Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrona - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wrona - ebook

Pozwól się zabrać w podróż do świata pełnego legend, gdzie magia jest czymś tak oczywistym jak oddychanie.

Wyobraź sobie, że musisz żyć w społeczeństwie podzielonym na kasty… Że to, do której z nich należysz, ma wpływ na całe twoje życie i określa twoją wartość w oczach innych. Gdyby przyszło ci należeć do królewskich Feniksów, twoje życie byłoby pełne przepychu, jako wojowniczy Sokół brałbyś udział w walkach, będąc uczoną Sową, zgłębiałbyś wiedzę. Jeśli jednak, tak jak Fe i jej stado, wywodziłbyś się z kasty Wron, twoje zadanie polegałoby na paleniu zwłok ofiar trawiącej kraj zarazy, a społeczeństwo odnosiłoby się do ciebie z pogardą. Mimo że Wronom Litości przypadła w udziale najgorsza robota, to podczas stanowiącej treść ich życia niekończącej się podróży po królestwie Saboru wspólnie stawiają czoła napotkanym trudnościom, wspierając się nawzajem. Nie są też zupełnie bezbronne – część z nich potrafi czerpać magię z zębów i kości członków innych kast, a dzięki temu unikalnemu darowi są w stanie korzystać z ich przyrodzonych talentów.

Fe, tak jak inne Wrony, jest w pełni oddana swojemu stadu, a jako czarownica przygotowuje się do przyszłej roli wodza, Pewnego dnia staje na czele nieoczekiwanej misji, w której stawką jest los jej kasty i… całe królestwo.

Czy uprzedzenia i nienawiść okażą się silniejsze niż dobro Saboru? Czy w obliczu niewyobrażalnego zła bohaterowie znajdą w sobie dość siły, żeby się zjednoczyć? Oto fascynująca opowieść o trawiącej świat zarazie. Przekonaj się, ile współczesności jest w tym magicznym uniwersum…

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66380-79-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY
PUSTY TRON

Tatko zanadto się guzdrał z podrzynaniem chłopcom gardeł.

Odkąd zniknął w baraku kwarantanny, minęło już niemal dziesięć minut. Fe spędziła ostatnie siedem, wpatrując się gniewnie w pozłacane drzwi i usiłując zostawić w spokoju nić, która wyłaziła z jej złachmanionej czarnej szaty. Załatwienie sprawy w minutę oznaczałoby, że chłopców w baraku zdążył wcześniej uśmiercić mór grzeszników. Załatwienie jej w trzy – że tatko musiał im zadać litościwy koniec.

Dziesięć minut oznaczało, że się guzdra. Że coś się spaskudziło. A sądząc po szeptach, które rozchodziły się jak podmuchy wiatru ponad lśniącymi czystością płytkami dziedzińca, do tłumu obserwujących Wrony gapiów zaczynało docierać to samo.

Fe zacisnęła zęby, czekając, aż miną jej nudności i ucisk w dołku. Tatko wiedział, co robi. Na tuzin piekieł, przecież nie dalej jak poprzedniego dnia rano powiódł całe ich stado w odpowiedzi na zwiastun moru, zebrał zwłoki, zgarnął zapłatę i znów wyprowadził ich na drogi, nim jeszcze wybiło południe.

W tamtym siole też nie brakło gapiów: a to jakiś tkacz zerknął na nich przez wątki swoich krosien, a to pasterka popędziła swoje kozy obok chaty grzesznika, by ukradkiem spojrzeć na nich z bliska. Dzieci wyślizgiwały się rodzicom z ramion, żeby pogapić się na Wrony i spytać, czy pod maskami o ostrych dziobach i czarnymi szatami nie kryją się potwory.

Fe domyślała się, że odpowiedzi brzmiały różnie w zależności od tego, czy jakaś Wrona znajdowała się w zasięgu słuchu.

Ale widywała rzeczy gorsze niż stada gapiów prawie co dzień, o ile pamięć jej nie zawodziła. Wrony Litości, jako jedyna kasta nietknięta przez mór, były w obowiązku odpowiedzieć na każde wezwanie.

A Fe, terminująca u tatka na wodza, wiedziała, że nie może pozwolić sobie ani na chwilę słabości. Nawet tutaj. Nawet teraz.

Chłopcy, do których zabrania zostali tej nocy wezwani, nie różnili się od setek ciał, jakie pomogła spalić w ciągu swego szesnastoletniego życia. Nieważne, że niewiele z nich należało do przedstawicieli tak wysokiej kasty. Nieważne, że Wron nie wzywano do królewskiego pałacu Saboru od niemal pięciuset lat.

Po ostrych jak brzytwa spojrzeniach wojowników i arystokratów Fe poznawała jednak, że tego wieczora mór dla kast wyższych bynajmniej nie jest nieważny.

Ponownie upomniała samą siebie w duchu, że tatko wie, co robi.

Ale zanadto się guzdrał.

Oderwała wzrok od drzwi i poszukała oznak ewentualnych kłopotów w tłumie, który obległ mury wokół dziedzińca królewskiej kwarantanny. Miała to w zwyczaju od czasu, kiedy za jej stadem pogonił czyjś rozzłoszczony krewny. Na oko sądząc, w okratowanych treliażami galeriach pełnych dworzan tłoczyły się wyłącznie Pawie, gapiące się z bezpiecznej odległości, całe w rozedrganym trzepocie, żałobnych barwach i innych wyrażających rozpacz ozdobach.

Fe skrzywiła się pod maską, słysząc dobiegające ją aż nazbyt znajome szepty: „…co za hańba…”, „…jego ojciec?” i ten najbardziej dokuczliwy: „…kościokrady”. Stary, wyświechtany rodzaj kłopotów. Żądne sensacji Pawie jak urzeczone pasły oczy niecodziennym obrazem trzynastu stojących na dziedzińcu pod nimi Wron, czekając na widowisko.

Czymś zupełnie innym byłyby kłopoty pochodzące od Sokołów. Król Surimir gustował w straży pałacowej złożonej z czarowojników – wojowników, którym leczenie ran przychodziło równie łatwo, jak rozrywanie wrogów na strzępy od środka. Sokoły były w dwójnasób niebezpieczne, a że zdawały sobie z tego sprawę, w trójnasób łatwo było je rozdrażnić.

Dłonie owych czarowojników spoczęły na rękojeściach mieczy, gdy tylko Wrony przeciągnęły przez bramę dziedzińca swój wóz. I od tamtej pory ani drgnęły.

W ich niewzruszonych spojrzeniach Fe nie mogła doszukać się żadnego żalu. Sokoły nie czekały na widowisko. Czekały, aż Wrony pokpią sprawę.

Dziewczyna przyłapała się na tym, że w swoich chudych, ciemnych palcach skręca kolejną nitkę. Nudności i ucisk w dołku powróciły chyłkiem; ponownie wbiła wzrok w drzwi. Pozostawały, zaraza, zamknięte.

Kątem oka wychwyciła jakiś nieznaczny ruch po lewej, przy wozie. To Huncwot, drugi z terminatorów tatka, przestąpił z nogi na nogę. Jego sylwetkę, odbijającą się czernią na tle płomienia pochodni, obrębiał jaskrawopomarańczowy kontur w miejscach, w których refleksy światła pełgały po postrzępionych szatach i długiej krzywiźnie dzioba maski. Sądząc po nachyleniu głowy, Huncwot przyglądał się rozstawionym wokół baraku kadzielnicom z paczulą.

Fe zmarszczyła nos. Sama trzymała upchaną w dziobie maski garść dzikiej mięty do odegnania morosmrodu. Nie mogła mieć za złe mieszkańcom tego wspaniałego pałacu, że też próbują zamaskować odór. Mogła im jednak zarzucić fatalny gust w kwestii doboru zapachu kadzidła.

Sandał Huncwota przesunął się o włos – pomału, niby niechcący – w stronę najbliższej kadzielnicy.

W każdym innym miejscu Fe sama postarałaby się niby przypadkiem kopnąć naczynie, by rozrzucić paczulę na cztery wiatry. W obliczu tak wyraźnego zainteresowania kast wyższych Huncwota pewnie aż ręce świerzbiły, żeby urządzić jakąś przykrą niespodziankę tłumowi wyszczerzonych w szyderczych uśmiechach, wręcz proszących się o to arystokratów.

Ale nie tutaj, nie teraz. Fe pociągnęła za kaptur swojej szaty gestem, który zrozumieć mogły tylko inne Wrony. Nie szukaj kłopotów.

Huncwot przysunął stopę o kolejny cal do kadzielnicy. Fe wyczuwała niemal namacalnie, że pod maską drwiąco się uśmiecha.

Oboje urodzili się jako wiedźmy, co w przypadku Wron oznaczało, że ich przeznaczeniem jest wodzowanie. Fe ściskało coś w żołądku za każdym razem, kiedy przychodziło jej to na myśl… choć gdy szło o Huncwota, nie sądziła, by ten w ogóle myślał o byciu wodzem. Tatko mówił o nim „słabosprytny”: wiecznie skupiony na tym, by wystrychnąć kogoś na dudka, nie orientował się, że równocześnie kto inny wyciąga mu mieszek z kieszeni.

Fe spojrzała najpierw na żołnierzy, potem na Huncwota i zdecydowała, że go oskalpuje, o ile nie ubiegną jej Sokoły.

Zawiasy rzadko używanych drzwi baraku zaskrzeczały i tatko w końcu wyszedł na zewnątrz.

Fe wypuściła zbłąkaną nitkę z palców, czując w głowie i sercu, że odzyskuje równowagę. Przód szat tatka pokrywały smugi wilgotnej czerwieni. A zatem dokonał aktu uśmiercenia z litości.

Paskudnie powolnej litości, uznała Fe.

Jej ulga trwała krótko, bo już chwilę później spod ściany za ich plecami rozległ się straszliwy zgrzyt metalu.

Każda Wrona znała śpiew dobywanej stali przedniej jakości. Ale tatko jedynie obrócił się w stronę tego odgłosu; światło pochodni zapełgało na sadzoszklanych oczach jego maski, gdy czekał.

Na dziedzińcu zapadła przejmująca mrozem cisza, bo nawet Pawie zamarły w bezruchu.

Czy w zaułkach grodów, czy na polach sorga, jak Sabor długi i szeroki, od kupieckich zatok na zachodzie aż po okrutne góry na wschodzie, każda kasta wyższa mogła uderzyć na Wrony pod pretekstem wszelkiej, nawet zmyślonej zniewagi. Bracia, ciotki, kochankowie, przyjaciele – blizny nosiła na sobie lub w sobie każda Wrona. Przed laty także i mama Fe zniknęła na ciemnej drodze.

Na razie jednak Sokoły trzymały się ścian dziedzińca. Uśmierciwszy swą ofiarę, mór grzeszników szerzył się błyskawicznie. Przez jedno ciało jeszcze przed końcem roku mógł przegnić do gołej ziemi cały gród. Tu, na dziedzińcu kwarantanny, w sytuacji, w której dwóch martwych chłopców mogło obalić cały pałac w mniej niż pół księżyca… nikt nie ważyłby się tknąć Wron.

Rozległ się kolejny szczęk – tym razem klinga wróciła do pochwy. Fe nie śmiała się obejrzeć. Zamiast tego skupiła się na szorstkim mruknięciu tatka:

– Zapakujcie ich.

– Ja się zajmę martwymi kruszynami – rzucił Huncwot, ruszając przed siebie.

– Nie sam. – Tatko pokręcił głową i skinął na Fe. – Są więksi niż wy.

Dziewczyna zamrugała z zaskoczenia. Wprowadzając Wrony do pałacu, szambelan powiedział o grzesznikach „chłopcy”. Spodziewała się brzdąców, a nie prawie dorosłych paniczów.

Gdy już wyciągała rękę do drzwi, tatko chwycił ją za ramię. Obróciła głowę ku niemu.

– Tak, tatku?

Choć twarz miał ukrytą pod maską, Fe i tak wychwyciła jego urywany oddech i to, w jaki sposób ledwo widocznym skinięciem dzioba wyraźniej wskazał Sokoły.

– Po prostu… wynieście ich – powiedział.

Fe zesztywniała. Coś się spaskudziło, gotowa była przysiąc na groby martwych bogów. Ale tatko był wodzem i wydostawał ich już z gorszych tarapatów.

A w każdym razie z większości z nich.

Skinęła głową.

– Tajest, tatku.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, trzepnęła Huncwota w łepetynę.

– Coś ty sobie myślał, na tuzin piekieł? – syknęła. – Sokoły prawie wypatroszyły tatkę za samo wyjście przed drzwi, a ty postanowiłeś sobie wystawiać na próbę ich cierpliwość?

– Postanowiłem sobie tylko ciebie podkurzyć. – Tym razem w gęstej ciemności baraku wyraźnie usłyszała w głosie Huncwota drwiący uśmieszek. – Ci ściekarze nie wypatroszą wodza. A jeśli nawet, zgniją tu wszyscy razem z nami.

– Ciebie jednego ręka świerzbi, żeby to sprawdzić – odwarknęła mu, ale nagle urwała.

Jej oczy zdążyły oswoić się z przyćmionym światłem pochodni dochodzącym przez płócienne panele zasłaniające okna baraku. Leżący na poplamionych czerwienią siennikach panicze byli już ciasno opatuleni w lniane całuny, przez które na wysokości gardeł sączyła się krew.

Oporządzanie zmarłych należało do ich obowiązków, nie tatka.

– Może wódz nie wierzył, że zrobimy to jak trzeba. – Słowa Huncwota zabrzmiały, jakby już się nie uśmiechał.

To było bez sensu. Spowijaniem w całuny zajmowali się oboje od pięciu lat, odkąd tylko Huncwot trafił do stada Fe, by terminować na wodza.

– Jeśli tatko miał jakieś powody, na pewno nam powie – skłamała. – Im szybciej ściekarze trafią na wóz, tym szybciej zostawimy za sobą smród tej przeklętej paczuli.

Rozległ się krótki, stłumiony śmiech i Huncwot podniósł jednego z trupów za ramiona. Fe wzięła ciało za nogi i wycofała się przez drzwi, czując, jak spojrzenia wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu kierują się wpierw na nią – a w chwilę później na zakrwawiony całun.

Ciche okrzyki przebiegły przez tłum poruszonych dworskich Pawi, gdy Fe zakołysała zwłokami przed wrzuceniem ich na wóz. Huncwot zrobił to z jeszcze większym rozmachem. Ciało padło na stertę drew opałowych z bezceremonialnym łupnięciem, przewracając przy okazji wiązkę chrustu. Po galeriach przemknął słabo tłumiony zbiorowy okrzyk zgrozy.

Fe miała ochotę dać Huncwotowi kopniaka.

Tatko odchrząknął i mruknął z naciskiem:

– Litości. Wrony Litości.

– Będziemy grzeczni – zapewnił go Huncwot i ruszyli z powrotem do środka. Ale gdy już podniósł za nogi drugie zwłoki, dodał: – Zakład, że jak tego upuścimy, ktoś zemdleje.

Fe pokręciła głową.

– Aż się palisz, żeby tatko wygarbował ci grzbiet i sprzedał go czaroskórnicy.

Załadunek drugiego ciała wywołał kolejną falę szlochów. Gdy jednak Wrony zaczęły ciągnąć wóz ku bramie wyjazdowej z dziedzińca, pawi dworzanie jakimś cudem pokonali swój smutek na tyle, by zacząć przepychać się u kratek treliaży w walce o lepszy widok.

Pomieszanie u widzów bólu i cierpienia z niezdrową fascynacją zgrzytało jak złamana oś u wozu. Martwi chłopcy musieli być ulubieńcami królewskiej kasty Feniksów, skoro aż tyle Pawi prześcigało się w ich opłakiwaniu.

Fe przeszedł dreszcz. Uznała, że ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek ciągnęła na spalenie, tych dwóch nienawidzi najbardziej.

Wcześniej, by wszystkie Wrony mogły dotrzeć na dziedziniec kwarantanny, nieomal przemycono je do środka zwykłymi, ciasnymi przejściami i korytarzami dla służby; teraz zaś jakaś Sokolica o kamiennej twarzy prowadziła je pośpiesznie przez środek pałacu. Im dłużej ciała pozostawały w jego obrębie, tym większe było ryzyko, że mór wybierze sobie kolejną ofiarę.

Z każdym nowym mijanym przez nich pałacowym cudem w Fe narastała złość. Wóz Wron klekotał po ceramicznych mozaikach ułożonych w hipnotyczne spiralne wzory, mijał ogrody strączkojantaru parujące zapachem w wilgotnym powietrzu późnowiosennego wieczoru, przejeżdżał łukowo sklepionymi korytarzami z alabastru i brązu. Każdą kolumnę, niszę, płytę posadzki zdobił jakiś wyraz hołdu wobec królewskiego rodu Feniksów: słońce, złote pióro, języki ognia.

Sokolica jednym pchnięciem otwarła olbrzymie hebanowe wrota i wskazała ich prześwit włócznią.

– Dalej traficie sami.

Tatko dał im znak, by ruszyli naprzód, i wóz ze skrzypieniem wtoczył się do pomieszczenia, które mogło być jedynie legendarną Salą Świtania. Znaleźli się u jej szczytu, zwieńczonego podwyższeniem; wyjście czekało na nich hen, daleko, na końcu długiego pasażu otoczonego kolejnymi galeriami. Łukowe sklepienie podtrzymywały wielkie filary z czarnego żelaza, każdy wyrzeźbiony jak latarnia na podobieństwo jednego ze zmarłych feniksowych monarchów. W środku każdej z kolumn płonął ogień na tyle gorący, że jego ciepło Fe odczuła na ramionach jeszcze w progu pomieszczenia.

Większość sali połyskiwała barwami ciemnego fioletu, szkarłatu i błękitu, ale balustrady wszystkich galerii zdobiły subtelne złocenia, a za podwyższeniem, nad sadzawką płonącego ognia, wisiała na odległej ścianie wielka okrągła tarcza z wypolerowanego jak lustro złota. Z niej zaś jak wachlarz rozchodziły się aż po sam strop wysadzane klejnotami złociste promienie. Każda faseta mieniła się odblaskami płomieni, więc od patrzenia wprost na podwyższenie aż bolały oczy. Cały ten chaos tworzył słońce wschodzące za tronami Feniksów.

Pustymi tronami Feniksów.

Fe gwałtownie wciągnęła powietrze. Na opłakiwanie zmarłych paniczów nie zjawili się tu ani król, ani królowa, ani starszy książę, ani ten najnowszy, a mimo to arystokraci dworscy zawodzili, jakby zależała od tego cała ich przyszłość. Nie miało to sensu. W każdym razie o cokolwiek by nie szło, co by się nie spaskudziło, Fe wiedziała, że tatko wyciągnie ich z tego jak zawsze.

Wtoczyli wóz na pasaż i rozpoczęli marsz.

Fe nienawidziła jękliwego dźwięku, jaki śliskie marmurowe płyty posadzki wydawały w kontakcie z ćwiekami wystającymi z podeszew jej sandałów, tępiąc przy każdym kroku ich końce. Nienawidziła wonnych olejków, kalających zapachem duszne powietrze. Najmocniej zaś nienawidziła galerii zapełnionych pawimi arystokratami, którzy trzęśli się z gracją w swoich atłasach, jakby widzieli pod sobą nie Wrony, a paradę szczurów.

A jednak za plecami straży złożonej z Sokołów czuwał milczący legion pałacowej służby w brązowych tunikach kasty Wróbli, niemal jeszcze liczniejszy od tłoczących się u góry dworzan. Po udręce malującej się na twarzach służących widać było, że ich żal jest czymś więcej niż tylko pozą.

Fe znów poczuła ucisk w dołku, tym razem ze zdwojoną siłą. Nikt aż tak nie przepadał za Pawiami.

Zanosiło się na kiepski interes – na targi z kastami zbyt wysokimi, by bały się moru. Jak tak dalej pójdzie, tatko będzie musiał wydusić należną im wiatykową opłatę dopiero u wrót wyjazdowych. Jak tak dalej pójdzie, może w ogóle nie dostaną zapłaty.

Byli w połowie drogi do wyjścia, gdy idący dziesięć kroków przed wozem tatko nagle się zatrzymał.

Z początku Fe nie rozumiała dlaczego. Potem podniosła oczy na olbrzymie pałacowe wrota, ostatnią zaporę oddzielającą ich od reszty stolicy Saboru, Dumosy. Były ogromne, by mogły wjeżdżać nimi parady zarówno dostojników, jak i jeźdźców mamutów; widać było, że z łatwością zmieszczą w sobie stado trzynastu Wron wraz z ich wozem.

I faktycznie: u wrót tych stała samotna wartowniczka, czekając na nich, by uiścić wiatyk za zmarłych.

Kobieta wyglądała jak skrząca się zjawa, począwszy od rozpuszczonych, opadających kaskadami srebrzystych włosów, aż po białą jedwabną suknię, która prawie się nie marszczyła w ledwo wyczuwalnym wietrzyku. Nawet z tej odległości znamienne załamania księżycowego światła i ognia pochodni na zdobiących kobietę kosztownościach zdradzały, że liczba tych klejnotów pozwoliłaby całemu stadu Fe – na tuzin piekieł, może całej kaście Wron – żywić się po kres swoich dni. Jeden z tych przedmiotów wszakże był cenniejszy niż wszystkie pozostałe zdobiące szatę kamienie szlachetne razem wzięte: kolia otaczająca szyję stojącej u wrót postaci.

Dwie złote dłonie, w które wtulało się słońce wschodzące pod obojczykami kobiety. Był to herb królewskiego rodu. Fe widywała te dłonie wybite na każdej saborskiej monecie i wyszyte na każdej fladze; pojęła, że odtąd będzie mogła mówić, że widziała je na szyi królowej.

Dzięki zamążpójściu kobieta stała się Feniksem, ale od zawsze zwano ją Królową Łabędzi; zaczęto, jeszcze zanim opuściła pawilon tej kasty kurtyzan. To do niej należał jeden z pustych tronów, które Fe przed chwilą minęła.

I w tym momencie dziewczyna pojęła, co spaskudziło się tej nocy.

Minęło pięćset lat – lub coś koło tego – odkąd mór grzeszników po raz ostatni dotknął królewskiego pałacu. Pięćset lat, odkąd Feniksy poprzednio zapaliły swój zwiastun moru. Pięćset lat, odkąd wezwały Wrony.

Ale skoro sama królowa Rhusana przyszła zapłacić wiatyk za zmarłych grzeszników, Fe aż nazbyt dobrze miarkowała, kto leży pod jednym z całunów.

Wrony prowadziły na stos pogrzebowy księcia koronnego, następcę tronu Saboru.ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI
TANIEC O PIENIĄDZ

Martwy książę leżał w ich wozie jak każdy inny grzesznik, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Fe ledwie mogła w to uwierzyć. Książę. Feniks.

Przyszło jej do głowy makabryczne pytanie, czy chłopcy z kasty Feniksów palą się tak samo jak wszyscy inni grzesznicy. Może wolniej? Przynajmniej mieli obok niego jakiegoś innego biednego bękarta do porównania.

Tatko wszakże ani drgnął, nadal tkwiąc jak wrośnięty w ziemię, choć tymczasem reszta stada podciągała wóz bliżej. I wtedy Fe zobaczyła dlaczego.

Nie dało się ukryć, że stojąca u wrót królowa zamierza im zapłacić; majaczący u jej boku szambelan trzymał przed sobą wiatyk tak, by wszyscy go widzieli. Wiatyk miał zawsze wartość stosowną do zamożności rodziny; taka była reguła. Rolnik z kasty Wróbli mógł zapłacić Wronom woreczkiem soli albo suszonym chlebośnikiem; sędzia pokoju z kasty Żurawi mógł zaproponować tafle sadzoszkła. W przypadku królewskiego rodu jednak… Fe nie wiedziała nawet, co byłoby właściwym wiatykiem.

Wiedziała wszakże jedno: nie był nim brudny pręgowany kot, wijący się w ramionach szambelana.

Noc rozbłysła nagle w oczach Fe kaskadą wściekłych łez. Kot przybłęda. Zapłata uczciwa najwyżej za żebraka. Nie za dwóch wykarmionych na złocie pałacowych chłopców, po których przemaszerowali właśnie siedem lig.

Wszystkie postrzępione nici starganej cierpliwości Fe skręciły się równocześnie w gniewną, napiętą strunę.

Pałac obrzucił ich zachłannym spojrzeniem, dobył na nich miecza, o mało co nie splunął im pod nogi, a teraz chciał zamienić zapłatę w jakiś żart. Królowa Rhusana ani myślała wyprawić swego krewnego w kolejne życie z zachowaniem choćby strzępu godności. Zależało jej wyłącznie na popisaniu się brutalną prawdą: że jako królowa nie ma dla Wron nic prócz pogardy, a Wrony nie mają innego wyjścia, niż jak zwykle się z tym pogodzić.

Nie zniósłby tego żaden wódz, nawet ktoś ledwie terminujący na wodza. Nawet w obecności królowej. Trzeba było coś zrobić.

Wrony były co prawda litościwe, ale nie tanie.

Wóz niemal zrównał się z tatkiem. Fe wychyliła się naprzód, próbując mrugnięciami powstrzymać cisnące się jej do oczu łzy i pot.

– Tatku – szepnęła. Dziób maski wodza skłonił się nieznacznie. – Taniec o Pieniądz?

Tatko przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu. A potem ponownie skinął dziobem.

Po raz pierwszy tej nocy Fe się uśmiechnęła.

Wcisnęła nabitą ćwiekami podeszwę sandała w posadzkę i włożyła całą, calutką swoją złość w długi, przyjemny zgrzyt, od którego marmur aż wrzasnął o litość. A potem zrewanżowała mu się własnym wrzaskiem.

Wokół niej wszystkie Wrony zawyły żałośnie w odpowiedzi na jej wezwanie, stając jak wryte. Trzynaście pochodni z klekotem wylądowało na ziemi.

Po raz drugi tej nocy na galeriach nad ich głowami zapadła cisza jak makiem zasiał.

Wrony znów zaskrzeczały, Fe najgłośniej ze wszystkich, ze wznoszącą się intonacją. Pozostali pojęli jej sygnał i czekali, ani drgnąwszy. Fe rachowała w myślach sekundy ciszy: Cztery. Trzy. Dwa. Jedna.

Kolejny mrożący krew w żyłach krzyk wydarł się z trzynastu gardeł i rozszedł po sali, odbijając się jednoznacznie gniewnym echem od łuków odległych sklepień. Po nim ponownie zaległa cisza.

Przy trzeciej rundzie wrzasków na twarzach wielmożów nie było już śladu po drwiących uśmieszkach. Oczy wszystkich wbite były w nieruchomy wóz.

Przy rundzie piątej pół galerii wyglądało, jakby miało uderzyć w płacz.

Większość subtelnych dworek i dworzan nigdy w życiu nie była tak blisko Wron czy ofiar moru. Dla nich mór był problemem biedoty.

Nie rozumieli, że istnieją pewne zasady. Że jedwabie czy klejnoty dla moru nie mają znaczenia. Że o tym, kiedy mór odejdzie, decydują Wrony.

Ale Fe obstawiała, że – na tysiąc martwych bogów Saboru – zaczynali chwytać, o co chodzi.

Gdy uznała, że dość się już nadenerwowali, śpiewnym trylem wydała rozkaz wymarszu.

Tup. Trzynaście Wron jak jeden mąż dało krok naprzód, ale wóz pozostał na swoim miejscu. Powrozy do ciągnięcia go wiły się po marmurze na podobieństwo żmij. Tup. Czy ktoś był z Kasty Łowczej, Wspaniałej czy Pospolitej – nie miało już znaczenia. Dzięki Wronom każdy Saborczyk obecny w tej sali dostanie nauczkę i zapamięta. Tup. Wcześniej przez swe czarne, wytarte łachmany i maski o długich dziobach Wrony wyglądały jak godny pośmiewiska zabobon. Tup. Teraz w śledzących trupi wóz oczach Fe dostrzegała odbicie koszmaru. To był strach, którego każdy z gapiów nauczył się na ojcowskim kolanie.

Fe znów wydała z siebie śpiewny tryl.

Wrony zrobiły kolejny krok, kończąc go zamaszystym łukiem, ryjącym w płytach posadzki piekielne zawijasy. Kolejne tupnięcie. Kolejny gardłowy krzyk. Znów odejście na dwa kroki od wozu. Cała galeria dworzan wzdrygnęła się odruchowo.

Tup-zgrzyt-wrzask. Fe dyszała pod maską. A macie za wasz paskudny pałac.

Tup-zgrzyt-tup. A macie za dobywanie na nas miecza.

Znów wydała z siebie tryl – i Wrony zatrzymały się tuż przed pałacowym progiem. Galerią zawładnęło chorobliwe napięcie; otoczone klejnotami i jedwabiami kłykcie dworzan bielały coraz bardziej.

Wrony wykonały w tył zwrot i, wściekle wirując w przeplatającym się tańcu, rzuciły się z powrotem do wozu. Przez galerie przeszła fala nerwowego westchnienia ulgi, która jednak załamała się, gdy Wrony nie od razu podjęły powrozy i pochodnie. Fe zajęła swoje miejsce przy prawym przednim kole wozu i odczekała, aż najbliższy Paw zrobi minę, jakby miał się zmoczyć.

Potem wydała z siebie morderczy gwizd. Wrony chwyciły pochodnie i powrozy, po czym pognały jak burza przez resztę sali i wypadły na ostatni dziedziniec z wyciem, które przywodziło na myśl gniew samych bogów.

Dworzanie rozpierzchli się na wszystkie strony, potykając się o treny atłasowych sukien i pantofle z malowanej skóry. Kątem oka Fe zobaczyła, że Huncwot dostał, czego chciał: przynajmniej trzy Pawie padły zemdlone.

A macie za to, pomyślała, że próbowaliście nam zapłacić przeklętym kotem.

Tatko lubił mówić, że to ich Taniec o Pieniądz. Fe lubiła w nim to, że zawsze działał.

Ich wóz zwolnił w pobliżu wrót, ale taniec trwał dalej. Królowa nie uciekła jak reszta dworu; szambelan też nadal trząsł się u jej boku. Z odległości dziesięciu kroków Fe widziała aż nadto dobrze tę, z której zamierzali wydusić, co im się należało.

Królowa Rhusana stała, nastroszona, pod łukiem wrót, a jej blade oczy błyszczały jak dwa bezlitosne księżyce. Pod misternymi wzorami namalowanymi białą żałobną barwiczką jej oblicze było o kilka odcieni jaśniejsze niż twarz Fe, której brązowa karnacja przypominała raczej terakotę i polerowany brąz. Gdzie nie spojrzeć, dziewczyna widziała marnowanie grosza. Na włosach królowej – wysadzany brylantami stroik w kształcie feniksa z białego złota; na jej ramionach – zwisające sznury pereł i brylantów tak długie, że aż ciągnęły się po ziemi; na barkach – skórę białego tygrysa. Czarno pręgowany ogon zwierzęcia owinięty był wokół ramienia monarchini; jedną z jego tylnych łap miała zaczepioną na biodrze, zaś wypchany łeb z oczami pozbawionymi wyrazu, bo zastąpionymi białym złotem, zwieszał się bezwładnie na posadzkę. Ku zgorszeniu Fe nawet pazury truchła pokryte były guzami brylantów.

Rhusana przyszła zapłacić za zmarłego syna swego męża, zmuszona do tego milczącym wymogiem tradycji. Było jednak jasne jak słońce, że królowa ma własne niewypowiedziane wymaganie: wzroku zebranych nie powinno przykuwać nic poza jej splendorem.

W tej sprawie wcale nie chodziło o pieniądz. Ale Fe liczyła, że – na wszystkich martwych bogów – tatko zaraz to zmieni.

I wtedy tatko skinął na nią, ruchem głowy wskazując pałacowe wrota.

Chciał, by to ona paktowała z Rhusaną. By to ona podała cenę.

Fe zesztywniała. Kropelki potu powędrowały jej wzdłuż kręgosłupa. Poprowadzenie Tańca o Pieniądz to było jedno; wystąpienie z żądaniem wobec królowej – zupełnie co innego. Fe przecież nie dowodziła, jeszcze nie… to było nie na miejscu… a jeśli pokpi sprawę kosztem całego stada?…

Nie wiedziała nawet, o co prosić.

Światło pochodni zapełgało refleksami po stali – to Sokoły poruszyły się pod ścianami, ostrzegając, że ich pobłażliwość jest na wyczerpaniu. W sytuacji, gdy ciała ofiar moru nadal leżały na wozie, była to groźba papierowa, ale mimo wszystko groźba. Wystarczyła, by kilka Wron się wzdrygnęło. Wystarczyła, by żołądek Fe przeszył piorun.

Groźba może i była papierowa, ale Sokoły wyraziły ją, bo mogły. Bo lubiły grać Wronom na nerwach.

Gniew Fe był dziwnym uczuciem, czasami zimnym i niewzruszonym jak hartowana stal, kiedy indziej żywym i niepohamowanym jak krew z rozciętej żyły. Teraz wspinał się po jej grzbiecie jak zadawniona, przenikliwa wściekłość, wykuta ze wszystkich mieczy bez powodu skierowanych w jej stronę.

I to właśnie owa zadawniona, przenikliwa wściekłość wskazała Fe właściwą cenę.

Wrzaski i tupnięcia w Tańcu o Pieniądz przybierały na gwałtowności, kiedy dziewczyna dała krok naprzód.

Rhusana jak dotąd z rozmysłem utrzymywała na twarzy wyraz wystudiowanej nudy, pstrykając własnymi ciężkimi od brylantów szponami w rytmie o jotę szybszym niż rytm tańca. Fe znała te oznaki zniecierpliwienia; królowa nadal nie sądziła, że odpowie za swą zniewagę. Twarz szambelana zszarzała jednak tak, że zlewała się z maścią trzymanego przez niego w rękach kota.

Teraz drżącymi dłońmi podał zwierzę Fe. Ta go nie przyjęła. Miała już obmyślaną cenę wartą wodza.

Chciała móc bez lęku patrzeć w oczy Kastom Wspaniałym. Chciała sprawić, by Kasty Łowcze dobrze się zastanowiły, zanim znów błysną stalą dla żartu. Chciała powrotu mamy.

Skoro jednak królowa nie mogła dać jej żadnej z tych rzeczy, Fe uznała, że zadowoli się najlepszą z drugorzędnych zapłat.

– Wezmę zęby – powiedziała.

Rhusana spojrzała gniewnie na szambelana. Ten, ze wzrokiem utkwionym w zakrwawionych całunach na wozie, wyglądał, jakby miał lada moment zwymiotować.

– Wodzu, nie mogę… – wyjąkał. – Nie do ciebie należy proszenie o…

– Zęby – powtórzyła Fe tonem zimnym jak lód, tłumiąc niezwykłą iskrę, która przeszyła jej serce na dźwięk słowa „wodzu”. Jeszcze nie.

Za jej plecami Wrony wykonały w tył zwrot i wydały z siebie ryk. Rhusana wiedziała równie dobrze jak Fe, że mogą w ten sposób terroryzować dwór godzinami, a w tym czasie pałac będzie nasiąkać morem ulatującym z martwych ciał grzeszników. Królowa Łabędzi może i miała na piersi królewski herb, lecz tu i teraz to Fe rządziła dziedzińcem.

Rhusana milczała.

Fe jednak ani myślała ustępować. Im dłużej to potrwa, tym bardziej królowa straci twarz, dając się wodzić Wronom na postronku.

Na twarzy szambelana perliły się krople potu. Szkoda, że to nie on musiał się ugiąć przed Fe, lecz królowa.

– Liczę do stu – oświadczyła dziewczyna, obracając dziób maski wprost ku Rhusanie i przywołując w sobie każdy strzęp zadawnionej furii. – Potem zostawimy chłopców u tych wrót i nie wrócimy do waszego miasta aż po jego kres i krach.

– Ależ… – wyjąkał szambelan – król…

– Jeden – powiedziała Fe.

– Proszę…

– Dwa – powiedziała Fe.

– Dość – syknęła Rhusana.

Fe czekała. Przelotny wietrzyk szarpnął jej szatę i uleciał.

– Pięćdziesiąt naka. – Rhusana pogardliwie skrzywiła wargi, a stukot jej brylantowych szponów przyśpieszył. – I popatrzymy przez palce na waszą bezczelność.

Szambelan wyrzęził westchnienie nieopisanej ulgi.

– Dzięki za bezmiar waszej wspaniałomyślności, Wasza Wyso…

– Trzy – powiedziała Fe.

Szpony Rhusany zamarły, wpijając się w jej osłonięte jedwabiem udo.

Przy liczbie „dziesięć” posłano biegiem umyślnego królowej. Przy „siedemdziesięciu” posłaniec wrócił i wcisnął w ręce Wrony ciężką brokatową sakwę.

Nawet gdyby Fe po samym ciężarze nie zorientowała się, co zawiera sakwa, upewniło ją o tym ciche, pulsujące mruczenie magii w jej kościach. Każda rodzina w Saborze oszczędzała zęby na dzień, w którym może zostać zmuszona do wezwania Wron, nic nie posiadając. Każdy z zębów był praktycznie na wagę złota, przynajmniej dla słyszących ich szepty Wron. Niektóre warte były więcej – odrobinę gołębiej pomyślności lub wróblego schronienia, kiedy któraś Wrona go potrzebowała.

Nikt z królewskiego rodu nie płacił wiatyku od stuleci. Dzisiejszej nocy jednak Fe przyszła zainkasować wszystko.

W brokatowej sakwie chrzęścił i grzechotał jedyny w swym rodzaju plon – zęby całych dynastii Feniksów: tysiące mleczaków, a nawet zębów wyrywanych zmarłym.

Odtąd zaś każdziuteńki z tych bezcennych tworów kostnych, od pierwszego po ostatni, był własnością wroniego stada Fe.

Pod maską twarz dziewczyny przeciął uśmiech ostrzejszy niż stal. W końcu Taniec o Pieniądz nie bez kozery nazywał się właśnie tak.

W kącikach idealnych, zaciśniętych w wąską linię ust Rhusany wykwitły cienkie jak brzytwa zmarszczki, co Fe uznała za swoje osobiste zwycięstwo. Zgięła się w przesadnie teatralnym ukłonie, cofnęła się i wręczyła sakwę tatkowi.

Ten uniósł zaciśniętą pięść. Taniec ustał; na dziedzińcu zaległa przejmująca cisza. Wrony podjęły powrozy; zmieniwszy kroki, zajęły pozycje do wymarszu; a gdy wóz w końcu zaczął toczyć się ku wrotom, przez tłum również przetoczyło się westchnienie ulgi.

Fe przystanęła – i nagle zawróciła.

Królowa okręciła się ku niej z błyskiem w oczach.

– Czegóż ty jeszcze chcesz? – Rhusana machnięciem dłoni dała sygnał straży. Wszystkie Sokoły z włóczniami w rękach wyprężyły się w czujnej gotowości.

W blasku pochodni, przykuwając uwagę Fe, rozbłysła jedna z bransolet królowej: zmyślne połączenie srebra i masy perłowej, uformowane kunsztem rzemieślnika w wianuszek kwiecia białego oleandra.

Przez chwilę Fe czuła się tak, jakby na jej gardle zacisnęły się brylantowe szpony Rhusany.

Wciągnęła powietrze w płuca i dała się uspokoić zapachowi mięty. Oleandry mógł nosić każdy. Nie musiało to znaczyć nic, zwłaszcza w przypadku królowej. A gdyby nawet… cóż, Wrony już i tak wynosiły się z pałacu. Fe zadba tylko o to, by wyniosły się rychlej.

Wyrwała kota z objęć szambelana.

– To też wezmę.

Kot nie oponował, kiedy Fe pognała z powrotem do wozu, tylko z gderliwym burknięciem wtulił pyszczek w zagłębienie jej łokcia. Nim jeszcze zdążyli przejechać przez wrota, zaczął rozkosznie mruczeć.

Fe uznała, że kot jej się podoba. Każde stworzenie cieszące się z opuszczenia królewskiego pałacu musiało mieć dobry gust.

Ich długi, milczący wymarsz z Dumosy, stolicy Saboru, oświetlały jedynie ich pochodnie oraz, od czasu do czasu, kunsztowne latarenki Synogarlic w oknach pałacyków. Fe obstawiała, że reszta Wron z identyczną ściskającą za gardło niecierpliwością wyczekuje momentu, w którym zdążą minąć miejskie mury, nim Kasty Łowcze zjawią się, by stratować całe ich stado. Wszystkie bez wyjątku Wrony wiedziały, co znaczy sakwa feniksowych zębów. I wszystkie bez wyjątku zadawały sobie pytanie, czy naprawdę dane im będzie wynieść ją z Dumosy.

Fe czuła na sobie spojrzenia śledzące każdy krok ich stada zza ażurowych ścianek lub przez dziury po sękach w deskach – z wykwintnych pawilonów kurtyzan z kasty Łabędzi, pod granitowymi filarami Dzielnicy Sądowniczej, nawet w zamieszkałym przez Gołębie kwartale biedoty, gdzie za pęknięciami w ścianach nędznych bud kulili się ludzie o brudnych twarzach, na widok Wron spluwający dla odwrócenia pecha.

Sama Fe bystrym okiem wpatrywała się w cienie, a nie raz i nie dwa dostrzegła, jak tatko klepie się z wolna w pierś na wysokości mostka, tuż pod zawieszonym na szyi sznurem zębów. Wiedziała, że nie będzie miał powodu z nich korzystać, jeśli tej nocy martwi bogowie będą dla nich życzliwi.

Ale jeśli Fe nauczyła się czegokolwiek z upływem lat, to tego, że w przypadku Wron martwi bogowie są strasznie na bakier z życzliwością.

Była już prawie północ, kiedy stanęli na Ligosiężnym Moście przerzuconym przez Rąbek. Co prawda wielka rzeka huczała tylko kilkaset kroków niżej, ale czyhała w niej śmierć tak samo pewna, jak gdyby most wisiał o pełną ligę nad wodą. Fe stawiała kroki ostrożnie przez całe dziesięć minut, które zajęła przeprawa.

Gdy tylko pod ćwiekami sandałów wyczuła żwir zamiast bruku, wstrzymała oddech. Gdyby królewscy chcieli odzyskać zęby, Kasty Łowcze zaatakowałyby w tym właśnie miejscu.

Wytężając wzrok i słuch, wszyscy starali się wychwycić choćby ślad niepożądanego towarzystwa. Głucha, przerażająca cisza rozpościerała się wokół, cienka i zdradziecka jak świeży lód. Fe spoglądała na każde drgnienie liści w oczekiwaniu na zasadzkę.

Zasadzki nie było.

Może – być może – jakoś im się udało.

Ktoś głęboko zaczerpnął powietrza. A potem ciszę rozdarł ogłuszający ryk:

– OOCH, ZNAŁOM JA CHŁOPCA, CO ZZA MORZA BYŁ I W NIEJEDNYM ŁOŻU CHĘ-DO-ŻYŁ…

To Dziwadło uderzyło, niby ciosem siekiery, w najsprośniejszą wędrowną śpiewkę, jaką tatko pozwalał intonować w obecności Fe. Reszta stada wybuchnęła śmiechem przechodzącym niemal w rzężenie i szloch z poczucia nagłej ulgi.

– Na tuzin piekieł, Fe! – Bieda klepała się po kolanie, równocześnie czepiając się wozu ile sił. Miała prawie tyle lat, co tatko, i była w dwójnasób porywcza; jako jedna z nielicznych Wron znała tatkę z czasów, kiedy jeszcze nazywało się go nie Wodzem, a Parchem. Teraz wzięła od Fe kota i podrapała go po łebku. – Myślałam, że każesz królowej dorzucić nam jeszcze koronę za fatygę!

– Na co komu korona? – zapytał śpiewnie zza pleców Biedy Świniopas. Nawet w jego wiecznie ponurym głosie pobrzmiewał ton rozbawienia. – Trzeba było prosić królową, żeby dała Fe spoliczkować króla. Ani chybi bardziej by się to Jej Wysokości spodobało.

Dziwadło, jako Wrona chronicznie nieznosząca powagi, chwyciło Fe za ręce i zakręciło się z nią w przyprawiającym o zawrót głowy piruecie, wyśpiewując na całe gardło jeszcze jedną wulgarną i anatomicznie nieprawdopodobną zwrotkę Chłopca zza morza. Fe mimo woli odrzuciła głowę w tył i roześmiała się. Zaiste, mieli jeszcze wiele lig do przejścia i ciał do spalenia, ale… ale udało jej się.

Udało jej się sprawić, by dla odmiany to pałac za coś zapłacił.

– Przestań, przestań – wydyszało Dziwadło, ze śmiechem trzymając się za brzuch. – Zaraz się porzygam!

Oboje zwolnili i zatrzymali się, chwiejąc się jak pijacy, w pobliżu tatka. Właściwie to i on powinien był zataczać się z radości jak reszta stada.

Tatko tymczasem, nie zdjąwszy nawet maski, stał zapatrzony wstecz, na Dumosę.

– No weź, wodzu… – zaczęło Dziwadło, ale tatko przerwał mu od razu:

– Jeszcześmy nie skończyli. Będziecie tańczyć po spaleniu ciał. – I gwizdem wydał rozkaz do dalszej drogi.

Bieda wręczyła kota z powrotem Fe, kręcąc głową pod adresem pleców tatka. Raz jeszcze nad Wronami rozpostarła się chmura niepokoju. Dziwadło wciąż nuciło pod nosem, a Świniopas przyłączył się do niego po kilku krokach, ale nie licząc tego, ciągnięty przez nich wóz otulała cisza.

Widniejące przy drodze pojedyncze szałasy i bogagrobne chramy w końcu ustąpiły ścianom lasu o poskręcanych pniach w chustach z porostów. Chłopiec zza morza ucichł, a za nim uniosła się w powietrze inna piosenka, głośniejsza i bardziej marszowa. Wkrótce jedynymi śladami po Dumosie były mignięcia i przebłyski pozłoty jej dachów nad ciemnymi wzgórzami, a czasem pośród drzew.

– Tutaj.

Głos tatka rozciął noc, przerywając ostatnią zwrotkę wędrownej śpiewki. Wódz wcisnął pochodnię w miękką przydrożną ziemię. Wóz zatrzymał się ze skrzypieniem kół, a tatko zrzucił z twarzy maskę i skinął głową ku Fe trzymającej w ramionach kotkę.

– Żadnych przybłęd, których nie damy rady zjeść, dziewczyno.

– To nie przybłęda! Jest moja – odparła Fe. – To mój przydział wiatyku.

Tatko wydał z siebie krótki, zdławiony chichot.

– Akurat! Przymierze by się uśmiało. A co do twojego przydziału, Fe, pogadamy później. Wobec tego jak ona się wabi?

Fe przyszła na myśl przerażona twarz bliskiego mdłości szambelana i taniec Dziwadła. Uśmiechnęła się.

– Wymiotka.

– Pasuje. – Tatko przesunął dłonią po łysinie. Wszystkie jego włosy już wiele wiosen temu przeniosły się niżej i zasiedliły krótką brodę o barwach soli i pieprzu. – No to zajmijmy się tymi chłopcami, hę?

Fe oparła się o brzeg wozu i przyjrzała badawczo dwóm całunom leżącym wśród wiązek chrustu.

– Duzi – skomentowała. Książę był o prawie rok od niej starszy, do tego obaj chłopcy wyrośli na wyraźnie lepszym wikcie. – Nie wiem, czy wystarczy nam opału na obydwu.

– Wystarczy, o ile polejemy ich rozpalnikiem – zaproponował Huncwot, opierając się leniwie o burtę po drugiej stronie wozu.

Dziób Fe tylko jej teraz przeszkadzał. Posadziła Wymiotkę na wozie, ściągnęła z głowy kaptur, obluzowała troczki maski, by ta zawisła jej u szyi, a potem przejechała dłonią po mierzwie przyciętych na wysokości podbródka czarnych włosów. Błogosławieństwem było móc znów oddychać nie pałacowym kadzidłem czy zwiędłą miętą z dzioba maski, a czystym nocnym powietrzem.

Nie musiała lękać się zarazy. Ludzie powiadali, że wszystkie Wrony paskudnie pokpiły jakąś sprawę w swoich przeszłych życiach, tak bardzo, że Przymierze nie tylko zsyłało na nie wówczas mór, ale w dodatku natychmiast ekspediowało je do odpokutowania przewiny poprzez próby zdławienia zarazy w nowym, wronim życiu. Że Wrony już od urodzenia są dłużniczkami Przymierza i jego miary grzechu. Że spłacenie tego długu zajmuje im całe życie aż do następnego wcielenia.

Tak w każdym razie powiadali ludzie. Fe sama nie była pewna, ile prawdy w tym tkwiło. Jednak prawdą nagą jak głownia miecza było to, że Wron jako jedynych nie tykał mór grzeszników.

Od chłopców nie czuć było jeszcze odoru śmierci, ale Fe i tak wzdrygnęła się na widok szkarłatnych plam znaczących ich całuny. Ze wszystkich obowiązków wodza podrzynanie gardeł było tym, którego lękała się najbardziej.

Sięgnęła do wnętrza wozu, szturchając ten z krwawych tobołów, który wydawał się jej jakby szlachetniejszy.

– Byli naprawdę z królewskiego rodu, tatku?

– Tylko ten. Tamten drugi służył mu za sobowtóra.

Fe odsunęła płótno, a blask pochodni oświetlił upstrzoną rdzawymi piegami twarz chłopca, który wyglądał wypisz, wymaluj, jakby tylko spał. Jakby może nieco się bał. Może był przytomny, gdy ostrze miecza tatka dotknęło jego gardła.

Fe zacisnęła wargi.

– A więc tak wygląda grzesznik, który był księciem.

Martwy chłopak usiadł.

– No, nie – sprostował – choć powiadają, że jestem dość podobny.ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ CZWARTY
ZĘBY I SZPONY

Na coś się przydaj albo sio, Sokole.

Nawet jeśli Tavin wyczuł w głosie Biedy rezerwę, nie dał tego po sobie poznać. Stał obok wozu, balansując ciałem i próbując utrzymać na głowie szczapę na rozpałkę.

– Słyszałem, że w ten właśnie sposób Wróble w wioskach noszą swe ciężary – odpowiedział z uśmiechem, którego Fe miała już serdecznie dosyć. – Nie chcecie, żebym wmieszał się w tłum?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: