Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wróć, jeśli pamiętasz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Wróć, jeśli pamiętasz - ebook

Ciąg dalszy losów Mii i Adama, bohaterów „Zostań, jeśli kochasz”, światowego bestsellera, przetłumaczonego na ponad trzydzieści języków, na którego podstawie powstał wzruszający film z Chloë Grace Moretz i Jamiem Blackleyem w rolach głównych.

Minęły trzy lata od tragicznego wypadku, który na zawsze zmienił życie Mii. Chociaż dziewczyna straciła rodziców i młodszego brata, postanowiła żyć dalej. Obudziła się ze śpiączki… ale zniknęła z życia Adama. Teraz żyją osobno po dwóch stronach Ameryki – Mia jako wschodząca gwiazda wśród wiolonczelistek, Adam jako rockman, idol nastolatek i obiekt zainteresowania tabloidów. Pewnego dnia los daje im drugą szansę…

Przemierzając ulice Nowego Jorku, miasta, które stało się nowym domem Mii, wyruszą w podróż w przeszłość. Czy uda im się odnaleźć miłość? Czy Mię i Adama czeka wspólna przyszłość?

Gayle Forman po bestsellerowym „Zostań, jeśli kochasz” powraca z historią równie, jeśli nie bardziej poruszającą.

„Publisher Weekly”

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-12875-1
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Budząc się co rano, powtarzam sobie: „To tylko jeden dzień, jeden dwudziestoczterogodzinny odcinek czasu, który musisz przetrwać”. Nie wiem, kiedy właściwie zacząłem sobie fundować tę dopingującą gadkę – ani dlaczego. Brzmi jak te hasła z metody Dwunastu Kroków, a przecież nie jestem żadnym Anonimowym Kimśtam, chociaż jak poczytać bzdury, które wypisują na mój temat, tak właśnie byście pomyśleli. Większość ludzi sprzedałaby pewnie własną nerkę, żeby tylko spróbować życia, jakie prowadzę. A mimo to muszę sobie przypominać, że każdy kolejny dzień przeminie; upewniać samego siebie, że przetrwałem wczorajszy, więc dam radę i temu.

Dzisiaj po zwyczajowej zachęcie zerkam na minimalistyczny cyfrowy zegarek na hotelowej szafce nocnej. Wskazuje jedenastą czterdzieści siedem, blady świt jak dla mnie. Ale z recepcji już dwa razy dzwonili, żeby mnie obudzić, a potem dostałem uprzejme, lecz stanowcze ponaglenie od naszego menedżera Aldousa. To tylko jeden dzień – okej, ale za to wypełniony po brzegi.

Mam się zameldować w studiu, żeby nagrać kilka ostatnich gitarowych ścieżek do rozpowszechnianej wyłącznie przez internet zremiksowanej wersji pierwszego singla z naszego świeżo wydanego albumu. Taki chwyt. Ten sam kawałek, nowa ścieżka gitarowa, parę efektów wokalnych – i zapłać ekstra. „ W dzisiejszych czasach z każdego dziesiątaka trzeba wydusić dolara” – z lubością przypominają nam bonzowie z wytwórni.

Po nagraniu mam lunch i wywiad z jakąś dziennikarką z „Shuffle”. Te dwa punkty dnia są jak nawiasy, między którymi zawiera się teraz moje życie: robienie muzyki, co lubię, i gadanie o robieniu muzyki, czego nie znoszę. Ale to strony tej samej monety. Gdy Aldous dzwoni drugi raz, skopuję z siebie kołdrę i łapię z nocnego stolika buteleczkę tabletek na receptę. Jakieś przeciwlękowe cudo, które mam brać, jeśli się zdenerwuję.

Nerwowość to obecnie dla mnie stan normalny. Przywykłem do niej. Ale odkąd rozpoczęliśmy trasę trzema koncertami w Madison Square Garden, prześladuje mnie inne uczucie. Wrażenie, jakby chciało mnie wessać coś potężnego i bolesnego. Wirowatego.

„Istnieje w ogóle takie słowo?” – pytam sam siebie.

„Gadasz ze sobą, więc kogo to obchodzi, do diabła?” – odpowiadam, łykając parę tabletek. Wkładam bokserki i podchodzę do drzwi, za którymi czeka dzbanek z kawą. Zostawił go tam pracownik hotelu, bez wątpienia po otrzymaniu surowych instrukcji, żeby mnie omijał szerokim łukiem.

Dopijam kawę, ubieram się i zjeżdżam windą służbową, a potem wymykam się tylnym wyjściem – kierownik uprzejmie udostępnił mi klucze, żebym nie musiał paradować przed fanami w holu. Na chodniku wita mnie podmuch dusznego nowojorskiego powietrza. Jest trochę ciężkie, ale lubię wilgoć. Przypomina mi Oregon, gdzie leje na okrągło i nawet w najupalniejsze letnie dni nad głową szybują spiętrzone białe cumulusy, których cienie przypominają, że letni skwar to rzecz przelotna i w każdej chwili może lunąć deszcz.

W Los Angeles, gdzie teraz mieszkam, praktycznie nigdy nie pada. I ten żar; nigdy nie słabnie. Ale to suchy żar. Miejscowi wykorzystują ten argument, żeby hurtem usprawiedliwiać wszelkie skrajności tego rozpalonego, duszącego się w smogu miasta. „Możliwe, że mamy dzisiaj czterdzieści dwa stopnie – przechwalają się – lecz przynajmniej to suchy żar”.

W Nowym Jorku jednak panuje wilgotny upał; zanim dotrę do studia położonego dziesięć przecznic dalej, w odludnej okolicy na wysokości Zachodniej Pięćdziesiątej, włosy pod czapką mam mokre. Wyciągam z kieszeni papierosa; dłoń mi się trzęsie, kiedy go zapalam. Nieznaczne drżenie utrzymuje się od jakiegoś roku. Po gruntownych badaniach lekarze orzekli, że to tylko nerwy, i poradzili mi ćwiczyć jogę.

Docieram do studia; Aldous czeka na zewnątrz pod markizą. Patrzy na mnie, na papierosa i znowu na moją twarz. Ze sposobu, w jaki mnie taksuje, widzę, że stara się wykombinować, czy zagrać dobrego, czy złego glinę. Widocznie wyglądam nędznie, bo decyduje się na dobrego.

– Miłego ranka, słonko – rzuca jowialnie.

– Tak? Czy kiedykolwiek coś miłego wydarzyło się rano? – Staram się, żeby to zabrzmiało jak żart.

– Oficjalnie jest już popołudnie. Mamy opóźnienie.

Gaszę papierosa. Aldous zaskakująco łagodnie kładzie mi na ramieniu olbrzymią łapę.

– Potrzebna nam tylko jedna ścieżka gitarowa na Złotko dla dodania szczypty pieprzu, żeby fani znowu zaczęli kupować ten kawałek. – Śmieje się i kręci głową nad tym, czym się stał ten biznes. – Potem masz lunch z „Shuffle”, a koło piątej sesję foto do „Fashion Rocks” dla „Timesa” z resztą kapeli, później szybkiego drinka z działem finansowym z wytwórni i ja zmykam na lotnisko. Jutro zaliczasz szybkie spotkanko z działem reklamy i handlowym. Po prostu się uśmiechaj i nie mów za dużo. Potem zostajesz samiuteńki jak palec aż do przylotu do Londynu.

„Samiuteńki jak palec? W odróżnieniu od przebywania na ciepłym łonie rodziny, kiedy wszyscy jesteśmy razem?” – mówię. Ale tylko do siebie. Zdaje się, że ostatnio większość konwersacji odbywam sam ze sobą. Biorąc pod uwagę choćby połowę tego, co myślę, tak jest chyba lepiej.

Tym razem jednak rzeczywiście zostanę sam. Aldous i reszta kapeli wybywają do Anglii dziś wieczorem. Miałem lecieć z nimi, ale skapowałem, że dzisiaj jest piątek trzynastego, więc oświadczyłem, że nie ma, kurna, mowy! Dostatecznie świruję przed trasą i nie będę kusił losu, wyruszając w oficjalny Dzień Pecha. Kazałem więc Aldousowi, żeby mi zarezerwował bilet na następny dzień. W Londynie kręcimy teledysk, a potem mamy kilka konferencji prasowych przed europejską częścią trasy, więc nie ominie mnie nic ważnego, tylko wstępne spotkanie z reżyserem klipu. Nie muszę słuchać o jego wizjach artystycznych. Jak się zaczną zdjęcia, będę po prostu robił, co mi każe.

Ruszam za Aldousem do studia i wchodzę do dźwiękoszczelnej kabiny, gdzie zostaję sam na sam z szeregiem gitar. Za szybą siedzi nasz producent Stim oraz technicy od dźwięku. Aldous dołącza do nich.

– Okej, Adamie – mówi Stim – jedna ścieżka do przejścia i chórek. Żeby podkręcić frazę. Wokale dogramy podczas miksowania.

– Fraza. Podkręcić. Kumam.

Nakładam słuchawki i sięgam po gitarę, żeby ją nastroić i się rozgrzać. Próbuję nie zwracać uwagi na to, że na przekór temu, co powiedział Aldous przed paroma minutami, JUŻ czuję się samiuteńki jak palec. Samotny w dźwiękoszczelnej kabinie. „Nie kombinuj za dużo – karcę sam siebie. – Tak wygląda nagrywanie w zaawansowanym technicznie studiu”. Kłopot w tym, że dokładnie tak samo czułem się parę wieczorów temu w Garden. Na scenie, naprzeciw osiemnastu tysięcy fanów, ramię w ramię z ludźmi, którzy kiedyś byli moją rodziną – czułem się równie samotny jak w tej kabinie.

Ale mogłoby być gorzej. Zaczynam grać, palce nabierają zwinności, więc zrywam się ze stołka, daję czadu i łoję w gitarę, wyżywam się na niej, aż zaczyna zgrzytać i wyć dokładnie tak, jak chcę. A raczej prawie tak, jak chcę. Gitary upchane w kabinie warte są pewnie ze sto tysięcy dolców, ale żadna nie brzmi tak dobrze, jak mój stary les paul junior – instrument, który miałem przez wieki, na którym nagrałem nasze pierwsze albumy i który w napadzie głupoty, pychy czy czego tam jeszcze pozwoliłem wystawić na aukcję dobroczynną. Jego lśniące, kosztowne następczynie nigdy nie brzmiały ani nie leżały w rękach, jak powinny. Ale kiedy podkręcam na cały regulator, i tak udaje mi się zatracić na sekundę czy dwie.

Niestety wkrótce jest już po wszystkim; Stim oraz dźwiękowcy ściskają mi rękę, życząc udanej trasy. Aldous wyprowadza mnie za drzwi, a potem do limuzyny i śmigamy Dziewiątą Aleją do SoHo, do hotelu, który spece od PR-u w naszej wytwórni uznali za odpowiednie miejsce na wywiad. Że niby co? Wyobrażają sobie, że w ekskluzywnej restauracji będę mniej skłonny się wkurzyć albo strzelić tekst, który zrazi do mnie wszystkich? Pamiętam, że na samym początku, kiedy wywiady przeprowadzali z nami autorzy zinów albo blogerzy, będący naszymi fanami, zależało im przede wszystkim na rockowej gadce – dyskusji o MUZYCE – no i chcieli rozmawiać z nami wszystkimi naraz. Najczęściej zmieniało się to po prostu w zwyczajną rozmowę, kiedy każdy wykrzykuje, co myśli, starając się zagłuszyć pozostałych. Wtedy nie musiałem uważać na każde słowo. Teraz jednak reporterzy przesłuchują członków kapeli osobno, jak gliniarze, którzy zamknęli mnie oraz moich wspólników w sąsiednich celach i próbują nas sprowokować, żebyśmy obciążyli jeden drugiego.

Zanim wejdziemy, potrzebuję papierosa, przystajemy więc w Aldousem przed hotelem w oślepiającym południowym słońcu. Natychmiast zbiera się tłumek gapiów udających, że wcale się mną nie interesują. Na tym polega różnica między Nowym Jorkiem a resztą świata: ludzie tutaj mają takiego samego świra na punkcie celebrytów jak wszędzie indziej, ale nowojorczycy – a przynajmniej ci, którzy uważają się za wyrobionych i kręcą się po SoHo w takich okolicach jak ta, gdzie właśnie się znajduję – zachowują pozory, że wcale im nie zależy, zerkając równocześnie zza okularów przeciwsłonecznych po trzysta dolców para. Potem udają wielkie oburzenie, kiedy zamiejscowi złamią niepisany kodeks, podbiegając i prosząc o autograf – tak zrobiły dwie dziewczyny w bluzach Uniwersytetu w Michigan ku wielkiej irytacji pobliskiego tria snobów, którzy piorunują je wzrokiem, przewracają oczami, a potem patrzą na mnie ze współczuciem. Jakby to te dziewczyny stanowiły problem.

– Musimy ci sprawić lepsze przebranie, Wilde Manie – zauważa Aldous, kiedy panny się ulatniają, chichocząc z przejęcia.

Tylko jemu wolno dalej mnie tak nazywać. Wcześniej wszyscy używali tego przezwiska, gry słów opartej na moim nazwisku, Wilde. Kiedyś jednak zdarzyło mi się zdemolować pokój hotelowy i od tamtej pory ksywka „Wilde Man” zmieniła się w tabloidowe piętno, od którego nie sposób się uwolnić.

Nagle jak na zawołanie pojawia się fotoreporter. Nie można się zatrzymać przed wejściem do ekskluzywnego hotelu dłużej niż na trzy minuty, żeby jakiś skądś nie wyskoczył.

– Adam! Bryn jest w środku?

Fotka nas obojga jest warta mniej więcej cztery razy więcej niż przedstawiająca mnie samego. Aldous jednak po pierwszym błysku jedną ręką zasłania obiektyw gościa, a drugą – moją twarz.

Wpycha mnie do hotelu, tłumacząc, czego się mam spodziewać.

– Dziennikarka nazywa się Vanessa LeGrande. To nie jedna z tych posiwiałych weteranek, których tak nie znosisz. Jest młoda. Nie młodsza od ciebie, ale tuż po dwudziestce, jak mi się zdaje. Prowadziła bloga, zanim ją wzięli do „Shuffle”.

– Którego bloga? – wpadam mu w słowo.

Aldous rzadko podaje mi szczegółowe biogramy dziennikarzy, jeśli nie ma po temu powodu.

– Nie jestem pewien. Chyba „Gabera”.

– Ależ Al, to chałowa, plotkarska strona.

– „Shuffle” to nie plotkarska witryna. A wywiad będzie na wyłączność.

– Okej. Nieważne – mamroczę, przeciskając się przez drzwi do restauracji.

Wnętrze zapełniają niskie stoliki ze szkła i stali oraz tapicerowane skórą ławeczki jak w milionie innych miejsc, które odwiedziłem. Właściciele tego rodzaju przybytków mają o nich wysokie wyobrażenie, ale w rzeczywistości to po prostu przesadnie drogie, przestylizowane klony McDonalda.

– Tam siedzi, przy stoliku w rogu, blondyna z pasemkami – mówi Aldous. – Słodka laleczka. Co prawda tych masz na pęczki. Cholera, nie powtarzaj tego Bryn. No dobra, mniejsza. Będę czekał przy barze.

Aldous zostaje na wywiad? To robota PR-owca, chociaż nie zgodziłem się, by mnie niańczyli. Rzeczywiście muszę sprawiać wrażenie, że ze mną niedobrze.

– Robisz za babysittera? – pytam.

– Pomyślałem tylko, że przyda ci się wsparcie...

Vanessa LeGrande jest czarująca. Chociaż „seksowna” byłoby bardziej precyzyjnym określeniem. Nieważne. Ze sposobu, w jaki oblizuje wargi i odrzuca włosy do tyłu, zgaduję, że zdaje sobie z tego sprawę, co skutecznie psuje efekt. Wokół nadgarstka ma wytatuowanego węża i założę się o nasz platynowy album, że strzeliła też sobie dziarę blachary. I rzeczywiście, kiedy sięga do torebki po cyfrowy dyktafon, nad paskiem jej dżinsów biodrówek ukazuje się niewielka sina strzałka skierowana w dół. KLASA.

– Hej, Adamie – mówi, patrząc na mnie porozumiewawczo jak na starego kumpla. – Powiem tylko, że jestem waszą wielką fanką. Dzięki Stratom w ludziach przetrwałam koszmarne zerwanie na ostatnim roku studiów. Więc chciałam ci podziękować. – Uśmiecha się do mnie.

– Hm, nie ma za co.

– A teraz, żeby się zrewanżować, zamierzam napisać najlepszy cholerny tekst o Shooting Star, jaki opublikowano w dziejach. Więc co powiesz na to, żebyśmy teraz przysiedli fałdów i poszli na całość?

„Przysiedli fałdów”? Czy ludzie w ogóle rozumieją chociaż połowę tych bzdur, które wygadują? Niewykluczone, że Vanessa zgrywa intelektualistkę albo szpanerkę, próbuje zdobyć moją sympatię otwartością albo pokazuje, jaka jest naturalna – cokolwiek jednak próbuje mi wcisnąć, ja tego nie kupuję.

– Jasne – mruczę tylko.

Podchodzi kelner, żeby przyjąć zamówienie. Vanessa bierze sałatkę, ja proszę o piwo. Dziennikarka kartkuje notes Moleskine.

– Wiem, że mieliśmy rozmawiać o płycie Drań, frajer, słonko... – zaczyna.

Od razu się spinam. DOKŁADNIE o tym mieliśmy rozmawiać. Po to tu przyszedłem. Nie żeby się kumplować. Nie żeby się wymieniać sekretami, tylko dlatego że promowanie albumów Shooting Star to część mojej roboty.

Vanessa znowu włącza syrenę:

– Słucham go od tygodni, a jestem kapryśną dziewczyną i niełatwo mnie zadowolić.

Śmieje się. Słyszę, jak Aldous chrząka z dala. Patrzę na niego. Rozpromienia się fałszywie od ucha do ucha i pokazuje mi uniesione kciuki. Wygląda groteskowo. Zwracam się do Vanessy i zmuszam do uśmiechu.

– Ale teraz, kiedy ukazał się wasz drugi album wydany przez wielką wytwórnię i chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że wasze bardziej surowe brzmienie się utrwaliło, chcę napisać dogłębną analizę. Prześledzić waszą ewolucję od kapeli grającej emocore po godnych spadkobierców agitarocka.

„Godni spadkobiercy agitarocka”? Podniecanie się napuszonymi dekonstrukcjonistycznymi bredniami to coś, co z początku kompletnie mnie powaliło. Ja po prostu pisałem piosenki: akordy, rytm i teksty; wiersze, przejścia i frazy. Ale potem, gdy staliśmy się bardziej znani, ludzie zaczęli wybebeszać piosenki niczym żaby na lekcjach biologii, aż zostały tylko flaki – nędzne ochłapy, znacznie mniej warte niż suma składników.

Dyskretnie przewracam oczami, ale Vanessa jest skupiona na swoich notatkach.

– Słuchałam bootlegów waszych najwcześniejszych kawałków. W porównaniu do ostatnich nagrań wydają się popowe, prawie słodkie. Przeczytałam wszystko, co o was napisali, chłopaki, każdy wpis na blogu, każdy artykuł w zinie. Prawie wszyscy wspominają o tej tak zwanej czarnej dziurze w karierze Shooting Star, ale właściwie nikt jej nie spenetrował. Publikujecie swoją płytkę w wydawnictwie niezależnym; sprzedaje się nieźle; wydajecie się skazani na pierwszą ligę, i nagle cisza. Chodzą plotki, że się rozpadliście. A potem wychodzą Straty w ludziach. I bum.

Naśladuje wybuch, rozkładając zaciśnięte pięści.

Dramatyczny gest, ale coś w tym jest. Straty w ludziach wyszły dwa lata temu; w ciągu miesiąca od wypuszczenia singla Ożywiony wdarł się na krajowe listy przebojów i ruszyła lawina. Żartowaliśmy, że nie można było dłużej niż godzinę słuchać radia, żeby go nie puścili. Następny wystrzelił Most, a później cały album zaczął się piąć na pierwszą pozycję na iTunes, co z kolei sprawiło, że zamawiał go każdy supermarket w kraju, więc wkrótce wypchnęliśmy Lady Gagę z pierwszego miejsca na liście „Billboardu”. W pewnej chwili zdawało się, że każdy dzieciak w wieku od dwunastu do dwudziestu czterech lat ściągnął al-bum na swojego iPoda. W parę miesięcy nasz na pół zapomniany zespół z Oregonu trafił na okładkę „Time’a” anonsowany jako „Nirvana pokolenia milenium”.

Ale to stare dzieje. Wszystko zostało opisane wiele razy, do mdłości, również w „Shuffle”. Nie jestem pewien, do czego zmierza Vanessa, wspominając o tym.

– Widzisz, wszyscy przypisują ostrzejsze brzmienie temu, że producentem Strat w ludziach był Gus Allen.

– Fakt – przyznaję. – Gus lubi dać czadu.

Dziewczyna upija łyk wody. Słyszę, jak podzwania kolczyk w jej języku.

– Ale Gus nie pisał tekstów, które stanowiły fundament tej energii. Ty je stworzyłeś. Całą tę pierwotną siłę i emocje. W pewnym sensie Straty w ludziach to najbardziej naładowany gniewem album dekady.

– I pomyśleć, że planowaliśmy najradośniejszy.

Vanessa podnosi na mnie wzrok i mruży oczy.

– To miał być komplement. Dla wielu ludzi, w tym dla mnie, album okazał się niezwykle oczyszczający emocjonalnie. I o to właśnie mi chodzi. Wszyscy wiedzą, że coś się stało, kiedy byliście w „czarnej dziurze”. Wcześniej czy później sprawa wyjdzie na jaw, więc czemu nie kontrolować przekazu? Do kogo odnosi się określenie „straty w ludziach”? – pyta, robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – Co się wam przydarzyło, chłopaki? Co przydarzyło się tobie?

Kelner przynosi jej sałatkę. Zamawiam drugie piwo i nie odpowiadam. Nie mówię nic, nie podnoszę wzroku. Bo Vanessa ma rację co do jednego. RZECZYWIŚCIE kontrolujemy przekaz. Na początku w kółko zadawano nam to pytanie, ale po prostu odpowiadaliśmy wymijająco: chwilę potrwało, zanim znaleźliśmy własne brzmienie, zaczęliśmy pisać własne teksty. Teraz kapela jest na tyle znana, że nasi PR-owcy przygotowali dziennikarzom listę zakazanych tematów: związek Liz z Sarah, mój z Bryn, dawne problemy Mike’a z prochami – oraz „czarna dziura”. Tylko memo najwyraźniej nie dotarło do Vanessy. Oglądam się na Aldousa, żeby mnie ratował, ale gada w najlepsze z barmanką. To tyle, jeśli chodzi o wsparcie.

– Tytuł odnosi się do wojny – mówię. – Wyjaśnialiśmy to wcześniej.

– Pewnie – odpowiada i przewraca oczami. – Bo wasze teksty są TAKIE POLITYCZNE.

Wpatruje się we mnie swoimi wielkimi, dziecięcymi oczami. Dziennikarski chwyt: sprawić, by zapadła niezręczna cisza, i zaczekać, aż obiekt zacznie gadać, co mu ślina na język przyniesie. Ale nie ze mną takie numery. Umiem wygrać pojedynek na spojrzenia z każdym.

Nagle jej oczy stają się zimne i twarde. Znika beztroska flirciara i jej miejsce zajmuje bezwzględna karierowiczka. Vanessa wygląda, jakby była głodna, ale to i tak lepiej, bo przynajmniej jest sobą.

– Co się wydarzyło, Adamie? Wiem, że kryje się za tym jakaś historia, PRAWDZIWA historia Shooting Star, i zamierzam być osobą, która ją opowie. Co zmieniło kapelę grającą indie pop w giganta pierwotnego rocka?

Czuję się, jakbym dostał cios w brzuch.

– Życie się wydarzyło. I chwilę potrwało, zanim napisaliśmy nowe kawałki...

– Zanim TY je napisałeś – przerywa. – Ty jesteś autorem dwóch ostatnich albumów.

Wzruszam tylko ramionami.

– Daj spokój, Adamie! Straty w ludziach to twoja płyta. To arcydzieło. Powinieneś być z niej dumny. I po prostu wiem, że historia jej powstania, historia waszego zespołu, to również twoja historia. Ta radykalna przemiana zgranego kwartetu indie w gwiazdorski wulkan emocjonalnej, punkowej energii – to wszystko twoja zasługa. To znaczy, sam odbierałeś nagrodę Grammy dla najlepszej piosenki. Jak się wtedy czułeś?

Jak śmieć.

– Na wypadek gdybyś zapomniała, nagrodę dla najlepszego nowego artysty otrzymała cała kapela. I stało się to ponad rok temu.

Kiwa głową.

– Słuchaj, nie próbuję nikogo traktować z góry ani rozdrapywać starych ran. Staram się tylko zrozumieć tę zmianę. W brzmieniu. W tekstach. W dynamice zespołu. – Rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. – Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to ty byłeś głównym katalizatorem.

– Nie było żadnego katalizatora. Po prostu kombinowaliśmy z brzmieniem. To się zdarza. Jak wtedy, kiedy Dylan przerzucił się na gitarę elektryczną. Jak wtedy, kiedy Liz Phair poszła w komercję. Ale ludzie zaczynają świrować, kiedy coś rozmija się z ich oczekiwaniami.

– Po prostu wiem, że chodzi o coś więcej – ciągnie Vanessa, napierając na stolik tak mocno, że blat wbija mi się w brzuch i dosłownie muszę go odepchnąć.

– Cóż, najwyraźniej masz własną teoryjkę i nie pozwolisz, żeby prawda pokrzyżowała ci szyki.

W jej oczach pojawia się błysk i przez ułamek sekundy myślę, że ją wkurzyłem, ale wtedy podnosi ręce. Paznokcie ma obgryzione.

– Chcesz wiedzieć, jak naprawdę brzmi moja teoria? – pyta, przeciągając samogłoski.

Nieszczególnie.

– Dawaj.

– Rozmawiałam z paroma osobami z twojej szkoły średniej.

Czuję, jak cały sztywnieję; jak miękkie tkanki zmieniają się w ołów. Muszę się ekstremalnie skoncentrować, by podnieść do ust szklankę i udać, że piję.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że chodziłeś do liceum z Mią Hall – rzuca lekko. – Kojarzysz ją? Tę wiolonczelistkę? Narobiła hałasu na świecie. Czy co tam jest odpowiednikiem „hałasu” w muzyce klasycznej. Może szumek.

Szklanka dygocze mi w dłoni. Muszę sobie pomóc drugą ręką, żeby postawić ją na stole, nie oblewając się z góry na dół. „Wszyscy, którzy naprawdę wiedzą, co się wtedy stało, nie gadają – przypominam samemu sobie. – Plotki, nawet prawdziwe, są jak płomienie: odetnij dopływ tlenu, a zamigocą i zgasną”.

– Nasze liceum miało niezły program zajęć artystycznych. Było taką jakby wylęgarnią muzyków – wyjaśniam.

– To ma sens – przytakuje Vanessa, kiwając głową. – Krążą pogłoski, że ty i Mia byliście wtedy parą. Co się wydaje dziwne, bo nigdzie o tym nie czytałam, a z pewnością byłoby to warte wzmianki.

Na mgnienie staje mi przed oczami obraz Mii. Siedemnaście lat, ciemne oczy pełne miłości, przejęcia, strachu, muzyki, seksu, magii, rozpaczy. Lodowate dłonie. Moje własne lodowate dłonie, teraz wciąż ściskające szklan-kę wody.

– To byłoby godne wzmianki, gdyby miało związek z rzeczywistością. – Zmuszam się, by mówić spokojnym tonem.

Wypijam kolejny łyk wody i daję znać kelnerowi, by przyniósł następne piwo. To moje trzecie – deser po dwóch daniach płynnego obiadu.

– Więc nie ma? – W jej głosie brzmi sceptycyzm.

– Pobożne życzenia – odpowiadam. – Znaliśmy się z widzenia.

– Aha, nie udało mi się skłonić żadnego z waszych znajomych, by to potwierdził. Ale wtedy wpadła mi w ręce stara kronika szkolna i tam znalazłam słodką focię was obojga. Rzecz w tym, że pod zdjęciem nie ma nazwisk, tylko podpis. Więc ktoś, kto nie wie, jak wygląda Mia, może je po prostu przeoczyć.

Dziękujemy ci, Kim Schein, najlepsza przyjaciółko Mii, królowo kroniki szkolnej, paparazzo. Nie chcieliśmy, żeby wykorzystała to zdjęcie, ale przemyciła je, nie umieszczając naszych nazwisk, tylko te idiotyczne przezwiska.

– Piękny i Niunia? – pyta Vanessa. – Dali wam nawet wspólną ksywkę.

– Wykorzystujesz jako źródło kroniki szkolne? I co jeszcze? Wikipedię?

– Trudno uznać za wiarygodne źródło ciebie. Właśnie powiedziałeś, że znaliście się Z WIDZENIA.

– Słuchaj, prawda jest taka, że może i chodziliśmy ze sobą parę tygodni, i właśnie wtedy została zrobiona ta fotka. Ale, hej, w liceum umawiałem się z mnóstwem dziewczyn.

Posyłam jej swój najlepszy uśmieszek playboya.

– Więc nie widziałeś się z nią od liceum?

– Nie, odkąd wyjechała na studia – mówię.

Przynajmniej to jest prawdą.

– Więc czemu, kiedy wspominałam o niej, robiąc wywiady z resztą twoich kumpli z kapeli, wszyscy nabierali wody w usta? – pyta, patrząc na mnie twardo.

Bo bez względu na wszystko, co się między nami wydarzyło, nadal jesteśmy wobec siebie lojalni. W tej sprawie. Zmuszam się, żeby odpowiedzieć na głos:

– Bo nie ma o czym gadać. Myślę, że ludzi takich jak ty kręci telenowelowy aspekt tego wszystkiego, rozumiesz: dwoje znanych muzyków, którzy chodzili do tego samego liceum i byli kiedyś parą.

– Ludzi takich jak ja? – pyta.

Hieny. Krwiopijców. Złodziei dusz.

– Dziennikarzy – odpowiadam. – Lubicie bajki.

– Cóż, kto nie lubi? – mówi Vanessa. – Chociaż życie tej dziewczyny w niczym nie przypomina bajki. Straciła całą rodzinę w wypadku samochodowym.

Wzdryga się teatralnie; tak opowiada się o cudzych nieszczęściach, które nie mają z nami nic wspólnego; które kompletnie nas nie obchodzą i nigdy nie będą obchodzić. W życiu nie uderzyłem kobiety, ale przez minutę mam ochotę walnąć ją w twarz, żeby poczuła namiastkę bólu, o którym mówi z taką obojętnością. Ale opanowuję się, a ona nieświadoma ciągnie temat.

– A skoro mowa o bajkach, czy ty i Bryn planujecie dziecko? Ciągle ją widuję w tabloidowych zestawieniach gwiazd w ciąży.

– Nie – odpowiadam. – Nic mi o tym nie wiadomo.

Bryn znajduje się poza podejrzeniami – i jestem cholernie pewien, że Vanessa o tym wie, ale jeśli pogawędka o rzekomej ciąży Bryn pomoże odwrócić uwagę dziennikarki, nie ma sprawy.

– Nic ci o tym nie wiadomo? Wciąż jesteście ze sobą, prawda?

Boże, ten głód w jej oczach. Mimo całego gadania o dogłębnych analizach, mimo wszystkich swoich umiejętności śledczych niczym się nie różni od reszty dziennikarskich hien i paparazzi umierających z pragnienia, żeby jako pierwsi ogłosić wielką nowinę, czy to o narodzinach: „Adam i Bryn spodziewają się bliźniaków?”, czy to o śmierci: „Bryn oświadcza Wilde Manowi: »Z nami koniec!«”. Ani jedno z tych zdań nie jest prawdziwe, ale bywają tygodnie, kiedy oba równocześnie widuję na okładkach rozmaitych plotkarskich szmatławców.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: