Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

World of WarCraft: Arthas. Przebudzenie Króla Lisza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

World of WarCraft: Arthas. Przebudzenie Króla Lisza - ebook

Jest ucieleśnieniem zła, władcą Plagi nieumarłych, panem runicznego Ostrza Mrozu, wrogiem wszystkich wolnych ludów, istotą o niezmierzonej potędze i niegodziwości. Cała jego lodowata jaźń jest skupiona na knowaniach, jak zniszczyć wszelkie życie w świecie World of WarCraft.

Nie zawsze tak jednak było. Na długo przed tym, jak jego dusza stała się jednością z duszą orkowego szamana Ner’zhula, Król Lisz był zwykłym człowiekiem – Arthasem Menethilem, pierwszym w linii sukcesji do tronu Lordaeronu i gorliwym paladynem zakonu Srebrnej Dłoni.

Kiedy wszystkiemu, co ukochał, zagroził legion nieumarłych, Arthas wyruszył na poszukiwania potężnego runicznego ostrza, które pozwoliłoby mu ocalić ojczystą krainę. Jednak cena za panowanie nad tą bronią była dopiero początkiem drogi ku potępieniu, która zaprowadziła go na północne pustkowia Mroźnego Tronu, gdzie przypadł mu w udziale najmroczniejszy z losów.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-51-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog: Sen

Wiatr zawodził niczym cierpiące dziecko.

Stado szpadlaków zbiło się ciasno, szukając ciepła u siebie nawzajem, mimo że gęste, kudłate runo chroniło je przed najgorszym zimnem. Utworzyły zwarty krąg wokół dygocących i beczących cieląt. Głowy, zwieńczone masywnym porożem, pochyliły ku ziemi, zamknęły ślepia, chroniąc je przed sypiącym śniegiem, oddechy zamarzały im na pyskach, gdy zwierzęta, wbiwszy kopyta w ziemię, trwały.

…w swych rozmaitych jaskiniach wilki i niedźwiedzie przeczekiwały szalejącą burzę, jedne w cieple stada, inne samotne i zrezygnowane. Nawet najdotkliwszy głód nie był w stanie wygnać ich na zewnątrz, póki nie ucichnie przeszywający szloch wiatru, póki śnieżyca nie opadnie z sił.

Wiatr pędzący z rykiem od oceanu, by uderzyć w wioskę Kamagua, szarpał skóry rozciągnięte na ramach wykonanych z kości wielkich morskich stworzeń. Kiełzarowie, dla których to miejsce od niezliczonych lat było domem, wiedzieli, że kiedy sztorm już ucichnie, przyjdzie im naprawiać albo i wymieniać sieci i pułapki. Ich domostwa, jakkolwiek solidnie wzniesione, zawsze cierpiały, gdy nadchodziła ta właśnie burza. Schronili się wszyscy wewnątrz sporej grupy chałup, głęboko okopanych w ziemi, i zasznurowali ciasno klapy, broniąc się przed wichrem. Wnętrza chat rozjaśniał blask kopcących lamp łojowych.

Starszy Atuik czekał w niewzruszonym milczeniu. W ciągu minionych siedmiu lat widział już niejedną taką burzę. Długo już żył, o czym świadczyły wielkość i połyskliwa żółć kłów oraz głębokie zmarszczki na brązowej skórze. Te burze nie były tylko burzami, nie były naturalne. Atuik spojrzał przelotnie na młodych drżących, nie z zimna, kiełzarowie nie drżeli od chłodu przecież; wstrząsał nimi strach.

– On śni – mruknął jeden z młodych o lśniących ślepiach i szczeciniastych wąsach.

– Milczeć – warknął Atuik, ostrzej niż zamierzał. Zaskoczony dzieciak zamilkł i znów słychać było jedynie zawodzenie śnieżycy.

Wzniósł się niczym dym, głęboki, jękliwy dźwięk bez słów, a jednak pełen znaczenia. Pieśń niesiona dziesiątkiem głosów. Huk bębnów, grzechotek i kości uderzających o kość tworzył dziki podkład dla pozbawionego słów wezwania. Przed najgorszym gniewem wiatru chronił wioskę taunka krąg słupów i skór, a domy, o łukowato wysklepionych dachach wznoszących się nad obszernymi wnętrzami, opierające się nieustannie wyzwaniom tej krainy, były mocne.

Zawodzenie wiatru wciąż jeszcze przebijało się przez głęboki dźwięk prastarego rytuału. Tancerz, szaman o imieniu Kamiku, zmylił krok i kopyto uderzyło w ziemię pod dziwnym kątem. Kamiku odzyskał równowagę i kontynuował taniec. Koncentracja. Wszystko polegało na koncentracji. Tak można było okiełznać żywioł, zmusić do posłuszeństwa. Tak właśnie jego lud przetrwał w tej srogiej i nieprzyjaznej krainie.

Jego futro zwilgotniało i ściemniało od potu. Wielkie brązowe oczy zamknięte były w całkowitym skupieniu, kopyta znów wybijały potężny rytm. Podrzucał głową, krótkie rogi dźgały powietrze, ogon drżał. Pozostali tańczyli za nim. Ciepło ich ciał i żar ognia płonącego jasno mimo śniegu i wiatru wpadającego do środka otworem odprowadzającym dym sprawiały, że wnętrze chaty pozostało ciepłe i przytulne. Wszyscy wiedzieli, co się działo na zewnątrz. Nie mogli kontrolować tego wiatru i śniegu, jak to zawsze czynili. Nie, to było jego dzieło. Ale za to mogli tańczyć, ucztować i śmiać się, broniąc się przed tym szturmem. Byli taunka. Przetrwają.

Na zewnątrz biało-niebieski świat ryczał wściekle, lecz w Wielkiej Sali powietrze było nieruchome i ciepłe. Solidne polana wypełniały kominek na tyle wysoki, by pomieścić stojącego mężczyznę; trzaskanie płonącego drewna było jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pomieszczeniu. Nad gzymsem bogato rzeźbionym w kształty fantastycznych stworzeń wisiały rogi. Drewniane głowy smoków służyły za uchwyty, w których umieszczono płonące jasno pochodnie. Ciężkie belki podtrzymywały sufit ogromnej sali biesiadnej, która pomieściłaby dziesiątki gości. Ciepły pomarańczowy blask wylewający się z kominka rozganiał cienie po kątach. Zimny kamień podłogi zasłaniały i ocieplały grube futra niedźwiedzi polarnych, szpadlaków i innych stworzeń.

Znaczną część sali zajmował stół, długi i rzeźbiony, który mógł pomieścić trzy dziesiątki biesiadników. Teraz jednak siedziały przy nim trzy osoby: człowiek, ork i chłopiec.

Oczywiście nic nie było prawdziwe. Mężczyzna – siedzący na honorowym miejscu u szczytu stołu, nieco wyżej od tamtych dwóch, na gigantycznym rzeźbionym krześle, niemalże tronie – rozumiał to doskonale. Śnił. Śnił już od bardzo dawna. Sala, kły, rogi szpadlaków, ogień, stół, chłopiec i ork – wszyscy byli częścią jego snu.

Siedzący po jego lewicy ork miał już swoje lata, ale wciąż był potężny. Pomarańczowy blask ognia i pochodni oświetlał koszmarny wizerunek wymalowany na twarzy o potężnej, ciężkiej szczęce – trupią czaszkę. Ork był szamanem zdolnym kontrolować niezmierzone moce i nawet jako element snu, wymyślonego przez człowieka, był przerażający.

W przeciwieństwie do chłopca. Ten mógł być kiedyś ładnym dzieckiem o złocistych włosach, dużych oczach koloru morskiej toni i regularnych rysach. Ale to kiedyś, nie teraz.

Chłopca trawiła choroba.

Był tak wychudzony, że kości niemal przebijały mu skórę. Oczy, niegdyś jasne, przygasły i zapadły się w głąb czaszki. Skórę znaczyły pękające wrzody, z których sączyła się zielona maź. Oddychał z trudem. Chudziutka pierś unosiła się spazmatycznie, gdy z wyraźnym trudem chwytał powietrze. Mężczyzna miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zobaczy bijące z wysiłkiem serce, które już dawno powinno się poddać, a jednak nie przestawało bić.

– On jeszcze tu jest – rzekł ork, wskazując na chłopca paluchem.

– Nie wytrwa – odpowiedział mężczyzna.

Jakby na potwierdzenie jego słów chłopczyk zakasłał, opluwając blat krwią i flegmą. Obtarł blade usta gnijącym rękawem. Wciągnął powietrze i przemówił rwącym się głosem, co wyraźnie było dlań ogromnym wysiłkiem.

– Jeszcze… jeszcze go nie wygrałeś. I… udowodnię ci to.

– Jesteś tak samo głupi jak uparty – warknął ork. – Ta bitwa została wygrana dawno temu.

Ręce mężczyzny zacisnęły się na podłokietnikach. Śnił ten sen od lat, wciąż od nowa, i teraz uważał go raczej za męczący niż interesujący.

– Nuży mnie ta walka… Skończmy to raz na zawsze – powiedział mężczyzna.

Ork posłał chłopcu złe spojrzenie, czaszka na jego twarzy szczerzyła się w ohydnym uśmiechu. Chłopiec znów kaszlnął, ale nie odwrócił spojrzenia, nie uchylił się przed wzrokiem szamana. Powoli, z godnością wyprostował się, a jego zamglone oczy spoglądały to na orka, to mężczyznę u szczytu stołu.

– Tak – powiedział ork. – To niczemu nie służy. Wkrótce nadejdzie czas przebudzenia. Przebudzenia i powrotu na świat. – Odwrócił się ku mężczyźnie, spoglądając nań płonącymi oczami.

– Raz jeszcze rusz drogą, którą wybrałeś.

Wymalowana czaszka zdawała się oddzielać od twarzy, unosić nad nią, jakby stała się osobnym bytem; a sala zmieniła się wraz z jej ruchem. Smoki, które jeszcze przed chwilą były zaledwie rzeźbami, zbudziły się do życia, poruszyły głowami, a pochodnie w ich pyskach rzucały na ściany groteskowo tańczące cienie. Wiatr zawył za progiem i z hukiem otworzył drzwi. Śnieg zawirował wokół trójki skupionej przy stole. Mężczyzna wyciągnął ramiona i pozwolił, by lodowaty wiatr otulił go niczym płaszcz. Ork ryknął śmiechem, a czaszka nad jego twarzą zawtórowała mu w tej radości.

– Pozwól, pokażę ci, że twoje przeznaczenie jest związane ze mną, a swą prawdziwą moc możesz poznać tylko poprzez wyeliminowanie jego.

Gwałtowny podmuch wiatru zmiótł z krzesła wątłego i niewielkiego chłopczynę, który dźwignął się, drżąc z wysiłku, a gdy próbował z powrotem wspiąć się na krzesło, ciężki oddech ulatywał mu z ust strzępkami pary. Rzucił mężczyźnie spojrzenie – pełne nadziei, strachu i dziwnej determinacji.

– Jeszcze nie wszystko stracone – szepnął.

I choć w sali dudnił śmiech orka i czaszki, choć zawodził głośno wiatr, mężczyzna to usłyszał.Rozdział pierwszy

Trzymaj ją za głowę, właśnie tak, chłopcze!

Klacz, której biała sierść poszarzała od potu, zarżała cicho, wywracając oczami. Książę Arthas Menethil, jedyny syn króla Terenasa Menethila II, przyszły władca królestwa Lordaeron, mocno trzymał kantar i mamrotał uspokajająco.

Klacz szarpnęła głową, niemalże przewracając dziewięciolatka.

– Hola, Jasnogrzywa – zmitygował ją Arthas. – Spokojnie, maleńka, wszystko będzie dobrze. Nie masz się czym niepokoić.

– Wątpię, że ty byłbyś spokojny, gdyby coś wielkości tego łobuza wychodziło z ciebie, chłopcze – mruknął rozbawiony Jorum Balnir.

Jego syn Jarim, który kucał obok ojca i księcia, roześmiał się na te słowa, Arthas mu zawtórował, chichocząc nieopanowanie nawet wtedy, gdy gorąca i wilgotna piana z pyska Jasnogrzywej spłynęła mu na nogę.

– Jeszcze raz, dziewczyno – Balnir zachęcał klacz, by parła. Przesuwał się powoli wzdłuż jej ciała, do miejsca, gdzie źrebak, spowity w podobną do całunu membranę, znajdował się w połowie drogi na świat.

Tak naprawdę Arthas w ogóle nie powinien pomagać przy narodzinach źrebaka, jednak gdy nie miał lekcji, nader często wymykał się do stajni Balnira, by podziwiać konie, z których słynął tamten, bądź też bawić się ze swym przyjacielem – Jarimem. Obaj chłopcy doskonale wiedzieli, że syn hodowcy, nawet takiego, którego konie regularnie dostarczano do zamku, nie był „właściwym” towarzystwem dla księcia. Żaden z nich o to nie dbał i jak na razie nikt z dorosłych nie zakończył ich przyjaźni. I tak Arthas przychodził do stajni. Razem budowali forty, rzucali się śnieżkami, bawili się w strażników i bandytów, jak wtedy gdy Jorum zawołał chłopców, by zobaczyli cud narodzin.

Arthas uważał, że cały ten „cud narodzin” był jednak dość obrzydliwy. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie w tym „cudzie” tyle… mazi. Jasnogrzywa stęknęła i spięła się raz jeszcze, wyprostowała sztywno nogi i przy wtórze wilgotnego dźwięku źrebię znalazło się na świecie.

Złożyła ciężką głowę na kolanach Arthasa i na chwilę zamknęła oczy. Jej boki unosiły się ciężko. Chłopiec uśmiechnął się, głaszcząc wilgotną szyję i gęstą, szorstką grzywę, po czym spojrzał ku Jarimowi i jego ojcu, którzy zajmowali się źrebięciem. O tej porze roku w stajniach było chłodno i nad ciepłym, wilgotnym ciałem źrebięcia unosiła się para. Ojciec z synem wytarli je suchym sianem i kawałkiem tkaniny, usuwając resztki dziwacznego niby-całunu. Arthas uśmiechnął się szeroko.

Wilgotny, szary, złożony głównie ze splątanych nóg źrebak rozejrzał się, mrugając w stłumionym świetle latarni. Wielkie brązowe oczy pochwyciły spojrzenie Arthasa. Jesteś piękny, pomyślał młody książę. Na chwilę zaparło mu dech w piersiach i zrozumiał, że lekceważony jeszcze przed chwilą „cud narodzin” w istocie był cudownym zjawiskiem.

Jasnogrzywa wstała z wysiłkiem. Arthas też się poderwał i przywarł plecami do ściany, aby wielkie zwierzę mogło się obrócić, nie czyniąc mu krzywdy. Matka i jej nowo narodzone dziecko obwąchiwali się przez chwilę, po czym Jasnogrzywa zaczęła czyścić syna długim językiem.

– Ech, chłopcze, coś jakby gorzej wyglądasz – zauważył Jorum.

Arthas spojrzał na siebie i trochę się zaniepokoił. Cały uwalany był słomą i końską śliną. Wzruszył ramionami.

– Może powinienem wskoczyć w zaspę po drodze do pałacu – rzucił z szerokim uśmiechem, po czym dodał już poważniej – nie martw się. Mam teraz dziewięć lat. Nie jestem już dzieckiem, mogę chodzić, gdzie tylko…

Przerwały mu nagły wybuch kurzego gdakania i gromki męski głos. Arthasowi zrzedła mina. Wyprostował drobne ramiona, podjął intensywną, choć całkowicie nieudaną próbę oczyszczenia się ze słomy i wymaszerował ze stajni.

– Lordzie Utherze – odezwał się tonem w rodzaju „jestem księciem i lepiej, żebyś o tym pamiętał”. – Ci ludzie byli dla mnie bardzo mili, proszę zatem, byś nie tratował im drobiu.

Ani klombów lwich paszczy, dodał w myślach, spoglądając na pokryte śniegiem pagórki, gdzie spały przepiękne kwiaty, duma i radość Vary Balnir, które już za kilka miesięcy znowu wypuszczą nowe liście. Usłyszał, jak Jorum i Jarim wychodzą za nim ze stodoły, ale nie popatrzył w ich stronę, nie odrywał wzroku od rycerza w siodle, w pełnej…

– Zbroja! – Gwałtownie wciągnął powietrze. – Co się stało?

– Wyjaśnię po drodze – odpowiedział ponuro Uther. – Wyślę kogoś, by wrócił po twojego wierzchowca, książę. Niezłomny będzie biegł szybciej, nawet z nami dwoma na grzbiecie. Pochylił się w siodle, jego wielka dłoń zamknęła się na ramieniu chłopca i rycerz jednym ruchem, jakby Arthas nic nie ważył, umieścił go na końskim grzbiecie przed sobą.

Vara wyszła z domu, usłyszawszy tętent konia zbliżającego się w pełnym galopie. Teraz wycierała dłonie ręcznikiem, nieświadoma, że na nosie ma białą smugę mąki. Szeroko otwartymi oczami popatrywała z niepokojem na męża. Uther uprzejmie skinął jej głową.

– Porozmawiamy później – powiedział chłopcu. – Pani. – W dwornym pozdrowieniu dotknął czoła dłonią obleczoną w pancerną rękawicę, po czym spiął konia. Niezłomny, który jak jego pan zakuty był w zbroję, na ten niemy rozkaz poderwał się do biegu.

Ramię Uthera niczym stalowa sztaba obejmowało Arthasa w pasie. Strach kipiał w chłopcu, lecz ten zdusił go w sobie i naparł na ramię paladyna.

– Umiem jeździć konno – powiedział, maskując niepokój rozdrażnieniem. – Powiedz mi, co się dzieje.

– Z Południowego Brzegu przybył posłaniec. Przyniósł złe wieści. Przed kilkoma dniami setki małych łodzi z uchodźcami z Wichrogrodu przybiły do naszego brzegu – relacjonował Uther. Nie przestał trzymać chłopca i Arthas porzucił walkę, obrócił głowę i oczami o barwie morskiej wody wpatrywał się w ponurą twarz Uthera.

– Wichrogród padł.

– Co?! Wichrogród?! Ale przed kim?! Jak…

– Dowiemy się tego wkrótce. Ocalałych, a wśród nich księcia Variana, prowadzi dawny czempion Wichrogrodu, lord Anduin Lothar. On, książę Varian i inni przybędą do Stolicy za kilka dni. Lothar ostrzegł nas, że ma alarmujące wieści, co jest oczywiste, biorąc pod uwagę, że coś obróciło w gruzy Wichrogród. Wysłano mnie, bym cię znalazł i przywiózł. Teraz nie ma czasu na zabawy z pospólstwem.

Ogłuszony Arthas usiadł prosto i pochwycił grzywę Niezłomnego. Wichrogród! Nigdy tam nie był, lecz słyszał opowieści. Było to potężne miasto o wielkich kamiennych murach i pięknych budowlach. Zostało wzniesione, by oprzeć się atakom potężnych wiatrów, od których wzięło swe imię. Pomyśleć, że upadło… kto lub co mogło być na tyle potężne, by zdobyć takie miasto?

– Ilu ludzi przybędzie wraz z księciem i czempionem? – zapytał głośniej, niż chciał, musiał bowiem przekrzyczeć rytmiczny tętent końskich kopyt.

– Nie wiadomo. Nie jest to mała liczba, tego możemy być pewni. Posłaniec powiedział, że to wszyscy, którzy przeżyli.

Przeżyli co?

– A książę Varian? – Oczywiście słyszał o Varianie przez całe życie, podobnie jak znał imiona innych królów, królowych, księżniczek i książąt z sąsiednich królestw. Nagle szeroko otworzył oczy. Uther wspomniał o Varianie, ale nie o ojcu księcia, królu Llanie…

– Wkrótce zostanie królem Varianem. Król Llane poległ w Wichrogrodzie.

Wieść o tej jednej tragedii uderzyła Arthasa mocniej niż myśl o tysiącach pozbawionych domów i całego dobytku. Arthas i jego najbliżsi krewni, siostra Calia, matka – królowa Lianne i oczywiście król Terenas byli ze sobą bardzo mocno zżyci. Miał okazję zaobserwować, jak inni władcy zachowywali się w stosunku do swoich rodzin, i wiedział, że jeśli chodzi o zażyłość, to jego była wyjątkowa. I utracić to wszystko: swoje miasto, swoją codzienność i swego ojca…

– Biedny Varian – powiedział, a w oczach wezbrały mu łzy współczucia. Uther niezgrabnie poklepał chłopca po ramieniu.

– Tak – przyznał – to mroczny dzień dla tego chłopca.

Arthas się wzdrygnął, ale nie z zimna. Piękne zimowe popołudnie, niebieskie niebo i krajobraz o liniach złagodzonych miękką śniegową okrywą nagle zdały mu się ciemne.

Kilka dni później Arthas stał na murach zamku, dotrzymując towarzystwa jednemu ze strażników, Falrykowi, któremu właśnie podawał kubek gorącej herbaty. Takie odwiedziny, składane na przykład Balnirom, pomywaczkom, pokojowym czy kowalom, w rzeczy samej niemalże każdemu z poddanych na królewskich ziemiach, nie były niczym dziwnym. Terenas wzdychał z dezaprobatą, ale Arthas wiedział, że nikt nigdy nie został ukarany za rozmawianie z nim, i czasem podejrzewał, że ojciec w duchu aprobuje jego poczynania.

Falryk uśmiechnął się z wdzięcznością i ukłonił ze szczerym szacunkiem. Ściągnął rękawice, by kubek rozgrzał mu zmarznięte dłonie. Niebo zasnuło się szarością zapowiadającą opady śniegu, ale jak dotąd była to tylko czcza groźba.

Arthas oparł się o blanki, złożył podbródek na splecionych ramionach. Spoglądał za białe wzgórza Tirisfal, ku drodze prowadzącej przez Srebrzysty Bór do Południowego Brzegu. Ku drodze, którą powinni nadjechać Anduin Lothar, mag Khadgar i książę Varian.

– Jakieś oznaki, że się zbliżają?

– Nie, wasza wysokość. – Falryk pił herbatę łyczkami. – Mogą przybyć dziś, jutro lub pojutrze. Jeśli wasza wysokość ma nadzieję ich dojrzeć, to może tu zabawić dłuższą chwilę.

Arthas uśmiechnął się szeroko, a jego oczy zaiskrzyły radością.

– Lepsze to od lekcji.

– No cóż, panie, z pewnością wiesz to lepiej ode mnie – odparł dyplomatycznie Falryk, z wyraźnym trudem wstrzymując się, by też nie odpowiedzieć uśmiechem.

Podczas gdy strażnik dopijał herbatę, Arthas westchnął i popatrzył na drogę, jak dziesiątki razy wcześniej. Początkowo było to pasjonujące, ale teraz zaczynał się nudzić. Chciał wrócić i sprawdzić, jak się czuje źrebak Jasnogrzywej. Zaczął zastanawiać się, czy trudno byłoby mu wymknąć się na kilka godzin, tak by nikt go nie szukał. Falryk miał rację. Lothar i Varian wciąż mogą znajdować się o kilka dni drogi…

Arthas zamrugał. Powoli uniósł głowę i zmrużył oczy.

– Jadą! – krzyknął.

Falryk porzucił kubek i znalazł się przy Arthasie w mgnieniu oka.

– Bystre oko, wasza książęca mość! Marwyn! – zawołał Falryk. Jeden z żołnierzy wyprężył się służbiście. – Idź powiadomić króla, że lord Lothar oraz książę Varian powinni dotrzeć tu przed upływem godziny.

– Tak jest, kapitanie! – zasalutował żołnierz.

– Ja to zrobię! Ja pójdę! – odezwał się Arthas, ruszając zanim jeszcze skończył mówić.

Marwyn zawahał się i rzucił kapitanowi pytające spojrzenie. Ale Arthas był zdecydowany dotrzeć do króla jako pierwszy. Popędził w dół schodów, ślizgając się na lodzie, i zeskoczył z ostatnich stopni. Przebiegł dziedziniec, nie zwalniając, zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do sali tronowej. Ledwie pamiętał, by się doprowadzić do porządku. Był to jeden z tych dni, gdy król Terenas przyjmował przedstawicieli ludu królestwa, wysłuchiwał ich obaw i zmartwień i pomagał, na ile był w stanie.

Arthas odrzucił kaptur czerwonego, pięknie haftowanego płaszcza, odetchnął głęboko, wypuszczając z ust obłoczek, kiwnięciem głowy powitał dwóch strażników, którzy zasalutowali krótko w odpowiedzi, i pchnął drzwi wiodące do sali tronowej.

Tu było znacznie cieplej niż na zewnętrznym dziedzińcu, choć cała sala o wysoko wysklepionym suficie zbudowana została z marmuru i kamienia. Nawet w pochmurne dni, takie jak ten, ośmiokątne okno, stanowiące zwieńczenie kopuły, wpuszczało do środka dużo światła. Na ścianach w uchwytach płonęły pochodnie, barwiąc owo światło odrobiną pomarańczowego koloru i dodatkowo ogrzewając pomieszczenie. Posadzkę zdobił bogaty wzór kręgów zamykających pieczęć Lordaeronu, aczkolwiek w tej chwili przysłaniali go ludzie, z szacunkiem czekający na swoją kolej, by zwrócić się do suzerena.

Król Terenas II zasiadał na wysadzanym klejnotami tronie, ustawionym na podwyższeniu. Jego jasne włosy przyprószone były siwizną jedynie na skroniach. Na twarzy dostrzec można było pierwsze zmarszczki, w większości jednak pozostawione przez uśmiechy, nie zaś gniewny czy srogi grymas, który to znaczy śladem nie tylko twarze, ale i dusze. Odziany był w piękne, fioletowo-błękitne szaty, zdobione złotym haftem połyskującym w blasku światła odbijanego przez koronę. Terenas pochylał się lekko, zaabsorbowany tym, co mówił stojący przed nim mężczyzna – jeden z pomniejszych szlachciców, którego imienia Arthas nie mógł sobie przypomnieć. Uwaga Terenasa i jego niebieskozielone oczy skupione były całkowicie na lenniku.

Przez chwilę, świadom tego, czyje przybycie zamierza ogłosić, Arthas stał tylko, patrząc na ojca. Podobnie jak Varian był synem króla, księciem krwi. Ale Varian nie miał ojca, już nie, i gardło Arthasa zacisnęło się boleśnie na samą myśl o tym, że tron przed nim będzie pusty, a on usłyszy starożytną pieśń koronacji. Na Światłość, niechaj ten dzień nadejdzie późno, najpóźniej jak to możliwe.

Terenas spojrzał w stronę drzwi, czując być może na sobie intensywny wzrok syna. Jego oczy błysnęły uśmiechem, zaraz jednak ponownie skupił się na szlachcicu.

Arthas odchrząknął i postąpił naprzód.

– Ojcze, wybacz, że przeszkadzam. Oni już jadą! Widziałem ich! Dotrą tu w ciągu godziny.

Terenas spoważniał nieco. Wiedział, kim byli „oni”.

– Dziękuję, mój synu – skinął Arthasowi głową.

Zgromadzeni ludzie spojrzeli po sobie, większość z nich też wiedziała, kim są „oni”, i ruszyli ku drzwiom, jak gdyby audiencja dobiegła końca. Terenas powstrzymał ich, unosząc dłoń.

– Nie. Pogoda jest dobra, a droga przejezdna. Przybędą, gdy przybędą, i ani chwili wcześniej. A do tego czasu kontynuujmy. – Uśmiechnął się smutno. – Obawiam się, że gdy dotrą, audiencje takie jak ta będą musiały poczekać. Uporajmy się zatem z tyloma sprawami, z iloma się da, zanim ten moment nadejdzie.

Arthas patrzył na ojca z dumą. To dlatego poddani tak bardzo kochali Terenasa i dlatego król przymykał oczy na „wyprawy” swojego syna do zwykłych ludzi. Terenas kochał lud, którym władał, i zaszczepił to uczucie synowi.

– Mogę wyjechać im naprzeciw, ojcze?

Terenas przez chwilę uważnie przyglądał się Arthasowi, po czym pokręcił głową.

– Nie tym razem, synu. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli nie będziesz uczestniczył w tym spotkaniu.

Arthas poczuł się, jakby go uderzono. Nie uczestniczyć?! Miał dziewięć lat! Coś potwornego spotkało ważnego sojusznika i chłopiec, niewiele starszy od Arthasa, stracił ojca. Młody książę poczuł nagły przypływ gniewu. Dlaczego jego ojciec upierał się, by tak chronić swego syna?! Dlaczego nie pozwalał mu uczestniczyć w ważnych spotkaniach?

Arthas przygryzł wargę, powstrzymując się od odpowiedzi, która z pewnością wybiegłaby mu na usta, gdyby był sam na sam z Terenasem. Sprzeczanie się z ojcem teraz, w obecności tych wszystkich ludzi, nie przyniosłoby niczego dobrego. Odetchnął głęboko, odwrócił się i wyszedł.

Godzinę później Arthas Menethil ulokował się bezpiecznie na jednym z balkonów rozmieszczonych dokoła sali tronowej. Uśmiechnął się do siebie, wciąż jeszcze był na tyle mały, by ukryć się pod siedzeniami, w razie gdyby ktoś zajrzał do loży. Wiercił się lekko. Za rok czy dwa już się nie zmieści.

Ale za rok czy dwa ojciec na pewno zrozumie, że Arthas zasługuje na to, by uczestniczyć w takich spotkaniach, i nie będę musiał się chować. Ta myśl go ucieszyła. Zwinął płaszcz i użył go jako poduszki. W sali było ciepło za sprawą piecyków, pochodni i licznych ciał zgromadzonych w jednym miejscu. Gorąco i kojący szmer głosów niemalże uśpiły Arthasa.

– Wasza wysokość.

Głos potężny, donośny i dźwięczny wyrwał księcia z letargu.

– Jestem Anduin Lothar, rycerz Wichrogrodu.

Dotarli! Lord Anduin Lothar, niegdyś Czempion Wichrogrodu… Arthas ostrożnie wysunął się spod siedzenia i jeszcze ostrożniej się wyprostował, po czym upewniwszy się, że zasłania go niebieska kotara, ośmielił się zerknąć.

Lothar w każdym calu wyglądał na potężnego wojownika, uznał. Był wysoki, dobrze zbudowany, w ciężkiej zbroi poruszał się z łatwością, która jasno świadczyła, że jest przyzwyczajony do tego brzemienia. Pomimo że nad jego górną wargą pysznił się sumiasty wąs, a szczękę porastała krótka broda, głowę miał niemalże łysą, resztki włosów zaczesał do tyłu i związał w krótki kucyk. Przy nim stał starzec w fioletowych szatach.

Spojrzenie Arthasa zatrzymało się na towarzyszącym im chłopcu – to mógł być tylko książę Varian Wrynn. Wysoki, szczupły, choć barki miał szerokie – widomy znak, że kiedyś ta delikatna sylwetka rozrośnie się i wypełni mięśniami. Był pobladły i wyczerpany. Arthas skrzywił się, patrząc na młodzika, zaledwie kilka lat starszego, który sprawiał wrażenie samotnego, zagubionego i przerażonego. Kiedy się doń zwracano, Varian jakby się budził i odpowiadał zgodnie z wymogami etykiety. Terenas wiedział, jak sprawić, by ludzie poczuli się lepiej, miał w tym niemałe doświadczenie. Odprawił zatem wszystkich, poza nielicznymi dworzanami i strażnikami, sam zaś wstał z tronu, by powitać nowo przybyłych.

– Spocznijcie, proszę – powiedział, sam nie powrócił na wspaniały tron, lecz przysiadł na szczycie wiodących do siedziska stopni. Ojcowskim gestem zagarnął Variana, sadzając go obok siebie. Arthas się uśmiechnął.

Ze swej kryjówki młody książę Lordaeronu obserwował i słuchał uważnie, a głosy dochodzące do niego niosły słowa, które brzmiały jak zmyślona historia. Jednak gdy spoglądał na mocarnego rycerza z Wichrogrodu, gdy obserwował twarz przyszłego króla tamtych ziem, uświadamiał sobie z dławiącym poczuciem obawy, że nic z tego, co mówili, nie było bajką, lecz śmiertelnie groźną prawdą, straszliwą rzeczywistością.

Przybysze opowiadali o istotach zwanych orkami, którym jakimś sposobem udało się zbrukać ziemie Azeroth. Były wielkie, zielone, z paszcz wystawały im potężne kły i kipiała w nich żądza krwi. Uformowały Hordę, która popłynęła przez Azeroth równie niepowstrzymana, co przypływ…

– I tak liczną, że mogłaby pokryć ziemię od brzegu do brzegu – powiedział Lothar ponuro.

To te potwory zaatakowały Wichrogród, uświadomił sobie Arthas, a teraz wszyscy, którzy tam mieszkali, zostali zmuszeni do ucieczki, o ile w ogóle uszli z życiem. Niektórzy z dworzan otwarcie nie dawali wiary słowom Lothara, co podniosło znacznie temperaturę dyskusji. Lothar tracił cierpliwość, ale Terenas rozładował sytuację i zakończył spotkanie.

– Wezwę królów z sąsiednich królestw – zapowiedział. – Te wydarzenia dotyczą nas wszystkich. Wasza królewska mość, ofiaruję ci mój dom i ochronę tak długo, jak będziesz tego potrzebował.

Arthas uśmiechnął się ponownie. Czyli Varian zostanie w pałacu wraz z nim. Miło będzie mieć innego szlachetnie urodzonego towarzysza zabaw. Wprawdzie całkiem nieźle bawili się z Calią, dwa lata starszą od Arthasa, ale Calia była dziewczyną. A choć młody książę bardzo lubił Jarima, wiedział, że ich kontakty będą z konieczności ograniczone. Varian natomiast był księciem krwi, jak Arthas, mogli razem jeździć konno, odkrywać okolicę czy ćwiczyć się w mieczu.

– Każesz nam gotować się do wojny – głos ojca brutalnie wdarł się w rozmyślania Arthasa i chłopiec znów spochmurniał.

– Tak – przyznał Lothar – do wojny o przetrwanie naszej rasy.

Arthas z wysiłkiem przełknął ślinę i opuścił lożę tak cicho, jak się do niej zakradł.

Zgodnie z przewidywaniami Arthasa chwilę później książę Varian został zaprowadzony do kwater gościnnych. Terenas towarzyszył chłopcu, położywszy mu dłoń na ramieniu łagodnym gestem. Nawet jeśli był zaskoczony widokiem syna w kwaterach gościnnych, nie dał tego po sobie poznać.

– Arthasie, oto książę Varian Wrynn, przyszły król Wichrogrodu.

Arthas skłonił się drugiemu księciu.

– Wasza wysokość – zaczął formalnie. – Witaj w Lordaeronie. Żałuję tylko, że okoliczności naszego spotkania nie są szczęśliwsze.

Varian odkłonił się z gracją.

– Jak już wspomniałem królowi Terenasowi, jestem głęboko wdzięczny za okazaną nam przyjaźń i wsparcie w tak ciężkich czasach.

Jego głos był surowy, napięty i znużony. Arthas bacznym spojrzeniem obrzucił opończę, tunikę i bryczesy młodego Wrynna, wykonane z najlepszych materiałów i ozdobione wspaniałym haftem. Były jednak tak brudne, jakby Varian nosił je przez połowę swego życia. Twarz miał czystą, lecz ślady ziemi wciąż widoczne były na jego skroniach, szyi i za paznokciami.

– Przyślę służbę z jedzeniem, świeżymi ręcznikami, gorącą wodą i balią, byś mógł się odświeżyć, drogi książę – Terenas zwracał się do gościa, używając tytułu. Arthas wiedział, że to się za jakiś czas zmieni, rozumiał przy tym, co jego ojciec starał się podkreślić. Varian musiał wiedzieć, że nadal jest szanowany, nadal jest członkiem królewskiej rodziny, nawet wtedy, gdy stracił wszystko prócz życia. Teraz zacisnął zęby i skinął głową.

– Dziękuję – powiedział z trudem.

– Arthasie, zostawiam go pod twoją opieką. – Terenas ścisnął krzepiąco ramię gościa i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Dwóch chłopców wpatrywało się w siebie. Arthas miał całkowitą pustkę w głowie. Niezręczna cisza trwała.

– Przykro mi z powodu twego ojca – wypalił w końcu.

Varian skrzywił się i odwrócił, po czym podszedł do jednego z olbrzymich okien, które wychodziły na Jezioro Lordamere. Śnieg, na który zapowiadało się od rana, zaczął wreszcie padać, z wolna okrywając ziemię białym kocem. Szkoda… w pogodny dzień z okien pałacu można było zobaczyć twierdzę Fenris.

– Dziękuję.

– Nie wątpię, że zginął, walcząc szlachetnie, i niejednego przeciwnika zabrał ze sobą.

– Został zamordowany – odparł Varian głucho i beznamiętnie. Arthas obrócił się i zaszokowany spojrzał na drugiego księcia. Jego twarz, zwrócona do Arthasa profilem obrysowanym chłodnym światłem zimowego dnia, była nienaturalnie wręcz spokojna. Tylko brązowe oczy, przekrwione i wypełnione bólem, pozostały żywe.

– Zaufana przyjaciółka skłoniła go, by porozmawiał z nią na osobności. Wtedy go zabiła. Wbiła mu sztylet prosto w serce.

Arthas gapił się nań jak skamieniały. Śmierć w chwalebnej walce byłaby wystarczająco trudna do zniesienia, ale to…

Wiedziony impulsem, położył dłoń na ramieniu Variana.

– Widziałem wczoraj, jak rodzi się źrebię – powiedział. Słowa te zabrzmiały niedorzecznie, ale była to pierwszy myśl, jaka przyszła mu do głowy, i mówił szczerze. – Kiedy pogoda się poprawi, zaprowadzę cię do niego. To najbardziej zdumiewające stworzenie na świecie.

Varian powoli obrócił się w stronę Arthasa i wpatrywał się weń przez chwilę. Przez bladą twarz przemykały emocje – uraza, niedowierzanie, wdzięczność, pragnienie i zrozumienie. Nagle brązowe oczy wypełniły się łzami i Varian odwrócił wzrok. Splótł ramiona na piersi i zgarbił się, wstrząsany szlochem, który starał się stłumić. Na próżno. Dygotał cały, opłakując rozdzierająco ojca, królestwo i całe swoje dotychczasowe życie. Zapewne nie zdążył tego uczynić aż do tej chwili. Arthas ścisnął go za ramię i poczuł pod palcami twardość kamienia.

– Nie cierpię zimy – zaszlochał Varian, a ogrom cierpienia zawarty w tych trzech prostych, pozornie niezwiązanych z niczym słowach wypełnił Arthasa pokorą. Niezdolny przyglądać się takiej męce i zarazem bezsilny w jej obliczu, cofnął dłoń i spojrzał w okno.

Na zewnątrz nadal padał śnieg.

Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: