglę­dem więc trak­to­wa­nia tej spra­wy z całą zna­jo­mo­ścią przed­mio­tu, ustę­pu­ję pierw­szeń­stwa c… k… ga­li­cyj­skie­mu To­wa­rzy­stwu go­spo­dar­skie­mu i in­nym wła­dzom pra­cu­ją­cym nad po­lep­sze­niem do­bro­by­tu au­stry­ac­kie­go, tem­bar­dziej, że w ostat­nich cza­sach, pie­ką­ca ta kwe­stya wo­ło­wa do­sta­ła się już do mi­ni­ste­ry­um i na stół wy­so­kiej Izby po­sel­skiej w Wied­niu.

Kie zwa­ża­jąc na to, że bar­dzo czę­sto nie go­dzę się (no­ta­be­ne w my­śli) z za­pa­try­wa­nia­mi in – te­li­gen­cyi na­szej na przy­szłe losy Ga­li­cyi, jed­nak przy­zna­ję, że te­raz, kie­dy szło o taką przy­szłość by­dła ro­ga­te­go, rzecz zo­sta­ła do­kład­nie prze­dys­ku­to­wa­ną, z całą świa­do­mo­ścią wszel­kich hu­ma­ni­tar­no-ky­gie­nicz­nych prze­pi­sów, i o szpi­ta­lach czy­li za­kła­dach kon­tu­ma­cyj­nych dla by­dła i o we­te­ry­na­rzach i szko­le we­te­ry­na­ryj­nej, o prze­wo­zie, o środ­kach lecz­ni­czych i in­nych wa­run­kach zdro­we­go a we­so­łe­go roz­ro­stu tych zwie­rząt. Na­wet dla ochro­nie­nia ich od złe­go to­wa­rzy­stwa z ma­ło­cy­wi­li­zo­wa­ny­mi są­sia­da­mi ze ste­pów, zde­cy­do­wa­no za­mknąć gra­ni­cę dla tych ostat­nich, aby cza­sa­mi nie wnio­sły tu ni­bi­li­stycz­nej za­ra­zy zwa­nej księ­go­su­szem.

Jed­na tyl­ko oko­licz­ność, a ra­czej pe­wien fa­wor dla opa­sów od­gry­wa­ją­cych bądź­co­bądź rolę ary­sto­kra­tów mię­dzy by­dlę­ta­mi, dla któ­rych wy­łącz­nie te wszyst­kie za­bie­gi są po­świę­co­ne, mo­gły­by mnie znie­wo­lić do wzię­cia w obro­nę bied­nych wo­łów ro­bo­czych, o któ­rych wca­le nie było mowy. Mógł­bym, gdy­bym już ko­niecz­nie chciał szu­kać sła­wy, czy­li guza na­tem polu, za­agi­to­wać zwo­ła­nie nad­zwy­czaj­ne­go po­sie­dze­nia To­wa­rzy­stwa opie­ki nad zwie­rzę­ta­mi, a przed­sta­wiw­szy mu do­ty­kal­nie wszyst­kie ze­psu­te kar­ki za­po­mnia­nych ulu­bień­ców ga­li­cyj­skich, po­ka­zaw­szy te na­rzę­dzia tor­tu­ry, owe od­wiecz­ne jarz­ma, w któ­re się do­tąd na­sze woły za­przę­ga, mo­że­bym wy­jed­nał wy­sto­so­wa­nie me­mo­ry­ału do wy­so­kie­go sej­mu kra­jo­we­go, aby po­dob­nie jak dla kóz i świ­sta­ków, ryb i pta­ków, uchwa­lił nową usta­wę by­dlę­cą dla ochro­nie­nia wo­ło­wych kar­ków od bar­ba­rzyń­skie­go jarz­ma. Wszyst­ko to, po­wta­rzam, mógł­bym, gdy­bym miał od­wa­gę cy­wil­ną do kan­dy­do­wa­nia na wiel­kie­go czło­wie­ka, a przy­tem dar zwo­ły­wa­nia zgro­ma­dzeń, or­ga­ni­zo­wa­nia sto­wa­rzy­szeń i za­kła­da­nia dla nich spe­cy­al­nych or­ga­nów. Lecz po­nie­waż tego wszyst­kie­go nie mam i nie cie­szę się re­kla­mą pra­sy miej­sco­wej, za­tem z bo­le­ścią ser­ca daję temu po­kój, bio­rę się do rze­czy mniej gło­śnej, to jest do stu­dy­ów in­nych stwo­rzeń Bo­skich, mniej uprzy­wi­le­jo­wa­nych od zwie­rząt, to jest do wo­łów ro­bo­czych ludz­kich, orzą­cych przez całe ży­cie dla po­żyt­ku i uszczę­śli­wie­nia in­nych. Cho­dzą oni tak­że w jarz­mie, w któ­re ich wy­zy­sku­ją­ca stro­na bez li­to­ści ubie­ra, a któ­rych od­szu­kać bar­dzo ła­two we wszyst­kich sta­nach, we wszyst­kich za­ję­ciach i we wszyst­kich miej­scach.

Moje woły ro­bo­cze, zwy­kle nie mają ro­gów (chy­ba cza­sa­mi mał­żeń­skie). Są tak samo jak ich pier­wo­wzo­ry bar­dzo ła­god­ne­go tem­pe­ra­men­tu, cier­pli­wo­ści nie­sły­cha­nej i praw­dzi­wie wo­lej wy­traw­no­ści. Za­mło­du cza­sa­mi bry­ka­ją, ale to bar­dzo nie­win­nie; lecz za to kie­dy się wło­żą do płu­ga z całą ule­gło­ścią dają się za­przę­gać w każ­dej chwi­li a małe dzie­ci na­wet mogą nie­mi po­wo­do­wać. Na­tu­ral­nie, że w ta­kich oko­licz­no­ściach rzad­ko kie­dy tyją, że mają fi­zy­ogno­mię za­my­ślo­ną, a przy koń­cu ży­cia, dla bra­ku cza­su uczą się prze­żu­wać po nocy to, cze­go w dzień nie mo­gli spo­żyć.

Woły ro­bo­cze ludz­kie dzie­lą się zwy­kle na dwa wiel­kie dzia­ły: wo­łów ro­bo­czych fa­mi­lij­nych i wo­łów ro­bo­czych pu­blicz­nych. Każ­dy dział ma znów swo­je ro­dza­je, ro­dzaj ga­tun­ki, a ga­tu­nek od­mia­ny. Pra­gnąc moje stu­dy­um uczy­nić ile moż­na do­kład­nem, mu­szę trak­to­wać każ­dy dział po po­rząd­ku; za­czy­nam więc od pierw­sze­go.

DZIAŁ FA­MI­LIJ­NY.

Cha­rak­te­ry­stycz­ne ce­chy tego dzia­łu są: nie­zwy­kła tkli­wość ser­ca po­cho­dzą­ca z wie­kiem w śla­ma­zar­ność, wzrok krót­ki, nie się­ga­ją­cy da­lej poza fa­mi­lię, wy­gó­ro­wa­ne po­ję­cia, zwy­kle na­by­te, o obo­wiąz­kach ro­dzin­nych, nie­skoń­czo­na mi­łość wszyst­kie­go co swo­je, za­mi­ło­wa­nie spo­ko­ju i nie­ogra­ni­czo­na wia­ra w wiel­ką przy­szłość fa­mi­lii.

Dział ten roz­pa­da się zwy­kle na czte­ry ro­dza­je wo­łów ro­bo­czych, a te re­pre­zen­tu­ją; a) wół ro­bo­czy oj­ciec, b) wół ro­bo­czy mąż, c) wół ro­bo­czy syn i d) dość rzad­ki, jed­nak w Pol­sce czę­ściej spo­ty­ka­ny, wół ro­bo­czy opie­kun.

Li­czę na po­bła­ża­nie czy­tel­ni­ków, że nie będą wy­ma­gać, abym za­pusz­czał się tu­taj w dal­sze roz­ga­tun­ko­wa­nie tych ro­dza­jów, któ­re mu­sia­ło­by do­tknąć wszel­kich sta­nów i po­ło­żeń so­cy­al­nych, wśród któ­rych każ­dy po­je­dyn­czy okaz prze­by­wa. Za da­niem obec­nych szki­ców mo­ich jest tyl­ko rzu­ce­nie ogól­nych pod­staw do tak zaj­mu­ją­cej i wiel­ce cie­ka­wej na­uki o wo­łach ro­bo­czych ludz­kich, za­tem po­zo­sta­wia­jąc in­nym roz­wi­ja­nie w tym kie­run­ku dal­szych ba­dań, po­wa­żę się przed­sta­wić wy­nik dłu­go­let­nich ob­ser­wa­cyj mo­ich nad oby­cza­ja­mi i zwy­cza­ja­mi nie­któ­rych osob­ni­ków i za­czy­nam od ojca.

I.

Wół ro­bo­czy-Oj­ciec.

Pierw­szeń­stwo w tym ro­dza­ju na­le­ży się szlach­cie wiej­skiej, raz że naj­wię­cej ma ona ry­sów cha­rak­te­ry­stycz­nych odzie­dzi­czo­nych po przod­kach; po­wtó­re, że z kon­ser­wa­tyw­ną za­cie­kło­ścią pie­lę­gnu­je do­tąd swo­ją rasę, co wła­śnie do ba­dań mo­ich naj­wię­cej się na­da­je.

Weź­my na­przy­kład ta­kie­go pana Jac­ka z Bo­cheń­skie­go, któ­ry wa­go­nem trze­ciej kla­sy po­dą­ża do Lwo­wa dla za­si­le­nia kasy naj­star­sze­go syna prak­ty­ku­ją­ce­go na sta­ro­stę w jed­nem z biur rzą­do­wych. Chło­piec to jak ma­lo­wa­ny, ro­zu­mie się nie sta­ry Ja­cek, ale jego syn, cze­ka­ją­cy wła­śnie na papę w dwor­cu ko­lei że­la­znej. Z ma­te­ma­tycz­ną ści­sło­ścią (jak­by ukoń­czył tech­ni­kę), roz­dzie­lo­ne ma wło­sy na środ­ku gło­wy z ma­leń­ką grzyw­ką na czo­le, co mu już na­da­je po­zór mło­de­go bycz­ka z uspo­so­bie­niem bo­ry­ka­nia się z przy­szłą ka­ry­erą. Pod no­sem za­czy­na­ją sy­pać się bia­łe jak len wą­się­ta, na szyi wi­szą bi­no­kle, koł­nie­rzy­ki od­wi­nię­te wi­chro­wa­to, a w ja­snym cent­ko­wa­nym kra­wa­cie za­kry­wa­ją­cym męż­ne pier­si, tkwi śpil­ka z pod­ko­wą i ba­tem, jako sym­bol, źe pan Zdzi­sław, mimo mło­de­go wie­ku swe­go, ku­tym już jest na wszyst­kie czte­ry nogi, i po­tra­fi los pod­ci­nać z fan­ta­zyą. Przy otwar­tej głę­bo­ko ka­mi­zel­ce wi­szą łań­cusz­ki od ze­gar­ka na obie stro­ny; ża­kie­ta ja­sna, roz­cho­dzą­ca się hy­per­bo­la­mi poza nie­go, ma re­gu­lar­ne bron­zo­we prę­gi w ro­dza­ju pręg, ja­kie zdo­bią praw­dzi­wą pi­jaw­kę. Mło­dy aspi­rant na sta­ro­stę, po­dob­nie, jak pe­wien hra­bia, za­gi­na dla oszczęd­no­ści maj­tecz­ki na dole, choć bło­ta wca­le nie ma na dwo­rze, bo to od­kry­wa ja­sno cze­ko­la­do­we suk­no spi­cza­stych bu­ci­ków, bę­dą­cych te­raz w mo­dzie.

Na pe­ro­nie dano znak, źe po­ciąg się przy­bli­ża, i gdy po­waż­ny por­tier drzwi otwo­rzył, jed­nym z pierw­szych jest za­sa­pa­ny i przy­gar­bio­ny pan Ja­cek w wy­ru­dzia­łych jak sta­ry pies szo­pach. Po­czci­wy szlach­cic dla oszczęd­no­ści dźwi­ga w oby­dwu rę­kach po­dróż­ne tło­mo­ki, a pod pa­chą ma jesz­cze próż­ną bu­tel­kę po wy­pi­tej ka­wie, w któ­rą go imość do­bro­dziej­ka, pani Jac­ko­wa, na dro­gę za­opa­trzy­ła…

– Jak się masz Zy­siu, jak się masz moje dziec­ko!–woła sta­ry sta­wia­jąc pa­kun­ki na zie­mi, a gar­ścią ob­cie­ra­jąc wąsy do po­ca­ło­wa­nia syna. Róż­ne pięk­no­ści prze­cho­dzą obok i po­trą­ca­ją sta­re­go, Zdzi­sio chciał­by po­ca­ło­wać ojca w rękę, ale że szlach­cic krzy­czy za­gło­śno, więc po­cią­ga­jąc go de­li­kat­nie za rę­kaw, ca­łu­je w ra­mię, po­wta­rza­jąc–pst, pst, nie tak gło­śno, mój oj­cze…

– A weź­no tam je­den wo­rek – mówi sta­ry wpa­tru­jąc się z roz­ko­szą w za­ru­mie­nio­ną twarz syna – bo mi bu­tel­ka z pod pa­chy wy­le­ci, a to szko­da, żeby się stłu­kło… I trze­ba pójść do tej ak­cy­zy, bo tam mat­ka wło­ży­ła tro­chę ma­ter­kla­sów wie­przo­wych.

– Na co ta­kie rze­czy?

– Ba ba, na co? – tyl­ko spro­bu­jesz tego sal­ce­so­nu, to pal­ce bę­dziesz ob­li­zy­wał… trze­ba coś opła­cić.

Ale gdzież­by taki ele­gant w ja­snych rę­ka­wicz­kach mogł się do­tknąć brud­ne­go wor­ka szla­chec­kie­go…

– Eks­pres! – woła na prze­cho­dzą­ce­go po­słu­ga­cza–we­żno te tło­mo­ki i idź do ak­cy­zy… Nie­chże oj­ciec da klu­cze.

– To już sam mu­szę pójść, moje dziec­ko – rze­cze za­fra­so­wa­ny pan Ja­cek–jesz­cze­by co zgi­nę­ło i tak­by mi po­przew­ra­ca­li wszyst­ko…

I wsa­dziw­szy ową bu­tel­kę do kie­sze­ni fu­tra, pan Ja­cek znów pod­niósł tłu­mo­ki i po­tasz­czył się do biu­ra ak­cy­zy, gdzie bo­ry­ka­jąc się do upa­dłe­go, co do wagi owe­go sal­ce­so­nu i dwóch gar­nusz­ków ma­sła, tar­go­wał się o cenę opła­ty, upew­nia­jąc, że to wszyst­ko nie na han­del, ale dla jego syna Zdzi­sła­wa, przy­szłe­go c… k… sta­ro­sty po­wia­to­we­go.

Sta­ry ko­niecz­nie chciał iść pie­cho­tą, lecz pan Zdzi­sław już za­mó­wił pa­ro­kon­ne­go zna­jo­me­go fia­kra…

– Oj­ciec się zmę­czy, gdzież moż­na – mówi syn za­trzy­mu­jąc się z nim przy po­wo­zie – toż to z pół mili do mia­sta…

– Nic mi nie bę­dzie: dzię­ki Bogu, mam nogi zdro­we: co jato na wsi zro­bię na dzień tej dro­gi, pew­nie ze dwie mile.

– Ale już za­mó­wi­łem, niech oj­ciec sia­da…

– A cóż­to bę­dziesz chciał, mój przy­ja­cie­lu? – pyta pan Ja­cek woź­ni­cy.

– Jest tak­sa z pa­kun­kiem i w nocy pół­to­ra pa­pier­ka.

– Bój­że się ty ran Bo­skich, czło­wie­ku! mnie za te pie­nią­dze, trzy fur­man­ki cały dzień gnój wożą. A toż­to cięż­kie cza­sy w tym roku; kar­to­fle prze­pa­dły, psze­ni­ca nie daje pół kor­ca… gdzież ty masz du­szę, czło­wie­ku!

Mimo wszel­kich dą­sań i gry­ma­sów pana Zdzi­sła­wa, mimo tak rze­czy­wi­stej kom­pro­mi­ta­cyi wo­bec zna­jo­me­go do­roż­ka­rza, sta­ry wy­szu­kał jed­no­kon­kę, za pięć­dzie­siąt cen­tów ugo­dził i wraz z sy­nem po­je­chał do mia­sta… W dro­dze roz­po­czę­ły się dość gło­śne tar­gi o ho­tel, gdzie sta­nąć. Pan Ja­cek ko­niecz­nie chciał do Po­dol­skie­go, pan Zdzi­sław cią­gnął do Zo­rza.

– Mó­wię ci, synu dro­gi, u nas taka w tym roku bie­da, aż strach! I eko­no­ma od­pra­wi­łem i mat­ka ku­char­kę od­pra­wi­ła: sami ro­bie­my wszyst­ko, bo koń­ca z koń­cem nie za­wią­żesz… Ja ci mó­wię, że pra­cu­je­my jak woły, od rana do nocy…

– Pst! pst! – prze­rwał sy­nek po­ka­zu­jąc na do­roż­ka­rza, któ­ry w tę stro­nę cie­ka­we ucho nad­sta­wiał–Co tam kto ma wie­dzieć o tem, co u nas w domu się dzie­je…

– Kie­dy bie­da, jak Boga szcze­rze ko­cham, na co tu w ba­weł­nę ob­wi­jać?

Pan Zdzi­sław o tyle jed­nak prze­mógł ską­pą na­tu­rę ojca, że za­je­cha­no do an­giel­skie­go ho­te­lu, gdzie sta­ry po obej­rze­niu ośmiu nu­me­rów po róż­nych ce­nach i pię­trach, wy­brał po­ko­ik w po­dwó­rzu, gdzieś w sa­mym ką­cie; z nie­bar­dzo przy­jem­nym wi­do­kiem na staj­nie.

Pan Ja­cek może mieć lat sześć­dzie­siąt kil­ka, jest śred­nie­go wzro­stu, bar­czy­sty, ale trzy­ma się po­chy­ło; ztąd oby­wa­tel­ski brzu­szek jego wy­su­wa­jąc się tro­chę nie­pro­por­cy­onal­nie na­przód, daje fi­gu­rze kształt li­te­ry S, bę­dą­cej jak wia­do­mo jed­ną z kwa­li­fi­ka­cyi na urząd po­wia­to­wy. Duża, otwar­ta i czy­sto-pol­ska twarz jego go­re­je ru­mień­cem, wąsy i bród­ka choć ja­sno­blond, jed­nak już si­wie­ją, a po­ły­sku­ją­cą ły­si­nę z gu­zem na środ­ku, ła­ta­ją jak mogą szpa­ko­wa­te ko­smy­ki wło­sów, idą­ce z za uszu ku owe­mu gu­zo­wi. W oczach tyl­ko, w tych wy­pu­kłych i wy­pło­wia­łych nie­bie­skich oczach, mógł­by ktoś do­pa­trzyć pew­nej szla­chet­nej fi­lu­te­ryi, owe­go z głu­pia-frant, coto jak cię pyta o dro­gę na pra­wo, z pew­no­ścią chce je­chać na lewo; – ale ja uprze­dzam czy­tel­ni­ka, że to tyl­ko po­zo­ry: pan Ja­cek w swem ży­ciu krę­tej dro­gi nie znał.

W tej chwi­li jest on nad wy­raz uszczę­śli­wio­ny z oglą­da­nia naj­star­sze­go syna. Nie mo­gąc ode­rwać od nie­go oczu, co chwi­la bie­rze rę­ka­mi oba jego ra­mio­na i przy­pa­tru­je się pa­ni­czo­wi Zdzi­sio­wi i ob­ser­wu­je naj­mniej­szy szcze­gół jego ubra­nia.

– No i coż Zdzi­siu, jak­że tam?

– Bar­dzo do­brze wszyst­ko…

– Pręd­ko co do­sta­niesz?

– Na pro­win­cyą to­bym już miał, ale ja nie chcę wy­słu­gi­wać się w sta­ro­stwie… Siąść, to siąść na do­bre­go ko­nia od­ra­zu…

Sta­ry po­cho­dził po stan­cyi, po­du­mał, a zo­ba­czyw­szy że palą się dwie świe­ce na sto­le, jed­nę za­ga­sił.

– Nam i przy jed­nej bę­dzie do­brze, a to oni za­raz dwa­dzie­ścia cen­tów ra­chu­ją… Hej, hej–woła na słu­żą­ce­go uchy­la­jąc drzwi na ku­ry­tarz–słu­chaj­no mój ty, przy­nieś tu piwa dwa kuf elki…

– Na co, oj­cze, piwa?

– Zje­my so­bie do­sko­na­łą ko­la­cyj­kę! Mam tu sal­ce­son, mam ca­łe­go ku­ra­ka, chleb, ma­sło..

Ale fi! kto to wi­dzał?–prze­ry­wa syn–pój­dzie­my na dół do re­stau­ra­cyi…

– A a a ja nie mogę, ubra­nia nie mam… Wi­dzisz, ja po go­spo­dar­sku, w ko­żusz­ku… Mu­si­my ju­tro pójść do kraw­ca, każę so­bie zro­bić sur­du­cik…

– Na co to ojcu? Na wsi co po lep­szem ubra­niu…

– Hm, za­wsze ja­koś wy­pa­da… Może trze­ba bę­dzie iść do two­je­go kon­sy­lia­rza…

– Ej, to nie po­trzeb­ne, pro­tek­cya ojca jesz­cze­by mi za­szko­dzi­ła. A tu zno­wu obe­drą za sur­dut, kie­dy tam w Boch­ni da­le­ko ta­niej bę­dzie…

Przy­nie­śli owe piwo, pan Ja­cek wy­do­był ma­ter­kla­sy z po­dróż­ne­go wor­ka, wy­do­był my­śliw­ski scy­zo­ryk i za­czął kra­jać ener­gicz­nie ów prze­chwa­lo­ny sal­ce­son, z któ­re­go tłu­sty sok przez pal­ce mu ka­pie.

– Spro­buj Zdzi­siu, ja­kie to do­bre–mówi za­ja­da­jąc z oso­bliw­szem mla­ska­niem.

Lecz wi­dać, że ten wzo­ro­wy ape­tyt sta­re­go nie od­dzia­ły­wa ja­koś na syna, bo za­wo­ław­szy kel­ne­ra, każe so­bie przy­nieść por­cyę bef­szty­ku z re­stau­ra­cyi.

– Od­zwy­cza­iłeś się od na­sze­go je­dze­nia, hę?…. Jak­że tam u hra­bie­go na owej re­cep­cyi? Pew­nie mo­ści do­bro­dzie­ju mar­ce­pa­ny, pasz­te­ty, hę?

– Her­ba­ta i ciast­ka: nic wię­cej..,

– Pfiu… ja­kie mi ko­la­cye!… W taki spo­sób cóż my? to już chy­ba chleb z solą… My­śla­łem, u hra­bie­go… No, a jak­że to było z tą, księż­nicz­ką, coś pi­sał, hę?… tań­co­wa­łeś?

– Tań­co­wa­łem.

– Tak ją wzią­łeś w pół, mo­ści do­bro­dzie­ju, jak u nas, czy też zda­le­ka przez rę­ka­wicz­ki?…

– Wzią­łem i to do­brze wzią­łem – mówi pan Zdzi­sław z pew­nym try­um­fem.

– A ona co?–pyta szlach­cic pa­ku­jąc duże ka­wał­ki chle­ba do ust, od któ­rych aż mu się po­li­czek wy­py­cha.

– Nic, śmia­ła się… one to lu­bią…

– Ha, ha, ha i śmia­ła się? mó­wisz; księż­nicz­ka się śmia­ła… To ty, mo­ści do­bro­dzie­ju, w górę idziesz, o, idziesz…

– Jesz­cze­bym wy­żej po­szedł, gdy­by było za co…

– A bój się Boga, bo ja ci to mało daję? Pięć­dzie­siąt reń­skich na mie­siąc.

– Cóż­to pięć­dzie­siąt reń­skich: głup­stwo Ja dwa razy tyle wy­da­ję i jesz­cze mi nie wy­star­cza…

– Dwa razy? – po­wta­rza pan Ja­cek wy­trzesz­cza­jąc oczy,–dwa razy po pięć­dzie­siąt: a zką­dże ty masz?

– Jak­to zkąd?–mówi pan Zdzi­sław, oczysz­cza­jąc no­żem po­wierzch­nię bef­szty­ku z żółt­ka, kto – rego nie lubi,–Czy to oj­ciec nie wie zkąd się bie­rze jak kto nie­ma?

– No, no, zkąd?

– Po­ży­czam…

Sta­ry aż pod­sko­czył i za gło­wę się zła­pał…– Ty po­ży­czasz? A gdzież jest taki du­reń, z po­zwo­le­niem, któ­ry­by ci po­ży­czył?…

– Ba, dzie­się­ciu mam ta­kich… Po­rząd­ny mło­dzie­niec i z szy­kiem, za­wsze do­sta­nie pie­nię­dzy aby tyl­ko od­da­wał.

– A zką­dże ty od­dasz?

– Ja? Oj­ciec za­pła­ci…

– Świę­ty Ma­te­uszu pa­tro­nie nasz, ra­tuj­że mnie też, ra­tuj!… Ja mam pła­cić two­je dłu­gi?… Nie, nie, mo­ści do­bro­dzie­ju, ja­kem Ja­cek: cen­ta jed­ne­go nie dam!

– To któż da? Oj­ciec, da­li­bóg, to so­bie jest pa­rad­ny. Trze­ba mnie było od­dać do kraw­ca albo do szew­ca, do ter­mi­nu, to­bym cho­dził boso albo w pan­to­flach i w far­tu­chu, za­miast tu­żur­ka. Ale je­że­li się komu dało edu­ka­cyę i wpusz­cza go się mię­dzy po­rząd­nych lu­dzi, toć trze­ba żeby on miał wszyst­ko, jak się na­le­ży… Chce oj­ciec że­bym by­wał, zna­jo­mo­ści po­rząd­ne ro­bił, z hra­bian­ka­mi tań­co­wał, a to kosz­tu­je..: I tak się do­syć na­bie­du­ję i na­osz­czę­dzam, żeby nie było znać tej bie­dy, a oj­ciec jesz­cze na mnie krzy­czy…

– Zdzi­siu ko­cha­nie, nie krzy­czę…

– Tyl­ko co? Nie będę pła­cił., któż za­pła­ci, ja? Gdy­by oj­ciec był moim sy­nem… to sło­wa­bym nie po­wie­dział.

– Kie­dy wi­dzisz, moje dziec­ko, cięż­ko.. jak Boga ko­cham nie uwie­rzysz jak cięż­ko…

– I ko­muż te­raz lek­ko, a prze­cież lu­dzie mają… Trze­ba się sta­rać, wi­dzi oj­ciec: to trud­na rada.. Ja mu­szę mieć swo­je, co mi się na­le­ży. My­śli oj­ciec, że to tak jak na wsi, zje się byle co, cho­dzi się w byle czem… A tu wszy­scy na cie­bie pa­trzą i każ­dy pal­cem wy­ty­ka… Rę­ka­wicz­ki świe­że mu­szę mieć, cy­ga­ra mu­szę mieć, po­rząd­nie trze­ba miesz­kać i tu pójść i tam pójść i cu­kier­ki i bu­kie­ty i pik­ni­ki i skład­ki… Oj­ciec zna to przy­sło­wie: kie­dy wej­dziesz mię­dzy wro­ny, kra­kaj tak­że jak i ony…

– Hm, żeby to jesz­cze na co się zda­ło? – szep­nie pan Ja­cek wes­tchnąw­szy cięż­ko.

– Musi się zdać! Zo­ba­czy oj­ciec, że nie­dłu­go zo­sta­nę kon­ce­pi­stą, a po­tem ko­mi­sa­rzem, a po­tem se­kre­ta­rzem… i już sta­ro­stą. Przy­jem­nie bę­dzie wte­dy po­wie­dzieć ojcu: mój syn sta­ro­sta.. albo de­le­gat…

– Daj ci Pa­nie Boże, daj!… Ale do tego cza­su ja skap­cu­nie­ję… pię­cio­ro jesz­cze w domu; temu to, temu owo… Sa­lu­sia pro­si, aby już za mąż; żeby oto…

– Coż jej tak pil­ne­go?… żeby pan­ny ze wsi w pięt­na­stu la­tach już le­cia­ły za mąż. Ale na co tu dłu­go ga­dać..- Mam ro­bić ka­ry­erę, to niech ro­bię, a nie to nie…

Jak tam da­lej szła roz­mo­wa ojca z sy­nem, już nie wiem; dość, że kie­dy przy­sze­dłem na dru­gi dzień do pana Jac­ka, zna­my się bo­wiem od­daw­na jako są­sie­dzi i przy­ja­cie­le, za­sta­łem sta­re­go w bar­dzo kwa­śnym hu­mo­rze. Sie­dział za­kło­po­ta­ny przy sto­le, pu­gi­la­res z pie­niędz­mi obok nie­go, ołó­wek w ręku i ar­kusz pa­pie­ru przed nim. Zo­ba­czyw­szy mnie ze­rwał się, pu­gi­la­res czem­prę­dzej scho­wał do kie­sze­ni i za­czął mnie ca­ło­wać z całą ser­decz­no­ścią.

Roz­py­taw­szy wza­jem­nie o żony i każ­de z dzie­ci, mó­wię ja do nie­go:

– A jak­że tam go­spo­dar­stwo?

– Niech go trzy­sta dy­abłów weź­mie i to go­spo­dar­stwo!–po­wia­da dra­piąc się po gło­wie. – Ot, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, gdy­by się kto tra­fił, za­ra­zbym sprze­dał…

– Sły­szę ja to już dzie­sięć lat toż samo z ust są­sia­da do­bro­dzie­ja, a jak przyj­dzie co do cze­go, to są­siad się wy­ma­wiasz.

– Te­raz to na­praw­dę już­bym sprze­dał, jak sza­nu­ję są­sia­da do­bro­dzie­ja: już nie mogę… Co­raz się, mo­ści do­bro­dzie­ju, ob­ci­na­my: i eko­no­ma od­pra­wi­łem, i cugi po­szły do lu­dzi i wszę­dzie ja sam, a i żona moja sama, a tu pa­nie kuso i kuso… Jak się nie zmie­ni na świe­cie, woj­na jaka czy co in­ne­go nie na­stą­pi, to człe­ka dy­abli we­zmą. A do tego jesz­cze klacz mi, pa­nie do­bro­dzie­ju, pa­dła; my­śla­łem sprze­da się w Tar­no­wie, bę­dzie na pro­cen­cik dla są­sia­da do­bro­dzie­ja; mło­da, lat czte­ry, ale przy­py­ta­ła się jej dy­cha­wi­ca: na le­kar­stwa osiem­na­ście reń­skich wy­da­łem i po­szła. Na wio­snę tego roku Ma­ry­nia do­sta­ła kasz­lu, mo­ści do­bro­dzie­ju, ale to ta­kie­go kasz­lu, któ­re­gom jako żywo nie sły­szał: mó­wie są­sia­do­wi, hu­cza­ło jej jak w becz­ce pu­stej. Żona po­wia­da: su­cho­ty, Ja­cu­siu; dok­tor kiwa gło­wą i każe do Szczaw­ni­cy. Coż było ro­bić? po­je­cha­ły wszyst­kie i zno­wu pę­kło pięć­set, aku­rat te same co mia­ły iść na pro­cen­cik dla są­sia­da do­bro­dzie­ja… A tu i Zdzi­sław cią­gnie.

– Wi­du­ję go czę­sto, roz­bi­ja się fia­kra­mi po mie­ście… – prze­ry­wam uśmiech­nię­ty.

– Musi, ko­cha­ny są­sie­dzie do­bro­dzie­ju. Jak już wszedł mię­dzy pa­nów i kie­ru­je się na czło­wie­ka to cóż po­ra­dzisz!… Za­czę­ło się, więc niech idzie da­lej. Ja tam o so­bie nic nie my­ślę, wło­ży­łem się do ro­bo­ty, jak ten wół do jarz­ma, nie przy­mie­rza­jąc; ale niech choć jesz­cze bę­dzie le­piej… "Wszyst­ko te­raz do urzę­du i do urzę­du, są­sie­dzie ła­ska­wy… Na wsi nie ma co ro­bić, wi­dzi są­siad do­bro­dziej; sur­du­ta po­czci­we­go z go­spo­dar­stwa nie spra­wisz: jak Boga ko­cham tak praw­da. Tyl­ko co przy­je­cha­łem, już rano mu­sia­łem dać dwa pa­pier­ki po sto… Tro­chę się hul­taj za­dłu­żył, ale trud­no; jak wle­ziesz mię­dzy wro­ny… To tyl­ko czło­wie­ko­wi ra­du­je ser­ce, że się szel­ma śru­bu­je do­brze… Że­bym ja są­sia­do­wi chciał opo­wie­dzieć wszyst­ko, co on mi tu wczo­raj na­ga­dał, toby się są­siad do­bro­dziej na­śmiał do­wo­li. Gdzie­to tam my daw­niej, ani sły­sze­li o tem: hra­bia to hra­bia, mo­ści do­bro­dzie­ju, ukło­ni­łeś się zda­le­ka, a oni te­raz z nim ty a ty… Sły­szę pa­nie, da­wa­li ja­kiś fig-mig dla pan.

– Pew­nie pik­nik? – wtrą­cam.

– Tak tak pik­nik, w tem ich tam koń­skim domu, czy sali, to po­wia­da szam­pan się lał, jak Boga ko­cham… A jed­nej hra­bian­ce to całą fi­li­żan­kę lo­dów na­pa­ko­wa­li tu… jak są­sia­da do­bro­dzie­ja sza­nu­ję, tu – mówi po­ka­zu­jąc ręką za ka­mi­zel­kę. Nie hun­cwo­ty to ja­kieś, pro­szę ja są­sia­da? Na­cier­pi się czło­wiek to praw­da, na­pra­cu­je, na­bie­du­je, ale przy­najm­niej wy­kie­ru­je chło­pa­ka na czło­wie­ka… Do­sta­nie pen­syj­kę i bę­dzie so­bie kpił ze szlach­ty. Po­wia­dam są­sia­do­wi do­bro­dzie­jo­wi, już­by był ko­mi­sa­rzem żeby chciał.

– I cze­muż nie chciał?

– Bo mu­siał­by je­chać na pro­win­cyę… Sam do­bro­dziej przy­znasz, coby to była za ka­ry­era, a on tu po­sie­dzi jesz­cze ja­kie dwa lata i od­ra­zu bęc na sta­ro­stę… Po fran­cuz­ku ci się tak be­stya wy­uczy­ła, że ci rżnie le­piej niż my po pol­sku, a po­wia­da że te­raz mię­dy pa­na­mi bez fran­cuz­kie­go ani rusz… Z praw­dzi­wą księż­nicz­ką tań­co­wał na balu i kie­dy go się py­ta­łem jak on śmiał, to ci pa­nie do­bro­dzie­ju tyl­ko ręką mach­nął: „Co tam taka księż­nicz­ka, kie­dy goła…” Wi­dzisz jaki to hul­taj mą­dry?… kto ich ta­kiej mą­dro­ści wy­uczył?… U nie­go sto reń­skich, to ba­ga­te­la… po­wia­da „inni mają ty­sią­ce dłu­gów i śpie­wa­ją so­bie.”

– Że też po­ży­cza­ją ta­kim mło­ko­som?–mó­wię obo­jęt­nie.

– To to i mnie w gło­wę nie idzie–od­po­wia­da za­chwy­co­ny pan Ja­cek–ale praw­da jest, bo do­pie­ro co był tu żyd z we­kslem jego na dwie­ście reń­skich. Pod­pi­sał z nim ja­kiś hra­bia jesz­cze młod­szy od nie­go… No i żyd po­wia­da: "ty­siąc­bym dał, ta­kie pięk­ne pa­nicz". A czło­wie­ko­wi jak trze­ba pa­rę­set reń­skich w Boch­ni, to cię tak na­oglą­da­ją, tak wy­ma­ca­ją, mo­ści do­bro­dzie­ju, że gdy­by nie po­dat­ki, czło­wiek­by plu­nął i po­szedł.

Po­nie­waż, jak się czy­tel­ni­cy do­my­śla­ją, mia­łem i ja mały ra­chu­ne­czek z pa­nem Jac­kiem, któ­ry z po­wo­du pad­nię­cia owej kla­czy, z po­wo­du kasz­lu pan­ny Ma­ryi i pik­ni­ków w koń­skim domu, przez Zdzi­sia et Comp, wy­pra­wia­nych, nie mogł być zre­ali­zo­wa­nym; prze­to nie­po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak tyl­ko za­wie­rzyć sło­wu pana Jac­ka, że wszyst­ko to z pro­cen­ta­mi będę miał od­da­ne so­wi­cie po żni­wach. Dla pa­mię­ci jed­nak, wy­pa­da­ło tę spra­wę tro­chę opi­sać, a że jak na złość nie było pa­pie­ru pod ręką, mój są­siad krę­ci się tedy, aby po­słać do mia­sta po czy­sty ar­kusz. Spoj­rzę ja na ko­mo­dę obok róż­nych fla­sze­czek z per­fu­ma­mi, obok kil­ku pach­ną­cych jak za­ra­za my­de­łek, leży ele­ganc­kie pu­deł­ko z li­sto­wym an­giel­skim pa­pie­rem, na któ­rym aż błysz­czy ko­lo­ro­wy mo­no­gram syna.

– "Weź są­siad jed­nę ćwiart­kę oto tego i na­pisz,–mó­wię po­ka­zu­jąc na nowo pu­deł­ko…

– Eh! Zdzi­sio nie chce, żeby mu co ru­szać.

– Ale co­tam zwa­żać na ja­kieś lubi czy nie lubi, smar­ka­cza. Masz są­siad i pisz. Cóż­to nie za two­je pie­nią­dze wszyst­ko?

Siadł tedy i za­czął gry­zmo­lić owe zo­bo­wią­za­nie po żni­wach, gdy na to wpa­da wy­szta­fi­ro­wa­ny Zdzi­sio do po­ko­ju, a nie­zwa­ża­jąc wca­le na mnie; mówi wprost do ojca:

– Nie­chno oj­ciec da mi jesz­cze pięć­dzie­siąt, tyl­ko pręd­ko, mój tat­ku, bo tam cze­ka na dole ko­le­ga od któ­re­go po­ży­czy­łem.

– A przy­wi­taj­że się z pa­nem Izy­do­rem…

– Prze­pra­szam – mówi spo­strze­gł­szy moją oso­bę i po­da­jąc mi koń­ce pal­ców ubrauych w ja­sno li­lio­wą rę­ka­wicz­kę.–Jak się pan ma?

Sta­ry pod­niósł się z krze­sła, pió­ro na sto­le po­ło­żył i wy­do­byw­szy pu­gi­la­res z kie­sze­ni, usu­nął się do okna.

– Cze­góż się tak oj­ciec cho­wa po ką­tach, prze­cież ojcu nikt nie wy­drze… Mnie tak pil­no, a oj­ciec się tak guz­drze, jak­by o ja­kie ty­sią­ce cho­dzi­ło…

Pan Ja­cek dał owe pięć­dzie­siąt, syn zmiąw­szy pa­pie­rek, scho­wał do kie­sze­ni od ka­mi­zel­ki, i zro­biw­szy lewo w tył, już zmie­rzał ku wyj­ściu, gdy na nie­szczę­ście spoj­rzaw­szy na sto­lik, do­strzegł ową ćwiar­tecz­kę li­sto­we­go pa­pie­ru ze swo­im mo­no­gra­fem.

– Jak oj­ciec śmie brać mój pa­pier?–za­wo­ła spoj­rzaw­szy za­gnie­wa­nym wzro­kiem na sta­re­go.

– Prze­pra­szam cię moje dziec­ko… – mówi ją­ka­jąc się sta­ry.– To tyl­ko je­den ar­ku­sik… Wi­dzisz, z są­sia­dem mamy ob­ra­chu­nek… tego… nie było in­ne­go pod ręką…

– Ze tez naj­mniej­szej rze­czy nie moż­na tu zo­sta­wić, żeby za­raz spół­ek nie było.,.

– No no no, ja ci od­ku­pię taki sam…

– Ale, od­ku­pię… – po­wta­rza już we drzwiach za­bie­ra­jąc pacz­kę z pa­pie­rem, a ski­nąw­szy mi gło­wą od nie­chce­nia, wy­bie­ga na scho­dy, któ­re aż dud­nią pod jego sto­pa­mi…

– Be­stya jaka na­row­na, hę? – mówi za­kło­po­ta­ny pan Ja­cek sia­da­jąc znów do pi­sa­nia – I rób tu z nim co chcesz…

– Baty, mo­ści do­bro­dzie­ju, baty!–krzyk­nę.

– Co, gdzie, komu? – pyta z prze­stra­szo­ną miną sza­now­ny są­siad, my­śląc, że ja o ba­tach dla nie­go mó­wię…

– Ko­muż jak nie urwi­so­wi temu, któ­ry nie po­mnąc na czwar­te przy­ka­za­nie Bo­skie „ za­przągł po­czci­wych ro­dzi­ców do płu­ga i orze nimi jak parą bez­sil­nych wo­łów,..

– Praw­da, że orze – po­mruk­nął sta­ry wes­tchnąw­szy cięż­ko–ale coż ro­bić, mój są­sie­dzie… Ta­kie cza­sy na­sta­ły te­raz, każ­dy nami orze kto nie chce!…. Byle tyl­ko zmie­ni­ło się na lep­sze, ła­ska­wy są­sie­dzie do­bro­dzie­ju…

Po­czci­wy sy­na­lek Zdzi­sio tak opo­rzą­dził pu­gi­la­res sta­re­go, że przed wy­jaz­dem po­ży­czył on jesz­cze ode­mnie kil­ka reń­skich na kup­no bi­le­tu trze­ciej kla­sy do Boch­ni.

– Mó­wię ci, są­sie­dzie, mia­łem dla żony ku­pić na suk­nią i dla dziew­czyn po pa­rze trze­wi­ków, ale mnie tak zdar­li w ho­te­lu, że nie wy­star­czy­ło. Zdzi­sio po­wia­da, że w Boch­ni jesz­cze lep­szych rze­czy i ta­niej do­sta­nie. Ma ra­cyą, a może się i obej­dą bez tych rze­czy. Po­ja­dę dziś nocą, bo szko­da dnia przy go­spo­dar­stwie; u nas tak się te­raz lu­dzie zbie­si­li, że gdzie nie doj­rzysz okiem, to do­ło­żysz wor­kiem… A tu, mo­ści do­bro­dzie­ju, każ­de­go cen­ta szko­da!

II.

Wół ro­bo­czy-Mat­ka.

Gdy­bym ob­raz­ki moje pi­sał dla niem­ców, któ­rzy nie­tyl­ko nami, ale i żo­na­mi swo­je­mi orzą (da­li­bóg wi­dzia­łem niem­kę za­przę­żo­ną – ra­zem z kro­wą do płu­ga), nic­by mię po­wyż­szy na­pis nie że­no­wał. Ale że u nas cy­wi­li­za­cya jesz­cze nie do­szła do ta­kiej per­fek­cyi jak w kra­inie mi­liar­dów, dla­te­go prze­pra­szam wszyst­kie czy­tel­nicz­ki, iż za­ga­lo­po­waw­szy się raz w ty­tu­le, nie mogę już rej­te­ro­wać. Bo pro­szę was, jak tu pi­sząc o wo­łach ro­bo­czych ludz­kich, po­mi­nąć po­czci­we i za­cne mat­ki na­sze, któ­re w imię źle zro­zu­mia­nej mi­ło­ści dla dzie­ci, da­le­ko cię­żej i cier­pli­wiej pra­cu­ją niż praw­dzi­we woły z ro­ga­mi.

Pan Ho­no­rat, re­zy­dent Hrycz­kow­skie­go dwo­ru, jako ge­ne­ral­ny krę­ci­ciel ze­ga­rów, po­wia­da, że po­dług kom­pa­su była dzie­sią­ta; ja utrzy­mu­ję, że było wie cej – ale daj­my na to, niech bę­dzie dzie­sią­ta. Otóż sar­ni pań­stwo po­wiedz­cie, czy to się go­dzi, czy to jest pięk­nie, aby take dwie zdro­we i tę­gie pan­ni­ce jak Dziu­dzia i Ciu­cia le­ża­ły jesz­cze w łóż­kach! Tu Ole­li a pil­nu­ją­ca kawy przy ko­min­ku w kre­den­sie, o mało się nie skrę­ci, bo ma wy­cie­rać mo­krą ścier­ką pod­ło­gę w kan­ce­la­ryi pana; tu sta­ry Fel­ko chciał­by po­sprzą­tać w ja­dal­nej sali i pójść do ogro­du, gdzie na­jem­ni­ce pie­lą ogór­ki; tu po­ko­jów­ka ma się wziąć do pra­so­wa­nia spód­nic, bo pa­nien­ki jadą dziś na imie­ni­ny do Stęp­ko­wa, a tu, pa­nie, nikt się nie może ru­szyć, gdyż pani woła: ci­cho, ci­cho, nie stu­kaj­cie, pa­nien­ki się obu­dzą… Po­czci­wa mat­ka, wi­dząc, że za­ba­wa w Step­ko­wie może się prze­cią­gnąć do rana, chcia­ła­by, aby cór­ki wy­spa­ły się już an­ti­ci­pan­do.

Za­pew­ne i wy czy­tel­ni­cy, po­dob­nie jak ja, za­cie­ka­wie­ni je­ste­ście, ja­kie też to świę­te pań­skie ukry­wa­ją się pod tym pseu­do­ni­mem Dziu­dzi i Ciu­ci. Daję wam sło­wo, prze­wer­to­wa­łem już ka­len­da­rze wszyst­kich trzech ob­rząd­ków od de­ski do de­ski, i nig­dzie po­dob­nych imion nie zna­la­złem; dla tego są­dzę, że przy­łą­czy­cie się do mo­jej pe­ty­cyi, jaką ni­niej­szem sto­su­ję do pana Kle­men­sa i Do­mi­cel­li z Cien­kie­wi­czów Pysz­czyń­skich, wła­ści­cie­li Hrycz­ków­ki, i tych dwóch nimf spo­czy­wa­ją­cych w łóż­ku, aby nam tę ka­len­da­rzo­wą za­gad­kę wy­ja­śnić ra­czy­li.

– Hm!–przy­cho­dzi mi do gło­wy, czy­by nie wy­pa­da­ło dla po­rząd­ne­go za­wsty­dze­nia Dziu­dzi i Ciu­ci, tak rap­tem otwo­rzyć okien­ni­ce, otwo­rzyć drzwi, i wpro­wa­dzić wszyst­kich czy­tel­ni­ków hur­mem do ich sy­pial­ni. Daję sło­wo ho­no­ru, mógł­bym: cie­ka­wym, co nam po­wie­ścio­pi­sa­rzom nie wol­no? Ale zwa­żyw­szy, że wie­lu z nas, a szcze­gól­niej przy­ja­ciół mo­ich gim­na­zi­stów, mo­gła­by pani Do­mi­cel­la ka­zać bez ce­re­mo­nii Fed­ko­wi za drzwi po­wy­rzu­cać, o czem bę­dąc w ich wie­ku nie­raz mia­łem się spo­sob­ność prze­ko­nać; więc dam temu po­kój, po­prze­sta­jąc na za­pew­nie­niu, że ze wzglę­du na pa­nu­ją­cy tam po­rzą­dek, nie­wia­do­mo kto­by się wię­cej z nas za­że­no­wał, ja, czy pan­ny Pysz­czyń­skie, czy wy sza­now­ni czy­tel­ni­cy!

W są­sied­nim po­ko­ju ja­dal­nym, w tej wła­śnie chwi­li od­by­wa się fa­bry­ka su­kien, dla pa­nie­nek, na dzi­siej­szą za­ba­wę. Pani Do­mi­cel­la, oso­ba już w wie­ku, ze spusz­czo­nym no­sem na kwin­tę, w oku­la­rach na tym no­sie, sie­dzi bie­dac­two przy okrą­głym sto­le i ści­bo­li igłą, nad­słu­chu­jąc, czy pan­ny się nie prze­bu­dzą. Psze­ni­ca tego roku prze­pa­dła, Kle­mens się kur­czy jak idzie o pie­nią­dze, sama więc wła­sną ręką uszy­ła obie su­kien­ki dla Dziu­dzi i Ciu­ci, żeby prze­cie wy­glą­da­ły po ludz­ku. Wła­śnie w tej chwi­li za­ję­ta jest my­ślą, czy­by nie od­pruć ko­ro­nek od wła­snej suk­ni i nie­mi ubra­nie có­rek wy­gar­ni­ro­wać, ale na nie­szczę­ście ko­ro­nek jest tak mało, że dla dwóch nie wy­star­czy, a Ciu­cia mia­ła­by żal, że mama tyl­ko o Dziu­dzi pa­mię­ta… Me­dy­tu­je tedy, suk­nię swo­ją z sza­fy wyj­mu­je, przy­mie­rza, kom­bi­nu­je, gdy w tem z miną lwa roz­ju­szo­ne­go wpa­da czer­wo­ny jak ko­ral, pan Kle­mens i krzy­czy: „wody”!

Por­tret pana Kle­men­sa Pysz­czyń­skie­go bar­dzo ła­twy do na­szki­co­wa­nia. Niech każ­dy z czy­tel­ni­ków, na­ry­su­je so­bie kół­ko; w tem kół­ku da dwie krop­ki u góry jako oczy, pod spodem jed­ną krop­kę jako usta, a obok tej krop­ki po obu stro­nach dwa sztry­chy roz­cho­dzą­ce się na pra­wo i na lewo jako wąsy, a fi­zy­ogno­mia sza­now­ne­go dzie­dzi­ca go­to­wa.

Pro­szę się nie lę­kać, źe pan Kle­mens za­wo­łał tak na­gle wody; nig­dzie się dzię­ki Bogu nie­pa­li: to tyl­ko ręka na­gle mu spu­chła.

– A bo­daj­że go naj­ja­śniej­sze pio­ru­ny! – krzy­czy, od­rzu­ca­jąc chust­kę oka­la­ją­cą rękę i za­nu­rza­jąc ją w mied­ni­cy, któ­rą usłuż­ny Fed'ko wno­si tuż za nim.

– Cóż­to się sta­ło, Kli­mu­siu? – pyta nie­spo­koj­nie żona, oglą­da­jąc się na pa­nień­ski po­kój, czy cór­ki się od tego ha­ła­su nie prze­bu­dzą.

– To hun­cwot twar­dą ma mor­dę? ha!

– Kto taki?

– A któż­by, jak nie ten Wań­ko, to moje utra­pie­nie! Po­wie­dzia­łem be­styi: nie każ mi kuć kasz­tan­ki, bo ma pod­bi­tą strzał­kę… Nie, taki nie po­słu­chał i po­wiódł do ko­wa­la… Za­gwoź­dzi­li ko­by­łę i rzecz skoń­czo­na! Jedź­że tu te­raz do Stęp­ko­wa czem chcesz!

– Ser­ce ty moje, Klim­ciu–mówi prze­cią­ga­jąc, jak wszyst­kie po­do­lan­ki pani Do­mi­ce­la, a rękę po­le­wa­jąc wciąż zim­ną wodą–czyż­to war­to, że­byś się tak iry­to­wał. Tak za­wsze chwa­li­łeś Wań­ka, a pew­nieś go wy­bił, ser­ce ty moje. Obie­ca­łeś mi tyle razy, że się bę­dziesz ha­mo­wał…

– Et! ha­muj się ry­beń­ko, ha­muj, gdy ci taka mor­da na złość zro­bi… krop­ną­łem raz, bo mię już pa­sya wzię­ła…

– Ale też spu­chła ręka jak pie­rzy­na–do­da­je sen­sa­cyj­nie Fed­ko trzy­ma­jąc mied­ni­cę.

– A to ka­na­lia, ma taką chu­dą gębę jak chart….

– Ale gdzie tam, ja­śnie pa­nie–do­ga­du­je śmie­jąc się fi­lu­ter­nie lo­kaj, z da­wien daw­na nie­przy­ja­ciel stan­gre­ta. – Ta, to on po­tra­fi tak wcią­gnąć gębę w sie­bie…

– Ot, masz ra­cyę… praw­da, praw­da, wcią­gnę­ła be­stya… Po­cze­kaj­że ty ja­kiś, na dru­gi raz we­zmę ja się in­a­czej do cie­bie… Oj mi­ło­sier­dzie Boże: za­czy­na rwać!

– Pę­che­rze będą, jak cie­bie ko­cham, ser­ce ty moje… Po­trzeb­ne ci to było… Fed­ko, daj­no tam sól z far­fur­ką: stoi na kre­den­sie.

– Dam ja ci, dam, za owo wcią­ga­nie–bia­du­je pan Kle­mens–Fed­ko, idź mi za nim, niech on tu za­raz przyj­dzie!

– Ser­ce Klim­ciu, coż zno­wu, jak mię ko­chasz…

– Nie bój się, bić go nie będę, bo czem?… Ale trze­ba mu dać skór­kę ze sło­ni­ny, żeby ko­wal pod­ło­żył pod pod­ko­wę… Ajaj, jaj… to boli…

Za chwi­lę wszedł wy­so­ki, sma­gły, o ciem­nej ce­rze ów Wań­ko. Pan Kle­mens, tyl­ko bły­snął za­gnie­wa­nem okiem na nie­go; lecz o dzi­wy, na­tych­miast spu­ścił te oczy na dół, zo­ba­czyw­szy, że lewy po­li­czek Wań­ka tak samo się wy­dął i za­czer­wie­nił jak jego ręka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: