Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wśród rekinów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wśród rekinów - ebook

Czy świat finansów jest bombą zegarową nadal tykającą w naszym społeczeństwie?

Gdy 15 września 2008 roku upada amerykański bank Lehman Brothers, świat rozpada się na kawałki. Bankierzy z londyńskiego City chomikują żywność, wymieniają pieniądze na złoto i przygotowują ewakuację swoich dzieci na wieś. Joris Luyendijk na dwa lata zanurza się w krainie finansów. Początkowo wie o niej tyle, co przeciętny obywatel, czyli prawie nic. Krok po kroku, z narażeniem własnej posady pracujący w finansach ludzie ujawniają mu rządzące tam mechanizmy.

JORIS LUYENDIJK (ur. 1971 w Amsterdamie) – holenderski dziennikarz i antropolog wyspecjalizowany w tematyce świata arabskiego i islamu. Zdobył popularność jako reporter telewizyjny na Bliskim Wschodzie. Za książkę Szokujące fakty z życia reportera otrzymał liczne nagrody.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-457-5
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Here come bad news

talking this and that

Well, give me all you got

and don’t hold it back

Well, I should probably warn you

I’ll be just fine

No offense to you

don’t waste your time

Tutaj nadchodzą złe wieści

mówią to i owo

Tak, daj mi wszystko, co masz

nie powstrzymuj się

Cóż, prawdopodobnie powinienem cię ostrzec

I tak nic mi się nie stanie

Bez obrazy:

nie trać czasu

Pharrell Williams, Happy, 2013

Jedynym spiskiem w świecie finansów jest dźwięk ciszy.

Philip Augar, The Greed Merchants, 2005Wstęp

Siedzisz w samolocie. Sygnalizacja „Zapiąć pasy” jest już wyłączona, a stewardesa właśnie przyniosła ci drinka. Zaczynasz się wahać, czy wybrać coś z oferty rozrywek dostępnych na pokładzie czy jednak ciekawą książkę. Mężczyzna obok ciebie sączy whisky, a ty spoglądasz w okienko na zachodzące słońce i nagle zauważasz gigantyczny płomień w jednym z silników.

Trącasz sąsiada i gwałtownie przywołujesz stewardesę, która zjawia się po jakimś czasie i oznajmia, że faktycznie były drobne problemy techniczne, ale już wszystko w porządku. Wygląda tak spokojnie i jest tak pewna siebie, że prawie jej wierzysz, ale mimo to podnosisz się i przeciskasz między pasażerami do przejścia. Tam najpierw stewardesa, a następnie kierownik obsługi kabiny próbują cię powstrzymać. „Proszę wrócić na miejsce!” – słyszysz od nich obojga. Odpychasz ich na bok i udaje ci się dotrzeć do drzwi kokpitu. Otwierasz je, ale w środku nikogo nie ma.

W ubiegłych latach na zlecenie brytyjskiej gazety „Guardian” przeprowadzałem rozmowy z osobami, które pracują lub do niedawna pracowały w londyńskim City, finansowym centrum Europy. Ponad dwustu rozmówców opowiadało mi bardzo różne historie, ale jeśli miałbym pokazać ich treść w jednym metaforycznym obrazie, byłaby nim właśnie pusta kabina pilota.

W pewien piękny majowy dzień w 2013 roku redaktor główny „Guardiana”, Alan Rusbridger, zaprosił mnie do swojego czarującego, chaotycznego biura, usytuowanego naprzeciw dworca kolejowego St. Pancras w Londynie.

Mieszkałem wtedy w Amsterdamie. Nieco wcześniej, podczas odbywającej się tam konferencji na temat innowacji w dziennikarstwie, nawiązałem rozmowę z Rusbridgerem. Podczas tej pogawędki zastanawiałem się, dlaczego ludzie tak często wykazują tak mało zainteresowania tematami, które bezpośrednio dotykają ich interesów. W wielu językach oba te pojęcia mają podobne nazwy, a w angielskim określa je nawet to samo słowo: interest.

Czy ta niechęć do interesowania się interesami wynika stąd, że wiele zagadnień jest bardzo skomplikowanych? Być może ten stopień komplikacji mogą pojąć tylko ludzie działający w danej branży? Ten temat mocno mnie absorbował i zaczynałem właśnie prowadzić pewien eksperyment dla gazety „NRC Handelsblad”¹. W ramach eksperymentu wybrałem trudne zagadnienie, o którym sam prawie nic jeszcze nie wiedziałem, i zadałem pytanie dla początkujących: „Czy samochody elektryczne to dobry pomysł?”. Odpowiedzi szukałem wśród insiderów. Po każdym wywiadzie powstawały nowe pytania i w ciągu kilku miesięcy z różnych opowieści zaczęła wyłaniać się „krzywa uczenia”. Specjaliści chętnie poświęcali mi czas i wyglądało na to, iż czytelnicy doceniali, że naukę rozpocząłem od poziomu ich wiedzy – mianowicie od zera.

Podczas tamtej konferencji Rusbridger wysłuchał mnie z typowo angielską uprzejmością, ale w ten piękny majowy dzień ściągnął mnie do Londynu i zapytał, czy także dla „Guardiana” mógłbym zrobić podobną „krzywą uczenia się”. „Oczywiście nie o elektrycznych samochodach” – uśmiechnął się chytrze. Wskazał w kierunku City i powiedział, że siedzimy dosłownie rzut beretem od miejsca, w którym w 2008 roku wybuchła największa panika od lat trzydziestych ubiegłego wieku. Później trzeba było wpompować tam miliardy, a jednak nikogo za to nie ścigano i dziś wszystko ponownie wygląda prawie na business as usual, biznes jak zwykle. Czy chciałbym założyć i prowadzić blog o świecie finansów? Może to coś dla mnie?

Rusbridger mówił, a ja obserwowałem pociąg Eurostar wyruszający ze stacji w kierunku Brukseli lub Paryża. Pobliski Regent Canal błyszczał w wiosennym słońcu. Gdy mój rozmówca skończył, skinąłem potakująco głową – tak mocno, jak tylko pozwalały mi na to mięśnie szyi. „Guardian” i „New York Times” online to największe gazety o wysokiej jakości na świecie – z tak prestiżowym partnerem insiderzy z pewnością zechcą współpracować.

Sam w tamtym momencie rozumiałem ze świata finansów równie mało jak przeciętny czytelnik, a przecież jest to właśnie typowy temat z głęboką przepaścią pomiędzy interesem a zainteresowaniem. Powiedz ludziom, że ich pieniądze nie są bezpieczne, a nadstawią uszu. Rzuć hasło „reformy finansowe”, a poczujesz, że ich zainteresowanie opada.

Z typowo holenderską wylewnością zacząłem dziękować Rusbridgerowi za daną mi szansę. Skąd mogłem wiedzieć, że sztywną górną wargą, stiff upperlip, należy w Anglii tłumić nie tylko negatywne emocje, ale także entuzjazm?

Stałem więc w tym gabinecie – holenderski dziennikarz pod czterdziestkę, z wykształcenia antropolog, który przez kilka lat zdobywał doświadczenie głównie jako korespondent na Bliskim Wschodzie – jak Tintin w kraju bankowców.I

City jak wioska

W przypadku elektrycznych samochodów doskonale sprawdziła się metoda, żeby wcześniej nie czytać za dużo na ten temat. To pozwalało trzymać się pytań dla początkujących i zmuszało specjalistów do przystępnego omówienia tematu. Teraz pomyślałem sobie: okej, zrobimy to powtórnie.

Trzeba było jeszcze wymyślić pytanie dla początkujących. Wszystkich w Amsterdamie i później w Londynie pytałem, co chcieliby wiedzieć o świecie finansów. Wielu ludzi na myśl o tym od razu się denerwowało, ale nikt nie potrafił mi wytłumaczyć, co go tak złości. Oczywiście nie mieli także pojęcia, co dokładnie się rozegrało wokół amerykańskiego banku Lehman Brothers w 2008 roku.

– Jeżeli wkrótce wytłumaczysz mi, jak działa ten świat, to będę ci wdzięczny – mówili. – Chociaż taki techniczny wykład prawdopodobnie ucieknie mi z pamięci najdalej po dwóch dniach.

– Okej – odpowiadałem. – A jakie pytanie tak cię nurtuje, że mógłbyś zapamiętać odpowiedź?

Nie były to łatwe rozmowy, ponieważ wszyscy ci ludzie najpierw chcieli wyrzucić z siebie oburzenie.

– To skandal, że musieliśmy ratować tych typków – mówili – ale nikt z nich nie musiał zwracać otrzymanych premii. Popatrz wokół siebie, przez cięcia budżetowe ucierpią najsłabsi w społeczeństwie, a tymczasem bankowcy przyznają sobie znów niebotycznie wysokie premie, nawet w tych bankach, które egzystują tylko dzięki pomocy państwa.

– A więc zastanawiasz się, czy… – próbowałem pokierować rozmową, a w odpowiedzi słyszałem coś w rodzaju:

– Jak ci ludzie mogą patrzeć na siebie w lustrze?

Wydawało się to dobrym pytaniem dla ludzi z branży. Może należało je tylko sformułować nieco subtelniej.

Natychmiast po przeprowadzce do Londynu wziąłem swój notesik z adresami i odważnie nawiązałem kontakt z każdym, o kim wiedziałem, że zna kogoś w City.

– Bardzo cię proszę, spytaj znajomego (przyjaciela, członka rodziny, ukochanego), czy zgodzi się na udzielenie wywiadu.

Na reakcje trzeba było poczekać, więc miałem czas na poznanie mojego nowego miasta.

Wcześniej podświadomie zaliczałem Londyn do tej samej kategorii miast co Berlin i Paryż: ot, stolica dużego europejskiego państwa. Jednak Londyn jest większy niż Berlin i Paryż razem wzięte, a londyńczycy przyrównują się chętniej do mieszkańców Nowego Jorku. Istnieje nawet skrócona nazwa dla obu miast: NJoLon.

Podczas moich wędrówek po mieście Sherlocka Holmesa natychmiast zauważyłem, że „City” nie jest już adekwatną nazwą. W sektorze finansowym w Londynie jest zatrudnionych od 250 do 350 tysięcy osób. Tak olbrzymia liczba ludzi nie mogła zmieścić się w obrębie jednej dzielnicy, więc w pewnym momencie zaczęły powstawać nowe skupiska w różnych miejscach. Na zachód od centrum, przy Piccadilly Circus, leży elegancka, ekskluzywna dzielnica Mayfair. Jest także Square Mile, czyli historyczne City rozciągające się wokół stacji metra Bank, z takimi architektonicznymi perełkami jak katedra Świętego Pawła, Bank Centralny Anglii i wspaniały budynek dawnej giełdy.

Blisko wyjazdu z centrum w kierunku lotniska London City leży Canary Wharf. Coraz więcej banków i firm świadczących usługi finansowe przenosi tam swoje siedziby. Teren dawnego portu jest prywatny, wypełniony błyszczącymi, nowymi budynkami i pięknie przystrzyżonymi trawnikami. Jest tam gigantyczne centrum handlowe, są też wszechobecne kamery. Właściciel decyduje, kto może tam filmować, fotografować lub demonstrować.

Spacerowałem po Londynie, a tymczasem odpowiedzi od insiderów finansowych, do których się zwróciłem przez dalszych i bliższych znajomych, nie nadchodziły. Gdy zaczynałem już lekko się niepokoić, ktoś, kogo znałem jeszcze z Jerozolimy, zaprosił mnie na drinka. Tak poznałem Sida, mężczyznę pod czterdziestkę, wysokiego i barczystego.

Sid był synem emigrantów. Zrobił karierę jako handlowiec w dużych bankach, a ostatnio otworzył razem z kolegami własną brokerage firm, firmę brokerską, która sprzedaje i kupuje dla klientów na giełdzie – i oczywiście pobiera za to prowizję. Przybliżenie obrazu City osobom z zewnątrz „uważał za konieczne”, jak powiedział.

– Dlaczego nie odwiedzisz mnie kiedyś w pracy i nie pochodzisz ze mną przez jeden dzień? Nie możesz tylko opisać mnie w rozpoznawalny sposób, bo moi klienci nie zaakceptowaliby tego, że rozmawiam z prasą.

I tak pewnego dnia wcześnie rano znalazłem się w biurze Sida w historycznym sercu City. Powiedział mi już, że w świecie finansowym istnieje ostra linia podziału między ludźmi, których rytm pracy jest uzależniony od giełdy (czyli tak zwanymi „rynkami”), i resztą. Kto pracuje „na rynkach”, zaczyna bardzo wcześnie, spożywa lunch przed ekranem komputera i późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem wychodzi z budynku. Reszta zaczyna nieco później i nie jest przykuta do ekranu, ale pracuje do późna. Jeżeli pracujesz „na rynkach”, widzisz swoje dzieci wieczorem; inni widzą je rano.

– Idź, porozglądaj się wokół, na razie nie mam czasu – powiedział Sid. – Pójdę dokończyć notatkę dla inwestorów. Muszę ją wysłać do wpół do ósmej.

Sid usiadł przy swoim biurku, a ściślej mówiąc, przy rusztowaniu o wysokości człowieka, zbudowanym z ekranów komputerowych wypełnionych paskami informacyjnymi, grafikami i danymi rynkowymi. Wszędzie wokół niepodzielnie panowały telefony i telewizory z wiadomościami finansowymi, a koledzy Sida, tak jak przez cały dzień, przekrzykiwali się:

– Widziałeś to? Złoto na 1670!

Sid skończył swoją notatkę, a ja poczułem napływającą adrenalinę, jak przed decydującym meczem o Puchar Świata. Mój przewodnik powiedział, że notatka zawierała analizy i porady inwestycyjne dla klientów: funduszy emerytalnych, ubezpieczycieli i profesjonalnych inwestorów cudzych pieniędzy. Szacował, iż codziennie otrzymują oni co najmniej trzysta takich e-maili.

– W najlepszym przypadku przeczytają kilka akapitów z twojej notatki.

Sid nie koncentrował się na specyficznych akcjach, w swojej notatce chciał przekazać całościowy obraz. Przez resztę dnia wysyłał komentarze i aktualizacje notatki, jeżeli zaszły jakieś zmiany.

Zapytałem go, czy traktuje siebie jak komentatora sportowego – z tą różnicą, że mecz jest rozgrywany na giełdzie. Zmarszczył brwi.

– Z tym wyjątkiem, że piszę dla trenerów i graczy na boisku, a nie dla publiczności na trybunie.

Do grona jego klientów należeli także handlowcy z dużych banków.

– Większość z nas wcześniej pracowała w takich bankach – tłumaczył mi. – Wiemy, jaka samotna może być ta praca. Ma się swoją niszę, powiedzmy: przemysł samochodowy. Masz może jednego kolegę, z którym współpracujesz, plus praktykanta jako pomocnika. To wszystko. Moje badania są źródłem informacji dla takich handlowców, czymś w rodzaju drugiej opinii. Przekazuję im spostrzeżenia i grudki rozeznania, dzięki którym mogą stworzyć sobie obraz sytuacji i zrobić wrażenie na swoim szefie.

Giełdy zostały otwarte i przez pół godziny wszyscy byli bardzo zajęci. Kobieta, która jako broker na giełdzie szukała kupców na to, co chcieli sprzedać jej klienci (i odwrotnie), jednym okiem spoglądała na ekran, a drugim na brukowiec „Sun”.

– Jaka jest różnica pomiędzy brokerem a jego klientem? – zapytała, gdy mnie zobaczyła. – Broker mówi: „Fuck you” dopiero po tym, jak odłoży słuchawkę.

Skrupulatnie to sobie zanotowałem i wylądowałem u boku mężczyzny, który trzymał koniuszki palców przy skroniach i wpatrywał się w cztery ekrany pełne grafików. Niekiedy tak bardzo pochylał się do przodu, że dotykał ekranów nosem. Innymi słowy: robił „techniczną analizę”, a mówiąc prościej: szukał trendów w przebiegu kursów pewnych akcji i na tej podstawie udzielał porad inwestycyjnych swoim klientom.

Tego mężczyznę giełda fascynowała już w szkole średniej, ale szybko odkrył, że jako prosty chłopak nigdy nie zdobędzie dostępu do wyrafinowanych porad inwestycyjnych, których udzielają takie osoby jak Sid. A ponadto niewiele rozumiał z ekonomii. I wtedy odkrył analizę techniczną. Dane o kursach są publiczne, tak jak książki o statystykach finansowych, więc mógł z nich korzystać. Robił to już parę ładnych lat i powiedział mi, że zaskakująco często jego profesja sprowadza się do intuicji: nieświadomego rozpoznawania wzorców.

– Ty tam! – wołał Sid tonem człowieka, który w żartobliwy sposób wskazuje komuś pozycję w stadzie. – Porozmawiaj przez chwilę z naszym gościem z Holandii.

Kolejny mężczyzna zbliżał się do trzydziestki. Szczerząc zęby, wytłumaczył mi, że sales guys – faceci od sprzedaży tacy jak on – są szczęściarzami. Mogą wstawać dopiero o wpół do szóstej, podczas gdy tacy jak Sid muszą być na nogach już o piątej. Pani broker, z którą rozmawiałem przed chwilą, wcisnęła mi do ręki papierek z informacją: „Poważnie stuknięty, ale niegroźny – zazwyczaj”. Chłopak, chichocząc, zwinął papierek w kulkę i rzucił w jej stronę.

– Humor z parkietu giełdowego.

Ten sprzedawca dostarczał swoim klientom analizy sporządzone przez Sida, analityka technicznego i innych kolegów. Był rodzajem filtra, ponieważ znał swoich klientów i ich potrzeby. Wiedział, który klient patrzy na „psychologię giełdy” i oczekuje technicznych analiz, a kto myśli „fundamentalnie” i chce wiedzieć wszystko o wartości danej firmy.

– Popatrz, to lista moich klientów – powiedział mi, wskazując na ekran. – Większość z nich poszła za mną, gdy zmieniłem pracodawcę i przyszedłem do tej firmy. Oni wolą robić interesy z konkretną osobą, a nie tylko z firmą, w której ta osoba przypadkowo pracuje.

Spytałem, jak idą interesy, a jego reakcja mnie przestraszyła.

– Czasami się zastanawiam, dlaczego właściwie to robię. Godziny pracy są odstraszające i zarobki też nie najlepsze.

Ten młody człowiek pracował jako freelancer i miał wysokie koszty stałe: abonamenty na dane finansowe, komputery z trzema, czterema lub pięcioma ekranami, lunche z klientami, wieczorne wyjścia na kolacje czy drinki, płacenie za lunch dla wszystkich w firmie („Bo znów się spóźniłeś”), ergonomiczne krzesła…

– W tym zawodzie trzeba mieć grubą skórę lub być niesamowitym optymistą. W innym przypadku załamiesz się lub wpadniesz w alkoholizm.

Giełdy w Londynie i reszcie Europy zamknięto i wreszcie mogłem ochłonąć. Więc to był „mały parkiet giełdowy”. To, co się tutaj działo, wyglądało dziwnie: z jednej strony wydawało się dokładne i jednoznaczne – te wszystkie liczby na ekranach – ale jednocześnie było wirtualne i nierealne jak gra komputerowa. Taka, w której można przegrać bez przykrych konsekwencji.

Wszyscy skończyli swoją elektroniczną papierkową robotę i udaliśmy się do pubu. Czy to był dobry dzień?

Na pewno nie dla speca od analizy technicznej: niektóre kursy zachowały się inaczej, niż przewidział.

– Jutro będzie nowy dzień.

Sid także patrzył posępnie. Rano przepowiedział „interwencję” szwajcarskiego Banku Centralnego. Szwajcarzy faktycznie interweniowali, ale z jakichś tajemniczych powodów notatka Sida nie została wysłana.

– W innym wypadku klienci mogliby zobaczyć, że moja analiza była trafna, i zdobyłbym punkty… O ile w ogóle przeczytaliby moją notatkę.

* * *

Dzień z Sidem był najlepszym wprowadzeniem do City, jakiego mógłbym sobie życzyć, ale był to przypadkowy łut szczęścia. Na moje prośby o uzyskanie wywiadu albo nie otrzymywałem żadnej odpowiedzi, albo uprzejme, ale stanowcze: „Nie, raczej nie”. Tak było za każdym razem. Jakkolwiek by naciskał, podlizywał się czy błagał.

Umówiłem się z Sidem jeszcze raz i wtedy wyszło szydło z worka: w świecie finansów panuje zmowa milczenia lub – dosłownie – code of silence. Sid i jego koledzy mogli decydować o tym, z kim porozmawiają, ponieważ pracowali na własną rękę. Natomiast jeżeli jakiś pracownik banku lub instytucji finansowej rozmawia z prasą, to ryzykuje utratę posady i musi liczyć się z pozwami o odszkodowanie. Co więcej, zdobywa reputację kogoś, kto łamie zasady. I niech spróbuje później znaleźć pracę. W przepisach dotyczących zwolnień pracowniczych jest wprost napisane, że na zewnątrz nie wolno rozpowiadać o doświadczeniach w City.

Przez chwilę przeszło mi przez głowę, że to koniec mojej „krzywej uczenia się” z finansowymi insiderami, ale była to przedwczesna konstatacja. Zmowa milczenia rzadko działa na sto procent i nawet w Iraku Saddama Husajna korespondentom udawało się jakoś rozmawiać z ludźmi, o ile tylko ci czuli się bezpieczni.

Nadal więc wysyłałem prośby, którym teraz towarzyszyły zapewnienia i obietnice:

– Nikt się nie dowie, że rozmawialiśmy. Tylko ja mam dostęp do tej skrzynki e-mailowej. Dokładne dane dotyczące twojego stanowiska, banku czy instytucji nigdy nie zostaną ujawnione, podobnie jak twoja narodowość czy pochodzenie etniczne.

Po raz kolejny musiałem zmierzyć się z falą odmownych odpowiedzi. Na szczęście w którymś momencie pewien menedżer do spraw sprzedaży u dostawcy usług zarządzania danymi dotyczącymi fuzji i przejęć przedsiębiorstw nagle powiedział „tak”. Następnie zgodził się adwokat wyspecjalizowany w finansach, menedżer w firmie prowadzącej badania pierwotne, analityk zarządzający kapitałem prywatnym, bankowiec z działu fuzji i przejęć, a także bankowiec zajmujący się finansowaniem przedsiębiorstw.

Umawialiśmy się incognito, w ich domach lub miejscach, w których prawdopodobieństwo spotkania kolegów z pracy było minimalne. Zwykle najchętniej nagrywam wywiady, ale ich to ogromnie stresowało, więc musiałem wszystko notować. Między innymi dlatego chciałem, żeby zawsze sprawdzali mój tekst. Czy wszystko jest zgodne z tym, co powiedzieli? Moi rozmówcy także chcieli go poznać, ale moje obawy, że poskreślają uwagi krytyczne, okazały się bezpodstawne. Zawsze chodziło o jakieś zdania, które wydawały mi się niewinne.

– „Ten piękny widok z dziewiątego piętra” – proszę to usunąć, w przeciwnym razie każdy z mojego światka będzie wiedział, o kim mowa.

Albo:

– Proszę nie dodawać, że dzień zaczynam zawsze od filiżanki herbaty. Tylko ja tak robię na moim parkiecie!

Czasem wydawało mi się, że niektórzy moi rozmówcy wstydzą się swojego strachu i dlatego proszą, abym usunął jakiekolwiek wskazówki odnoszące się do źródła ich nerwowości – zmowy milczenia o zmowie milczenia.

Gdy miałem już dziesięć opracowanych wywiadów, umieściłem je na www.guardiannews.com/jlbankingblog – razem z nową prośbą do insiderów. Chciałem, aby w zamian za anonimowość podzielili się z nami informacjami o tym, co się dzieje w ich szklanych wieżowcach.

„Demokracja coraz bardziej wygląda na system, w którym wyborcy decydują, który polityk będzie wykonywać to, co mu podyktuje sektor finansowy” – próbowałem ich podpuścić. I dodałem: „A kim wy jesteście?”.

I odtąd sprawy ruszyły z kopyta! Założyłem sobie adres e-mail i w ciągu paru godzin skrzynka zaczęła się zapełniać. Pierwszych dziesięciu wywiadów udzielili mi mężczyźni, a teraz zaczynały napływać także e-maile od kobiet, często wykonujących zawody, o których istnieniu nie miałem pojęcia.

Dowiedziałem się na przykład, że są takie zawody jak: bond pricer – osoba oceniająca wartość obligacji sprzedawanych tak rzadko, że nie istnieje dla nich cena rynkowa; insurance broker – broker ubezpieczeniowy kojarzący armatorów jednostek pływających, którzy muszą ubezpieczyć swoje statki, z inwestorami sprzedającymi takie polisy; business investment advisor – doradca inwestycyjny pomagający bankom przy wprowadzaniu technologii i nowych regulacji; fund raiser – osoba zajmująca się pozyskiwaniem funduszy dla inwestora działającego zgodnie z zasadami szariatu, która łączy inwestorów z dobrze zapowiadającymi się przedsiębiorcami.

Z kierowniczką działu marketingu w dużym banku wypiłem w niepozornej kawiarence przy katedrze Świętego Pawła filiżankę zielonej herbaty. Była pod trzydziestkę, mówiła z akcentem wyższej klasy średniej i wyraźną przyjemność sprawiało jej robienie sarkastycznych żartów.

– Gdy ludzie dowiadują się, gdzie pracuję, reagują na trzy sposoby – powiedziała. – U jednych pojawia się rozczarowanie: „Wydawało mi się, że robisz cos interesującego”. Drudzy uważają mnie za persona non grata, a jeszcze inni traktują mnie jak bankomat, który za nich zapłaci.

Opowiadała o „wykańczających ilościach napojów alkoholowych” wypijanych podczas wieczorów spędzanych z klientami lub kolegami z pracy, a także o mężczyznach, którym trudno pogodzić się z tym, że kobieta zarabia więcej od nich. Roześmialiśmy się oboje, a potem zadałem jej pytanie, ile zarabia.

– To dziwne – odparła, niespodziewanie prawie się rumieniąc – ale niełatwo mi to powiedzieć.

Następnie wzięła serwetkę i napisała „110 tysięcy funtów”.

– Plus premia?

Przytaknęła.

– Wynosi z reguły połowę mojej pensji plus 20 procent w opcjach. W tłustych latach podwójnie. W chudych latach zero.

Zapadła krótka cisza. Potem moja rozmówczyni podkreśliła, że podobnie jak wielu jej kolegów na cele charytatywne przeznacza nawet 10 procent otrzymanej premii.

– Organizujemy różne akcje dobroczynne. Ludzie z zewnątrz nie wiedzą o tym, ale u nas wszyscy o tym mówią. Ile dałeś, ile dałaś? Ile zebraliście? A jednak można by też powiedzieć, że jesteśmy rozpuszczeni. Moi przyjaciele pracują jako asystenci w szkole. Za dwanaście tysięcy funtów rocznie.

Wyznała, że nie studiowała nic związanego z finansami. Dlaczego więc wybrała City?

Jej uśmiech był mieszanką dumy i zażenowania.

– Samotnie wychowuję dziecko. Wtedy musisz mieć pracę, która w pewnym sensie zapewni ci podwójne zarobki.

Kierowniczka działu marketingu nie przejmowała się zbytnio zmową milczenia i pod tym względem była prawdziwym wyjątkiem. Nad prawie każdą inną rozmową wisiała chmura strachu i stresu. Zdarzało się, że w trakcie wywiadu nagle ktoś patrzył mi prosto w oczy, przybierał przemiły wyraz twarzy i zdecydowanie szeptał:

– Teraz wstajemy i wychodzimy z lokalu. Spokojnie i z uśmiechem. Szybko.

Wiedziałem wówczas, że do tej kawiarni właśnie wszedł jakiś kolega, który widocznie umówił się tu na swoje potajemne spotkanie, na przykład z headhunterem.

Co najmniej połowa potencjalnych rozmówców wycofywała się po pierwszym kontakcie e-mailowym. Przeważnie po prostu nie odpowiadali na e-mail. Zdarzało się, że ktoś nie stawiał się na spotkanie albo rezygnował z niego i informował mnie o tym SMS-em wtedy, gdy ja już czekałem w kawiarni z notatnikiem na kolanach. Kilka osób wycofało się już po udzieleniu wywiadu, tak jak dwie kobiety, które niezależnie od siebie chciały rozmawiać na temat rasizmu, homofobii i molestowania seksualnego w giełdowych biurach maklerskich. „Bardzo przepraszam – napisała jedna z nich w e-mailu – ale teraz, jak czytam czarno na białym to, co powiedziałam, obawiam się, że opublikowanie tego jest równoznaczne z napisaniem podania o zwolnienie”.

Kobiety okazywały się z reguły bardziej nerwowe niż mężczyźni. Gdy o tym napomykałem, niektóre z nich uznawały, że mają po prostu lepsze wyczucie ryzyka.

– Żebyś wiedział, jak nienawidzę u siebie takiego „typowo kobiecego zachowania” – westchnęła jedna z nich.

Z kolei jeden z mężczyzn oznajmił:

– Moja żona nazwała mnie wariatem, kiedy usłyszała, że chcę z tobą rozmawiać.

– Nie masz pojęcia, jakie to dla mnie dziwne – mówiła pewna kobieta z PR i komunikacji, czyli działu, którego wszyscy moi informatorzy tak się obawiali. – Gdybym pracowała dla banku, tak jak kiedyś, na pewno nie siedzielibyśmy tutaj razem.

Umówiłem się z tą kobietą w jeden z takich paskudnych, deszczowych dni, kiedy zaczynałem tęsknić za Holandią. Rozmawialiśmy w kafejce blisko jej domu, gdzieś w Londynie. Ta przebojowa trzydziestoparolatka około dziesięciu lat przepracowała w kilku liczących się bankach.

Pytałem ją, w jaki sposób jej dział starał się wyśledzić, czy ktoś przypadkiem nie rozmawiał z dziennikarzem.

– Istnieją specjalne biura, które śledzą za ciebie prasę – wyjaśniła. – A czasem po prostu ludzie z banku podsuwają coś ze słowami: „Przeczytaj to”. Bankowcy przyłapani na samowolnym kontakcie z mediami są przesłuchiwani, karani lub zwalniani – kontynuowała, wzruszając ramionami. – Muszą zrozumieć, że dziennikarzom nigdy nie należy ufać, nawet jeśli wydają się tacy uprzejmi.

Z zadowoleniem stwierdziła, że w jej banku „ukarano tak wielu, że już prawie nie dochodzi do nieautoryzowanego kontaktu z prasą”. Opisała także warunki „autoryzowanego kontaktu”: dział PR jest obecny w trakcie udzielania wywiadu na prawach świadka i arbitra. Wcześniej omawia się tematy i jeżeli dziennikarz od nich odbiega, PR wkracza do akcji ze słowami: „Niezła próba, ale na to pytanie nie udzielamy odpowiedzi” albo „Ten rozmówca nie może na ten temat nic powiedzieć, ale za chwilę spróbuję znaleźć kogoś innego”.

– Po zakończeniu rozmowy PR ma prawo „oczyszczać” cytaty, choć w praktyce nie taki diabeł straszny, jak go malują – podkreśliła. – Chodzi o to, że pewne rzeczy mogą być niewłaściwie interpretowane. Bank przywiązuje po prostu dużą wagę do swojej reputacji.

Moja rozmówczyni w pewnym momencie zapytała, czy nigdy nie chciałem szukać szczęścia w sektorze finansowym. Wymijająco odpowiedziałem, że rzeczywiście wielu dziennikarzy to robi. Skinęła głową:

– Zarobki są dużo wyższe, chyba dlatego się decydują. Aczkolwiek może jest jeszcze inny powód – zaśmiała się. – Dziennikarze nie mają pojęcia, jak strasznie może być w banku. Na korytarzu regularnie spotykałam takich, którzy zdecydowali się na zmianę ścieżki kariery. Przez pierwsze sześć miesięcy rozglądali się wokół zszokowani: „Do cholery, co tu się dzieje?”. No bo gdy byli jeszcze dziennikarzami, bankowcy wydawali im się tacy mili.

Śmiejemy się i odpowiadam, że właśnie z tego powodu nigdy nie robię wywiadów inscenizowanych przez dział PR. Tego przecież nigdy by mi nie powiedziała, gdyby obok siedział jej kolega, pełniący funkcję świadka, a ponadto arbitra, prawda? Dlaczego teraz sama zerwała z zasadą, którą wcześniej przez długie lata narzucała innym?

Zastanowiła się przez chwilę i powiedziała, że chciała przedstawiać swój punkt widzenia i przyczynić się do lepszego poinformowania społeczeństwa.

– I może także z tego względu, że przez całą karierę powstrzymywałam się od wyrażenia mojej opinii… Coś we mnie pokrzykiwało: „Tak! To jest dokładnie to pytanie, które należy teraz zadać”, a jednak interweniowałam i kierowałam rozmowę na inny temat, korzystniejszy dla banku. Może jest to spowiedź, jak przystało na dobrego katolika.

* * *

Jak głęboko tkwiły korzenie strachu i zmowy milczenia, okazało się także w innych okolicznościach. Gdy mój blog zaczął się cieszyć popularnością, naukowcy, dziennikarze czy producenci filmów dokumentalnych pytali mnie czasem, czy mogliby porozmawiać z tymi, którzy udzielili mi wywiadu.

Gdy przekazywałem taką prośbę moim informatorom, mówili:

– Sorry, wystarczy, że już raz zaryzykowałem posadę.

W ten sposób zmowa milczenia działała jak ogromny filtr i wywierała wpływ na wyobrażenie, jakie ludzie z zewnątrz tworzyli sobie o bankach i sektorze finansowym. To była kolosalna różnica w porównaniu ze światem elektrycznych samochodów. Inżynierowie z branży samochodowej wręcz przepychali się w kolejce i mogłem wybierać, z kim przeprowadzę wywiad. W City byłem skazany głównie na tych, którzy wyszli przed szereg, ale na początku ta metoda się sprawdzała. Wielu finansistów zgłaszało się do mnie tylko dlatego, żeby nauczyć czegoś ludzi spoza branży. A jeszcze więcej osób chciało zwalczać nieporozumienia narosłe wokół City i stereotypy dotyczące pracy bankowców. Jednym z takich stereotypów jest powszechne przekonanie, że świat finansów jest niezwykle skomplikowany.

– Tak – mówili moi rozmówcy. – To, co robią najbardziej utalentowani matematycy i fizycy, czyli quanci, jest bardzo skomplikowane, ale reszta…

– Świat finansów posługuje się ogromną ilością żargonu – powiedział bankowiec, który do niedawna pracował w dużym banku i doradzał przy transakcjach fuzji oraz przejęć przedsiębiorstw jako dealmaker. – I mam tu na myśli rzeczywiście ogromną ilość żargonu. Ten specyficzny język trzeba sobie przyswoić. Nie musisz być genialny, ale musisz być wystarczająco mądry.

Ów bankowiec niedawno przekroczył trzydziestkę, pochodził z Azji Wschodniej i mówił z niewzruszoną uprzejmością, cechującą wielu absolwentów amerykańskich elitarnych uniwersytetów. Na przykład gdy popełniałem błąd rzeczowy, mówił: „Właściwie to nie…”, na niesłuszne twierdzenie reagował słowami: „Myślę, że zakwestionowałbym hipotezę dotyczącą tego, co powiedziałeś…”. Karierę w City określał jako „po części sport wytrzymałościowy” – i wielu się z tym zgadzało.

Kierowniczka działu marketingu, która nie chciała na głos powiedzieć, ile zarabia, podkreśliła, że wielu ludzi trafia do tej pracy po prostu przypadkiem:

– Niekiedy musisz brać udział w różnych wewnętrznych szkoleniach, by zrozumieć sprawy techniczne. Podczas mojej pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej nie wiedziałam nawet, jaka jest różnica pomiędzy akcjami a obligacjami. To, czego najbardziej potrzebujesz w City, to wiara w siebie.

– Nie wszyscy jesteśmy naukowcami dokonującymi epokowych odkryć – mówili moi rozmówcy – a już na pewno nie jesteśmy milionerami.

Interdealer broker, wyspecjalizowany pośrednik finansowy od wielu lat pracujący na parkiecie giełdowym, mówił mi nie tylko w swoim imieniu:

– Smutną prawdą jest to, że może pięć procent ludzi w City faktycznie zarabia duże pieniądze. Reszta otrzymuje więcej niż ludzie z takim samym wykształceniem zatrudnieni gdzie indziej, ale naprawdę pracuje mnóstwo godzin. Dlaczego? Zobacz, wygląda to tak: siedzę za biurkiem i patrzę na mojego szefa, który ma miliony na koncie, kilka samochodów, własny samolot i hotel nad Morzem Śródziemnym. Mój szef nie jest mądrzejszy ode mnie. Dlaczego on to wszystko ma, a ja nie? Przedłużam więc kontrakt o rok w nadziei, że może odniosę ten wielki sukces. Tak to działa. Pozostałe dziewięćdziesiąt pięć procent wie, że tylko mała grupka zgarnia duże pieniądze. Codziennie jesteśmy konfrontowani z tymi osobnikami, widzimy ich z bliska. Zaczynasz myśleć: ja też to potrafię.

– Pracuję w najzwyczajniejszym w świecie środowisku biurowym – powiedziała jedna z wewnętrznych księgowych w dużym banku, dobiegająca trzydziestki. – Wcale nie jesteśmy jakoś super opłacani, przynajmniej my nie. W innej branży prawdopodobnie zarabiałabym najwyżej 10 procent mniej.

Gdy ta kobieta kończyła studia, poradzono jej, by zaczęła od banku: jako księgowa mogła później wszędzie dostać pracę. To było w czasach przed kryzysem. Później wszytko się zmieniło. Podczas naszej rozmowy powiedziała mi, że od dłuższego czasu szuka pracy poza sektorem bankowym. Ostatnio znalazła ogłoszenie o wakacie. Zdaniem doradcy zawodowego jej CV idealnie pasowało do tego stanowiska, ale nie została nawet zaproszona na rozmowę. Coach dowiedział się, że firma nie chciała księgowej, która wcześniej pracowała w banku. Uznano, że nie pasowałaby do kultury panującej w tej firmie.

– Nigdy mnie nie spotkali – powiedziała moja rozmówczyni z rozżaleniem. – Zwykłe uprzedzenia.

Na portalach randkowych nie pisze dziś już, gdzie pracuje.

– Inaczej nie masz najmniejszych szans.

Każdy wywiad pomagał mi pozbyć się jakiegoś mniejszego lub większego stereotypu dotyczącego świata finansów. W tym czasie nauczyłem się, że ten sektor obejmuje dużo więcej niż banki i że istnieje spora przepaść pomiędzy bankami „inwestycyjnymi” a „komercyjnymi”.

Młody restructurer, restrukturyzator, który próbował uzdrawiać firmy znajdujące się w tarapatach – żeby nie zbankrutowały i mogły spłacić kredyty zaciągnięte w jego banku – podkreślał przez cały czas, jak bardzo jego praca różni się od tej w bankach inwestycyjnych. Pracował tam przez krótki okres, na parkiecie. Źle wspomina tamten czas:

– W zespołach do spraw restrukturyzacji panuje prawdziwa koleżeńskość. Nie ma żadnego poczucia wyższości. Nie tak jak w bankach inwestycyjnych, gdzie jako młodszy pracownik nie masz nic do powiedzenia. Motto w moim obecnym zespole brzmi: „Nikt nie jest większy od zespołu i na każdego przypadnie kolej, żeby przynieść kawę”.

– Handlowcy i bankowcy doradzający przy transakcjach fuzji i przejęć w bankach inwestycyjnych uważają finansowanie projektów za nudne – chichotała moja rozmówczyni, z którą udało mi się umówić krótko przed świętami Bożego Narodzenia w restauracji nad Tamizą. – Siedzą w szklanym budynku, krzyczą w telefony i wpatrują się w liczby na ekranie. Ja jeżdżę po całej Europie, Rosji, Azji, Arabii Saudyjskiej. Sama. Jadę na otwarcie parku z panelami na energię słoneczną czy rafinerii ropy. I kto ma tutaj nudną pracę?

Rozmawialiśmy w mroźny dzień i City było nie do poznania: nie widziałem żadnych spieszących się w kontrolowany sposób mężczyzn i kobiet w garniturach. Wszędzie spacerowali za to ciepło ubrani turyści.

Kobieta, z którą się umówiłem, zbliżała się do trzydziestki. Klasa pracująca, wykształcenie akademickie, nauki ścisłe. Zanim kelner zdążył przynieść duży talerz ze słodkimi francuskimi tostami z truskawkami, tłumaczyła, na czym polega finansowanie projektów. Jeśli państwo chce zlecić budowę szkoły albo mostu, centrali elektrycznej czy lotniska, różne firmy tworzą konsorcjum, ponieważ nikt nie ma pełnej wiedzy na dany temat. Na przykład firma budowlana wie, jak postawić punkt poboru opłat za przejazd mostem, ale nie wie, co będzie ważne przy jego eksploatacji. Ktoś musi odpowiadać też za jego konserwację i finansowanie. Państwo rozpisuje przetarg i konsorcja składają oferty, a zwycięskie konsorcjum wykonuje projekt.

– Wiele osób w City pracuje nad jakimś fragmentem kontraktu – mówiła dziewczyna między jednym a drugim tostem – i przekazuje swoją część następnej osobie, która realizuje kolejny fragment. Ja wykonuję cały projekt i jadąc przez kraj, myślę: ten punkt poboru opłat za przejazd mostem jest mój, tam stoi moja szkoła, mój komisariat policji.

Dawno temu moja rozmówczyni odbywała praktykę na parkiecie banku inwestycyjnego: przetwarzała transakcje.

– Cały dzień krzyczeli na mnie, często dlatego, że sami popełnili błąd. Dobry handlowiec musi być asertywny i szybko reagować. To wpływa na zachowanie takich osób w stosunku do innych. Stoją w kantynie i krzyczą do kobiety przygotowującej kanapki.

Ta kobieta zarabiała około 100 tysięcy funtów.

– Zdecydowanie za dużo – uważała, ale nie wstydziła się tego. – Płacę wysokie podatki – dodawała.

Dzięki talentowi do matematyki w banku inwestycyjnym mogła zarobić dużo więcej. Nie była tym jednak zainteresowana.

– Banki inwestycyjne spekulują, to dzięki temu pieniądz zarabia pieniądz. Tworzy to atmosferę, która mi nie pasuje. Cieszę się, że nie muszę już spotykać takich osób nawet w windzie.

Nic, co ludzkie, nie było obce w świecie finansowym i odezwała się we mnie dusza antropologa. Uznałem, że City jest jak wioska albo klan – ze wszystkimi pisemnymi regułami, tabu i wewnętrznymi hierarchiami.

Insiderzy używają kodów, żeby jakoś się określić i nauczyć się poruszać w świecie wielkich finansów. Zwrócił mi na to uwagę pewien adwokat pod trzydziestkę, wyspecjalizowany w finansach. Porozglądał się wokół w czasie naszego lunchu w drogiej restauracji w pobliżu Exchange Square i rzekł:

– Są tu głównie adwokaci. Nigdzie nie widzę „zdobycznych trofeów” – małżonek czy przyjaciółek, tych przesadnie drogo ubranych kobiet. Widzę mężczyzn w marynarkach. Jeżeli adwokat umawia się z klientem w restauracji, nigdy nie zdejmie marynarki jako pierwszy, w każdej sytuacji najchętniej siedzi w garniturze. Widzę stonowane krawaty, to także cecha adwokatów. Ta restauracja jest bardzo dobra, ale nie ekstrawagancka. Moim zdaniem „Sunday Times” określiłby to wnętrze jako „monotonne”, ale monotonność jest dobra dla adwokatów. Sprzedajemy przecież rzetelność, solidność i dyskrecję. Ten, kto w City pracuje nad jednorazowym projektem lub zawiera transakcje, stara się zrobić wrażenie człowieka sukcesu – tłumaczył mi adwokat. – Jeżeli nadzorujesz wejście firmy na giełdę, podjeżdżasz możliwie najdroższym samochodem. Przedsiębiorca musi sobie myśleć: „Ten bankowiec z pewnością wprowadził już więcej firm na giełdę, bo skąd wziąłby taki samochód?”. Najważniejsze jest to, żeby debiut giełdowy się udał, a nie to, czy bankowiec zastrzeże dla siebie 1,2 czy 1,3 procent prowizji. Całkiem inaczej wygląda sprawa relacji długoterminowych, gdzie podstawą rozliczeń są faktury. Wtedy niebotycznie drogi zegarek zostawia się w domu.

– Nasze stawki są wysokie – mówił adwokat do spraw finansowych. – Tym bogactwem nie chcemy kłuć w oczy naszych klientów. Przecież mogliby sobie pomyśleć: „Czy aby nie płacę za dużo?”.

W ten sposób sam nauczyłem się oceniać krawaty, buty, zegarki, pierścionki i obrączki, tak jak szybko przyzwyczaiłem się do mówienia „Goldman” lub „Goldmans” zamiast „Goldman Sachs”, „SocGen” zamiast „Société Générale” i „Deutsche” bez dodawania „Bank”. Życie gospodarcze poza sektorem finansowym zacząłem nazywać „prawdziwą ekonomią”, a posadę – „rolą”.

Niemal niepostrzeżenie, zamiast mówić „wynagrodzenie plus premia”, zacząłem mówić total comp² i przestałem myśleć, że mowa o Tolkienie, gdy ktoś z całą powagą oświadczał: „Pracuję w Magic Circle”. Wiedziałem, że w City tak nazywają pięć czołowych kancelarii adwokackich.

Na bonus zerowy mówiłem doughnut, na nocny lot – red-eye. Brokers’s ear oznaczało dla mnie zdolność śledzenia pięciu rozmów jednocześnie, i wiedziałem, że fat finger syndrome (syndrom grubego palca) to nocna zmora każdego handlowca. Na giełdzie wszystko toczy się tak szybko, że na ekranie brak ci miejsca na wyskakujące okienka z tekstem: „Czy wie pan na pewno, że chce pan kupić 500 tysięcy akcji British Airways?”. Gruby palec to fatalny moment, kiedy wpiszesz o jedno zero za dużo i jak szalony musisz spróbować to skorygować.

Okazało się, że ten żargon finansowy – Financialese – wcale nie jest taki trudny. Dosyć szybko opanowałem go na tyle, by opowiadać dowcipy.

– Co zrobiłby bankowiec w Goldmanie, gdyby miał pięć milionów?

– Spytałby, gdzie się podziała reszta.

Albo:

– Kto to jest ekonomista?

– Ktoś, kto się nie zgadza z innym ekonomistą.

Nawiasem mówiąc, istnieją trzy rodzaje ekonomistów: ci, którzy potrafią liczyć, i ci, którzy tego nie potrafią. Ekonomiści przewidzieli siedem z trzech ostatnich kryzysów, więc wiedza ekonomiczna nie jest taka bezwartościowa. Połowa jest nawet pożyteczna – szkoda, że ekonomiści nie mogą się zgodzić co do tego, która połowa.

Właściwie podczas tego zapoznawania się z City pojawił się tylko jeden mały problem. Natknąłem się na niego już w trakcie przeprowadzania pierwszego wywiadu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: