Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszyscy wiedzą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszyscy wiedzą - ebook

Czterdziestoczteroletni John Skaggs, doświadczony detektyw z wydziału zabójstw w Los Angeles, był głównym śledczym w sprawie śmierci piętnastoletniego Dovona. Zamordowany chłopak był synem Barbary Pritchett, której babka zbierała jeszcze bawełnę na plantacjach Luizjany. Białego gliniarza głosującego na republikanów i czarną kobietę mieszkającą w lokalu opłacanym z państwowego zasiłku połączyła śmierć, która okazała się częścią znacznie poważniejszego zjawiska.

Skaggs poświęcił się jednemu celowi: chciał sprawić, by życie czarnoskórych, tak jak życie wszystkich Amerykanów, było realnie chronione przez instytucje do tego powołane. Zabójstwo Dovona potraktował tak samo, jak traktuje się zabójstwa największych gwiazd. Dzięki niemu sprawa syna Barbary jako jedno z nielicznych „czarnych morderstw” została rozwiązana. Gdyby zajmował się nią ktoś inny, akta zostałyby zapewne odłożone na półkę.

Książka Jill Leovy jest owocem jej ponad dziesięciu lat reporterskiego śledztwa i bezpośredniej pracy z policjantami prowadzącymi dochodzenia. To w sprawie Dovona było jednym z nich.

„Wszyscy wiedzą” została nominowana do National Book Critics Circle Award w kategorii literatury faktu. Zwycięzca zostanie ogłoszony 17 marca.

Książka jest również jedną z finalistek Barnes and Noble Discover Great New Writers Award w kategorii literatury faktu. Zwycięzców poznamy 2 marca.

Bestseller „New York Timesa” . Książka Roku 2015 według „The New York Times”, „The Wall Street Journal”, „USA Today”, „The San Francisco Chronicle”, „Chicago Tribune”, „The Boston Globe”, „The Daily Beast”, „The Globe and Mail”, Amazon.com i „The Economist”.

„Jill Leovy wzięła do ręki gorący kartofel, podjęła najbardziej niewygodny temat w dyskusji o dyskryminacji rasowej w USA. Skoro ci „kolorowi” bezustannie sami się nawzajem zabijają, skoro popełniają ponad połowę przestępstw w tym kraju, to jak bronić idei równości? Nie da się tego zrobić bez wnikliwej psychologicznej, historycznej i reporterskiej analizy. Bez książki Leovy debatowanie o amerykańskim rasizmie jest zbyt łatwe.” Katarzyna Surmiak-Domańska

„ Leovy, utalentowana dziennikarka, z niezwykłą wprawą zamienia piętrzące się chmury informacji w rzęsisty dziennikarski deszcz.” Dwight Garner, „The New York Times”

„Niezwykle wnikliwa i zapierająca dech w piersiach książka. „Wszyscy wiedzą” doskonale pokazuje, jak Ameryka w ciągu ostatniej dekady „troszczy się” o życie czarnoskórych obywateli.” „USA Today”

„Z jednej strony agresywni funkcjonariusze kalifornijskiej policji, z drugiej katastrofalne w skutkach zaniedbania władz. Świadectwo Leovy zasługuje na ogromną uwagę. „The Boston Globe”

„Leovy pisze z klasą, przenikliwością i kontrolowanym – choć przeszywającym do szpiku kości – oburzeniem. „Wszyscy wiedzą” to najważniejsza książka dotycząca współczesnej agresji w wielkich amerykańskich miastach.” „The Washington Post”

„„Wszyscy wiedzą” to dogłębna analiza czynników, które wpływają na rozprzestrzeniającą się epidemię zabójstw wśród czarnoskórych. To książka, po którą powinien sięgnąć każdy.” Hari Kunzru, „The Guardian”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-505-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga.
Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu1

Krąg rozpaczy

Detektyw policji w Los Angeles John Skaggs trzymał pudełko z butami na uniesionej wysoko ręce, niczym kelner tacę.

Pudełko zawierało sportowe buty z cholewami, które niegdyś należały do czarnego nastolatka, niejakiego Dovona Harrisa. Piętnastoletni Dovon został zamordowany w czerwcu minionego roku, a jego buty leżały od tego czasu, niemal przez dwanaście miesięcy, w szafce z dowodami.

Czterdziestoczteroletni Skaggs był głównym śledczym w tej sprawie, która wkrótce miała wejść na wokandę.

Mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jasnowłosy, energiczny detektyw w drogim jasnym garniturze wyróżniał się spośród większości mieszkańców Watts, południowo-wschodniej dzielnicy Los Angeles.

Wyszedł z ostrego światła poranka, skręcił w wąskie przejście wiodące wzdłuż ściany zwieńczonej drutem kolczastym i stanął przed grubymi stalowymi „drzwiami getta” – wzmocnionym skrzydłem drzwiowym z siatką z perforowanego metalu. Tego rodzaju drzwi, podobnie jak tynkowane ściany i kraty w oknach, stanowiły jeden z najbardziej charakterystycznych elementów małej architektury Los Angeles. Detektyw zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.

W korytarzu za progiem stała korpulentna czarnoskóra kobieta. Skaggs podszedł bliżej i wręczył jej pudełko z butami.

Kobieta wpatrywała się w karton z niemą rozpaczą. Skaggs, przechodząc obok, zwrócił uwagę na jej ściągniętą bólem twarz.

– Cześć, Barbaro – powiedział. – Masz dziś kiepski dzień?

Tak właśnie działał Skaggs – nie bawił się w wymianę uprzejmości, lecz od razu przechodził do rzeczy.

Każdy jego ruch był wypełniony energią i celowością. Podczas rozmowy pobrzękiwał kluczami, machał rękami lub kołysał się na palcach. Owe ruchy nie były nerwowe, lecz rytmiczne i zrelaksowane, niczym gimnastyka rozgrzewającego się biegacza. Zmuszony do bezruchu, na przykład podczas rozprawy sądowej lub spotkania, Skaggs zastygał w pozie człowieka poddanego ciężkiej i bolesnej próbie, z pięścią przyciśniętą do ust, co ukazywało uwięzioną w nim energię wyraziściej niż jakikolwiek tik nerwowy.

Oddawszy pudełko Barbarze Pritchett – i nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytanie – przystanął na środku dywanu w salonie. Pritchett wciąż milczała, z pochyloną głową wpatrywała się w zawartość pudełka.

Miała czterdzieści dwa lata i nie cieszyła się najlepszym zdrowiem. Niedawno zdiagnozowano u niej cukrzycę, a lekarz namawiał ją, by częściej wychodziła na zewnątrz i więcej spacerowała. Jednak ponieważ jej syn został zastrzelony zaledwie kilka przecznic dalej, Pritchett bała się wychodzić z domu. Całymi dniami leżała w ciemności, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, a nawet do mówienia. Tego ranka jak zawsze nosiła dużą luźną koszulkę z podobizną Dovona. Zewsząd otaczały ją pamiątki po zmarłym synu: trofea sportowe, zdjęcia, kartki z wyrazami współczucia, dyplomy, przytulanki.

Pritchett bardzo ostrożnie położyła pudełko na poręczy fotela obitego sztuczną skórą i powoli podniosła jeden but. Był znoszony, czarny, oblepiony kurzem ulic Watts, za mały, by jego rozmiar uznać za męski, i za duży, by należał do dziecka. Kobieta oparła się o ścianę, przysunęła otwartą cholewę do ust i nosa, po czym wzięła głęboki wdech, wciągając w nozdrza zapach buta. Potem zamknęła oczy i zapłakała.

Skaggs stał nieruchomo z boku i obserwował, jak Pritchett ugina nogi w kolanach i osuwa się powoli po ścianie, z twarzą wciąż wciśniętą w but. Opadła ciężko na zielony dywan. Pomarańczowy kapeć zsunął jej się z nogi. Jej szloch mieszał się z radosną paplaniną prezenterki z kanału Fox 11 widocznej na ekranie telewizora w drugim rogu pokoju.

Skaggs pracował jako detektyw w wydziale zabójstw od dwudziestu lat. W tym czasie odwiedził tysiąc takich pokoi – każdy z nich krył w sobie wielki telewizor, drobiazgi nawiązujące do afrykań­skich korzeni mieszkańców i niezmierzony smutek.

Tworzyli razem dziwną parę: wysoki biały gliniarz i szlochająca czarna kobieta. Skaggs, podobnie jak większość policjantów z Los Angeles, sympatyzował z republikanami. W nadchodzących wyborach zamierzał głosować na Johna McCaina. Jego roczne zarobki wyrażały się w sześciocyfrowej kwocie, mieszkał na przedmieściach w domu z basenem. Można powiedzieć, że był archetypicznym białym o blond włosach, różowawej cerze i szkocko­-irlandzkich rysach. Watts już dwukrotnie buntowało się przeciwko obecności takich właśnie symboli – białych okupantów w policyjnych mundurach – więc ze względu na tego rodzaju historyczne skojarzenia obecność Skaggsa w tej okolicy wydawała się tym bardziej niezwykła.

Pritchett z kolei miała korzenie typowe dla większości mieszkańców Watts. Była wnuczką zbieraczki bawełny z Luizjany. Jej matka poszła śladem dziesiątek tysięcy czarnoskórych obywateli Luizjany, którzy w latach sześćdziesiątych wyemigrowali na zachód, a sama Pritchett urodziła się w Los Angeles kilka miesięcy po zamieszkach w Watts. Mieszkała w wynajętym lokalu, do którego dopłacało jej państwo, i była zwolenniczką demokratów – jesienią tego samego roku płakała ze wzruszenia, gdy w CNN mówiono o wyborczym zwycięstwie Baracka Obamy, i bardzo żałowała, że jej matka nie dożyła tej chwili.

Pomimo tak licznych różnic Pritchett i Skaggs mieli ze sobą wiele wspólnego – oboje należeli do wąskiego kręgu Amerykanów, których życie zostało na różne sposoby ukształtowane przez dziwaczne zjawisko: plagę morderstw wśród czarnych mężczyzn.

Zabójstwa dziesiątkowały czarnoskórą populację Stanów Zjednoczonych od ponad wieku. Jednak była to w najlepszym wypadku osobliwość, mało znaczący element głównego nurtu historii. Cierpienia tysięcy ludzi, którzy w tragicznych okolicznościach tracili swoich bliskich, były praktycznie niewidoczne. Dyskusje dotyczące tego zjawiska były powierzchowne, rzadko też szacowano jego koszty.

Działania amerykańskiego społeczeństwa zmierzające do walki z epidemią zabójstw ograniczonych głównie do środowiska czarno­skórych mężczyzn okazały się nieudolne, fragmentaryczne, niedofinansowane, wypaczone różnego rodzaju uprzedzeniami na tle politycznym, ideologicznym i rasowym. Gdy w końcu rzeczywiście zwrócono na ten problem uwagę, skupiano się głównie na spektakularnych wydarzeniach – masowych strzelaninach, zabójstwach celebrytów – niekoniecznie związanych z ludźmi, którzy ginęli najczęściej, czyli z czarnoskórymi mężczyznami.

To właśnie oni byli najbardziej poszkodowaną grupą. To wśród nich najczęściej dochodziło do aktów przemocy – stanowili zaledwie sześć procent populacji kraju, a zarazem niemal czterdzieści procent ofiar zabójstw. Ludzie dużo mówili o przestępczości w Ameryce, ale zwykle pomijali ten aspekt – nie zauważali, że większość zamordowanych to nie kobiety, dzieci czy starcy ani też osoby zabite w szkole lub w miejscu pracy. W istocie były to legiony czarnych mieszkańców Ameryki, w wielu przypadkach bezrobotnych i powiązanych ze światem przestępczym. Mordowano ich każdego dnia, w każdym mieście, a ich liczba rosła w tysiące, rok po roku.

Dovon Harris był typowym przykładem takiej ofiary. Jego śmierć wzbudziła niewielkie zainteresowanie mediów i należała do spraw, które rozwiązywano najrzadziej. W komisariacie Johna Skaggsa przez lata zgromadzono masę dokumentów dotyczących takich morderstw – na półkach zalegała trudna do oszacowania liczba niebieskich teczek z nazwiskami czarnych mężczyzn i chłopców. Większość z nich zginęła z rąk innych czarnych mężczyzn i chłopców, którzy nadal cieszyli się wolnością2.

Według starych niepisanych zasad policji w Los Angeles sprawa Dovona była morderstwem bez znaczenia. „NHI – No Human Involved” , mawiali o takich przypadkach policjanci. „Dobór naturalny”, żartowali niegdyś prokuratorzy z centrum miasta, ubierając w nowe słowa popularne od lat przekonanie, że zabójstwa czarnych nie mają większego znaczenia. „Życie czarnuchów jest teraz tanie”3, stwierdził pewien biały mieszkaniec Tennessee w okresie rekonstrukcji, gdy spytano go, dlaczego zabójstwa wśród czarnych budzą tak małe zainteresowanie.

Kilka lat później świadek zeznający przed Kongresem powiedział, że gdy w Luizjanie giną czarni mężczyźni, „ wspomina się o tym, czasem na piśmie, czasem tylko ustnie, ale nic się z tym nie robi. Nie prowadzi się żadnego śledztwa”4. W artykule wstępnym z gazety wydanej w Luizjanie pod koniec XIX wieku napisano: „Jeśli Murzyni dalej będą się zabijać, nie pozostanie nam nic innego, jak uznać, że opatrzność postanowiła wytępić ich w ten sposób”5. W 1915 roku urzędnik z Karoliny Południowej tak tłumaczył ułaskawienie czarnego mężczyzny, który zamordował swojego pobratymca: „To sprawa, w której jeden czarnuch zabija innego czarnucha – nic nowego”6. W latach trzydziestych ubiegłego wieku antropolożka Hortense Powdermaker przeanalizowała działania wymiaru sprawiedliwości w stanie Missisipi i doszła do wniosku, że „podejście białych i sądów do przemocy wśród Murzynów jest pobłażliwe”7. Zespół antropologów, złożony z przedstawicieli różnych ras, który w tym samym okresie prowadził badania w miejscowości Natchez w stanie Missisipi, stwierdził, że „biali nie uważają okaleczenia lub śmierci Murzyna za coś ważnego”. Pewien szeryf urzędujący w Alabamie w tych samych czasach ujął to znacznie krócej: „Jednego czarnucha mniej”8. Nowojorski dziennikarz zeznający w 1968 roku przed Komisją Kernera, badającą zamieszki rasowe na terenie całego kraju, powiedział: „ od dziesięcioleci instytucje ochrony prawa funkcjonowały wśród czarnoskórych Amerykanów w bardzo niewielkim stopniu albo nie działały w ogóle . Jeśli czarny zabije czarnego, działania prawa są ograniczone do minimum”9.

Carter Spikes, niegdyś członek murzyńskiego Gangu Biznesmenów z dzielnicy South Central w Los Angeles, wspominał, że w latach siedemdziesiątych policja „ nie przejmowała się tym, co czarni robili między sobą. Nikogo nie obchodziły sprawy, w których czarnuch zabił innego czarnucha”.

John Skaggs odciął się wyraźnie od tego dziedzictwa. Cała jego aktywność zawodowa była poświęcona jednemu celowi: chciał sprawić, by życie czarnoskórych Amerykanów nabrało wartości i by broniły go wszelkie instytucje państwowe do tego powołane. Zabójstwo Dovona Harrisa traktował jak zbrodnię przeciwko największym gwiazdom z Los Angeles. Zastosował wszystkie dostępne środki, zbadał sprawę pod każdym możliwym kątem, dzięki czemu rozwiązał ją szybko i jednoznacznie.

Tym samym przeciwstawił się niesprawiedliwości trwającej od wielu dekad. Czterdzieści lat po powstaniu ruchu praw obywatelskich bezkarność dotycząca morderstw wśród czarnoskórych mężczyzn pozostawała największym, choć mało widocznym, problemem rasowym Ameryki. Instytucje sądownictwa karnego, tak stanowcze w epoce surowych wyroków i „prewencyjnych” działań policji, pozostawały słabe i pobłażliwe, gdy chodziło o odpowiedzialność za życie czarnych ofiar. Nieliczni eksperci dochodzili do prawdy, z którą John Skaggs miał do czynienia każdego dnia swej pracy: że nieudolność państwa, niepotrafiącego złapać i ukarać choćby niewielkiej większości morderców z czarnych dzielnic takich jak Watts, sama w sobie stanowiła źródło rosnącej przemocy i że był to straszny problem – być może najstraszniejszy we współczesnym amerykańskim życiu. Nieskuteczne działania systemu wobec zabójców sprawiały, że życie czarnych wciąż uchodziło za tanie.

John Skaggs stał się antidotum na ten niedostrzegany problem.

Gdyby sprawą Dovona zajmował się inny detektyw, zapewne podzieliłaby los setek nierozwiązanych przypadków i przybrała postać niebieskiej teczki odłożonej na półkę. Jednak dzięki Skaggsowi zamieniła się w nieustającą kampanię na rzecz sprawiedliwości.

Matka Dovona dobrze o tym wiedziała. To stanowiło podstawę łączącej ich więzi.

Teraz Skaggs stał z jedną ręką w kieszeni, a drugą opartą na biodrze, spoglądał na Pritchett i robił to, czego nauczyły go lata pracy w wydziale zabójstw: czekał spokojnie, w milczeniu.

Pritchett, zupełnie nieskrępowana jego obecnością, zamknęła oczy, wcisnęła twarz w but zabitego syna i cicho szlochała.

To książka o bardzo prostym mechanizmie: tam, gdzie wymiar sprawiedliwości nie reaguje z całą stanowczością na przemoc i śmierć, morderstwa przybierają rozmiary zarazy.

Afroamerykanie stali się ofiarą takiego właśnie zaniedbania, które w stopniu większym niż jakikolwiek inny czynnik przyczyniło się do rozwoju plagi zabójstw wśród czarnoskórych mężczyzn. Czarna Ameryka nie odczuła dobroczynnych skutków tego, co Max Weber nazwał monopolem państwa na przemoc10 – wyłącznym prawem rządu do uzasadnionego stosowania siły. Ten monopol zapewnia obywatelom niezależność, daje im pewność, że rząd będzie ścigał każdego, kto naruszy ich osobiste poczucie bezpieczeństwa. Jednak niewolnictwo, prawa Jima Crowa oraz uwarunkowania dotyczące czarnoskórych mieszkańców Ameryki przez wiele pokoleń nie pozwalały na wprowadzenie tego monopolu wśród czarnych. Ponieważ przemoc wobec jednostek w sposób nieunikniony przybiera na sile wszędzie tam, gdzie brak interwencji państwa, w konsekwencji co roku giną tysiące Amerykanów.

Bezczynność wymiaru sprawiedliwości w sprawach dotyczących zabójstw wśród czarnoskórych mieszkańców USA od lat jest ukrywana pod całym wachlarzem bezwzględnych, stosunkowo tanich i łatwych działań „prewencyjnych”. Nasze podzielone i niedofinansowane siły policyjne zwykle zajmowały się kontrolowaniem, zapobieganiem i wyciszaniem niewygodnych zjawisk, a nie zdecydowaną reakcją na akty przemocy i ochroną ofiar. Zostawiało to ogromną przestrzeń dla działań ruchów samoobrony obywatelskiej, szczególnie na Południu, skąd pochodzi większość Afroamerykanów. Hortense Powdermaker należała do nielicznych antropologów z ery praw Jima Crowa, którzy zauważyli, że południowy system prawny z lat trzydziestych surowo karał czarnych za drobne przewinienia w rodzaju kradzieży lub włóczęgostwa, ale często bywał pobłażliwy wobec morderców innych czarnych. W stanie Missisipi odsetek skazanych morderców czarnych pod koniec XIX wieku był niewiele mniejszy od odsetka notowanego sto lat później w Los Angeles – trzydzieści procent w stosunku do trzydziestu sześciu procent w hrabstwie Los Angeles na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia11. „Łagodność sądów w sprawach czarnych przeciwko czarnym jest tylko jedną z przyczyn, dla których Murzyni znajdują się właściwie poza prawem”12, konkludowała Powdermaker. Kilka pokoleń później, daleko od pól bawełny, gdzie prowadziła swoje badania, czarni z biednych dzielnic Los Angeles wciąż doświadczali skutków owego wykluczenia.

Trudno w dzisiejszych czasach bronić tego rodzaju poglądów. Wielu ludzi narzeka, że wymiar sprawiedliwości jest zbyt surowy i niesprawiedliwy wobec mniejszości. Sporo się mówi o karze śmierci, o zbyt wysokich karach za przestępstwa związane z narkotykami, manipulowaniu zeznaniami świadków, niepokojąco dużej liczbie czarnoskórych przestępców osadzonych w więzieniach i tak dalej.

Twierdzenie, że czarni Amerykanie cierpią z powodu zbyt ograniczonego stosowania prawa, wydaje się więc stać w sprzeczności z powszechnym postrzeganiem tej kwestii. Jednak pozorna surowość amerykańskiego sądownictwa karnego i jego fundamentalna słabość to w istocie dwie strony tej samej monety – to pierwsze zjawisko ma rekompensować to drugie. Niczym szkolny dręczyciel nasz wymiar sprawiedliwości prześladuje ludzi za drobne wykroczenia, a w obliczu morderstwa okazuje się tchórzem. Wciąga w swoje tryby mnóstwo Afroamerykanów, ale nie potrafi uchronić ich przed okaleczeniem i śmiercią. Jest rygorystyczny i nieudolny zarazem.

Amerykanie od dawna uchodzą za agresywniejszych niż inne wysoko rozwinięte narody, do czego w dużej mierze przyczyniają się morderstwa wśród czarnych obywateli USA13. To nic nowego. Środki zaradcze wydają się mało skuteczne, bo do 1950 roku władze praktycznie nie dostrzegały tego problemu. Historycy14 ustalili jednak, że nieproporcjonalnie wysoka liczba zabójstw wśród Afroamerykanów utrzymuje się od końca XIX wieku. Na początku XX wieku liczba „kolorowych” morderstw przekraczała liczbę morderstw wśród białych we wszystkich miastach, które prowadziły takie statystyki. Ustalono, że w latach dwudziestych ubiegłego wieku liczba zamordowanych czarnych była siedmiokrotnie większa od liczby białych ofiar zabójstw15. W latach trzydziestych naukowcy z Południa również dostrzegli niepokojąco duży odsetek zbrodni wśród Afroamerykanów16, a w badaniach z ­Filadelfii z lat czterdziestych stwierdzono17, że liczba zamordowanych czarnych dwunastokrotnie przewyższa liczbę zamordowanych białych. Kiedy w 1950 roku rząd USA zaczął publikować tego rodzaju dane, okazało się, że podobna dysproporcja dotyczy całego kraju. Czarni ginęli w wyniku morderstw nawet dziesięć razy częściej niż biali18 również w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a w ostatnich trzydziestu latach ta wielokrotność sięgała od pięciu do siedmiu19.

Co ciekawe, we współczesnym Los Angeles młodzi czarnoskórzy mężczyźni padają ofiarą morderstw dwa–cztery razy częściej20 niż młodzi Latynosi, choć czarni i Latynosi mieszkają w tych samych dzielnicach. Wydaje się to tym bardziej zastanawiające, że w odróżnieniu od miast słynących z przestępczości, takich jak Detroit, Los Angeles ma stosunkowo niewielu czarnych mieszkańców, a ich liczba z roku na rok maleje. Do czasów Skaggsa w mieście zostały już tylko nieliczne typowo czarne dzielnice; większość czarnoskórych obywateli Los Angeles mieszkała w okolicach zdominowanych przez Latynosów. Mimo to czarni mężczyźni ginęli tam równie często, jak w miastach z dużymi, ściśle murzyńskimi dzielnicami, takich jak Nowy Orlean, Waszyngton i Chicago – częściej niż przedstawiciele innych ras i niemal wyłącznie z rąk innych czarnych. Trudno zrozumieć, jak w mieście tak etnicznie zróżnicowanym jak Los Angeles pociski zawsze znajdywały czarnoskóre cele: zupełnie jakby czarni mężczyźni nosili na plecach tarcze strzelnicze, jak ujął to pewien młody człowiek.

W 2007 roku, gdy zginął Dovon Harris, w hrabstwie Los Angeles, podobnie jak w całym kraju, notowano spadek przestępczości21. Jednak dysproporcja między liczbą zamordowanych czarnych i białych wcale się nie zmniejszała. Bez względu na to, jak wyglądały wskaźniki przestępczości, problem morderstw w Ameryce wciąż dotyczył przede wszystkim Afroamerykanów.

Pomimo tak licznych dowodów wyjątkowości problemu morderstw wśród czarnych do tej pory przeprowadzono stosunkowo niewiele badań i podjęto niewiele działań dotyczących tej kwestii. Ponura historia południowego rasizmu sprawia, że dla wielu Amerykanów jest to krępujący temat. Jednym ze szczególnie trwałych motywów rasistowskiej tradycji było określenie „czarne zwierzę”, opisujące gorszego, czarnego mężczyznę, który nie panuje nad swoimi instynktami i często ucieka się do przemocy. Na początku XXI wieku panowało powszechne przekonanie, że każdy, kto zwraca uwagę na wysoki poziom przestępczości wśród czarnych, naraża się na oskarżenia o rasizm. Ludzie wypowiadali się więc na ten temat bardzo ostrożnie.

Badacze piszą o unikaniu tego tematu właśnie ze strachu przed etykietką rasisty. Aktywiści starali się minimalizować problem. „Kiedy dyskusja przechodzi do kwestii poważnych przestępstw – zauważa znawca prawa James Forman junior – postępowcy zwykle zmieniają temat albo starają się go unikać”22. W prywatnych rozmowach niektórzy aktywiści na rzecz równego traktowania wszystkich obywateli przyznają, że czują się zakłopotani i zaskoczeni uporczywością tego problemu. „Jak kazirodztwo”, stwierdził Najee Ali, aktywista z Los Angeles, odnosząc się do aury wstydu i tajemnicy otaczających tę kwestię. Inni czarni obawiają się, że poruszając tę sprawę, podsycą tylko biały rasizm. Po co mówić o czymś, co z pewnością zostanie wykorzystane przeciwko nim?

Dane statystyczne były jednak niepodważalne, a większość Amerykanów instynktownie to rozumiała, nawet jeśli nikt nie poruszał tego problemu w towarzystwie. W przyzwoleniu społeczeństwa na strzelaniny i napady z użyciem noża, do których dochodziło wśród czarnych „z miasta”, kryło się założenie, że ci ludzie są zbędni – albo, co gorsza, że naród tylko skorzysta na ich śmierci.

John Skaggs nie rozumiał tej zbiorowej obojętności wobec epidemii morderstw. Czuł również, że ta bierność utrudnia mu pracę. Wsparcia mógł mu udzielić nie kto inny, jak czarnoskóry znawca prawa Randall Kennedy: „Nie ma sensu udawać, że sytuacja czarnych i białych w odniesieniu do stopnia przestępczości i wiktymizacji jest podobna. Nie jest – pisał. – Dobrze znane ponure statystyki i niezliczone ludzkie tragedie, które się za nimi kryją, nie są wytworem wyobraźni jakiegoś rasisty”23.

Stawienie czoła prawdzie o morderstwach popełnianych w Ameryce to pierwszy krok ku uznaniu, że ten stan rzeczy jest nie do przyjęcia i że Afroamerykanie zbyt długo nie byli należycie chronieni przez wymiar sprawiedliwości swojej ojczyzny.2

Zabójstwo

To było ciepłe piątkowe popołudnie w Los Angeles, mniej więcej miesiąc przed śmiercią Dovona Harrisa.

W tej części miasta wiatr od morza nieustannie porusza suchymi liśćmi palm. Dochodziła 18.15, pora, gdy właściciele domów włączają zraszacze na trawnikach, a powietrze wypełnia się charakterystycznym sykiem. Wiosenne słońce jeszcze nie zaszło, biały dysk wielkości dziesięciocentówki wisiał jakieś dwadzieścia stopni nad horyzontem, na tle rozpalonego nieba.

Dwaj młodzi czarnoskórzy mężczyźni szli wzdłuż Osiemnastej Ulicy, położonej kilka kilometrów od domu Dovona Harrisa, na zachodnich obrzeżach okręgu, nad którym pieczę sprawował komisariat przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy. Jeden z nich był wysoki i miał jasnobrązową skórę, drugi był niższy, drobny i ciemniejszy.

Ten niższy, Walter Lee Bridges, zbliżał się do dwudziestki. Był szczupły i wyprostowany. Miał wytatuowaną szyję, a na jego twarzy malował się smutny, nerwowy grymas, typowy dla młodych mężczyzn z South Central, którzy żyli w ciągłym zagrożeniu. Sądząc po jego drobnej budowie ciała i kocich ruchach, w razie potrzeby mógł być szybki jak błyskawica.

Jego towarzysz, który nosił czapkę z daszkiem i pchał przed sobą rower, wydawał się bardziej rozluźniony. Osiemnastoletni Bryant Tennelle był wysoki i szczupły, miał delikatną, karmelową karnację i „dobre włosy”, lśniące i pofalowane. Jego oczy opadały lekko w kącikach, co upodabniało go do łagodnego, poczciwego szczeniaka. Młodzi mężczyźni byli sąsiadami, spędzali razem czas, majstrując przy rowerach.

Przechadzali się południową stroną Osiemdziesiątej. Bryant trzymał w ręce jeszcze nieotwartą puszkę piwa korzennego A&W, którą przed chwilą kupił. Wzdłuż ulicy stały domy w stylu hiszpań­skim z lat trzydziestych, wzbogacone w plastikowe okna. Od chodnika oddzielały je starannie przystrzyżone trawniki szerokości metra, co najwyżej dwóch. Western Avenue przejeżdżały z rykiem autobusy. W górze krakały wrony, ich głosy mieszały się ze świstem samolotów podchodzących do lądowania na międzynarodowym lotnisku Los Angeles. Na obu krańcach ulicy kręciły się grupy nastolatków. W pobliżu skrzyżowania pysznił się wielki krzew magnolii, a po drugiej stronie drogi królował gęsty, przerośnięty jesion aksamitny.

Jesion stał przed małym domkiem na rogu. Za domem, na podwórku po drugiej stronie ogrodzenia, inny czarnoskóry męż­czyzna czyścił maszynę do cięcia płytek. Właśnie skończył układać glazurę w łazience swojej matki.

Walter i Bryant szli w leniwym tempie wzdłuż Osiemdziesiątej, gawędząc i sycąc się resztkami słońca, które rzucało na chodnik długie cienie. Po drugiej stronie ulicy gęstniał już mrok. Z budynku na rogu przecznicy, którą właśnie minęli, wyszło trzech znajomych i przywitało się z nimi głośno. Walter przystanął i odwrócił się do nich, by coś odkrzyknąć. Bryant szedł dalej w stronę jesionu. Za rogiem, przy Saint Andrew, zatrzymał się czarny chevrolet suburban. Z samochodu wyskoczył młody mężczyzna. Podbiegł kilka kroków, zatrzymał się w cieniu drzewa i wyciągnął przed siebie wyprostowaną rękę, w której trzymał pistolet. Paf. Paf-paf.

Walter zareagował natychmiast. Już w biegu zobaczył rozbłyski wystrzałów i bandytę – biała koszulka, ciemna karnacja, rękawiczki. Mężczyzna z przyrządem do cięcia płytek nadal był za ogrodzeniem. Nie widział strzelca. Słyszał jednak huk wystrzałów i instynktownie przypadł do ziemi. Miał czterdzieści lat, wychował się w South Central i cechowały go te same wyćwiczone odruchy co Waltera. Leżał nieruchomo, czekając, aż strzelanina ustanie.

Bryant nie był równie szybki. A może zawiniło słońce, które świeciło mu prosto w oczy. Widział jedynie ciemną sylwetkę strzelca. Cofnął się o krok, zatoczył i upadł na trawnik. Cisza. Mężczyzna z maszyną do płytek podniósł się z ziemi, podkradł do ogrodzenia i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Strzelec stał kilka kroków dalej, obok jesionu, w dłoni wciąż trzymał broń.

Kiedy się odwrócił i poderwał do ucieczki, płytkarz podjął odważną decyzję. Pobiegł za bandytą, a gdy ten wskoczył do chevroleta, próbował odczytać numery rejestracyjne odjeżdżającego samochodu. Potem zobaczył Bryanta leżącego na trawie.

Ze wszystkich stron zbiegali się czarni chłopcy. Jeden z nich opadł na kolana obok rannego. Joshua Henry był bliskim przyjacielem Bryanta. Ujął go za rękę i uścisnął. Odetchnął z ulgą, gdy ten oddał uścisk.

– Jestem zmęczony, bardzo zmęczony – powiedział Bryant. Chciał spać.

Josh dojrzał tylko odrobinę krwi na jego skroni. Pomyślał, że to niegroźne draśnięcie. Potem Bryant odwrócił głowę. Pocisk oderwał mu jedną czwartą czaszki.

Josh z przerażeniem patrzył na ranę. Dopiero po chwili dostrzegł leżącą obok czapkę Bryanta, pełną krwi i tkanki. Słyszał własny głos, który radosnym tonem zapewniał rannego, że wszystko będzie dobrze.

Płytkarz, który stał tuż obok, rozmawiał właśnie z dyspozytorem numeru 911, starając się precyzyjnie odpowiadać na jego pytania.

– Osiemdziesiąta i Saint Andrews! – Przyjrzał się uważniej rannemu, wziął głęboki oddech i mruknął chrapliwie: – O mój Boże…

Schował telefon, odwrócił Bryanta i rozpoczął resuscytację. Zgromadzone dokoła nastolatki krzyczały jeden przez drugiego. Ktoś podał mu ręcznik. Mężczyzna próbował zatamować nim krew płynącą z roztrzaskanej głowy chłopca, choć sam nie wiedział, co powinien zrobić w tej sytuacji. Bryant zwymiotował. Miał usta pełne krwi. Mężczyzna mimowolnie wpatrywał się w tkankę mózgową – pasma szarości i żółci. Żółci? Jakaś część jego umysłu nie mogła się temu nadziwić: skąd tu żółty kolor? Inna część starała się zapanować nad emocjami.

W końcu jedna myśl wyparła wszystkie pozostałe: „Proszę, nie pozwól temu dzieciakowi umrzeć”.

– Strzelanina z karetką.

Greg De La Rosa, policjant z komisariatu przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, patrolował radiowozem Pięćdziesiątą Czwartą Ulicę, gdy z jego radia dobiegł taki właśnie komunikat.

„Strzelanina z karetką” było określeniem, którego policjanci w Los Angeles używali podczas komunikacji radiowej w odniesieniu do morderstw lub przypadków usiłowania morderstwa. Na terenie obejmującym większość południowego Los Angeles, kontrolowanym przez trzy komisariaty – komisariat przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, komisariat Southwest oraz komisariat South­east – w ciągu ostatniego roku taki komunikat rozbrzmiewał co najmniej raz dziennie, a zwykle częściej24.

Do strzelaniny doszło prawie trzydzieści przecznic dalej, na południe od miejsca, w którym właśnie się znajdował. De La Rosa włączył migające światła na dachu radiowozu, ruszył wzdłuż Western Avenue i dotarł na miejsce przestępstwa jako pierwszy. Było ciepło i jeszcze dość jasno.

Rozejrzał się uważnie dokoła. Chromowany BMX na chodniku. Czapka z daszkiem. Ofiara na trawie. Czarnoskóry mężczyzna. Starszy nastolatek. Jasnobrązowa karnacja. De La Rosa działał jak automat, wypełniał w głowie policyjny raport. Wzywano go już do mnóstwa podobnych strzelanin. Widział tylu postrzelonych „czarnych mężczyzn”, że z trudem ich rozróżniał. Ponownie spojrzał na rower, czapkę i ofiarę, ułożone w jednej linii na chodniku i trawniku. Pewnie chłopak rzucił rower i biegł w stronę najbliższego domu, by schować się za werandę. Jeszcze kilka kroków i by mu się udało.

De La Rosa wychował się w angielskojęzycznej rodzinie o meksykańskich korzeniach w Panorama City, dzielnicy Los Angeles położonej w San Fernando Valley. Był nieodrodnym dzieckiem tego miasta – jego dziadka wyeksmitowano z Chavez Ravine, gdy rozpoczęła się tam budowa stadionu Dodger. Przez jakiś czas służył również w wojsku. Zupełnie jednak nie przygotowano go na to, co czekało go podczas pracy w komisariacie przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy. Obszar podlegający komisariatowi mieścił się między Watts a Inglewood, obejmował samo centrum tego, co wielu mieszkańców wciąż nazywało South Central, choć w 2003 roku zmieniono nazwę dzielnicy na South Los Angeles, co miało ją pozbawić rzekomego piętna niesławnej przeszłości. Zwykli ludzie rzadko jednak używali tego określenia, podobnie jak innych nowych, uładzonych nazw różnych miejsc w Los Angeles, na przykład „Century Cove”. Mówiono po prostu „eastside” i „westside” , odnosząc się do umownej linii podziału między mieszkańcami różnych ras, ciągnącej się wzdłuż Main Street, a całą dzielnicę nadal nazywano South Central. Skrzyżowanie Florence i Normandie, gdzie w 1992 roku wybuchły zamieszki, znajdowało się w obszarze kontrolowanym przez komisariat przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, niedaleko miejsca, w którym właśnie stał De La Rosa.

Z czasem De La Rosa przywykł do osobliwości tutejszego życia, choć niekiedy wciąż wprawiały go one w zakłopotanie. Wydawało się, że wszyscy są tu ze sobą spokrewnieni. Plotki rozchodziły się lotem błyskawicy. Czasami nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć kajdanek, a już z okolicznych domów wysypywali się krewni zatrzymanego, wrzeszcząc na policję. Latynoska dzielnica De La Rosy również była biedna, ale wolna od problemu plagi zabójstw i chorobliwej niechęci do policji. Zauważył, że unika rozmów na temat pracy z ludźmi spoza swojej branży. Nie chciało mu się tłumaczyć innym, jak wygląda codzienność w dzielnicy jego komisariatu, bo i tak by tego nie zrozumieli.

Zadania, które wykonywał tego wieczora, były mu tak dobrze znane, że niemal weszły mu w nawyk: zabezpieczyć miejsce zbrodni, zebrać świadków, czekać na detektywów, rozdać kwestionariusze. I przygotować się na tłum gapiów zadających pytania.

De La Rosa pamiętał tylko te „strzelaniny z karetką”, którym towarzyszyły jakieś wyjątkowe okoliczności. Jak wtedy, gdy wezwano go na skrzyżowanie Florence i Broadway, dokładnie przed bar Louisiana Fried Chicken. Ofiara, starszy czarnoskóry mężczyzna, miała mały otwór w skórze, ranę, za którą często kryje się obfite krwawienie wewnętrzne.

– Odpierdol się ode mnie! – warczał ranny.

Mimo to De La Rosa próbował mu pomóc. W końcu musiało go obezwładnić aż czterech policjantów, zespół zmagający się z ciężko ranną, być może umierającą ofiarą strzelaniny. Pomimo ogromnego zamieszania De La Rosa dostrzegał absurdalność całej tej sytuacji.

Czarny humor bywał pomocny. Niemniej De La Rosa czuł się dotknięty podejściem miejscowych do policji. Strzelali do siebie nawzajem, ale nadal uważali, że policja to tylko kłopoty. „Hau, hau”, wołali do nich szyderczym tonem. Pewnego razu De La Rosa musiał pilnować ciała czarnego mężczyzny do czasu przyjazdu ambulansu. Otoczył go gniewny tłum, zarzucano mu brak szacunku dla ciała zamordowanego. Niektórzy próbowali je zabrać. Policja oficjalnie określała takie sytuacje słowem „lincz”. Niektórzy woleli go unikać. Kojarzyli ten termin z szubienicą, a nie z tłumem, który niegdyś wydzierał policji ludzi, by ich zabić lub ratować. De La Rosa starał się powstrzymać napór gapiów.

– Masz go gdzieś, bo jest czarny! – krzyknął ktoś.

Funkcjonariusz był zszokowany. Dlaczego uważali, że kolor skóry ma z tym coś wspólnego? Czasami podczas służby w dzielnicy komisariatu przy Siedemdziesiątej Siódmej De La Rosa miał wrażenie, że nie jest już w Ameryce. Zupełnie jakby przeniósł się do jakiegoś innego świata.

Ten majowy wieczór był drobnym wycinkiem codzienności pełnej aktów przemocy, do których dochodziło w czarnych dzielnicach hrabstwa Los Angeles. Na całym obszarze dwudziestu pięciu kilometrów kwadratowych ciągnących się od Slauson Avenue do północnego krańca Long Beach czarnoskórzy mężczyźni ginęli od kul lub noży co kilka dni.

Miesiąc przed śmiercią Bryanta Tennellego, który zginął 11 maja 2007 roku, zastrzelono dwudziestojednoletniego Fabiana Coopera, gdy wychodził z przyjęcia w Athens. Towarzyszył mu jego sąsiad i bliski przyjaciel, dziewiętnastoletni Salvador Arredondo, który również został zabity.

Tydzień później, 15 kwietnia, dwudziestodwuletni Mark Webster wyszedł z klubu dla motocyklistów przy skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy z Drugą Aleją i został śmiertelnie postrzelony przez kogoś, kto otworzył ogień z dużej odległości. Wydaje się mało prawdopodobne, by napastnik wiedział, do kogo strzela.

Tego samego wieczora kilku czarnych mężczyzn napadło na Marquise’a Alexandra, również dwudziestodwuletniego, który zatrzymał się na stacji benzynowej Shell przy skrzyżowaniu alei Crenshaw i Slauson. Alexander zginął na miejscu od ran postrzałowych. Cztery dni później, 19 kwietnia, o wpół do jedenastej wieczorem czterdziestojednoletni Maurice Hill jak zwykle kręcił się w pobliżu sklepu z alkoholem przy skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy i Vermont Avenue, gdy zastrzelił go nieznany napastnik. Hill, który przez całe życie mieszkał w tej dzielnicy, spędzał większość czasu, przesiadując na pasie zieleni przy Vermont Avenue i pijąc piwo. Tego samego wieczora w Saint Francis Hospital w Lynwood zmarł dwudziestotrzyletni Isaac Tobias, który kilka dni wcześniej został postrzelony podczas kłótni z dwoma innymi czarnoskórymi mężczyznami przy skrzyżowaniu Sto Dwudziestej Ulicy i Willowbrook Avenue.

Trzy dni później dwudziestoletni Eric Mandeville z Long ­Beach zginął podczas spaceru, najprawdopodobniej zastrzelony przez członków gangu tylko dlatego, że był młody, czarnoskóry i podobny do jednego z ich rywali. Mandeville był pracownikiem McDonald’s, schludnym, sympatycznym chłopcem z rodziny zastępczej, który wyszedł na prostą pomimo trudnego dzieciństwa. Zaledwie kilka godzin po jego śmierci w tej samej okolicy zginął czterdziestosiedmioletni Alfred Henderson. Następnego dnia, 23 kwietnia, zmarł osiemnastoletni Kenneth Frison, który przez trzy tygodnie walczył o życie w California Hospital. Został postrzelony w głowę 1 kwietnia na rogu Dziewięćdziesiątej Czwartej Ulicy i Gramercy. Cztery dni po śmierci Frisona szesnastoletni Wilbert Jackson został zasypany gradem kul z przejeżdżającego obok samochodu, gdy stał przed sklepem rybnym przy Figueroa Avenue, na południe od Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy. Rankiem następnego dnia, 28 kwietnia, trzydziestoczteroletni Robert Hunter uczestniczył w pogrzebie Isaaca Tobiasa, jednej z młodych ofiar morderstw wspomnianej powyżej. W kościele baptystów przy Adams Boulevard, gdzie odbywały się uroczystości, doszło do kłótni. Hunter został zastrzelony, a dwaj inni żałobnicy odnieśli rany. Nieco później tego samego dnia w Inglewood zginął od kul dwudziestoośmioletni Ralph Hope.

Nazajutrz, 29 kwietnia, w mieszkaniu przy skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Czwartej i Brynhurst znaleziono ciało dwudziestotrzyletniego Aubreya Gibsona, właściciela lokalu. Trzy dni później kilku czarnoskórych mężczyzn wdarło się do mieszkania na rogu Trzeciej Alei i Czterdziestej Drugiej Ulicy i postrzeliło w pierś pięćdziesięcioczteroletniego Melvina Jamesa. Tego samego dnia zginęło dwóch innych czarnoskórych mężczyzn: w czasie strzelaniny w Willowbrook zabito czterdziestoczteroletniego Donalda Stevensa, a podczas bójki na rogu Western Avenue i Setnej Ulicy sąsiad dwudziestopięcioletniego Larry’ego Scotta pchnął go nożem w pierś.

Trzy dni później, 5 maja, czterdziestopięcioletni Mario Jackson i trzydziestosześcioletni Tierney Yates zostali zastrzeleni w klubie motocyklowym na rogu Sto Dziewiątej Ulicy i Broadwayu, w następstwie bójki, która wybuchła podczas telewizyjnej transmisji walki bokserskiej. Jakiś czas wcześniej Jackson wyprowadził się ze swej rodzinnej dzielnicy i radził sobie całkiem nieźle w przemyśle rozrywkowym, co nie podobało się jednak kilku spośród jego starych przyjaciół z Watts. Policjanci szybko zatrzymali około dwudziestu osób, które przebywały w klubie w czasie bójki: wszyscy zgodnie twierdzili, że niczego nie widzieli. Nazajutrz w ­Hawthorne zastrzelono następnego czarnego mężczyznę, czterdziestojednoletniego Marca Smitha.

Trzy dni później, 9 maja, we Florence zginął od kul trzydziestoczteroletni Carl Dixon. Podczas tej samej strzelaniny trzy inne osoby zostały ciężko ranne. To jedyny spośród opisanych tu ataków, o który podejrzewano Latynosów, a nie Murzynów. Trzydziestosiedmioletni Bernard McGee siedział obok Dixona, gdy rozległy się strzały. Opisywał później, jak obserwował śmierć swego przyjaciela i jak jego koszula załopotała gwałtownie pod uderzeniem kul, jakby targał nią silny wiatr.

Dwa dni później na Osiemdziesiątej Ulicy zaatakowano ­Bryanta Tennellego.

Kiedy De La Rosa przyjrzał się uważniej ofierze, zrozumiał, że młody mężczyzna umiera. Oddychał w charakterystyczny sposób. De La Rosa nie miał wykształcenia medycznego, ale widział to już wiele razy, intuicyjnie rozpoznawał różne etapy umierania. Znał tę głęboką nieświadomość, w którą zapadali umierający ludzie, ten bezruch, coraz wolniejszy oddech. Przyjechała karetka.

De La Rosa pracował na miejscu zbrodni przez całą noc, pod ciemnymi sylwetkami palm na tle czerwonego nieba, pośród świateł domów ciągnących się wzdłuż ulicy. W pewnej chwili dotarła do niego plotka – podobno zastrzelony chłopiec był synem detektywa z policji z Los Angeles. De La Rosa zastanawiał się przez moment, czy był też członkiem gangu.

Plotka okazała się prawdziwa: Bryant Tennelle to syn detektywa z wydziału zabójstw. Wallace Tennelle, dla znajomych Wally, był dwanaście lat starszy od Johna Skaggsa.

Skaggs i Tennelle się nie znali. Tennelle pracował w centrum w wydziale zabójstw i napadów. Pracownicy policji w Los Angeles są rozproszeni na obszarze tysiąca dwustu kilometrów kwadratowych, specjalizują się w różnych dziedzinach. Ich życie towarzyskie jest tak ograniczone, że czasem ludzie pracujący w tej samej sali, ale w różnych boksach, nie znają nawet swoich imion, a Skaggs i Tennelle nigdy nie pracowali w tym samym biurze. Niemniej jednak łączyło ich wspólne mroczne dziedzictwo i pragnienie naprawy istniejącego stanu rzeczy. Na długo przed tym, jak się spotkali, wielopokoleniowa fala zła postawiła ich na tej samej drodze i niosła aż do momentu, gdy syn jednego z nich został zastrzelony na rogu Osiemdziesiątej i Saint Andrews, a drugiemu kazano znaleźć jego zabójcę.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected],
[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: