Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 418 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Cóż po­cząć z sobą, po­wiedz­cie mi, gdy przyj­dą dłu­gie po­sęp­ne wie­czo­ry zi­mo­we? Kto nie może Cią­gnąć ka­ba­ły albo plo­tek słu­chać, ani po­lo­wać, a nie ma co czy­tać; kto jesz­cze ze wszyst­kim wy­rzekł się słod­kie­go po­wie­rza­nia swych my­śli pa­pie­ro­wi – ten musi, je­śli nie z prze­ko­na­nia, po­trze­by i obo­wiąz­ku ( bo z tego świat pręd­ko wy­pro­wa­dzi), to przy­najm­niej dla­te­go pi­sać, żeby nie próż­no­wał.

Po­zwo­li­cie czy nie – mó­wić z sobą szcze­rze moi nie­ła­ska­wi czy­tel­ni­cy? – Sto razy da­wa­łem już so­bie sło­wo nie pi­sać dla was wię­cej, wi­dząc tak obo­jęt­ne przy­ję­cie pi­szą­cych, tak małą u nas czy­tel­ni­ków licz­bę; lecz sto razy zno­wu nie­szczę­sny po­pęd czy na­łóg wtrą­cał pió­ro do ręki i pi­sać mi ka­zał.

Pa­trząc na sto­sy rę­ko­pi­smów, któ­re księ­ga­rze od­rzu­ca­ją, grzecz­nie się kła­nia­jąc, pa­trząc na tyle chwil, któ­re tym spo­so­bem wy­ję­te z ży­cia zo­sta­ły i lezą bez użyt­ku, nie­raz my­śla­łem – na cóż pi­sać? I na pierw­szej kar­cie myśl ta za­bi­ja­ła po­pęd i ocho­tę. Dziś, obo­jęt­niej­szy na los tego pi­sma, czy go kto czy­tać bę­dzie, czy nie, bio­rę pió­ro jako le­kar­stwo od dłu­gich wie­czo­rów pu­stych, któ­re moje nowe ży­cie cał­kiem pra­wie próż­ny­mi zo­sta­wia. Do wszyst­kie­go przy­wyk­nąć moż­na, lecz na­łóg cią­głe­go za­trud­nie­nia nie da się prze­zwy­cię­żyć. Kto raz czas ce­nić umiał, na­ło­go­wie po­tem próż­no ula­tu­ją­ce chwi­le wi­dzi z nie­po­ko­na­ną bo­le­ścią. Oko­licz­no­ścia­mi za­mknię­ty na wsi w miej­scu mało zna­jo­mym, bez sto­sun­ków pra­wie, dla ty­sią­ca drob­nych za­trud­nień go­spo­dar­skich zmu­szo­ny sie­dzieć i sie­dzieć d o m a , po­zba­wio­ny ksią­żek, mu­szę pi­sać. Wy­bacz­cież mi ten wiel­ki grzech. A ze po­etycz­ne my­śli za­bi­ły go­spo­dar­skie kło­po­ty, że hi­sto­ria po­trze­bu­je ma­te­ria­łów, któ­re trud­no mieć za­wsze pod ręką, mu­szę przed­mio­tu do ob­ra­zów szu­kać Kolo sie­bie, przed sobą, prze­ko­na­ny, że nie ma rze­czy na świe­cie nie­god­nej uwa­gi i opi­su, że prze­sąd daw­ny ogra­ni­cza­ją­cy tak ści­śle przed­mio­ty bę­dą­ce ma­te­ria­łem do pi­sa­nia jest nie­spra­wie­dli­wy. Wszyst­ko w swo­im spo­so­bie uży­tecz­nym być może, gdy się tyl­ko za­sta­no­wić ze­chce­my. Każ­dy kraj, każ­dy ką­tek, każ­dy czło­wiek, może być lu­dziom na­uką, ar­ty­ście wzo­rem lub po­my­słem. Dzi­kie lasy Ame­ry­ki Co­ope­ra, sta­re za­mczy­ska Szko­cji Wal­ter Scot­ta czym­że są wyż­sze od ob­ra­zów ja­kie na­strę­czyć może nasz kraj sło­wiań­ski? A hi­sto­rie na­szych zam­ków, miast i ho­ro­dyszcz ileż to po­ezji ukry­wa­ją w so­bie! Nie­ste­ty, za­wsze szu­ka­my ob­ra­zów da­le­ko za sobą, przed sobą, nig­dy koło sie­bie. Jest urok w ob­cej stro­nie, a swo­je tak się osłu­cha, opa­trzy, spo­spo­li­tu­je, że wre­ście stra­cim dla nie­go uczu­cie po­dzi­wie­nia, ja­kie­śmy mu win­ni, a na­wet po­zna­jo­mić się z nim bli­żej za­nie­dby­wa­my je­dy­nie dla­te­go, że ma­chi­nal­nie, ma­te­rial­nie zna­my je aż do znu­że­nia. Dla­te­go tez cu­dzo­zie­miec nowo przy­by­ły ży­wiej wszyst­ko czu­je, wię­cej u nas zo­ba­czy, le­piej opi­sze. Tę sko­ru­pę zwy­czaj­nie ota­cza­ją­cych nas przed­mio­tów małe usi­ło­wa­nie po­strze­ga­nia ła­two roz­bi­je. Chciej­my tyl­ko za­sta­no­wić nad swo­im kra­jem, a znaj­dzie­my w nim ty­siąc wdzię­ków, ty­siąc pa­mią­tek, ty­siąc god­nych za­sta­no­wie­nia przed­mio­tów. Praw­da, ze pierw­sze pró­by po­ufa­łych te­go­cze­snych opi­sów nie oswo­jo­nym z nimi czy­tel­ni­kom dzi­ko w uchu za­brzmią; praw­da, że nie­je­den swo­ich stron opis, zna­jo­mych osób wzmian­kę z obu­rze­niem przyj­mie, jak od­sło­nie­nie nie­do­stęp­ne­go przy­byt­ku, w któ­ren się lęka wpu­ścić oko pro­fa­nów. Lecz wszę­dzie po­czą­tek trud­ny, a wszyst­ko jed­nak­że za­cząć trze­ba. Daw­no na­wy­kły nie zwa­żać, co lu­dzie mó­wią, byle bym sam nic do wy­rzu­ce­nia nie miał i te­raz przyj­mę wrza­wę, krzy­ki, ura­zę, jak przyj­mo­wa­łem naj­czę­ściej – mil­cze­niem. Wol­no je so­bie jak chcąc tłu­ma­czyć. Tak samo przyj­mę kry­ty­ki naj­nie­spra­wie­dliw­sze, tak samo jesz­cze przyj­mę po­chwa­ły, któ­rych się nie spo­dzie­wam i nie żą­dam.

Za­ma­wiam so­bie tyl­ko, aby nikt nie chciał kil­ka ka­ry­ka­tur, ja­kie się tu zna­leźć mogą, brać do sie­bie. By­ło­by to al­bo­wiem śmiesz­no­ścią nie prze­ba­czo­ną już dzi­siaj, lu­dziom ostrze­la­nym tylą ob­ra­za­mi fan­ta­zyj­ny­mi, że gdy­by się w każ­dym z nich szu­kać chcie­li, całe ży­cie stra­wi­li­by na tym drę­czą­cym za­trud­nie­niu.Sce­ny hi­sto­rycz­ne, wspo­mnie­nia i opi­sy miejsc jak naj­ści­ślej, jak być mo­gło, praw­dzi­wie,a nig­dym się ich so­bie nie po­zwa­lał do­my­ślać. Wszyst­ko moż­na spraw­dzić na miej­scu i w książ­kach.

Na ko­niec, po­nie­waż u nas jesz­cze pi­sa­rze z czy­tel­ni­ka­mi w ta­kich są sto­sun­kach, w ja­kich byli w li­te­ra­tu­rze resz­ty Eu­ro­py przed stem laty i wię­cej, po­trze­ba, że­bym do po­wszech­ne­go sto­su­jąc się zwy­cza­ju, prze­pra­szał ich za to, żem się pi­sać od­wa­żył, pro­sząc o ła­ska­we wzglę­dy, po­bła­ża­nie itd. Po­zwa­lam so­bie jed­nak nie­co sta­rą for­mę od­mie­nić i pro­szę tyl­ko, żeby mnie czy­ta­li – nic wię­cej. Zga­dzam się – pro­szę na­wet krzy­czeć, ha­ła­so­wać, kry­ty­ko­wać, gnie­wać się, ła­jać, sło­wem, daję wszel­ką a nie­ogra­ni­czo­ną wol­ność moim nie­ła­ska­wym czy­tel­ni­kom; lecz na mi­łość Boga! – chciej­cież czy­tać przy­najm­niej.JAR­MARK W JA­NÓW­CE

Za­cznij­my po jar­mar­ku, tej gmin­nej uro­czy­sto­ści tak we­so­łej, tak cha­rak­te­ry­stycz­nej u nas. Na co mamy cyr­klo­wać tę książ­kę wspo­mnień? Idź­my, gdzie nas oczy po­nio­są.

Oto je­ste­śmy w ma­łej mie­ści­nie Po­le­sia Wo­łyń­skie­go, Ja­nów­ce. Mało kto za­pew­ne zna ją, prócz są­sia­dów, bo bar­dzo ma­leń­ka, za­su­nio­na w lasy i ustro­nie, sie­dzi na pia­sku cały rok spo­koj­na, a oży­wia się do­pie­ro na wiel­ki jar­mark w dzień śś. Szy­mo­na i Judy w paź­dzier­ni­ku. Na­le­ża­ła ona nie­gdyś po­dob­no do moż­nej dziś upa­dłej pra­wie ro­dzi­ny Sa­pie­hów. Sław­ny jej jar­mark przy­najm­niej pro­mie­niem sze­ściu mil do­ko­ła ścią­ga Ży­dów, wie­śnia­ków, eko­no­mów i drob­nych wła­ści­cie­li, z wo­ła­mi, koń­mi lub po woły, ko­nie itd. Woły jed­nak­że, zo­wią­ce się tu wszę­dzie t o w a r e m per excel­len­tiam, w isto­cie naj­waż­niej­szą część tar­gu sta­no­wią. Nie za­chwy­ca wca­le po­ło­że­nie zu­peł­nie po­le­skie Ja­nów­ki; trud­no, aby w nim naj­bar­dziej uprze­dzo­ne oko zna­la­zło pięk­ność jaką (jak­kol­wiek pięk­ność w sto­sun­ku do sma­ku jest względ­ną). To pew­na, że trze­ba by się uro­dzić w Ja­nów­ce, żeby się pięk­ną wy­da­ła.

Kil­ka­na­ście chat na piasz­czy­stym polu roz­ło­żo­nych, jed­na karcz­ma pu­sta, pu­sty tak­że a dość ob­szer­ny ko­ściół z klasz­to­rem Ber­nar­dy­nów, ry­nek sze­ro­ki, któ­ry rok cały tra­wą za­ra­sta nim go w paź­dzier­ni­ku wy­dep­czą, kra­mi­ki drew­nia­ne raz w rok tyl­ko za­ję­te, mły­nek mały na­re­ście – wszyst­ko to nie jest ma­low­ni­czym na rów­ni­nie i pia­sku wśród baj­ra­ko­wa­tych i po­krzy­wio­nych so­sen, lecz dzień jar­mar­ku, dzień wiel­ki i uro­czy­sty dla aren­da­rza, na­da­je tej pu­sty­ni po­le­skiej po­zór oży­wio­ny i cha­rak­te­ry­stycz­ny.

Po wszyst­kich dro­gach wio­dą­cych do mia­stecz­ka cią­gną się fur­man­ki licz­ne, wozy, brycz­ki kry­te i nie­kry­te, jeźdź­cy, pie­sza­ki, budy płó­cien­ne na­dzie­wa­ne Ży­da­mi i ro­dzi­ny Po­le­szu­ków, w któ­rych twa­rzy próż­no szu­kasz śla­dów po­mię­sza­nych ple­mion, ja­kie daw­niej zaj­mo­wa­ły Po­le­sie.

Ry­nek cały na­peł­nia się aż pod ko­ściół i wy­le­wa aż za pło­ty. Licz­ne wozy ści­ska­ją się jed­ne koło dru­gich, a te, jak ła­two się do­my­śleć, sta­ją się ogni­skiem jar­mar­ku, mia­no­wi­cie przy karcz­mie, gdzie po­żą­da­ny spi­ja się mo­ho­rycz. Mo­ho­rycz jest to gdzie­in­dziej zwa­ny bo­rysz, do­da­tek do ceny to­wa­ru, po­czast­ka, bez któ­rej wie­śniak nie przeda nig­dy, a gdy ku­pu­ją­cy od­mó­wi, targ na­wet zry­wa.

Ku po­łu­dnio­wi co­raz zgiełk się po­więk­sza, ze wszyst­kich stron sły­chać żywe roz­mo­wy i naj­roz­ma­it­sze od­gło­sy. Tam wół ry­czy, tu koń rży i wierz­ga w bok prze­cho­dzą­cym, pisz­czą wie­prze po­przy­wią­zy­wa­ne na wo­zach, rzu­ca­jąc się, a wiel­ka licz­ba kóz, któ­re się tu do­brze pła­cą, łą­czy swój głos z ty­sią­cem in­nych, w któ­rych jed­nak głos pana świa­ta, czło­wie­ka, za­wsze pra­wie górę trzy­ma. Trud­no jest od­ma­lo­wać roz­ma­itość po­sta­ci, gło­sów, roz­mów, cha­rak­te­rów, fi­zjo­no­mij, ubio­rów, jaka się tu ści­ska i krę­ci. Ży­dzi z bez­mia­na­mi na ple­cach, jak z bro­ną swo­ją, włó­czą się za lnem, grzy­ba­mi i wo­skiem; Po­le­szu­cy w bia­łych suk­ma­nach z pa­sa­mi czer­wo­ny­mi lub z czar­nej skó­ry, z ka­lit­ką, krze­si­wem, pa­pu­żą ty­tu­niu i nie­od­stęp­ną faj­ką w zę­bach, kop­cą­cą im nie­ustan­nie pod nos i ga­sną­cą co chwi­la, i pi­li­po­ni w wy­so­kich ka­pe­lu­szach i ogrom­nych bu­tach, wzro­stem i stro­jem w tłu­mie wi­docz­ni, Ży­dów­ki brud­ne, odar­te i chci­we, ko­bie­ty po­le­skie w chust­kach, z uśmie­chem na ustach a ku­ra­mi na ręku, Ho­len­der­ki w dzi­wacz­nych płasz­czy­kach z pa­sko­wa­tych ko­lo­ro­wych spodnic, Ho­len­drzy ze swo­ją ro­dzi­mą fi­zjo­no­mią, Cy­ga­nie z czar­ny­mi, roz­czo­chra­ny­mi wło­sa­mi itd., itd. Na­re­ście nie­oce­nio­ne fi­gu­ry pa­nów eko­no­mów w czap­kach usza­tych, w sur­du­tach sza­rych, z ki­ja­mi w ręku, z po­gar­dli­wą miną. A wszyst­ko to w nie­po­ję­tym ru­chu i oży­wie­niu wszyst­kich czę­ści cia­ła; za­cząw­szy od pier­ni­ków i ob­wa­rzan­ków aż do wo­łów i koni wszyst­ko się po­ru­sza i żyje. Wszę­dzie brzę­czą pie­nią­dze, na twa­rzach pali się chęć zy­sku, na­dzie­ja lub za­spo­ko­jo­na ra­dość.

Pod na­mio­tem nad po­wóz­ka­mi za­im­pro­wi­zo­wa­nym wśród ryn­ku ru­ski ku­piec z Łuc­ka roz­wie­sza swo­je ko­lo­ro­we to­wa­ry, z da­le­ka mile ja­śnie­ją­ce oczom Po­le­sza­nek. Tu ci­śnie się cie­ka­wie i chci­wie po­że­ra­jąc oczy­ma chust­ki i per­ka­le żeń­ska po­ło­wa jar­mar­ku, roz­wią­zu­je sta­ran­nie wę­zeł­ki dla ku­pie­nia nie­dro­gie­go stro­ju ceną kil­ku kur lub sta­rej fa­wo­ry­ty kozy, któ­rą już Ży­dek prze­myśl­ny za­rżnął wśród ryn­ku.

Obok prze­myśl­ne Żyd­ki w kra­mi­kach sie­dzą, nie odu­rze­ni na­tło­kiem osób, wrza­wą i krzy­kiem, wszyst­kich wo­ła­ją, nęcą, pro­szą, cią­gną do sie­bie, kłó­cą się, tar­gu­ją, biją na­wet i ra­zem zda­ją jesz­cze resz­tę, uwa­ża­jąc, żeby jak naj­gład­sze od­da­wać zło­tów­ki – z za­dzi­wia­ją­cą przy­tom­no­ścią wszech­stron­ną i ta­len­tem nie­oce­nio­nym. Mię­dzy wie­lo­mów­nym Ży­dem a ci­chym kup­cem ru­skim waha się żeń­ska po­ło­wa, bo Żyd ma swo­je przy­cią­gnię­cia spo­so­by, zna ser­ce ludz­kie tra­dy­cjo­nal­nie, uczył się go ra­zem z Tal­mu­dem od ojca, wie sze­ro­kie dro­gi i krę­te ścież­ki, któ­ry­mi do nie­go wejść moż­na, ma ty­siąc środ­ków na po­ko­na­nie lu­dzi tak bez­bron­nych, gdy im cho­dzi o zro­bie­nie przy­jem­no­ści so­bie. Przy­cią­ga­jąc do kup­na, łech­ce próż­ność, wabi oczy, po­cią­ga ser­ce i du­rzy gło­wę nie­bo­ra­ka. Nie­je­den sam nie wie, dla­cze­go i na co ku­pu­je, a nie umie się oprzeć uro­ko­wi ży­dow­skich za­chę­ceń.

– Nu! Czy to ty zgi­niesz, jak ku­pisz! Aj wej! Tak mała rzecz! Tu wa­sza eko­no­mo­wa ku­po­wa­ła ten sam cyc i dro­żej za­pła­ci­ła, a ja wam ta­niej od­dam po zna­jo­mo­ści. Bo­daj­bym zgi­nął, kie­dy nie na stra­tę. Ale to resz­ta. Albo to ty nie mo­żesz tego mieć, co eko­no­mo­wa? A wej! A ty sie­bie nie po­znasz, jak się ubie­rzesz! Nu! Nu, bierz, już ja od­mie­rzył, na, masz!

– Kie­dy nie ma pie­nię­dzy.

– Jak to nie ma? To może ty co masz na przedaż, czy to ty nic nie przedał? itd. A

po­dusz­ne­go przy­się­gli po­cze­ka­ją, ty jesz­cze zbie­rzesz, a wej!

Nie­co da­lej kupa suk­man, świ­tek, bu­rek, płasz­czów, przy wiel­kiej skrzy­ni le­żą­ca, oto­czo­na jest gro­ma­dą ku­pu­ją­cych, któ­rzy się dzi­wią, ubraw­szy się, i uśmie­cha­jąc na zwod­ni­cze po­chwa­ły przeda­ją­ce­go.

– A! a! Ty in­szy czło­wiek! To ty dom ku­pu­jesz nie suk­nią, a jaka cie­płość, a jaka to moc, a wej! Nu, co ty tar­gu­jesz, ja tyl­ko dla cie­bie za tę cenę przeda­ję. Ty sta­ry zna­jo­my! Nu, nu, bierz a płać!

Tro­chę da­lej zno­wu stoi wóz z ko­żu­cha­mi, gdzie po­dob­na po­wta­rza się sce­na. Za nim dru­gi, nad któ­rym wy­tknię­to wy­so­ką tycz­kę z parą bu­tów; ten jest skle­pem na­pręd­ce urzą­dzo­nym roz­ma­ite­go obu­wia, gdzie bo­gat­si Po­le­szu­cy dłu­gie, czar­ne, za ko­la­na za­cho­dzą­ce buty ku­pu­ją.

Tuż dru­ga tycz­ka nad wo­zem wy­wie­szo­na wy­so­ko z roz­trze­pa­ną pa­pu­żą ty­tu­niu wagi wie­śnia­ków do ulu­bio­ne­go im przy­sma­ku.

Wiel­ki sklep cza­pek roz­ma­itych, roz­wie­szo­ny na ścia­nie karcz­my, za­chwy­ca chło­pów otwie­ra­ją­cych przed nimi gęby. Sto­ją przed nim w swo­ich ob­dar­tych bia­łych cza­pecz­kach su­kien­nych lub wy­sza­rza­nych ba­ran­ko­wych, pre­ten­den­ci do no­wych pro­bu­ją, pa­trzą, za­glą­da­ją, uśmie­cha­ją się, na­ra­dza­ją, a ku­piw­szy wresz­cie – od­cho­dzą, cie­sząc się, po­pra­wu­jąc i oglą­da­jąc się, czy cały jar­mark pa­trzy na ich nową czap­kę. To tak samo, jak w War­sza­wie.

Da­lej jesz­cze w szyn­ku dy­mią się ogni­ska, koło któ­rych je­sien­nym zim­nem sko­śnia­łe ręce grze­ją Po­le­szu­ki i fa­jecz­ki swo­je za­pa­la­ją i garn­ki przy­sta­wu­ją, śpie­wa­jąc we­so­ło. Po­le­szuk bo­wiem gdzie­kol­wiek sta­nie, co­kol­wiek robi, tak lubi ogień i dym, że w lip­cu na­wet za­pa­la ogni­sko przez na­łóg, a ra­zem dla ulu­bio­nej swo­jej faj­ki, któ­ra mu cią­gle ga­śnie. Pod ści­śnio­ny­mi w ryn­ku wo­za­mi leżą dłu­gie trą­by drew­nia­ne osi­ko­we, któ­rych prze­zna­cze­nia trud­no ob­ce­mu na pierw­szy rzut oka od­gad­nąć. Są to dym­ni­ki czy­li ko­mi­ny chat po­le­skich, któ­re pi­ja­ni, śmie­jąc się, ar­ma­ta­mi na­zy­wa­ją. W wo­zach same go­spo­dy­nie na wor­kach sie­dząc, cze­ka­ją kup­ców, a go­spo­da­rze naj­czę­ściej w karcz­mie sie­dzą lub za po­kup­ką się włó­czą. Nie­ma­łym to­wa­rem są tu koła obod­ne, łyka na po­sto­ły, łap­cie czy­li kur­pie, któ­re pę­ka­mi po­wią­za­ne, wi­szą na wo­zach.

U pło­tów stoi więk­sza część wo­łów prze­zna­czo­nych na przedaż, żu­jąc chci­wie za­rzu­co­ną im garść sło­my; koło nich krę­cą się Żyd­ki i pa­no­wie wo­la­rze. Dro­ga idą­ca do młyn­ku od klasz­to­ru zo­wie się ulicz­ką koń­ską, przez nią nie­ustan­nie chło­pi ze swo­je­mi chmy­za­mi, eko­no­mo­wie z od­pa­sio­ny­mi ka­le­ka­mi, Ży­dzi z wy­pra­co­wa­ny­mi szka­pa­mi prze­jeż­dża­ją się kla­ska­jąc z bi­cza. Kie­dy nie­kie­dy targ ich za­trzy­mu­je, znaw­ca opa­tru­je, maca gru­czoł­ków pod gar­dłem, oglą­da nogi, zęby, uśmie­cha się i tar­gu­je.

A w tar­gu jest sztu­ka i wiel­ka sztu­ka. Kto nie umie ku­po­wać, ten i prze­pła­ciw­szy, nie kupi, trze­ba mieć do­świad­cze­nie i zim­ną krew kup­ca z pro­fe­sji, żeby do­brze ku­pić, a nade wszyst­ko po­trze­ba cier­pli­wo­ści. Na­wet strój wła­ści­wy przy­kła­da się do do­bre­go kup­na, bo ku­piec po­wi­nien być do­syć ob­szar­pa­ny, w ba­ra­niej czap­ce, z ki­jem w ręku i minę mieć zbied­nio­ną. Zwy­czaj­ny targ od trze­ciej czę­ści ceny się za­czy­na i za­ry­wa na kłót­nią, któ­ra po­wo­li po­tem się uśmie­rza, aż do ugo­dy przyj­dzie.

Ku po­łu­dniu zwięk­sza się licz­ba ich­mo­ściów, któ­rzy z faj­ka­mi w ustach, z la­ska­mi w ręku, naj­po­waż­niej­szą część jar­mar­ku sta­no­wią, pań tak­że i pa­nie­nek ka­pe­lu­szo­wo-szla­fro­ko­wych, któ­re się nie­spo­koj­nie oglą­da­ją, czy kto mło­dy, przy­stoj­ny, na nie nie pa­trzy. Nie­któ­re fi­zjo­no­mie do­brze do­ko­na­na przedaż oży­wia, inne do­bre kup­no, inne jesz­cze do­bry tru­nek, smut­nie tyl­ko zie­wa­ją ci, któ­rym na wy­jezd­nym z domu sta­ra baba z próż­nym wia­drem prze­szła dro­gę, i któ­rzy dla­te­go nic za­ro­bić na jar­mar­ku nie mo­gli.

Na koń­skiej ulicz­ce koło wo­łów ku wie­czo­ro­wi do­pie­ro brzę­czą pie­nią­dze, bo każ­dy ku­pu­ją­cy w na­dziei, że przeda­ją­cy spu­ści z ceny, cze­ka z kup­nem do wie­czo­ra. Wie­czo­rem ob­raz jar­mar­ku cał­kiem się od­mie­nia.

Jak wszyst­ko, co się koń­czy, jak bal, gdy świe­ce ga­sną, jak gra, gdy sto­lik od­sta­wu­ją, jak wszel­ki szał, gdy po nim tyl­ko usta spa­lo­ne zo­sta­ną, tak i jar­mark smut­ny jest przy koń­cu. Nie­ste­ty! Wszyst­ko się koń­czyć musi.

Tam pi­ja­ni, po­krwa­wie­ni tro­chę lub tyl­ko po­bło­ce­ni, ta­cza­ją się z ba­ba­mi za ręce trzy­ma­jąc i śpie­wa­jąc chry­pli­wie, po­wo­li i ci­cho. Ży­dzi śpiesz­nie pa­ku­ją resz­tę to­wa­rów, zmierzch pada. W karcz­mie roz­bi­te kie­lisz­ki i szklan­ki, po­blu­zga­ne sto­ły, bło­ta peł­no, pi­ja­cy śpią pod ła­wa­mi. Na ryn­ku drze­mią przy­ga­słe ogni­ska, wa­la­ją się szcząt­ki ja­dła, sta­re łap­cie i szma­ty, tam i ów­dzie krew za­bi­tych ba­ra­nów psy liżą spo­koj­nie. Koło pło­tów znać po śla­dach woły, któ­rych już nie ma, koł­ki z nich po­wy­ry­wa­ne, gdzie­nieg­dzie wy­tra­to­wa­na zie­mia, tam coś roz­sy­pa­ne­go, tam roz­la­ne­go. Po dro­dze wozy róż­nie sprzę­żo­ne koń­mi, wo­ła­mi, wra­ca­ją. Wszy­scy we­se­li, bo wszy­scy pra­wie pi­ja­ni, prócz Ży­dów. Cy­gan z żoną i sy­no­wą, czar­ny, za­sma­lo­ny, odar­ty, któ­re­mu ko­szu­la przez ko­żuch z boku wy­glą­da, gada jesz­cze w ką­cie z chło­pem, ta­jem­nie i po ci­chu. Ten czap­kę nową na­su­nąw­szy na uszy, z faj­ką za­ga­słą w zę­bach, z krze­si­wem w ręku, któ­re z ka­lit­ki do­był, krze­sze ogień po pal­cach i skrze­sać nie może. Dwie Cy­gan­ki z czar­ny­mi wło­sa­mi a bia­ły­mi zę­ba­mi ota­cza­ją go ze dwóch stron i gła­dząc pod bro­dę, sta­ra­ją się prze­ko­nać.

Wszyst­ko się pa­ku­je, wy­jeż­dża i śpie­szy do domu, przed cha­ta­mi miesz­czan że­gna­ją się z nimi ich krew­ni, po­wi­no­wa­ci, kumy, swa­ty i zna­jo­mi ze wsi są­sied­nich, ca­łu­ją się i roz­cho­dzą. Ta sce­na jest naj­czyst­sza i naj­czul­sza ze wszyst­kich ob­ra­zów jar­mar­ko­wych.

– Dzię­ku­jem za wszyst­ko – wo­ła­ją od­cho­dząc.

– Wy­ba­czaj­cie to – od­po­wia­da­ją go­spo­da­rze.

– D o b r z e w y b a c z y ć n a j a d ł s z y s i ę.

Jest to do­słow­na for­ma dow­cip­nej od­po­wie­dzi, któ­rą sto razy śmie­chem na­iw­nym i pro­stym przyj­mu­ją i za­wsze jak gdy­by nową. Po czym go­spo­da­rze ukło­ny jesz­cze z da­le­ka prze­sy­ła­ją, zwra­ca­jąc do cha­ty. A może cie­ka­wi je­ste­ście jak sie­dzi­ba Po­le­szu­ka za­moż­ne­go wy­glą­da?

Po­dwór­ko oto­czo­ne jest chlew­ka­mi róż­ne­go kształ­tu i wiel­ko­ści, błot­ni­ste, ścież­ką wy­dep­ta­ną prze­dzie­lo­ne, pro­wa­dzą­cą do sie­ni, w któ­rych duży wieprz karm­ny po­ufa­le cho­dzi i mru­czy, zna­jąc, że jest fa­wo­ry­tem domu. Kil­ka kur sa­do­wi się na bel­ce do snu i trze­pio­cze ukła­da­jąc skrzy­dła. Przez wy­so­ki próg wcho­dzi się do bia­łej izby, izby pa­rad­nej, gdzie jest piec, na któ­re­go przo­dzie palą się skał­ki smol­ne, koło pie­ca ława, w głę­bi po­czę­te kro­śna, ko­ły­ska dziec­ka i stół tak­że oto­czo­ny ła­wa­mi. Ścia­ny do­ko­ła opa­su­ją ławy. Ku drzwiom stoi ce­ber, raż­ka, garn­ki na pół­kach i kwar­ta sta­ra. W głę­bi, w kąt­ku pod ob­ra­zem dzie­ża chleb­na sza­now­na, po­waż­ne zaj­mu­je miej­sce pod opie­ką błysz­czą­cej N. Pan­ny, roz­ta­cza­ją­cej nad nią swój płaszcz gwiaź­dzi­sty.

Nade drzwia­mi i okna­mi krzy­że i sym­bo­licz­ne sło­wiań­skie cha­rak­te­ry wej­ścia wszel­kie­mu złe­mu bro­nią, wy­cię­te po­boż­ną ręką dzia­ka, któ­ry dla wiecz­nej pa­miąt­ki do­dał na śred­niej bel­ce rok 1790.

Próż­no by tu kto szu­kał śla­du pod­ło­gi, nie ma jej, tyl­ko ubi­ta zie­mia. Okna ma­leń­kie, w czę­ści z okrą­głych szy­bek zło­żo­ne, a prze­myśl­ny go­spo­darz ścia­ny swo­je, czy­sto wy­bie­lo­ne, glin­ką żół­tą do po­ło­wy od spodu, żeby mu no­wej świ­ty nie bie­li­ły, po­cią­gnął. Na ła­wie pod pie­cem sie­dzi sta­ra ko­bie­ta z fa­jecz­ką w zę­bach, z oczy­ma wle­pio­ny­mi w garn­ki, koło drzwi szcze­pie drew­ka wy­so­ki pa­ro­bek, z faj­ką tak­że, mło­da ko­bie­ta ko­ły­sze dziec­ko, drze­mie i śpie­wa.

Ta­kie jest wnę­trze cha­ty ja­now­skiej.

Tym­cza­sem na dro­dze wio­dą­cej ku młyn­ko­wi roz­mi­ja­ją się brycz­ki, wóz­ki, kon­ni i wszyst­ko opusz­cza miej­sce jar­mar­ku, na cały rok pu­ste zno­wu jak przed­tem, aż do św.św. Szy­mo­na i Judy.STYR I HO­RYŃ

Jed­ną z rzek Po­le­sia naj­znacz­niej­szych, po Sty­rze, jest Ho­ryń, któ­re­go brze­gi nie bez przy­czy­ny z pięk­no­ści są sław­ne. Nad Sty­rem, rów­nie jak nad Ho­ry­niem, wie­le jest osad i śla­dów bar­dzo wie­lu za­mczysk obron­nych, daw­niej za­wsze pra­wie u zbie­gu rzek lub przy­najm­niej nad ich brze­ga­mi sta­wia­nych.

Styr, rze­ka spław­na, wy­pły­wa z góry nie­da­le­ko sław­ne­go w hi­sto­rii Wo­ły­nia zam­ku Ole­ska, a wpa­da w Pry­peć na Po­le­siu. Wy­le­wy jego za­pew­nia­ją zbio­ry ob­fi­te sia­na lub ja­rzy­ny na łę­gach nad­sty­ro­wych, byle tyl­ko zbyt dłu­go nie trwa­ły i po­wtó­rzy­ły się póź­ną wio­sną; a wody uła­twia­ją han­del drzew­ny, wie­le daw­niej zna­czą­cy dla Po­le­sia, bo­ga­te­go w lasy to­war­ne.

Tu­tej­szym miesz­kań­com Styr jest tym czym Nil dla Egip­tu. Bo­ga­ty w ryby, jako bie­lu­szę, cza­sem trzy­łok­cio­wą, gło­wa­cza (ho­ło­wel), pło­ci­ce, ma­re­ny, kieł­by, wie­ro­zu­by itd., pły­nie cią­gle pra­wie la­sa­mi i łę­ga­mi, rzad­ko bar­dzo brze­gi ma do­stęp­ne i su­che. Nad nim, prócz bar­dzo wie­lu in­nych, sto­ją zam­ki łuc­ki i czar­to­ryj­ski.

Ho­ryń po­czy­na się koło Ustecz­ka na Wo­ły­niu, ob­fi­tu­je w ryby, brak mu tyl­ko nie­zdro­wych a tak smacz­nych wę­go­rzy. Znacz­niej­sze sta­wy na tej rze­ce, któ­re jesz­cze nasz Rzą­czyń­ski wspo­mi­na, są w Bu­ty­nie, Mły­no­wie, Musz­ko­wi­cach, Wi­śniow­cu, Ło­zach, Pred­mir­kach, Pań­kow­cach, Jam­po­lu, La­chow­cach, Za­sła­wiu.

Oprócz po­ło­wu wie­ro­zu­ba, wspól­ne­go Ho­ry­nio­wi ze Sty­rem, Słu­czą i Stru­mie­niem, oprócz cze­czu­gi (stu­rio mi­nor vel oxy­rin­chos), bają nam nasi daw­ni na­tu­ra­li­ści o per­łach na­wet w Ho­ry­niu pod Ostro­giem, któ­re raz na wia­rę ob­cych wzmian­ku­je Rzą­czyń­ski, dru­gi raz już jako na­ocz­nie wi­dzia­ne, nie­wiel­kie. Lecz to naj­mniej­sza dziś oso­bli­wość Ho­ry­nia. Ten­że na­tu­ra­li­sta wspo­mi­na róg jed­no­roż­ca ja­kiś wy­ko­pa­ny pod Ba­hu­ry­nem, pod Za­li­nem i ga­jem Cho­da­ki nad Ho­ry­niem, któ­re­mu oso­bliw­sze wła­sno­ści le­kar­skie przy­pi­sy­wa­li em­pi­ry­cy.

Ja­dąc brze­ga­mi Ho­ry­nia od wsi Cep­ce­wicz nie­da­le­ko mia­stecz­ka Be­reź­ni­cy, od­kry­wa­ją się pięk­ne, wśród któ­rych ta rze­ka wstę­gą pły­nie. Cep­ce­wi­cze, wiel­ka osa­da, dziś na wie­lu drob­nych po­dzie­lo­na wła­ści­cie­li, ma jesz­cze ru­iny wiel­kie­go i pięk­ne­go pa­ła­cu i pu­sty ogród.

Ża­den z tych, któ­rzy po czę­ści ro­ze­rwa­li za dłu­gi tę pięk­ną osa­dę, nie chciał wziąć na sie­bie cię­ża­ru, jaki by na nie­go spadł z ob­ję­cia ruin pa­ła­cu, i tak bu­do­wa tak, jesz­cze nie sta­ra, opusz­cze­niem znisz­cza­ła. Sta­re drze­wa, wi­dok na łęgi da­le­kie, ru­iny pa­ła­cu na wzgó­rzu zdo­bią bar­dzo Cep­ce­wi­cze. Od tej wsi ja­dą­cy brze­giem Ho­ry­nia za­czy­na spo­tkać kur­ha­ny czy­li mo­gi­ły, za­byt­ki woj­ny ja­kiejś i rze­zi, sku­pio­ne koło osad po kil­ka i kil­ka­na­ście.

Miej­sco­we po­da­nia nic o nich sta­now­cze­go nie mó­wią, wiek ich jed­nak po­ka­zu­ją jaw­nie po­ro­słe na nich ogrom­ne już so­sny. Koło sa­mych Cep­ce­wicz a wjaz­du od stro­ny Be­reź­ni­cy jest gro­ma­da ta­kich kur­ha­nów, wśród któ­rej wy­wró­co­ny krzyż leży, a da­lej ja­dąc, spo­ty­ka się ich roz­sy­pa­nych mnó­stwo.

Mimo sprzecz­nych po­dań o Szwe­dach i Ta­ta­rach, zda­je się być nie­wąt­pli­wym, że to są za­byt­ki rze­zi ko­zac­kich za Jana Ka­zi­mie­rza. Wie­my, że w jed­nym za­wie­sze­niu bro­ni Ko­za­cy po Ho­ryń – rze­kę obo­wią­za­ni byli trzy­mać się spo­koj­nie; to więc być mu­szą mo­gi­ły z rze­zi pierw­szych po przej­ściu nie­przy­ja­ciel­skim Ho­ry­nia. Wszyst­kie kur­ha­ny w tej czę­ści kra­ju do tej epo­ki, zda­je się, od­nieść na­le­ży. W róż­nych stro­nach Po­le­sia Wo­łyń­skie­go z tej­że epo­ki znaj­du­ją się mo­gi­ły nie­da­le­ko osad, za­mczysk i ho­ro­dyszcz sta­rych. Inne, po któ­rych roz­ko­py­wa­niu nic się nie po­ka­za­ło, mogą być kop­ca­mi, któ­ry­mi Ta­ta­rzy, pę­dząc w głąb kra­ju za­go­ny, zna­czy­li dro­gę, któ­rą szli, aby na­zad, splą­dro­waw­szy kraj, po nich z łu­pa­mi na ste­py tra­fi­li. Gdzie ich jest kil­ka lub wię­cej, kur­ha­ny tu­tej­sze są za­byt­kiem woj­ny a może śla­dem daw­ne­go smę­ta­rza, po­je­dyn­cze zaś po la­sach, je­śli się ja­kim po­da­niem miej­sco­wym nie tłu­ma­czą i na­zwisk osob­nych nie mają, mogą być wspo­mnio­ny­mi kop­ca­mi droż­ny­mi Ta­ta­rów. W ogól­no­ści Po­le­sie Wo­łyń­skie nosi w gru­zach za­mczysk sta­rych, w mo­gi­łach i wa­łach, śla­dy wie­lu wo­jen i klęsk prze­szłych, któ­re prze­ży­ło. Na wiel­kiej licz­bie tra­fia­ją­cych się ho­ro­dyszcz, czę­sto bar­dzo od te­raź­niej­szych sie­dzib od­da­lo­nych, od­ko­pu­ją ka­mien­ne sie­kier­ki i inne pa­miąt­ki.

Ja­dąc da­lej brze­ga­mi Ho­ry­nia, któ­ry się czę­sto z głę­bo­kich pa­ro­wów oka­zu­je i cho­wa, na­jeż­dża­my na uro­czy­sko zwa­ne Sko­czysz­czem. Prze­ślicz­ne miej­sce do ma­lo­wa­nia, do du­ma­nia. Ho­ryń ści­śnio­ny pły­nie w dole, a nad nim wi­szą po­ple­cio­ne drze­wa so­sny, dęby, brzo­zy i gę­sta lesz­czy­na; wody jego ota­cza­ją do­ko­ła wy­spę zie­lo­ną w dole, u stóp pa­trzą­ce­go po­ło­żo­ną, dę­ba­mi sta­ry­mi okry­tą, na któ­rej je­śli się jesz­cze by­dło pa­sie – praw­dzi­wa sie­lan­ka! Na do­bit­kę wią­że się jesz­cze z tym miej­scem po­da­nie, jed­no z tych, ja­kie tyl­ko na Wo­ły­niu lud umie two­rzyć i opo­wia­dać wśród dłu­gich wie­czo­rów zi­mo­wych.

Ko­zak, któ­ry mnie wiózł wiel­kim ga­lo­pem, kie­dym go na­umyśl­nie o to miej­sce spy­tał, kiw­nął gło­wą i z po­etycz­ną pro­sto­tą wła­ści­wą Ukra­iń­com (był bo­wiem z Ukra­iny ro­dem) za­czął mi opo­wia­dać.

– O pa­nie – mó­wił mi swo­im ję­zy­kiem – al­boż nie wie­cie, cze­mu się to Sko­czysz­czem na­zy­wa?

– Nie wiem.

– Ja wam po­wiem. Strasz­na tu się daw­niej rzecz sta­ła. Bo była jed­na dziew­czy­na bar­dzo pięk­na (har­na), a dwóch pa­rob­ków w niej się ko­cha­ło i cho­dzi­li za nią, i da­wa­li jej dary, i po­sy­ła­li do niej w swa­ty. Ale jej czy zły duch ser­ce za­klął, czy złe oczy za­mó­wi­ły, nie mo­gła ko­chać żad­ne­go, a obu obro­nić się nie mo­gła. Ro­dzi­ce co dzień mó­wi­li: trze­ba pójść za mąż. Jej się nie chcia­ło. Bo w cha­cie cięż­kie ży­cie mo­ło­dy­cy, pańsz­czy­zna, dom, a jak Bóg da dzie­ci, to nie ma cza­su i gło­wy przy­ło­żyć. Jesz­cze to kie­dy du­sza do du­szy przy­sta­nie, a lu­dzie się po­ko­cha­ją, mogą znieść ta­kie ży­cie; a tu dziew­czy­na nie ko­cha­ła z nich żad­ne­go i ni­ko­go jesz­cze. Od­da­la­ła więc ich róż­ny­mi spo­so­by, to aż skoń­czy kro­śna, to jak pas wy­tcze, to jak sio­stra do­ro­śnie. Aż się w koń­cu prze­bra­ło wszyst­kie­go i ro­dzi­ce na­gli­li – trze­ba było koń­czyć z nimi. Wzię­ła się więc bied­na na zły spo­sób. I jak szli z praź­ni­ku koło tego miej­sca, gdzie rze­ka mię­dzy pa­ro­wa­mi, jak wi­dzi­cie, pły­nie sze­ro­ko na sta­je, po­wie­dzia­ła im pół żar­tem, pół do­praw­dy: – Któ­ry z was rze­kę prze­sko­czy, za tego pój­dę. Bo my­śla­ła może, że oni ją po­rzu­cą, gdy im tak po­wie. Ale oni szli do cer­kwi i wzię­li bło­go­sła­wień­stwo, nic nie mó­wiąc, od popa, i ca­ło­wa­li krzyż i Ewan­ge­lią, a po­tem szli nad brzeg rze­ki, a prze­że­gnaw­szy się, ska­ka­li je­den po dru­gim, i oba po­to­nę­li dla dziew­czy­ny. Co zo­ba­czyw­szy ona – su­mie­nie ją ru­szy­ło i żal wziął za nimi.

– Dwi du­szy zhu­bi­ła, ne­chaj i ja hynu! – za­wo­ła­ła i trze­cia sko­czy­ła w Ho­ryń, a od­tąd to miej­sce Sko­czysz­czem się zo­wie.

Już mnie ko­nie da­le­ko od­nio­sły od Sko­czysz­cza, a jesz­cze my­śla­łem o tym oso­bli­wym po­da­niu, tak po­etycz­nym, tak smut­nym, jak na­ro­do­wym. Uważ­cie, że dwaj pa­rob­cy szli do cer­kwi przed fa­tal­nym sko­kiem, że się że­gna­li i ufa­li w Bogu, że bied­na dziew­czy­na nie znio­sła ich śmier­ci i po­szła za nimi. Cały po­emat, a przy­najm­niej pięk­ny śpiew by uszyć moż­na z tego po­da­nia; lecz żeby był zu­peł­nie pięk­nym, trze­ba by go pi­sać ję­zy­kiem tu­tej­szym, gmin­nym.

Pod­je­chaw­szy da­lej, uka­zał mi się krzy­żyk nad dro­gą na mo­gi­le. A mo­gi­ła za­rzu­co­na była ga­łęź­mi; po­zna­łem, że to było miej­sce po­grze­bu sa­mo­bój­cy lub przy­pad­kiem za­bi­te­go czło­wie­ka. Zwy­kle ta­kich na­gle zmar­łych cho­wa­ją na roz­sta­jach lub przy dro­gach, a każ­dy prze­cho­dzień rzu­ca tu mo­dli­twę za jego du­szę i ga­łąź na grób. Stąd for­mu­ją się sto­sy ga­łę­zi nad dro­ga­mi, któ­re są ozna­ka­mi mo­gił na­gle zmar­łych lu­dzi. Krzy­żyk, któ­ry­śmy mi­ja­li nad sa­mym brze­giem Ho­ry­nia, po­sta­wio­ny był bied­ne­mu fli­sa­ko­wi, któ­ry w rze­ce uto­nął, i tu zo­stał po­cho­wa­ny. Wiecz­ny spo­czy­nek bied­ne­mu! Pew­nie pły­nął na­ję­ty za pie­nią­dze, któ­re jego panu za­pła­co­no za nie­go jak za ko­nia na­ję­te­go do pra­cy; a pły­nąc, oglą­dał się na ro­dzin­ną cha­tę, na żonę, dzie­ci sto­ją­ce u brze­gu, pły­nął po­słusz­ny i uto­nął. A pan ża­ło­wał pańsz­czy­zny i cha­ty, nie czło­wie­ka, scho­wał pie­nią­dze, wdo­wę pu­ścił o że­bra­nym chle­bie. "Cóż to za po­etycz­ny kraj! – my­śla­łem, ja­dąc da­lej. – Ile tu my­śli moż­na po dro­dze ze­brać, ile przed­mio­tów do du­ma­nia. Ru­iny pa­ła­ców, mo­gi­ły, po­da­nia!… Ob­ra­zy tak pięk­ne".

Im bli­żej Ho­rodź­ca, tym we­se­lej było, bo lud za­moż­niej­szy, lasy cal­sze i po­wie­trze na­wet mil­sze; a choć Ho­ryń z dala na lewo się zo­stał, nie żal mi go było wca­le, bo wi­dzia­łem już przed sobą ho­ro­dec­kie to­po­le, bie­lą­cy pa­łac i za­bu­do­wa­nia, dłu­gą wieś na pra­wo; po­wi­ta­łem krzyż zna­jo­my nad dro­gą, zna­jo­me ścież­ki prze­cha­dzek – tyle pa­mią­tek dro­gich, choć nie hi­sto­rycz­nych.OSSO­WA FE­LIŃ­SKIE­GO

Pa­rva, sed apta mihi, sed nul­li ob­no­xia.

Ario­sto

Prze­byw­szy dłu­gie i sze­ro­kie lasy, tro­chę pia­sku, tro­chę bło­ta, na­pa­trzyw­szy się so­sen, któ­ry­mi się tak brzy­dzę jak cze­ro­tem i pia­skiem, zbli­ża­łem się wresz­cie do Osso­wej. Po dro­dze mi­ja­łem Ste­pan­ho­rod, osa­dę wśród naj­dzik­sze­go Po­le­sia le­żą­cą, praw­dzi­wie nie pięk­ną, lub tak przy­najm­niej dziw­nie pięk­ną, że jej wdzię­ku do­pa­trzyć się trud­no, cały bo­wiem ten ob­raz skła­da się tyl­ko z głów­nych pier­wiast­ków pia­sku, bło­ta i so­sen. Z tego ma­te­ria­łu ża­den je­niusz w świe­cie nic prócz pu­sty­nie nie utwo­rzy. Ożyw ją, czym chcesz, bu­do­wa­mi, ludź­mi, zwie­rzę­ty, bę­dzie to za­wsze smut­na tyl­ko pu­sty­nia. Ale daj mi brzo­zy, dęby, do­li­ny, wzgó­rza, traw lub rze­czuł­kę czy­stą, choć­by tam lu­dzi, choć­by tam mu­chy nie było, już to pu­sty­nia nie bę­dzie. Na nie­szczę­ście w głu­chym Po­le­siu rzad­ko uj­rzeć in­ne­go skła­du ob­raz, wszę­dzie pia­sek, bło­to i so­sny zaj­mu­ją na prze­mian prze­strze­nie i szpe­cą.

Czę­sto dzień cały po­dróż­ny nie ma gdzie okiem spo­cząć na czym we­sel­szym. To czy­ni po­dróż nie­któ­ry­mi stro­na­mi Po­le­sia bar­dzo nud­ną. Spoj­rzysz w dół, pod twy­mi no­ga­mi ob­su­wa się pia­sek żół­ty, nagi, nie po­kry­ty żad­ną ro­ślin­ką, po­sy­pa­ny tyl­ko z wierz­chu żół­ty­mi igła­mi i szysz­ka­mi so­sen. Przed tobą wy­cią­ga­ją się dłu­gie gro­ble i tak zwa­ne na­ko­ty, a po obu ich stro­nach kę­pia­ste pu­ste bło­to, na któ­rym sto­ży­ska lub sto­gi po­je­dyn­czo sto­ją i tra­wa gru­ba, szorst­ka ko­ły­sze się po­wo­li od wia­tru. Gdzie­nieg­dzie przez rów plusz­cze się wąż lub pi­skorz, a nad nim ula­tu­je sro­ka, wro­na, krzy­kli­wy be­kas lub ża­ło­bli­wie pisz­czą­ca czaj­ka. So­sny, któ­re ota­cza­ją bło­to, nie są to owe pięk­ne drze­wa pro­ste, bez ga­łę­zi od spodu, z wierz­chu uwień­czo­ne ko­ro­ną gę­sto spłe­cio­nych ga­łę­zi, lecz krzy­we, cho­re, mdłe, naj­czę­ściej pod­sma­lo­ne po­ża­rem od spodu, pół czar­ne, pół bla­do zie­lo­ne, wy­nędz­nia­łe jak lu­dzie na złym kar­mie i w złej doli. Zważ­cie tedy, czy te stro­ny Po­le­sia, w któ­rych pej­zaż skła­da się z tych tyl­ko jed­no­staj­nych pier­wiast­ków, mogą być pięk­ne? Lecz ra­zem nie my­śl­cie, żeby całe Po­le­sie ta­kim było. Są w nim i bar­dzo pięk­ne miej­sca, pierw­sza Osso­wa, do któ­rej już je­dziem, wca­le jest nie­po­dob­na do po­prze­dza­ją­ce­go opi­su oko­lic Ste­pan­ho­ro­da. Dla pro­fa­nów, któ­rzy lu­bej Osso­wej znać we­wnątrz i ko­chać nie mogą, jak ja ją ko­cham dla jej miesz­kań­ców, mu­szę po­wie­dzieć, aby wzbu­dzić za­ję­cie, że była daw­niej wła­sno­ścią Aloj­ze­go Fe­liń­skie­go, au­to­ra Bar­ba­ry. Stoi tu jesz­cze jego do­mek i jest jego po­ko­ik, w któ­rym swo­je ar­cy­dzie­ło uro­dził.

Osso­wa po­ło­żo­na jest pięk­niej nad inne oko­li­ce po­le­skie, dwór stoi na wzgór­ku nad prze­pły­wa­ją­cą w do­li­nie rzecz­ką Be­re­żan­ką, nad któ­rą roz­rzu­co­ne są sta­re ol­chy. Na lewo gaj z dę­bów, klo­nów i lip sta­rych cud­nie za­sła­nia nie­mi­ły wi­dok na so­sno­we lasy. Na pra­wo wieś się dłu­go roz­cią­ga, aż do mły­na i sta­wu, wśród któ­rej sta­ra cer­kiew­ka, ocie­nio­na drze­wa­mi, się wy­chy­la. Wszyst­ko to opie­ra się na tle od­da­lo­nym la­sów. W tyle domu wi­dać tak­że wśród trze­bie­ży wieś Ki­dry, wzgó­rza, la­ski, pola, a wresz­cie las opa­su­ją­cy każ­dy wi­dok po­le­ski. Któż nie sły­szał o Fe­liń­skim, kto nie czy­tał jego pa­te­tycz­nej Bar­ba­ry, jego gład­kich, bo nie­ste­ty, gład­kich tyl­ko gład­kie­go De­lil­le'a prze­kła­dów? Ale mało kto zna jego ży­cie i jego Osso­wę. Wy­bór De­lil­le'a i Al­fie­re­go dość cha­rak­te­ry­stycz­nie po­ka­zu­je smak jego i teo­rią li­te­rac­ką. Fe­liń­ski nie był to je­niusz ani na­wet wiel­ki po­eta, ale w wy­so­kim stop­niu od­gadł i wy­uczył się me­cha­ni­zmu ję­zy­ka, miał wiel­ką wpra­wę we wła­da­niu nim i wie­le cier­pli­wo­ści w ob­ra­bia­niu i szli­fo­wa­niu swo­ich ro­bót. Zbyt zim­ny na po­etę, na­wet w swo­jej ory­gi­nal­nej Bar­ba­rze, jak­że jest prze­ję­ty ma­nie­rą Al­fie­re­go, jak mało dał jej ru­chu, a jak wie­le słów!

W jego ga­bi­ne­cie, nad ko­min­kiem, jest jak­by wy­dar­ty ze ste­reo­ty­po­wej edy­cji Di­do­ta por­tret czy­li biust uwień­czo­ny, a ra­czej tłu­sta ka­ry­ka­tu­ra Wir­gi­liu­sza. Po­kój ten, w któ­rym pra­co­wał, ma jed­no okno, drzwi szklan­ne na ogród, jest zim­ny, dłu­gi i smut­ny, tro­chę go tyl­ko oży­wia ko­mi­nek.

Fe­liń­ski do­stał Osso­wę w spad­ku, miał na niej na­dzie­ję wiel­kich spe­ku­la­cji. Po­ło­żo­na w ogrom­nych la­sach, na­ów­czas jesz­cze nie tknię­tych, któ­re więk­szą część dwóch­set kil­ku­dzie­siąt włók ob­szar­no­ści ma­jąt­ku tego zaj­mo­wa­ły, zda­wa­ła mu się nie bez przy­czy­ny zdat­ną do za­si­le­nia dłu­gie­go han­dlu drzew­ne­go, któ­ry w owym cza­sie wła­śnie się oży­wiał. Ja­koż za­nie­dbaw­szy zwy­czaj­ne go­spo­dar­stwo, wziął się Fe­liń­ski szcze­rze do wy­ra­bia­nia lasu, ba­lów, klep­ki, po­ta­szu, naj­mo­wał lu­dzi, ku­po­wał charcz, za­cią­gnął dłu­gi, a że wszyst­kie­mu chciał sam po­do­łać ra­zem, i pi­sał Bar­ba­rę, ciął las, ro­bił klep­kę i tłu­ma­czył De­lil­le'a, nie bar­dzo do­brze po­szły spe­ku­la­cje. Do­daj­my do tego, że zły ob­rót uży­tych do przeda­ży ko­mi­san­tów, złe lata, sło­wem – fa­tum zrzą­dzi­ło, że kil­ka­krot­ne kil­ko­let­nie pró­by nic mu prócz co­raz rze­czy­wist­szych strat nie przy­nio­sły. Zra­żo­ny na­ów­czas, po­rzu­ciw­szy spe­ku­la­tor­stwo, przy­jąć mu­siał po­sa­dę na­uko­wą w Li­ceum Krze­mie­niec­kim, da­le­ko dla nie­go ko­rzyst­niej­szą od wy­ra­bia­nia lasu. Fe­liń­ski miał syna, ale ten ką­piąc się w rze­ce uto­nął, miał dwóch bra­ci i fa­mi­lia jego żyje jesz­cze.

Do­wie­dziaw­szy się nie­któ­rych szcze­gó­łów jego ży­cia, ze smut­kiem my­śla­łem o nim. Był on lu­bio­ny w są­siedz­twie, któ­re bar­dzo umia­ło ce­nić jego ta­len­ta, li­tu­jąc się jak nad sła­bo­ścią, nad szcze­gól­ną ma­nią spe­ku­la­cji, któ­rej złe skut­ki prze­wi­dy­wa­li wszy­scy. Nie­szczę­ściem je­den ta­lent za­wsze pra­wie daje czło­wie­ko­wi mnie­ma­nie, że może być zdat­nym do wszyst­kie­go, gdy tym­cza­sem nic praw­dziw­sze­go nad to, że po­dział ta­len­tów pro­wa­dzi za sobą po­dział pra­cy. Nie­zmier­ne mało jest lu­dzi, któ­rych moż­na uwa­żać za zdat­nych do wszyst­kie­go, a i ci albo w czymś jed­nym są naj­zna­mie­nit­si, albo we wszyst­kim, co czy­nią zno­śnie, tyl­ko mier­ni. Nie poj­mu­jem, jak Fe­liń­ski spo­dzie­wał się po­go­dzić sku­tecz­nie za­trud­nie­nie spe­ku­la­to­ra i po­ety; te dwa sta­ny umy­słu tak so­bie prze­ciw­ne, jak dwa bie­gu­ny.

Spe­ku­la­cje zo­sta­wio­ne są tym lu­dziom z ni­skim czo­łem, o świe­cą­cych oczach, o chu­dej twa­rzy i skrzy­wio­nym cie­le, któ­rzy do ni­cze­go wię­cej za to nie są zdat­ni, prócz do ro­bie­nia pie­nię­dzy. Tacy lu­dzie są cza­sem po­trzeb­ni raz w kil­ka­set lat na pod­krze­pie­nie upa­da­ją­cej for­tu­ny lub wznie­sie­nie ja­kiej nie­zna­nej fa­mi­lii, ma­ją­cej za­jąć miej­sce in­nej zni­kłej. Lecz po­eta mó­gł­że­by kie­dy zni­żyć się aż do spe­ku­la­cji, aż do drob­nost­ko­wych ra­chub zy­sku, któ­rym pod­dać się tyl­ko może gło­wa, ro­zum i oczy ta­kie, dla któ­rych świat cały i nie­bo za­kry­te są ho­len­der­skim du­ka­tem? Spójrz­cie na tych, co się do­ro­bi­li lub do­ra­bia­ją ma­jąt­ku – któż oni są? Pew­nie nie po­eci. W ich ży­łach pły­nie krew zim­na, skrze­pła, gę­sta, ser­ce bije po­wo­li, oczy się tyl­ko i to cza­sem iskrzą. W ich przod­kach na­li­czysz daw­nych prze­ro­dzo­nych wy­chodź­ców Ju­dei, szcząt­ki krwi ger­mań­skiej, kro­plę wę­drow­ną z żył John Bul­la lub ga­łąź szcze­pu wło­skie­go skar­la­łe­go od lat kil­ku­set. Spe­ku­la­tor żyje w pie­nią­dzu, jego oko wi­dzi grosz pod zie­mią, w wo­dzie, w drze­wie, w nie­bie i na każ­dym miej­scu, wi­dzi go we krwi wła­snych dzie­ci, w uśmie­chu wła­snej żony; gdy­by mógł go z sie­bie wy­cią­gnąć dla sie­bie, sam by wlazł w alem­bik. I ta­kim to się uda­je, przy­tom­ność umy­słu zwró­co­ne­go przez całe ży­cie w je­den punkt, wpra­wa, szal­bier­stwo, in­stynkt, wszyst­ko im po­ma­ga. Ale czło­wiek po­ro­sty, po­czci­wy, czło­wiek – po­eta jesz­cze bar­dziej niż kto inny nie wyj­dzie na spe­ku­la­cjach, chy­ba oso­bliw­szym przy­pad­kiem. Je­śli so­bie przy­swoi za pra­wą rękę spe­ku­la­to­ra ja­kie­go, spe­ku­la­tor go od­rze, oszu­ka, ukło­ni się i pój­dzie. Bied­ny Fe­liń­ski! Je­śli w jego dzie­łach nie­zbyt po­pu­lar­nych nie ma on dość upo­wszech­nio­nej pa­mię­ci u świa­ta, zo­sta­ła przy­najm­niej po nim ję­zy­ko­wi w pu­ściź­nie "jota"; któ­rą on wskrze­sił, za któ­rą krzy­cza­no na nie­go wnie­bo­gło­sy, któ­rą na­re­ście przy­ję­to po­wszech­nie. Zda­je mi się, że pierw­szy "Ty­go­dnik War­szaw­ski" ośmie­lił się jej użyć. A z ja­kąż zgro­zą pa­trza­ła War­sza­wa, sar­ka­ło Wil­no na ten ogon! Wy­do­by­to za­py­lo­ne Bi­blie XVI wie­ku, szu­ka­jąc tam joty, za­pi­sa­no tyle pa­pie­ru, zmar­no­wa­no tyle cza­su, a na ko­niec przy­ję­to. Czy nie le­piej było za­cząć od tego, na czym mia­no skoń­czyć? Praw­da, że wszyst­ko na świe­cie nim wej­dzie w upo­wszech­nie­nie, musi prze­cho­dzić krwa­wo jak ta jota, bo człek jest schy­lo­ny pod pa­no­wa­niem na­ło­gu, pod cię­ża­rem prze­są­du, pod brze­mie­niem upo­ru; a to wszyst­ko czas tyl­ko le­czy.

Kil­ka li­stów Fe­liń­skie­go, któ­re mi się zda­rzy­ło czy­tać, oka­zy­wać się zda­ją wiel­ką ży­wość cha­rak­te­ru, pi­sa­ne pręd­ko, wpraw­nie, nie­dba­le; pły­nę­ły jak myśl. Znać w nich czło­wie­ka, któ­ry się śpie­szy i ceni swój czas. Wiel­kie li­te­ry, ręka wpraw­na, fra­ze­sa po­spo­li­te, ale żywe. Jest w nich we­so­łość i ży­cie; ła­two uwie­rzyć tym, któ­rzy po­wia­da­ją, zna­jąc go, iż był żywy, we­sół, po­ru­sza­ją­cy ła­two to­wa­rzy­stwo, czu­ły i dość wie­lo­mów­ny.

W li­stach, któ­rych wy­jąt­ki dała nam p. Tań­ska, czę­sto o swo­jej Osso­wie wspo­mi­na i o pro­jek­tach, ja­kie miał na nią, wy­nu­rza się na­wet z upodo­ba­niem, ja­kie miał dla niej. W r. 1796 tak pi­sze o niej: "Oprócz tego wy­pusz­cza mi mat­ka i nie­in­trat­ną wio­secz­kę w Po­le­siu Osso­wę, z któ­rej ja jed­nak bar­dzo kon­tent je­stem. Będę w niej go­spo­da­ro­wał a la dzie­dzic, to jest ma­jąc wzgląd nadal i spo­dzie­wam się zna­leźć tam dość za­trud­nie­nia przy­jem­ne­go i nie­przy­jem­ne­go, do­syć wy­god­ny i zu­peł­ną spo­koj­ność. Tak dzie­ląc mój czas na miesz­ka­nie w Kle­pa­czach, w Osso­wie i w Wo­ju­ty­nie, na prze­jażdż­ki cza­sem do Lwo­wa, do Za­sła­wia, nie ro­zu­miem, że­bym się nu­dził, a je­śli się to zda­rzy, to bę­dzie moja wina". Te­goż roku w grud­niu tak swo­ją Osso­wę opi­sy­wał: "Po­sta­wi­łem tego lata do­mek tu w Osso­wie i mam już je­den po­ko­ik skoń­czo­ny, w któ­rym miesz­kam. Do­mek nie tak wiel­ki, jak w Wo­ju­ty­nie, ale zda­je mi się, że wy­god­niej­szy, może dla­te­go, że go sam sta­wia­łem. Chcę na nim na­pi­sać, co Ariost na­pi­sał na swo­im: Pa­rva, sed apta mihi, sed nul­li ob­no­xia, sed non sor­di­da, ale nie śmiem do­da­wać p a r t a m e o s i t t a m e n s e r a d o m u s, bo mi mat­ka na nie­go daje pie­nię­dzy.

Z Kle­pacz nie­wie­le jesz­cze uzbie­ra­łem, bo choć mam do­syć zbo­ża, ale te­raz nie pła­ci, a Osso­wa, wiesz, że nie bar­dzo in­trat­na. Pi­sząc ci tak wie­le o tej Osso­wie, któ­ra po­dob­no ma od­tąd zo­stać moją wsią re­zy­den­cjo­nal­ną, kie­dy mam w niej do­mek, ogró­dek i książ­ki, mu­szę ci dać o niej ja­kież­kol­wiek wy­obra­że­nie. Jest to wio­secz­ka ma­ją­ca tyl­ko 8 dusz mę­skich, ma rzecz­ki, ga­iki i wie­le po­ło­żeń ro­man­so­wych, ale chle­ba do­syć mało, leży o dwie mile od Dą­bro­wi­cy, mia­stecz­ka po­ło­żo­ne­go nad Ho­ry­niem".

W r. 1800 już po­koń­czył był ulep­sze­nia w Osso­wie i tak o niej pi­sał: "Wio­secz­kę dzie­dzicz­ną Osso­wę, na któ­rą mam dy­mi­sją od mat­ki, opo­rzą­dzam, jak mogę. Skoń­czy­łem do­mek, za­ło­ży­łem ogró­dek, po­przy­ra­bia­łem ła­nów, po­bi­łem rowy w miej­scach mo­krych, po­pro­sto­wa­łem dro­gi i w prze­szłym roku od­gra­ni­czy­łem się i okop­czy­łem, skoń­czyw­szy szczę­śli­wie spra­wę w try­bu­na­le gra­nicz­ną, przez lat kil­ka­na­ście od mego ojca po­pie­ra­ną. To jest wszyst­ko do­brze".

Praw­da, że do­brze, bo Fe­liń­ski na wio­secz­kę, któ­ra w r. 1796 mia­ła 8 dusz mę­skich, do­stał po­wierzch­ni zie­mi 200 kil­ka­dzie­siąt włók, w więk­szej czę­ści pod naj­pięk­niej­szym la­sem to­war­nym. W roku 1805 otwo­rzy­ły się pro­jek­ta han­dlo­we: "Tej je­sie­ni – pi­sze – skoń­czy­łem dział z bra­cią (miał ich dwóch). Na mnie wy­pa­dła Osso­wa. Mam tedy te­raz dwa dzie­dzic­twa o 30 mil od sie­bie od­le­głe i Osso­wę, i część Wo­ło­so­wa (po żo­nie), wy­pa­da więc jed­no przedać albo pu­ścić dzier­ża­wą. Tak wy­pad­nie za­pew­ne, że bę­dzie­my miesz­kać w Osso­wie, gdzie już przy­wy­kłem i tro­chę udo­sko­na­li­łem. Po­tem, że lep­sza wio­ska od­ręb­na i spo­koj­na, niż część we wsi z są­sia­da­mi. Będę też miał fa­brycz­kę ba­lów i kle­pek, któ­re tam po­pła­ca­ją. Może dla ich przeda­nia po­ja­dę do Gdań­ska i wstą­pię do was".

W r. 1809 w mar­cu przyj­mo­wał w Osso­wie Fe­liń­ski au­to­ra Lud­gar­dy, ks. An­to­no­wi­cza i hra­bię Tar­now­skie­go. Tak czas jego w pra­cy po­dwój­nej, ko­re­spon­den­cji i za­ję­ciu cią­głym upły­wał. W roku 1811 po­słał Fe­liń­ski Bar­ba­rę, na­pi­sa­ną w Osso­wie, w po­ko­iku swo­im, przy­ja­cio­łom i wy­pra­wił ją stąd na świat.

W r. 1814 pu­ścił Osso­wę Jó­ze­fo­wi Sta­chow­skie­mu, póź­niej­sze­mu jej na­byw­cy, w po­se­sją, lecz nie bez żalu, któ­ry w li­ście jego w grud­niu z Osso­wej jesz­cze pi­sa­nym wy­da­je się: "In­te­re­sa po śmier­ci stry­ja i bra­ta mo­jej żony na mnie spa­dłe przy­mu­sza­ją mnie opu­ścić na czas ja­kiś Osso­wę. Za­dzier­ża­wi­łem ją na trzy lata, a sam z fa­mi­lią prze­no­szę się do dru­gie­go ma­łe­go dzie­dzic­twa o dwie mile od Ży­to­mie­rza. Że­gna­jąc te lube miej­sce, ten ogród, któ­ry sam za­szcze­pi­łem, ten dom, któ­ry zbu­do­wa­łem i gdziem lat 18 przy­jem­nie spę­dził, że­gna­jąc mo­ich szczę­śli­wych są­sia­dów, że­gnam i cie­bie".

W r. 1817 już Osso­wa była sprze­da­na: "Przeda­łem – pi­sze – Osso­wę dla spła­ce­nia po­sa­gu sio­strom i dla unik­nie­nia szkód nie­uchron­nych, ja­kich przez za­dzier­ża­wie­nie albo przez od­le­głe go­spo­dar­stwo cią­gle do­zna­wa­łem". Nie­ste­ty, stra­ty te wi­nien był Fe­liń­ski swo­im nie­szczę­snym wi­do­kom han­dlo­wym, któ­re go w dłu­gi wy­pę­dzi­ły. Otóż i cała hi­sto­ria Osso­wej Fe­liń­skie­go.

Zna­jo­mi Fe­liń­skie­go żyją tu jesz­cze i mile go wspo­mi­na­ją. Po­wia­da­ją, że miał coś w so­bie oka­zu­ją­ce­go wyż­szość umy­sło­wą, jaka tyl­ko lu­dziom nie­po­spo­li­tym jest dana. Swo­je po­ezje nie­go­dzi­wie czy­tał. Mó­wią, że gdy swo­ją Bar­ba­rę przed sta­rą mat­ką de­kla­mo­wał, tej ku koń­co­wi tak się żal losu mło­dej kró­lo­wej zro­bi­ło, że za­czę­ła go naj­moc­niej pro­sić, aby inny, szczę­śliw­szy jej dał ko­niec.

"Wszak to od cie­bie za­le­ży – rze­kła – zrób­że ją szczę­śli­wą!".

Co za na­iw­ny do­wód uczu­cia i prze­ję­cia się stwo­rzo­nym przez po­etę świa­tem! Fe­liń­ski czy­ty­wał zwy­kle wie­czo­ra­mi swo­jej sta­rej mat­ce książ­ki po­spo­li­cie fran­cu­skie, a że sta­rusz­ka nie umia­ła tego ję­zy­ka, z naj­więk­szą cier­pli­wo­ścią czy­ta­jąc tłu­ma­czył. To do­wo­dzi jak pa­triar­chal­nie był to niej przy­wią­za­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: