Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wstydu za grosz! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,90

Wstydu za grosz! - ebook

II Nagroda w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.

W jaki sposób przetrwać wśród tygrysów, gdy się jest zębiełkiem białawym? Czy w świecie replikantów potrzebni są romantyczni wieszcze? I co zrobić, by przekonać ludzi, że młodość nie zależy od metryki urodzenia? Jeśli szukasz odpowiedzi na podobne pytania, przeczytaj „Wstydu za grosz!”. Wciśnij czwórkę, jeżeli wolisz otrzymać darmowy jajowar…

Pełna humoru i mądrości powieść Zuzanny Orlińskiej to historia dwóch niezwykłych kobiet, które – każda na swój sposób – próbują walczyć z presją społeczną. Nastoletnia Julianka bardzo się różni od koleżanek z klasy i jest przekonana, że ma więcej z zębiełka niż ze zmysłowej tygrysicy. Z kolei jej przebojowa babcia Delfina to reżyserka, która czuje, że zaczyna być dyskryminowana ze względu na wiek. Z braku lepszych propozycji Delfina postanawia poprowadzić warsztaty teatralne dla koła seniorów w gminnym domu kultury. Gdy zapada decyzja o wystawieniu sztuki, starsza pani nie ma wątpliwości, że muszą to być Dziady… a może po prostu Dziadki?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13612-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

– Depilacja brazylijska. To były ostatnie słowa, jakie usłyszałam przed śmiercią.

– Przecież jeszcze żyjesz.

– Tak się tylko wydaje.

Babka odwróciła głowę i zapatrzyła się w styczniowe niebo za oknem. Na jednolicie szarym tle wyraźnie rysował się jej profil: długi, spiczasto zakończony nos, jakby wystrugany z drewna i jedna cienka brew, ironicznie uniesiona.

– Od depilacji jeszcze nikt nie umarł – powiedziała irytująco kpiącym tonem.

– Ale ze wstydu tak! Przecież nawet się mówi: umrzeć ze wstydu.

– Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić.

– Bez obaw, postaram się – burknęła Julianna, a babka natychmiast oderwała wzrok od okna i spojrzała na nią czujnie.

– Dziecko, co też ci chodzi po głowie? Życie to… życie. Nie warto z niego rezygnować z takiego powodu.

– Uważasz, że to głupi powód? – nastroszyła się Julianna.

– Ależ skąd! – zaprotestowała babka i wyglądało na to, że mówi szczerze. – Ja tylko myślę, że żaden, no, może prawie żaden, nie jest tak ważny, żeby umierać.

Blade, wiszące nisko nad horyzontem słońce połknęła ciemna chmura i nagle zapadła noc.

– Ale do szkoły już więcej nie pójdę – wymamrotała Julianna, obracając się twarzą do ściany i naciągając koc na głowę.

Musiała docenić, że babka powstrzymała się w tym momencie od uwag na temat ocen, egzaminów gimnazjalnych i szans na dobre liceum. Powiedziała tylko:

– Jak chcesz – i poklepała Juliannę po ukrytym pod kocem ramieniu.

Babka była w porządku.

Okropny dzień od samego rana.

O jedenastej miała umówione spotkanie w teatrze. Sekretarka wpuściła ją do gabinetu i uprzedziła, że dyrektor jest jeszcze na próbie, więc trzeba będzie zaczekać. Czekała więc cierpliwie przy jakiejś orientalnej herbacie i wafelkach, które wyglądały podejrzanie, więc ich nie tknęła.

Rozglądała się dookoła, próbując dostrzec, co się zmieniło od czasu, kiedy była tu ostatni raz, ale właściwie nie musiała się wysilać. Gołym okiem widziała, że zmieniło się wszystko. Nic dziwnego, ostatni raz siedziała tu ponad dwadzieścia pięć lat temu. Obecny dyrektor zapewne kończył wtedy przedszkole.

Zapatrzyła się na fotosy z jakichś spektakli, których nie mogła zidentyfikować. Kostiumy wydawały jej się pretensjonalne, scenografia dziwaczna. Aktorów nie kojarzyła. Nie potrafiła tych niemal jednakowych młodych twarzy powiązać z żadnymi nazwiskami.

Czekała tak od dobrych dwudziestu minut, kiedy wszedł dyrektor.

– Witam panią! – zawołał i zanim zdążyła wyciągnąć rękę na powitanie, sam chwycił ją w obie dłonie i uścisnął, mocno potrząsając.

„Wita się jak proboszcz” – przemknęło jej przez głowę absurdalne skojarzenie.

On tymczasem zajął miejsce w dyrektorskim fotelu. Oparł łokcie na blacie biurka, splótł palce i odezwał się, nie czekając, aż ona coś powie:

– Nie będę ukrywał, pani Delfino, że nie mam nic dobrego do zakomunikowania. Sytuacja jest trudna. Co tu dużo gadać, słabo z kasą i już. Robię trzy premiery w tym sezonie i jadę cały czas na jakimś dofinansowaniu. Ja już siwy jestem normalnie od tego! – Wsunął palce w płową czuprynę i zmierzwił włosy. – Miasto, sponsorzy, czasem jakiś fundusz europejski… Ale co ja tu będę panią zanudzał. Może ciasteczko? – Podsunął jej talerzyk. – Zdrowe, bez glutenu.

– Dziękuję bardzo – skorzystała z okazji, żeby dojść do głosu. – To oczywiste, że w tym sezonie już nic się nie da zrobić. Rzecz jasna chodzi o przyszły. Nie wiem, czy pan czytał mój projekt, mogłabym zacząć próby od września…

Obrzucił ją nieprzyjemnym, taksującym spojrzeniem agenta ubezpieczeniowego, który ocenia swojego klienta.

„Zastanawia się, czy we wrześniu będę jeszcze żyła” – pomyślała.

– Pani Delfino! – Znów wsparł się na łokciach i odchrząknął z zakłopotaniem. – Idzie o to… Ja myślę, że jednak… no, nam jest nie po drodze repertuarowo.

– Repertuarowo? – zdziwiła się. – Patrzę na ściany pańskiego gabinetu i widzę, że wystawia pan to, co wszyscy.

– No dobra. – Chyba się zdenerwował, bo wstał i podszedł do okna. – To powiem inaczej, tylko niech się pani nie obrazi. Pani robi teatr, jakiego już się nie robi. To nie chodzi o to, co się wystawia, tylko jak. Żeby było aktualnie. Krytycznie żeby było. A pani przecież nawet nie pracuje z dramaturgiem.

Poczuła, że oblewa ją rumieniec, pewnie skoczyło ciśnienie.

„Szlag by to trafił. Jeszcze mu się wykopyrtnę na dyrektorskim dywanie” – pomyślała.

– To oczywiście nie pani wina, że pani nie nadąża z trzymaniem ręki na pulsie współczesności – wypalił już bez ogródek. – To po prostu biologia. Wymiana pokoleń. Sygnał, że trzeba zostawić scenę młodszym…

Podążyła wzrokiem za gestem jego dłoni i wśród fotosów na ścianie spostrzegła znajomą sylwetkę.

– Aha, ale Krystian to u pana pracuje, co? Byłam z nim na jednym roku.

Spojrzał na zdjęcie.

– A, to z premiery. Mieliśmy przyjemność gościć mistrza w listopadzie.

– Rozumiem – powiedziała, wstając. – Początkowo sądziłam, że dyskryminuje mnie pan tylko ze względu na wiek, ale teraz widzę, że także z powodu płci. Żegnam pana. – Odwróciła się ku drzwiom z gracją baletnicy. Na szczęście wciąż jeszcze nieźle jej to wychodziło.

Przestraszył się. Zagrodził jej drogę i chwycił za klamkę.

– Pani Delfino, co też pani opowiada! Jaka dyskryminacja? Ja tylko mówię, jakie są realia, a pani się od razu gniewa.

– Proszę mnie wypuścić – zażądała.

– Ale po co od razu tak nerwowo?

– Niech mnie pan wypuści – powtórzyła. Odsunął się od drzwi.

Wyszła bez słowa.

– Niech pani spróbuje u Majkowskiego! – Wychylił się za nią, kiedy była już na korytarzu. – On ma dotacje i repertuar taki bardziej… no, jakby pod panią!

Wsiadając do auta, czuła, że trzęsie się z wściekłości. Żeby uspokoić nerwy, gdy tylko ruszyła, włączyła radio. Dwójkę, zawsze słuchała tej stacji w samochodzie. Właśnie wybrzmiały ostatnie nuty jakiegoś utworu i prezenter powiedział poważnym tonem:

– Mamy dla państwa smutną wiadomość. W wieku osiemdziesięciu jeden lat zmarł dzisiaj Jacques Lassalle, wybitny francuski reżyser teatralny…

Szybko wcisnęła guzik, wyłączając dźwięk.

Jeszcze i to.

Osobiście spotkała się z Lassalle’em dwa razy w życiu: dawno temu podczas festiwalu w Awinionie i przed paru laty na jakiejś premierze w Warszawie. Zamienili zdawkowo kilka słów. Zresztą nie o to chodziło. Kiedy umierał ktoś trochę tylko starszy od niej, kogo znała i ceniła, od razu przypominała sobie, ile ma lat. I że sama może wkrótce wypaść z tego wyścigu, uderzając o bandę…

Łup!

Zgrzytnęła blacha, sypnęło się szkło. Wyglądało na to, że wjechała w kosz na śmieci koło przystanku autobusowego. Jakie szczęście, że nie w przystanek! Spojrzała na sporą gromadkę czekających na autobus. Zakręciło jej się w głowie.

– Proszę pani, czy wszystko w porządku?! – zawołała jakaś kobieta, zaglądając przez boczną szybę.

Delfina otworzyła drzwi i ostrożnie wysiadła. Wcale nie była pewna, czy wszystko w porządku. Usłyszała sygnał policyjnego radiowozu. Otaczający ją tłumek gęstniał, wszyscy mówili naraz.

– Kto w ogóle takiej babci dał prawo jazdy? – podenerwowany męski głos wybił się ponad niespokojny szmer.

Znowu to samo. Czyżby na wszystko była już za stara?

„Muszę zadzwonić do Andrzeja” – pomyślała. Ale ledwo sięgnęła po telefon, rozległ się dzwonek i na wyświetlaczu pojawiło się „Julianka”.

– Halo? – odezwała się słabym głosem, przykładając komórkę do ucha.

– Babciu? – usłyszała. – Gdzie jesteś? Stało się coś okropnego.

Drugiego stycznia o szesnastej osiemnaście Aleksy Skierski zobaczył anioła.

Aleksy nie był mistykiem ani fanatykiem religijnym. Nie miewał wizji i objawień. Nie należał może do osób stąpających mocno po ziemi, ale też nie do całkiem oderwanych od rzeczywistości. A jednak przydarzyło się to właśnie jemu na stacji metra Racławicka.

Znajdował się u podnóża schodów, kiedy odjechał pociąg w kierunku Kabat. Wzdłuż peronu rozszedł się podmuch wzniecony pędem, a przed oczami Aleksego niespodziewanie zawirowały białe piórka. Otoczyły go chmurą, oblepiły twarz, dłonie i kurtkę, a on oganiał się od nich jak od natrętnych białych muszek. Dopiero kiedy pióra opadły pod jego stopy, spostrzegł, skąd się wzięły.

Musiały pochodzić z rozciętego rękawa srebrnej puchówki. Właścicielka kurtki stała na peronie bardzo zmartwiona i wraz z koleżanką w puchówce koloru czerwonego poddawała oględzinom zniszczone ubranie.

Tak na oko miała piętnaście lat. Długie włosy, bardzo jasne, prawie srebrzyste, spływały spod białej czapki na ramiona i wraz ze srebrną kurtką sprawiały wrażenie, jakby dziewczyna miała na sobie pełną blasku zbroję. Z rozmowy, którą prowadziła z koleżanką, wynikało, że rękaw niechcący rozciął jej w wagonie metra ktoś wiozący metalową rynnę.

– Kto normalny wozi rynny metrem? – irytowała się koleżanka, a Anioł potakiwał, ze smutkiem oglądając pionowe rozdarcie biegnące wzdłuż rękawa od ramienia do samego nadgarstka.

– Powinnaś wystąpić o odszkodowanie! – podbechtywała ta w czerwonym, a Anioł tylko wzruszał ramionami.

– Gdzie ja go teraz znajdę?

– No to do zarządu metra!

– Daj spokój…

Aleksy śledziłby dalej tę zajmującą scenę, ale nadjechał kolejny pociąg, a podeptane stopami pasażerów, już nie tak nieskazitelnie białe piórka poderwały się znów do wirowego tańca. Z żalem wsiadł do wagonu. Przed stacją Wilanowska, spojrzawszy na swoje odbicie w szybie, odkrył, że wciąż się uśmiecha. Na stacji Służew spostrzegł, że ma przyczepione do rękawa białe piórko. Zerknął, czy nikt nie widzi, i schował je na pamiątkę do kieszeni.

Obudziła się i przez moment nie wiedziała, gdzie jest. Najpierw zarejestrowała szczególne światło wlewające się przez szybę balkonową, światło barwy zimowego zmierzchu – fioletowe niebo nad Polem Mokotowskim podbiegłe ciepłą smugą oranżu z latarni. Usłyszała, jak szumi w dole ulica świętego Andrzeja Boboli, zwykle bardzo ruchliwa w godzinach szczytu. Z kuchni dochodził spokojny głos babci Finy. Opowiadała coś, zapewne panu Andrzejowi, sądząc z krótkich, szczekliwych odpowiedzi.

W tej samej chwili wszystko sobie przypomniała i zanurkowała znów pod kocem. Nie mogła, po prostu nie mogła odsłonić twarzy, chociaż w tej chwili nie widział jej nikt prócz kotów.

Jednak im dłużej leżała z głową pod grubym wełnianym pledem, tym lepiej rozumiała, że nie da się tak spędzić reszty życia. Odsunęła na bok drapiące okrycie i z westchnieniem usiadła.

Koty patrzyły podejrzliwym wzrokiem. Brytyjski grubas Antracyt, pieszczotliwie zwany Antkiem, śledził ją z parapetu ślepiami w kolorze lamp sodowych, a biała, szczuplutka Pina obserwowała sytuację wytwornie upozowana na oparciu fotela.

– Nie powiedziałaś jej, że miałaś wypadek?! – krzyknął pan Andrzej w kuchni, a Julianka aż podskoczyła na kanapie. Chyba był trochę głuchy, bo zawsze mówił podniesionym głosem.

– Daj spokój, ona ma naprawdę poważne zmartwienie – odpowiedziała babka.

– A że ty rozbiłaś samochód, to nie jest poważne zmartwienie?! – huknął znowu sąsiad.

„O czym oni rozmawiają? Jaki samochód?” – Julianna pomyślała z przerażeniem, że może przespała na tej kanapie kilka dni i coś istotnego ją ominęło.

– Nie widzę innego wyjścia, jak tylko przejąć nad nią pieczę. Zawzięła się, że do szkoły nie pójdzie, i w tej sytuacji uważam, że nie należy jej zmuszać. W domu jej nie zostawię, bo jeszcze sobie coś zrobi. Wiesz, jaki tam panuje nastrój. Zresztą, czy matka w depresji jest odpowiednią opieką?

– Ty też masz depresję.

Delfina prychnęła.

– Mój drogi, z depresją jest jak z kapeluszem. Trzeba umieć ją nosić.

– Fina, kto dzisiaj nosi kapelusze? Tylko staruszki do kościoła!

– Wypraszam sobie! Poza tym o czym my mówimy? Przyczepiłeś się do kapelusza, a dobrze wiesz, o co mi chodzi. Dziecko przy niej załapie jeszcze większego doła.

– Już widzę, co Marta na to powie… – mruknął.

Trzeba przyznać, że Delfina też się nad tym zastanawiała. Z Andrzejem mogła się sprzeczać w nieskończoność, znała jego impulsywny charakter. Ale rozmowa z własną córką to był twardy orzech do zgryzienia.

„Na szczęście mam jeszcze zdrowe zęby – pomyślała i żeby nie przedłużać, od razu sięgnęła po telefon. – Tylko delikatnie, nie za obcesowo, bo się zdenerwuje…” – powtarzała sobie w duchu, czekając, aż Marta odbierze.

– Mamo? – W pytaniu dało się wyczuć ostrą nerwową nutę.

Tylko spokojnie, ostrożnie, pomalutku…

– Cześć, Marteczko – starała się, by jej głos brzmiał swobodnie. – Przepraszam, że dzwonię dopiero teraz, ale miałam w południe wypadek samochodowy, a potem musiałam pocieszać zapłakaną Juliannę, która chciała odebrać sobie życie, więc dopiero przed chwilą przyszło mi do głowy, że jeszcze nic nie wiesz.

Oj, to chyba nie wypadło najlepiej.

– Boże, mamo! Co ty opowiadasz? Co się stało? Gdzie wy jesteście? Żyjesz? Ona żyje?

– Gdybym nie żyła, chyba nie rozmawiałybyśmy teraz ze sobą, prawda? – To miał być żart, ale zabrzmiał jakoś lodowato. – Żyjemy obie i mamy się dobrze, tylko samochód trochę zniszczony, na szczęście Andrzej się tym zajmie.

– Ale co się stało? Co się stało? – powtarzała Marta spanikowanym głosem, tak jakby od ilości powtórzeń pytania zależała precyzja odpowiedzi.

– Nic wielkiego, przód trochę wgnieciony i stłuczony prawy reflektor.

– Nie pytam o samochód! – zawołała histerycznie córka. – O Juliannę pytam!

– Przeżyła w szkole okropne upokorzenie – powiedziała Delfina oględnie, bo nie chciała wywlekać szczegółów przy Andrzeju. – Ktoś znalazł na jej telefonie wyniki wyszukiwania, które ją… hm… zawstydziły. I ośmieszył ją przy całej klasie. Przyszła załamana. Nie chce wracać do szkoły. Myślę, że rozsądnie będzie, jak prześpi się u mnie. Zresztą, nie mam jej czym odwieźć, a nie chcę, żeby łaziła sama po nocy. Jutro pomyślimy co dalej.

W słuchawce zapadła cisza. Marta chyba powoli przetrawiała te wszystkie informacje.

– Ale dlaczego… Dlaczego przyszła z tym do ciebie? Czemu nie wróciła od razu do domu?

Delfina już, już chciała udzielić szczerej i dość brutalnej odpowiedzi na to pytanie, lecz w samą porę ugryzła się w język.

Zrobiły sobie herbatę z pomarańczą i imbirem i usiadły, sprawiedliwie dzieląc się kotami. Antek władował się na kolana Juliance, a Pina przycupnęła w fotelu obok babki i łaskawie dawała się smyrać pod spiczastą białą bródką.

– Matka napisze ci zwolnienie do ferii. Potem dwa tygodnie wolnego, a później… później zobaczymy – planowała babcia Fina.

Julianka słuchała, potakiwała, popijała małymi łyczkami rozgrzewający napój, wodziła palcami po pluszowym futerku kota i czuła się jak rozbitek z Titanica na tratwie ratunkowej. Titanic zderzył się z górą lodową. Ona miała wrażenie, że w chwili katastrofy sama zamieniła się w lodowiec – nagle wszystko w niej stężało, zastygło, zamarło i zlodowaciało. Teraz lód powoli tajał, a to uczucie było tak realne, że patrząc na podłogę, spodziewała się zobaczyć kałużę wody wokół swoich stóp.

– Powiesz mi jeszcze raz, jak to było? – zapytała babcia.

Julka się skrzywiła, ale po przeanalizowaniu swoich uczuć doszła do wniosku, że góra lodowa stopniała na tyle, by można było zrelacjonować wszystko bez tego okropnego, palącego bólu, który czuła od rana.

– Tak jak ci już mówiłam. Siedziałam z dziewczynami na przerwie. Gadały o tej depilacji… – zaczęła. – Nie wiedziałam za dobrze, co to znaczy, że brazylijska. Więc wpisałam sobie w wyszukiwarkę. To już było po dzwonku, jak szłam na lekcję. Bartek mnie zobaczył, bo on siedzi w ławce przede mną. Powiedział: „A co ty, Julka, tak chowasz ten telefon? Co tam masz, esemesy od chłopaka? Patrzcie, ale czerwona się zrobiła! Julka, dawaj, muszę zobaczyć, co on ci za zdjęcia przysłał!” i łaps za moją komórkę. Akurat wszedł pan od geografii. I przy wszystkich Bartek na cały głos przeczytał, wolno i wyraźnie, jak w pierwszej klasie, wiesz, z podziałem na sylaby: DE-PI-LA-CJA-BRA-ZY-LIJ-SKA.

Zamilkła na wspomnienie tego strasznego momentu.

– A co było potem? – przerwała ciszę babka.

– Co potem? A co mogło być potem? – Julianna wzruszyła ramionami. – Śmiech. Straszny śmiech, trwający i trwający bez końca.

– A pan od geografii też się śmiał?

– On chyba nie, zresztą nie patrzyłam. Nie mogłam wytrzymać tego śmiechu, więc zerwałam się, chwyciłam swój plecak i wyszłam. Ale nawet za drzwiami słyszałam, że wciąż jeszcze się śmieją.

Znowu zapadła cisza. Tylko koty mruczały unisono.

– Opowiedziałaś to wszystko mojej mamie? – zapytała Julianka.

– Tak ogólnikowo, jak tylko się dało – uspokoiła ją babcia. – Wiesz, musiałam, żeby rozumiała, jaka jest sytuacja. Ale unikałam zbędnych detali.

– Jasne.

Julianka wyssała ostatni plasterek pomarańczy i odstawiła kubek.

– Słuchaj – poprosiła babka poważnie. – Wiem, że to nie jest proste, ale postaraj się o tym nie myśleć. Spróbujesz?

– No pewnie – obiecała Julianka bez przekonania.

Aleksy wrócił z kina i bardzo mu zależało, by szybko zanotować na blogu wrażenia z obejrzanego filmu. Z zasady pisał tylko o dziełach, które powstały przed jego urodzeniem, ale tym razem miał pretekst, bo Blade Runner 2049 był kontynuacją filmu sprzed prawie czterech dekad. Już w metrze układał sobie w głowie, jak porówna obie części. Wszedł do domu i zorientował się, że atmosfera jest napięta.

– Alik, no nareszcie! Chodź na kolację! – powitał go tata.

– Zaraz – burknął Aleksy i ruszył do komputera. Bał się, że wymyślone zdania za chwilę mu umkną.

Naszkicował zaledwie wstępny zarys recenzji, bo cały czas ktoś mu przerywał. Wołali go ciągle, jakby nie rozumieli prostego słówka „zaraz”. Tracił mnóstwo energii, odpowiadając im coraz głośniej i coraz bardziej dobitnie. Wiele wysiłku kosztowało go podtrzymywanie tej pyskówki, a jednocześnie podążanie za własnym tokiem myśli.

W takich sytuacjach widział siebie jako odkrywcę przemierzającego amazońską dżunglę, w pocie czoła torującego sobie drogę maczetą, stąpającego ostrożnie, by nie nadepnąć na jadowitego węża lub by nie spłoszyć jakiejś drzemiącej dzikiej bestii. Musiał działać sprawnie i szybko, w stanie najwyższej koncentracji. A tymczasem zza oplecionych lianami grubych pni co chwila wyłaniała się mamusia lub tatuś…

– Alik!

Zignorował intruza. Nie mógł się skupić na pisaniu, więc zajrzał jeszcze tylko szybciutko na Filmweb, żeby sprawdzić, czy ktoś odpowiedział na jego komentarz do recenzji nowych Gwiezdnych wojen.

– Alik!

– Mówiłem już, że zaraz przyjdę, tak?

– Chodź szybko, bo mama jest zła.

To był Leon. Naprawdę, mogliby sobie darować takie chwyty. Wysyłanie młodszego brata w nadziei, że jego dziecięcy urok coś wskóra…

– Nie widzisz, że pracuję?

– Mama jest naprawdę zła.

– Co się stało?

– Tarta jej nie wyszła. Tak przynajmniej mówi.

– Jaka tarta?

– Z kozim serem i buraczkami.

Teraz zrozumiał, że wieczór jest już stracony. Świetnie umiał wyobrazić sobie jego przebieg. Będzie musiał:

a) zjeść nieudaną tartę i wychwalać, jak bardzo jest pyszna, wysłuchując, że się nie zna;

b) zjeść udaną tartę i próbować dowieść, że fakt, iż różni się nieco wyglądem od tej, która widnieje na zdjęciu z bloga kulinarnego, nie przekreśla jej walorów smakowych;

c) zjeść tartę z punktu a) lub b), lecz na zimno.

Stanowczo najmniej podobało mu się rozwiązanie c). Westchnął ciężko i wstał od biurka. W tej samej chwili przypomniało mu się, że ma w kieszeni białe piórko Anioła. Wyjął je i położył na otwartej dłoni. Nie ważyło ani grama, jakby nie istniało. Podświadomie spodziewał się, że piórko zniknie, lecz nic niezwykłego się nie zdarzyło. Leżało na dłoni, drżąc lekko pod jego oddechem. Wobec tego Alik wziął je ostrożnie w dwa palce i włożył do pudełka, w którym trzymał przybory do pisania. Po czym przybrał męczeńską minę i powlókł się do stołu.Rozdział 3

Czy to możliwe, że Alik niczego nie zauważył? Czy tylko tak udawał z litości? Próbowała w myślach odtworzyć upokarzającą scenę na lekcji geografii, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy on się wtedy śmiał. Może naprawdę się nie zorientował. Znała go dość długo, bo chodzili razem także do podstawówki, więc wiedziała, że czasem się wyłączał. On po prostu był kosmitą. Bawił na Ziemi w przelocie, między dostarczeniem towarów na Tatooine a załatwieniem spraw urzędowych w wieżowcach Coruscant. Szkoła mogłaby huczeć od plotek, a on i tak tkwił we własnym świecie.

Babcia jeszcze spała. W mieszkaniu panowała całkowita cisza, tylko za ścianą coś szumiało, zapewne woda w rurach. Julianka się przeciągnęła. Wąski tapczanik nie był zbyt wygodny. Wstała i wyszła z miniaturowego gabinetu, w którym prócz łóżka stało tylko krzesło i masywne biurko. „Solidne art déco” – mówiła o nim babcia, choć stylu nie było widać spod stosów książek i papierów, długopisów na różnych etapach wypisania, bibelotów, recept na lekarstwa o skomplikowanych nazwach, samych lekarstw, okularów do dali i bliży oraz prawdopodobnie jakichś stanów pośrednich, a także mnóstwa kolorowych samoprzylepnych karteluszków z notatkami, poprzyklejanych do laptopa, podstawy lampy kreślarskiej i doniczki z kaktusem. Babcia twierdziła, że jest za stara, żeby przejmować się porządkiem na biurku.

Za to w pozostałych pomieszczeniach było bardzo schludnie. Kuchnia wydawała się służyć tylko do picia kawy i herbaty – wskazywały na to stojące w zlewie filiżanki z brązowymi obrączkami po wewnętrznej stronie. Wszystko inne, talerze, półmiski i nieliczne garnki, stały równiutko w szafkach. Nie było też na wierzchu żadnego jedzenia, co wzbudziło niepokój Julianki. Wczoraj po południu, zmęczona przedłużającą się dyskusją mamy i babci mającą wszelkie zadatki na całkowicie jałową „rozmowę o życiu”, jakich szczególnie nie lubiła, sama zadecydowała o swoim losie: spakowała plecak i wróciła piechotą na Bruna. Mama odwiozła babcię pół godziny później i nawet nie chciała wejść na górę, wyraźnie okazując, jak bardzo jest urażona. Żadna z nich nie pomyślała o zakupach.

Największy pokój, wielkości mniej więcej jednej trzeciej salonu w dawnym mieszkaniu dziadków, także prezentował się nieskazitelnie czysto. Niemal całą ścianę zajmowały drzwi balkonowe i okno. Pod parapetem zamontowano półki na książki. Przy drzwiach stało szacowne pianino dziadka, nad nim wisiał plakat do spektaklu Nelken w wykonaniu Tanztheater Wuppertal, przedstawiający niemal gołą kobietę z akordeonem chodzącą po łanach różowych goździków. Babcia bardzo lubiła ten teatr tańca, po którego założycielce, Pinie Bausch, odziedziczyła imię jej kotka.

Przestrzeń naprzeciw okna, między drzwiami a kanapą, wypełniały zwykłe białe regały pełne książek i płyt. Między kanapą a oknem zmieściła się jeszcze filigranowa komódka ze stojącą lampą, a tuż przy drzwiach balkonowych szary fotel z wysokim oparciem, ukochany przez koty.

Julianka pogłaskała Antka i podrapała Pinę za uchem. Zwierzęta potraktowały to jako zaproszenie na śniadanie i jedno za drugim, z uniesionymi w górę ogonami, podążyły w stronę kuchni. Julianka nasypała im do miseczek suchej karmy.

– Antkowi nie za dużo! – usłyszała za plecami. – On jest gotów zeżreć każdą ilość.

Babcia Fina przemknęła w szlafroczku do łazienki, gdzie natychmiast wszystkie rury zagrały fanfarę na jej cześć. Na tle ich basowego akompaniamentu babka rozwinęła improwizowaną partię solową radosnym, młodzieńczym sopranem, lekko zmatowionym przez efekt szumiącej wody.

Julianka przypomniała sobie pudełka z lekarstwami poniewierające się na biurku. Bardzo była ciekawa, który to antydepresant daje takie efekty.

– Witam serdecznie, dzwonię z firmy Komfort-Klin. Pani telefon został wylosowany spomiędzy mieszkańców Warszawy. I w związku z tym dostaje pani taki fajny upominek w postaci cichego i wydajnego odkurzacza. Po odbiór prezentu zapraszam do hotelu Gromada na ulicę plac Powstańców Warszawy…

– Niechże pan się zdecyduje: na ulicę czy plac?

– To jest nazwa ulicy: plac Powstańców Warszawy.

– Nie, to jest nazwa placu. Ulica nie może się nazywać plac. Gdyby to była ulica, nazywałaby się ulica Powstańców Warszawy.

– Eee… Ale miejsce pani kojarzy?

– Kojarzę.

– To bardzo się cieszę. Jest tylko jeden warunek, by odebrać powyższy prezent. Oczywiście mieści się pani w przedziale wiekowym trzydzieści–siedemdziesiąt lat?

– Dlaczego miałoby to być takie oczywiste?

– No ale mieści się pani czy nie mieści?

– Nie.

– A ile lat pani brakuje do trzydziestu?

– A czemu pan pyta?

– Bo jeżeli ma pani dwadzieścia osiem lat, to może pani dostać zaproszenie, a jeśli miałaby pani poniżej dwudziestu ośmiu, a powyżej dwudziestu pięciu, zaproponowałbym, że mogłaby pani przyjść z partnerem, który przekroczył dwadzieścia osiem lat.

– A jeżeli mój partner ma więcej niż osiemdziesiąt?

– To przepraszam, do widzenia.

Delfina schowała telefon do torebki.

– Myślał, że mam mniej niż dwadzieścia osiem lat – powiedziała z zadowoleniem.

– No, po głosie sądząc, to może rzeczywiście… Ale czemu powiedziałaś, że twój partner ma więcej niż osiemdziesiąt lat? Ja nie mam jeszcze osiemdziesięciu.

– Ty, Andrzejku, nie jesteś żadnym moim partnerem.

– Nie, ja jestem tylko kierowcą, któremu można prawić złośliwości.

– Kto ci prawi złośliwości? Ja? Żartujesz? Tu, tu zaparkuj! Tam miałeś miejsce! Nie zdążyłeś… Słabo z refleksem jednak.

– No i co? A nie mówiłem? Julka, ty słyszysz, jak mnie ta twoja babka traktuje?

Julka mruknęła coś z tylnego siedzenia. Nie była zadowolona, że zabrali ją ze sobą, upierała się, że zostanie w domu, ale Delfina wciąż nie była pewna, czy może ją zostawić samą.

– Tu masz, przed nosem, zobacz!

– To jest dla inwalidów.

– No to tam, patrz, ten czerwony chyba będzie wyjeżdżał!

Parkowanie w centrum Warszawy było koszmarem. A oni próbowali zaparkować pod samym Pałacem Kultury.

– Udało się. Zaczekajcie tu na mnie. To nie powinno trwać długo.

– Trzymamy kciuki!

Rzeczywiście nie trwało to długo. Szast-prast, kolejny dyrektor uwinął się z nią w mniej niż piętnaście minut. Kiedy wsiadała do samochodu, trzęsły jej się ręce.

– I jak? – zapytał Andrzej, przyglądając się jej z boku.

– Lepiej nie pytaj! – fuknęła. – To jest… skrajnie upokarzające!

– Co się stało?

– Nic się nie stało! Nawet nie zerknął w tekst, który mu przyniosłam! „Pani Delfino” – mówi do mnie takim protekcjonalnym tonem, tak wiesz, specjalnie głośno, jakby mi z ucha wystawał aparat słuchowy. – „Pani Delfino, po co to pani? Ma pani wnuki?” – pyta. „Mam wnuczkę – odpowiadam. – No to niech pani się z wnuczką bawi, korzysta z emerytury, przecież pani już się w teatrze napracowała”.

Nie potrafiła opanować płaczu. Sięgnęła do torebki po chusteczkę.

Spodziewała się, że Andrzej zacznie głośno protestować i wyzywać dyrektora od łobuzów i kanalii, lecz on na widok jej łez ścichł jakoś i spokorniał.

– No niegrzecznie powiedział, bardzo niegrzecznie – mruknął, przygryzając wąsa. – Ale w sumie może i on ma rację. Człowiek haruje jak zwierzę całe życie, to czemu nie miałby na emeryturze trochę odpocząć?

– Czemu? Czemu?! – zawołała piskliwie, aż własny głos zabrzmiał jej w uszach nieprzyjemnie. – Bo jestem artystką! Bo mam jeszcze dużo do powiedzenia! Bo w sztuce nie powinny obowiązywać limity wiekowe! – krzyczała coraz bardziej zapalczywie.

„Przecież nie mogę mu powiedzieć, że nie mam emerytury” – pomyślała.

Wuefista się rozchorował, więc Aleksy wrócił ze szkoły wcześniej niż zwykle. Tata kończył jakiś projekt na zaraz, mama, ogromnie zaaferowana, uczestniczyła w webinarze dotyczącym zwiększenia sprzedaży. Na monitorze jej laptopa bardzo pewny siebie koleś w garniturze opowiadał o „nowych możliwościach generowania leadów”, z czego Alik wywnioskował, że szanse na obiad są niewielkie, o ile nie wygeneruje go osobiście, na co nie miał ochoty. Właściwie, jak się nad tym zastanowił, nie czuł się jeszcze głodny.

Zostawił plecak w pokoju, który dzielił z Leonem, przy okazji ogarniając wzrokiem egipsko-rzymską armię pod wodzą Spider-Mana, maszerującą przez środek podłogi, i stwierdził, że nie ma tu dla niego miejsca.

– Idę do Żubera! – rzucił w przestrzeń. Fale dźwiękowe rozchodziły się przez chwilę, po czym przebiły się przez pola elektromagnetyczne obu komputerów i wywołały dwie równoległe reakcje.

– Kiedy wrócisz?

– Co będziecie robić?

– Pani od muzyki powiedziała, że jak ktoś chce mieć szóstkę na semestr, może zaprezentować własny utwór. Spróbujemy coś nagrać z Żuberem i Pieczoną. Wrócę na kolację – postarał się odpowiedzieć wyczerpująco na oba pytania.

Usatysfakcjonowani tym rodzice znów zatonęli w swoich elektronicznych światach. No pewnie. Nawet wymuskany elegancik od sprzedaży nie zakwestionowałby tego, że w trzeciej gimnazjum liczy się każda ocena na świadectwie podwyższająca ogólną średnią, więc nawet szóstka z muzyki warta jest zachodu.

Dotarł do Wilanowa już po zapadnięciu zmroku. Wśród identycznych apartamentowców odnalazł właściwy, kierując się na Świątynię Opatrzności Bożej, której podświetlona niesamowitym różowym blaskiem kopuła wyglądała jak futurystyczny reaktor jądrowy.

Ochroniarz siedzący w budce u wejścia na strzeżone osiedle obrzucił go nieufnym spojrzeniem.

„Czy aż tak bardzo widać, że nie jestem stąd? – pomyślał Alik. – Że roczny dochód moich rodziców nie przekracza tego, co mieszkańcy tych apartamentów zarabiają w ciągu miesiąca? Ciekawe, po czym mnie rozpoznał. Pewnie buty mam słabe albo mowa ciała zdradza, że brak mi pewności siebie…”

Przeszedł przez dziedziniec z kolorowym placykiem zabaw i jeszcze raz wstukał skomplikowany kod przy drzwiach klatki schodowej.

U Janka był już Maciek Pieczonka. Zamówili pizzę, po czym Żuber z dumą zademonstrował kolegom swój prezent gwiazdkowy – profesjonalny sprzęt do nagrywania muzyki.

– To co? Zrobimy coś? Bo wypróbowałbym, jak to działa.

– Tylko że ja nie śpiewam – uprzedził Maciek.

– Jak chcesz. Trzeba na początek nagrać wokal, potem trochę się pobawię i dorobię efekty.

– Alik niech nawija, on ma gadkę.

– Daj spokój! Musimy najpierw napisać tekst.

– Co będziesz pisał, wal z głowy. – Pieczona głęboko wierzył w improwizatorskie zdolności Aleksego.

– Ale temat jakiś trzeba mieć. O czym to ma być w ogóle?

– Bo ja wiem? Może coś o Warszawie, jak Taco Hemingway albo Pablopavo. O dzielnicy swojej, że ją kochasz i tak dalej – doradził Janek.

Aleksy chwycił mikrofon, ważył go chwilę w ręce.

– Jestem Ali, z Mokotowa król ziomali! – wystrzelił gwałtownie.

– Chwila, nie zdążyłem włączyć! – poskarżył się Maciek.

– Czekaj, bita ci jakiegoś pod to puszczę. – Janek pochylił się nad konsoletą.

Ale król ziomali nie mógł dłużej czekać.

– Na mojej ulicy sami nieudacznicy – rymował w natchnieniu.

A na sąsiedniej przecznicy przedszkole mają Anglicy.

Kupują w warzywniaku cytrynową trawę,

płacą piętnaście złotych za jedną małą kawę…

Poczuł, że to chyba tyle w tematyce społecznej, więc zmienił rytm i powrócił do typowego dla gatunku samochwalstwa:

– Jestem Ali, ten król ziomali

Na Moko nie ma takich, którzy by mnie nie znali.

Szczerą mam mowę,

porażam słowem,

ostrym i głębokim jak leczenie kanałowe.

Ja jestem Ali,

ten król ziomali,

chcę widzieć, jak podnoszą się wszystkie ręce na sali!

Stracił wenę, więc wziął głęboki wdech i poleciał Brzechwą:

Pozwólcie przedstawić sobie:

Pan Żuber we własnej osobie.

No, pokaż się, Żubrze. Zróbże

Minę uprzejmą, Żubrze!

Janek przejął mikrofon i kiwał się przez chwilę miarowo, dostosowując do basowego rytmu.

– Mieszkałem kiedyś na Moko, lecz bolała mnie głowa – zaczął odważnie, choć aparat na zębach mocno zniekształcał mu dykcję.

Rodzice wzięli kredyt, jestem więźniem Wilanowa.

Tam poziom smogu pięćset, a na Wilanowie wieje,

Opatrzność czuwa, należy mieć nadzieję!

– Nie mówi się: na Wilanowie, tylko w Wilanowie – przerwał mu Alik.

– W Wilanowie to król Sobieski mieszkał. A tu jesteśmy na Wilanowie.

– Ale tak jest nieprawidłowo.

– To sam se rapuj – obraził się Żuber i oddał mu mikrofon. Aleksego nie trzeba było dwa razy prosić:

– A dla odmiany szkołę mamy na Kabatach.

Dwadzieścia minut metrem – to nie koniec świata!

– W szkole jest znośnie,

lecz IQ niestety tam nie rośnie – znienacka wtrącił swoją skargę Pieczona.

– I pozostaje płaskie jak Mokotowskie Pole,

dlatego wolę chodzić po mieście, niż siedzieć ciągle w szkole

– podchwycił błyskawicznie Aleksy.

– I teraz refren! – Janek wyciszył basy i puścił jakieś elektro w stylu lat osiemdziesiątych. – Nieudacznicy z Mokotowa chcieliby mieszkać na Wilanowie… – zaśpiewał falsetem.

– Więźniowie Wilanowa chcą spacerować po Mokotowie… – dostosował się melodycznie Alik.

– Mamy to! – podsumował z satysfakcją Pieczona.

Julianna była zła na babcię Delfinę. Wstydziła się tego uczucia, bo czyniło z niej egoistkę, więc starała się je stłumić. Ale czas mijał, babka chlipała, zamknięta w sypialni pod wielkim czarno-białym zdjęciem dziadka Witka, na którym wyglądał jak przedwojenny amant filmowy, a Julianka czuła się coraz bardziej rozżalona.

„To miało inaczej wyglądać” – myślała, głaszcząc Pinę i odpierając ataki zazdrosnego Antka. Przyszła ze swoimi problemami do babci, zamiast do mamy zgnębionej własnym nieszczęściem, by otrzymać pełnię troski i uwagi. Potrzebowała przez jakiś czas po prostu pobyć dzieckiem w komfortowej, ciepłej atmosferze. Chciała, by ją pocieszano i głaskano po główce, zamierzała zajadać podsuwane pod nos przysmaki i lekceważyć dobre babcine rady, urocze, lecz kompletnie z innej epoki.

Tak sobie to z grubsza wyobrażała.

A tu ni stąd, ni zowąd babka ośmieliła się mieć swoje własne kłopoty. I to właśnie wydawało się Juliance najbardziej niestosowne. Babcia to babcia. Powinna krzątać się w ciepłym swetrze po domu, piec drożdżowe bułeczki i przytulać. A nie płakać z powodu urażonych ambicji zawodowych. Zresztą, bądźmy rozsądni, jakie ambicje zawodowe można jeszcze mieć po siedemdziesiątce? Tym bardziej że babcia za młodu naprawdę nie mogła narzekać na brak sukcesów.

Pina prychnęła, machnęła łapką, żeby odpędzić Antka, i przypadkiem zawadziła pazurem o dłoń Julianny. Oj, boli. Trzeba zdezynfekować.

Przypomniała sobie, że widziała buteleczkę octeniseptu pomiędzy lekarstwami na biurku babki. Zrzuciła kotkę z kolan, chyba trochę zbyt brutalnie, bo Pina spojrzała na nią z urazą. W babcinym bałaganie znalazła płyn dezynfekujący i spryskała rankę. Przyłożyła czystą chusteczkę higieniczną i czekała, aż przestanie krwawić.

Na parapecie, będącym pod względem panującego nieładu przedłużeniem biurka, leżało kilka grubych albumów ze zdjęciami. Julka sięgnęła po pierwszy z brzegu i zaczęła przeglądać strony, ale nie było tam nic ciekawego. Fotografie wsunięte w foliowe koszulki dokumentowały ostatni rok życia dziadka. Przeważały wnętrza podobnych do siebie sal koncertowych i orkiestry podczas prób. Dużo dziadka Witka we fraku, kłaniającego się i przyjmującego kwiaty. Trochę typowo turystycznych fotek zrobionych przy okazji: babcia, dziadek i dwie Japonki w kimonach. Dziadek przed operą w Sydney. Babcia w Rzymie pod pomnikiem Marka Aureliusza.

Krew przestała lecieć. Julianka sięgnęła po najgrubszy album leżący na spodzie. Wyglądał na bardzo stary. Nie miał plastikowych stron z kieszonkami, tylko kartki z czarnego kartonu, do których przyklejone były szarawe fotografie.

Przez strony albumu przewijało się mnóstwo ludzi, których Julianka nie rozpoznawała. Powtarzała się jedna osoba: młoda, bardzo szczupła dziewczyna uczesana w koński ogon. Przypominała nieco Audrey Hepburn, ale może to z powodu stroju – nosiła rozkloszowane spódnice, obcisłe czarne bluzki z dekoltem i balerinki. Dopiero po przerzuceniu paru kartek Julianna zrozumiała, na kogo patrzy. Na jednym ze zdjęć twarz dziewczyny pokazana była w zbliżeniu: podparta pod brodę smukłą dłonią spoglądała w obiektyw z tajemniczym uśmiechem, a jej oczy, obwiedzione grubymi, czarnymi kreskami wychodzącymi aż na skronie, zmrużone były w sposób, który Julianna dobrze znała.

Babcia Delfina. Nie ulegało wątpliwości, że to ona. Na fotografiach otaczało ją mnóstwo młodych mężczyzn i kobiet. Chociaż mężczyźni przeważali. Były tam zdjęcia z jakiegoś balu przebierańców i chyba z kilku różnych przedstawień teatralnych. Dopiero od połowy albumu babcia zaczęła pojawiać się stale w towarzystwie przystojniaka w czarnym golfie i prostokątnych okularkach. Przystojniak wyglądał na intelektualistę nawet wtedy, kiedy dźwigał ciężki plecak w Tatrach albo wiosłował w kajaku. Robił przy tym miny tak typowo dziadkowowitkowe, że Juliannę coś zaczęło ściskać w gardle.

Zamknęła album i siedziała chwilę wpatrzona w niebo za oknem, próbując jakoś poukładać kłębiące się w głowie myśli.

Delfina najpierw długo płakała. Potem zasnęła. Kiedy się obudziła, włączyła ulubioną płytę z pierwszym koncertem na fortepian i orkiestrę Witolda Szostaka w wykonaniu Berlińskich Filharmoników pod batutą Simona Rattle’a. Oczywiście Witek sam najlepiej dyrygował własnymi utworami, ale Rattle był zaraz za nim, na drugim miejscu. Zwykle bardzo krytyczny względem swoich dokonań zawodowych, Witek uważał to prestiżowe nagranie za ukoronowanie kompozytorskiej kariery.

Znowu się położyła i patrzyła na zdjęcie męża wiszące na ścianie.

„Coś ty zrobił najlepszego? – czyniła mu wyrzuty, jak tyle razy przedtem. – Jak mogłeś mnie tu zostawić samą? Już tyle lat minęło, a ja ciągle sobie nie radzę…”

Ktoś zapukał do drzwi. Delfina usiadła na łóżku, przytomniejąc nagle. Ach, prawda, przecież w domu jest dziecko! Zaczęła gorączkowo przygładzać włosy i upychać zużyte chusteczki po kieszeniach, ale zanim zdążyła się z tym uporać, Julianka weszła.

Czuła się okropnie ze świadomością, że wnuczka ogląda ją w stanie tak skrajnego rozchwiania nerwowego. Nic już jednak nie można było na to poradzić. Podeszła więc do okna i zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłonę. Dziecko nie musi widzieć, że płakała.

Julianna przycupnęła niepewnie na brzegu łóżka.

„A miałaś być, kobieto, opoką i wsparciem dla biednej dziewczyny! I co? Egoistka!” – pomyślała Delfina i usiadła tuż obok.

– Co, Juleczko, co? – powiedziała pieszczotliwie jak do niemowlęcia. – Widzisz, babcia się trochę rozkleiła.

– Nie mów tak o sobie! – zaprotestowała Julka.

– Dlaczego? Jak? – nie zrozumiała Delfina.

– Tak… w trzeciej osobie. „Babcia”. To brzmi jak jakaś funkcja.

– To chyba właśnie jest moja funkcja?

– Oj, nie rozumiesz… – Julianka bezradnie rozłożyła ręce.

– Staram się zrozumieć.

Wnuczka milczała przez dłuższą chwilę.

– Mogę mówić do ciebie po imieniu? – zapytała nagle.

– Dlaczego miałabyś mówić do mnie po imieniu?

– Widzisz, doszłam do wniosku, że wszystko jest kwestią nazewnictwa.

– Czego?

– Nazewnictwa. Jak mówimy o kimś „babcia” albo „mama”, „wujek” czy „pan dyrektor”, dostrzegamy w nim wyłącznie to, co ma związek z tą funkcją. Nie widzimy tego kogoś jako człowieka, tylko jako osobę odgrywającą wobec nas pewną rolę. No, zaplątałam się, ale rozumiesz trochę?

– Trochę.

– To mogę ci mówić po imieniu?

– Jeśli ci bardzo zależy.

– Czemu się śmiejesz?

– Bo wiesz, jak byłam w twoim wieku, strasznie się wstydziłam tego imienia. I nikomu nie pozwalałam tak się do mnie zwracać. Kiedy poszłam do nowej szkoły, wszystkim koleżankom kazałam do siebie mówić Danka, bo to było normalne imię. A moje wydawało mi się okropnie głupie. Dopiero polonistka w liceum opowiedziała mi o Delfinie Potockiej, wielkiej miłości Krasińskiego, i powoli udało jej się przekonać mnie, że to piękne imię.

– Pewnie, że piękne. Nie znam nikogo innego, kto by się tak nazywał.

– O to właśnie chodziło. Ja wtedy bardzo chciałam nazywać się tak jak wszyscy.

– I to cię śmieszy?

– Teraz tak. To w ogóle jest jedyna korzyść z bycia staruszką. Że coraz więcej dawnych zawstydzeń cię śmieszy.

– Nie wszystko cię tak śmieszy.

– Nie. – Delfina zacisnęła w garści pomiętą, mokrą od łez ligninową chusteczkę.

Siedziały blisko siebie, lecz nie widziały swoich twarzy, bo w pokoju panował półmrok. Z odtwarzacza płynęło solo fortepianowe. Pamiętała, że Witek pisał je tego lata na Mazurach, kiedy komary tak strasznie gryzły. W którym roku to było? W dziewięćdziesiątym dziewiątym czy dwutysięcznym? Przy tej muzyce cała przeszłość zlewała się w jedną czułą godzinę przed zmierzchem, kiedy po krótkim letnim deszczu wychodzi słońce, a z ogrodu pachnie nieskoszonym zielskiem. W takiej chwili pragnęłoby się coś powiedzieć, jakoś wyrazić wiszącą w powietrzu melancholię i tkliwość wobec kochanego człowieka pochylonego nad pracą tuż obok, przy stole na ganku. Ale nie chce się mu przeszkadzać, więc nie mówi się nic i zaraz potem życie mija, a wszystko zostaje na zawsze niedopowiedziane.

– To mogę mówić do ciebie: „Delfina”?

– A nie możesz: „babcia Delfina”?

– Ale ty jesteś moją babcią, nie delfina.

– Masz coś do delfinów?

– Nie, skąd, są piękne i mądre, tak jak ty. I dlatego będę mówić do ciebie: „Delfino. Fino. Finusiu. Finiu…”.

– Ejże, „Finiu” to już za wiele.

– Dobra, „Finiu” odpada. W porządku, Delfino?

– Czemu nie? W końcu ja od dziecka mówię do ciebie po imieniu, mimo że pełnisz funkcję mojej wnuczki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: