Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie dobre rzeczy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie dobre rzeczy - ebook

Dwudziestojednoletnia Beth jest w więzieniu. Zrobiła coś tak złego, że nie zasługuje na to, by jeszcze kiedykolwiek poczuć się dobrze.

Jednak jej terapeutka, Erika, nie zamierza spisywać Beth na straty. Prosi dziewczynę o sporządzenie listy wszystkich dobrych rzeczy w jej życiu. Skazana zaczyna odtwarzać swoją historię, począwszy od wspólnego milczenia z Przybranym Tatą Nr 1, przez flirtowanie w kinie w środy z Orange, aż po moment, kiedy pierwszy raz poczuła zapach główki swojego dziecka. Ale pod koniec historii Beth musi skonfrontować się z tą złą rzeczą, którą zrobiła…

Jaka prawda kryje się za zbrodnią, której się dopuściła? I czy każdy, nawet najbardziej zły człowiek, zasługuje na szansę, by się zmienić?

– Mam wypisać dobre rzeczy, które mnie w życiu spotkały?

– Tak.

– A co, jak… nie uda mi się nic wymyślić?

Jeżeli nigdy nie widzieliście smutnego uśmiechu, to powinniście zobaczyć uśmiech Eriki w tamtym momencie.

– Uda ci się.

(fragment)

Clare Fisher urodziła się w Londynie w 1987 roku. Ukończyła studia magisterskie z Creative and Life Writing w Goldsmiths College na Uniwersytecie Londyńskim i obecnie pracuje w księgarni w Leeds. Jest wnikliwą obserwatorką, a inspirację do powieści czerpie z długoletniego zainteresowania tematem wykluczenia społecznego i sposobu, w jaki dotyka ono wrażliwe kobiety. Wszystkie dobre rzeczy to jej pierwsza powieść.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-696-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wdychanie zapachu dziecięcej główki wprost do samego serca

Ze wszystkich dobrych rzeczy, jakie kiedykolwiek w sobie miałam, pierwszą i najlepszą jesteś ty. Każda najmniejsza cząstka ciebie, od jedwabistych płatków uszu aż do nadziei kryjącej się w podwiniętych paluszkach u twoich stóp. Zapamiętaj to sobie. Pamiętaj o tym, kiedy te palanty mówią, że jesteś zła czy jaka tam jeszcze. Pamiętaj, kiedy masz pewność, że wszystkie dobre rzeczy są zamknięte za uśmiechami innych ludzi. A najbardziej pamiętaj o tym wówczas, gdy czujesz się, jakbyś była niczym.

Spisywanie listy dobrych rzeczy może się wydawać z lekka debilne – tak przynajmniej stwierdziłam, kiedy Erika to zaproponowała. Nie znałam jej, póki mnie tu nie wsadzili, ale teraz musimy jakoś znosić się nawzajem przez całą godzinę, tydzień w tydzień. Ma takie kujońskie okulary, przez które jej oczy wydają się większe niż u jakiejkolwiek normalnej osoby, a kiedy powiedziałam „debilne”, te oczy zrobiły się jeszcze większe; zupełnie jakby wiedziała wszystko o mnie, o wszechświecie i na dodatek o tym, co znajduje się poza jego granicami, i poczułam się taka mała, że aż zerwałam się z krzesła, złapałam za oparcie i oznajmiłam:

– Nie jestem żadną debilką.

Czekałam, aż Erika zacznie krzyczeć. Albo wciśnie któryś z guzików pod biurkiem i zaraz przylecą gady. Ale ona tylko westchnęła, jakbym była jakimś programem w telewizji, który wolałaby zmienić na inny. Puściłam oparcie i usiadłam z powrotem.

– No dobrze – powiedziała, kładąc ręce na stole pomiędzy nami. Były szorstkie i spierzchnięte, jakby nie pamiętała o wkładaniu rękawic do zmywania. – Spróbuj wyjaśnić, dlaczego użyłaś tego słowa, „debilka”.

– Skąd mam wiedzieć? Otwieram usta, wychodzą z nich słowa. Tyle.

– Można spojrzeć na to w ten sposób – odparła Erika. – Ale można też inaczej. Ja na przykład, podobnie jak ty, wiem, co to znaczy być mamą. Mam trójkę dzieci. – Jej twarz zmieniła się tak, że nawet ślepy zauważyłby, jak bardzo je kocha.

Czy ślepy dostrzegłby, jak bardzo ja kocham ciebie? Czy zobaczyłby to ktokolwiek inny?

– Jedno ma bzika na punkcie piłki nożnej – ciągnęła dalej – drugie Harry’ego Pottera, a trzecie pająków i statków kosmicznych. Jedno nie znosi hałasów, drugie jedzenia czegokolwiek okrągłego. Tak się składa, że jedno z nich ma autyzm. Ale każde z tej trójki jest równie prawdziwe. – Urwała i poruszyła brwiami (które, tak swoją drogą, nie były wyregulowane, choćby pęsetą w domu). – Rozumiesz?

Dorosła osoba odpowiedziałaby: „Przepraszam”. I może jeszcze: „Dzięki, że rozmawiasz ze mną tak, jakbym była po prostu jeszcze jedną mamą. Jakbyśmy były zwyczajnie dwójką ludzi”. Ale chociaż mam dwadzieścia jeden lat i robiłam w życiu bezdyskusyjnie, w stu procentach dorosłe rzeczy, na przykład zmywałam własne naczynia we własnym mieszkaniu, z gumowymi rękawicami na rękach itd.; chociaż miałam pracę, chłopaka i dziecko, to jednak w środku nie zawsze jestem dorosła. Zgarbiłam się na krześle i mruknęłam:

– Oj tam.

– Na każdego człowieka można spojrzeć z różnych stron, a takie określenia jak „debil” są niebezpieczne, bo wmawiają nam, że istnieje tylko jeden punkt widzenia.

Otworzyłam usta, ale nie wypadło z nich żadne słowo, nawet takie niebędące do końca słowem, w rodzaju: „O”.

– Założę się – dodała, przeczesując palcami przetykane siwizną, ostrzyżone na chłopaka włosy – że wiesz co nieco o tego typu słowach, prawda?

Nagle Erika, jej okulary i bladożółte ściany zniknęły. Byłam znów na sali sądowej i nie wiedziałam, w którą stronę patrzeć, bo niezależnie od tego, czy spoglądałam na sędziego i na jego perukę, na protokolantkę i jej komputer, na prawników i ich segregatory, czy nawet na ściany wykładane imitacją drewna, widziałam tylko złe rzeczy, które zrobiłam. Te rzeczy, przez które inne więźniarki na mnie nie patrzyły, a jeżeli już, to z nienawiścią.

– Bethany?

Głos Eriki wepchnął wspomnienie z powrotem do tej części mojego mózgu, która trochę przypomina fragment dywanu pod kanapą – schowany, brudny i ciemny i chociaż człowiek ma zamiar zrobić z nim porządek, to nigdy tego nie robi, bo to miejsce oglądają wyłącznie jego kostki u nóg.

Erika tymczasem gapiła się prosto na mnie, ale pierwszy raz w życiu mi to nie przeszkadzało; nie ma jak dowiedzieć się, co ktoś myśli albo nie myśli na mój temat, i to jest w porządku, a w sumie może nawet dobre.

Otworzyłam usta i wyszły z nich słowa, o których nie miałam pojęcia, że tam są:

– Jedna moja przybrana mama, czwarta czy tam piąta z kolei, miała fioła na punkcie kotów.

– Tak?

– Normalnie je uwielbiała. Kiedy mówiłam, że źle się czuję, to kazała mi przestać marudzić. Ale jeżeli kot kichnął, to pakowała go do takiej ciemnej, plastikowej skrzynki i leciała z nim do weterynarza. Zanim wsadziła tam zwierzaka, z reguły nic mu nie było, może miał trochę kataru czy tam był nie w sosie, ale ogólnie nic takiego mu nie dolegało. A jak tylko się orientował, że jest uwięziony, totalnie mu odbijało. Zaczynał drapać jak nienormalny, miauczeć wniebogłosy i robić pod siebie. W końcu stawał się cały bezwładny i otępiały. No więc człowiek tak się właśnie od tego czuje, od takich słów.

Erika uśmiechnęła się, jakbym zrobiła coś niesamowitego. Czekałam, aż mi powie, co to było, ale ona tylko wręczyła mi zeszyt.

– To co, spróbujesz z tą listą?

– Ostatni raz widziałam taki zeszyt, jak byłam w szkole. Aha, od razu uprzedzam: będę mieć fatalne stopnie.

– Nie będę ci stawiać stopni – roześmiała się. – Nawet nie spojrzę na to, co napisałaś, chyba że będziesz chciała.

Zrobiłam jak najbardziej zblazowaną minę, chociaż za nic nie wypuściłabym tego zeszytu z rąk; głaskałam nimi szorstkie strony z ekologicznego papieru, bo strasznie dawno nikt nie dał nic ani im, ani mnie, i przyjemnie było poczuć, że ten czas się skończył.

– No to o co chodzi?

– O ciebie.

– Mam wypisać dobre rzeczy, które mnie w życiu spotkały?

– Zgadza się.

– A co, jak… nie uda mi się nic wymyślić?

Jeśli nigdy nie widzieliście smutnego uśmiechu, to powinniście zobaczyć uśmiech Eriki w tamtym momencie.

– Uda ci się.

– No dobra, co mi tam. Przynajmniej będę miała coś do roboty.

Włożyłam prezent za pasek i wyszłam na korytarz. Zeszyt nie chciał się trzymać na miejscu i żeby powstrzymać go przed wpadnięciem do lewej nogawki, musiałam iść jakoś tak dziwnie, ale nie przeszkadzało mi to, bo za każdym razem kiedy zginałam nogę, przypominałaś mi się ty.

Tego wieczora znowu siedziałam sama przy kolacji, ale nie miałam nic przeciwko temu. Pierwszy raz od trzech tygodni, od kiedy się tu znalazłam, nie trzęsły mi się ręce. Udało mi się nawet przełknąć kilka łyżek tego brązowego czegoś, co podobno miało być kurczakiem curry. Inne dziewczyny rozmawiały, jadły i śmiały się, hałasując tak samo jak zawsze, a jednak w sercu nie robiły mi się od tego dziury. Kiedy zamknięto mnie z powrotem w celi, nie przeszkadzała mi cisza ani puste miejsce tam, gdzie w drzwiach powinna być klamka. Myślałam o twoich rzęsach; jakie były gęste i czarne od razu po urodzeniu („Chłopcy będą się do niej zlatywać jak muchy do miodu”, stwierdziły pielęgniarki). Albo o tym, jak mruczałaś przez sen, jakby już wtedy śniły ci się same najlepsze rzeczy. A kiedy to było coś naprawdę ekstra, puszczałaś banieczkę ze śliny. O tym, jak kurczyłaś i prostowałaś paluszki u stóp, gdy zmieniałam ci pieluchę. A najlepszy ze wszystkiego był ten nieprawdopodobnie rozkoszny zapach twojej główki; przyciskałam nos do twoich puchatych włosków i głęboko wciągałam powietrze – to było coś lepszego od każdego alkoholu, narkotyku, nowego telefonu i wszystkiego innego, co ludzie kupują, żeby się dobrze poczuć; wciągałam ten zapach prosto do serca. Odwzorowywanie twojego kształtu na papierze było drugą najlepszą rzeczą zaraz po tej, której dokonałam najpierw, to znaczy, po stworzeniu prawdziwej ciebie.

Kto wie? Może ta lista mimo wszystko znajdzie drogę do tej ciebie, którą sobie wyobrażam, jak dorasta z jakąś inną mamą gdzieś daleko stąd. Mam nadzieję, że cokolwiek wyjdzie z tej całej listy, pokaże ci – niezależnie od wszystkich okropnych (albo i żadnych) opowieści, jakie możesz usłyszeć o mnie i o tym, jak zaczęło się twoje życie – że to nie jest cała prawda. Może uznasz, że jestem debilką, skoro liczę na coś takiego w świetle (bardziej pasowałoby „w mroku”) tego wszystkiego, co się wydarzyło. Ale wiesz co? Myślę, że to dobrze. Myślę, że dobrze jest znaleźć nadzieję tam, gdzie każdy inny człowiek stwierdziłby, że żadnej nie ma.2

Biegnięcie tak długo, aż w końcu poczujesz, że dobrze ci we własnym ciele

Na samym początku, gdy zamknęli mnie w celi, totalnie spanikowałam. Przejeżdżałam po drzwiach z góry na dół rękami, aż je sobie obtarłam; i nawet wtedy nie docierało do nich jeszcze, że w tych drzwiach naprawdę nie ma klamki. Umierałam ze strachu, idąc pierwszy raz korytarzami pomalowanymi na kolor przypominający dziąsła – dziąsła kogoś obleśnego, kto w ogóle nie myje zębów ani nie je żadnych warzyw. Oczywiście mało się nie zesrałam, kiedy zobaczyłam, jak wyciągają z celi jakąś kobietę w bluzie od dresu i dżinsach całych we krwi wypływającej z miejsca, gdzie się pocięła. Kiedy pierwszy raz dostałam naganę za wyjście z informatyki do ubikacji bez przepustki, nie byłam po prostu wystraszona; gapiłam się na zafoliowany plakat z trzema roześmianymi laskami trzymającymi się za ręce – każda z nich była innej rasy, ale wszystkie miały na sobie koszulki polo i ewidentnie nigdy nie widziały więzienia od środka. Z ust blondynki wychodził dymek z napisem: „Zaprzyjaźnijmy się ze wszystkimi!”, a ja miałam ochotę puścić się biegiem i nigdy się nie zatrzymać. Rzecz jasna, nie mogłam zacząć biec. Ani krzyknąć, ani choćby tupnąć nogą; w ciągu jakichś trzech sekund dzielących otwarcie przeze mnie drzwi od momentu, kiedy nauczycielka i dziewczyny zobaczą moją twarz, mogłam sobie pozwolić tylko na uronienie pojedynczej łzy. Ale czymś gorszym od wszystkiego, o czym wcześniej pisałam, było dokończenie ostatniego zdania. Bo jeśli ty jesteś nie tylko pierwszą dobrą rzeczą w moim życiu, ale i ostatnią?

Kiedy usiadłam w „gabinecie rozwoju”, Erika uśmiechnęła się do mnie.

– Cześć, Beth, jak ci minął tydzień? Myślałam właśnie o tobie i twojej liście.

Uśmiechnęła się ustami, policzkami i oczami – jakby to, że jestem w sali, było lepsze, niż kiedy mnie tam nie było. Odwzajemniłam uśmiech.

– Nieźle – odpowiedziałam. – Właśnie przyszła mi do głowy druga dobra rzecz. Bieganie.

Brwi podjechały jej aż pod same włosy.

– Bieganie?

Moje nogi zaczęły podrygiwać na sam dźwięk tego słowa. Musiałam przypomnieć im – po raz kolejny – że tutaj nie ma gdzie biegać, nic z tego.

– Tylko wtedy czuję się w porządku. Kiedy poszłam pobiegać po tym, jak zrobiłam tę złą rzecz, tę, przez którą tu trafiłam… to nawet wtedy czułam się dobrze.

– Mów dalej. – I tak jakby Erika pociągnęła za jakiś wewnętrzny korek, jej twarz nagle stała się zupełnie pozbawiona wyrazu. – Opowiedz mi o tym.

Siedziała obok, ale jednocześnie jakby jej tam nie było, a ja poczułam, że w sumie mam ochotę na wyprawę w przeszłość.

Są takie dni, kiedy budzę się naładowana energią; może wsadzę cię do wózka i pobiegamy sobie razem po parku; albo przemierzymy wzdłuż i wszerz wszystkie alejki w Tesco, a ja będę ci śpiewała… ale potem widzę sedes i umywalkę w odległości kopnięcia od mojej koi. Kraty w oknie. I przypominam sobie. Przypominam sobie tę złą rzecz. To takie uczucie, jakby ktoś walił mnie po głowie skarpetą wypełnioną żwirem; wciska mnie z powrotem w materac. Kilka głębokich wdechów. A potem zmuszam się do wstania, bo trzeba wstawać, kiedy ci każą, tak tu jest.

Nigdy nie miałam tyle energii, ile przez kilka dni zaraz po tym, jak to zrobiłam; wiedziałam wtedy jedno – muszę uciekać. Najszybciej i najdalej, jak się da, i jak najprędzej. Czy mogłam wybrać lepsze miejsce niż festiwal biegania?

Nazywał się „Biegam, bo Lubię!”. Pierwszy raz zauważyłam plakat już kilka miesięcy wcześniej, kiedy ty byłaś takim cudownym, ciepłym ciężarem wewnątrz mnie, a ja czekałam na wizytę w przychodni. Każdy człowiek na tym plakacie miał radosną czerwoną twarz: Biegali, bo Lubili, i jednocześnie Zbierali Pieniądze na Chore Dzieci! Byli też na tyle bogaci, by móc wydać na to sto funtów, co podobno stanowiło „fantastyczną okazję” za dwa dni „inspirujących wykładów światowej sławy autorytetów w dziedzinie fitnessu” oraz spotkania towarzyskie, wyżywienie i zorganizowane biegi. Co najgorsze, odbywało się to wszystko w Leicester. Dotarcie do Tesco z prawie gotowym na świat dzieckiem w brzuchu było dla mnie prawdziwą wyprawą, a co dopiero mówić o jakiejś dziurze kawał od Londynu. Ale plakat pojawiał się wszędzie – w bibliotece, u lekarza, na przystankach – i za każdym razem, kiedy go widziałam, coraz bardziej złościło mnie, że nie mogę się tam wybrać.

Przez kilka dni po zrobieniu tej złej rzeczy nie byłam sobą. Nie byłam nikim. Mogłam zrobić wszystko. Na przykład pojechać do Leicester. Wziąć kolejną chwilówkę i wydać ją na strzyżenie w salonie Toni & Guy. Na nowe legginsy firmy Nike, po których włożeniu na moich udach rozpostarła się Droga Mleczna. Pójść do specjalistycznego sklepu dla biegaczy, gdzie każą człowiekowi wejść na bieżnię, która pokazuje, co jest nie tak z jego stopami.

– Każdy z nas – powiedziała sprzedawczyni z kucykiem, który się majtał, chociaż cała reszta dziewczyny była nieruchoma – chodząc, obciąża inną część stopy. Ty zanadto dociążasz przód. Aż dziwne, że się nie potykasz! Polecałabym Asol Gel Elite. Tak się składa, że akurat są przecenione na sto dwadzieścia funtów.

Do tej pory biegałam w starych reebokach mojej przybranej mamy, legginsach z supermarketu i koszulce szkolnej drużyny z Somerset, która ciągle była na mnie o dwa rozmiary za duża. Trenowałam tam tylko przez rok, potem mnie wywalili, ale byłam najlepsza, tak przynajmniej mówiła trenerka. „Masz talent”, właśnie tak powiedziała, „reszta może biegać, ale ty musisz, ja to widzę, masz w sobie to coś”.

Nasza trenerka wyglądała jak stara mama albo młoda babcia. Nigdy nie biegała; tylko krzyczała bądź dmuchała w gwizdek. Dziewczyny z klubu się śmiały, kiedy przedrzeźniałam to, jak człapie czy rozpaczliwie wymachuje rękami, bo uważa, że za wolno biegniemy. Zazwyczaj pilnowałam się, żeby robić to, kiedy ona nie patrzyła, ale parę razy mi się nie udało. Na przykład wtedy w szatni, kiedy wypchałam sobie koszulkę tak, żeby wyglądać, jakbym miała brzuch, reszta pękała ze śmiechu, i akurat gdy już myślałam, że zaczynają mnie lubić, one nagle przestały się śmiać. Za plecami usłyszałam jakiś smutny pisk, coś w rodzaju tego, co robi kot, kiedy nadepnie mu się na ogon. To była ona. Widziała mnie. Nie miałam pojęcia, czy zaraz się rozpłacze, czy na mnie nakrzyczy. A ona tylko pokręciła głową i powiedziała: „Naprawdę, Bethany, miałam o tobie lepsze zdanie”. I wyszła z szatni, dziewczyny odwróciły się ode mnie, a ja poczułam skurcz w żołądku, jakbym połknęła garść widelców. Chciałam pobiec za trenerką i powiedzieć jej, że mi przykro i że przed zaśnięciem najbardziej ze wszystkiego lubię odtwarzać sobie w głowie wszystkie dobre rzeczy, które od niej usłyszałam, tyle że nigdy w życiu nie mówiłam nikomu nic takiego, więc nie wiedziałam, jak w ogóle miałabym zacząć.

Ale nasza trenerka miała rację: naprawdę byłam dobra. Mimo że inne dziewczyny miały dłuższe nogi i lepsze buty ode mnie, mimo że nigdy wcześniej nie ćwiczyłam biegów przełajowych, bo mieszkałam w Londynie, a tam nie dało się biegać na przełaj, bo była tylko bieżnia z czerwonego asfaltu, po której ganiało się w kółko; tak czy owak, biegałam szybciej od nich. Nie brzydziłam się kałuż ani krowich placków. Wbiegałam na najbardziej strome zbocza, skakałam z kamienia na kamień, taplałam się w błocie. Zdarzało mi się być tak daleko z przodu, że docierałam na szczyt wzgórza i tam się zatrzymywałam. Patrzyłam w dół na Levels, te płaskie pola wokół Yeovil, nad którymi często unosiła się taka mgła, że wyglądały jak pod wodą, i miałam uczucie, jakbym wdarła się do świata, który jest nowy, nadzwyczajny i calutki mój.

Ach, zapomniałam już, jak dobrze było w tym klubie sportowym!

Problem z byciem dorosłym polega na tym, że nie ma klubów. A jeśli są, to nikt cię do nich nie zaprasza. Albo trzeba zapłacić za to mnóstwo kasy, albo mieć jakąś konkretną pracę, albo pojechać w konkretne miejsce o konkretnym czasie, żeby cię przyjęli. Ja biegałam po całym Londynie, ale tylko kiedy byłam sama i zazwyczaj kiedy akurat miałam robić coś innego, na przykład wreszcie się wyspać albo wymyślić plan spłaty kredytu, albo iść po zasiłek. A potem ty już urosłaś za bardzo, żebym mogła biegać, potem się urodziłaś, no a później ja zrobiłam to, co zrobiłam, więc w gruncie rzeczy ten cały festiwal pod hasłem „Biegam, bo Lubię!” był moją ostatnią okazją, żeby wziąć udział w czymś dobrym.

Hotel dla uczestników stał naprzeciwko dworca w Leicester. Spodziewałam się, że w holu będzie się roić od ludzi w lycrze, ale nikogo tam nie było. Czyżbym przyjechała nie w to miejsce? Serce mi zamarło i już miałam się rzucić do ucieczki, kiedy recepcjonistka uśmiechnęła się tak, jakby od rana na mnie czekała.

– Witaj! – Na plakietce miała napis „Pomocna Amanda”. Uśmiechnęła się do gwiazd na moich nogach. – Domyślam się, że przyszłaś tu Biegać, bo Lubisz?

Przyszłam tu Biegać, bo Lubię! Kiwnęłam głową.

– Tak mi się wydawało. Jak się nazywasz?

– Katherine Chapworth – odparłam, bo Katherine Chapworth brzmiała dla mnie jak nazwisko kogoś, kto je warzywa i owoce pięć razy dziennie i gasi światło o dwudziestej drugiej.

– Hmm…

Na blacie stała wielka micha miętówek i podczas gdy Pomocna Amanda ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w monitor, ja wcisnęłam garść cukierków do swojej torebki.

– Wygląda na to, że nie ma cię na liście, ale w ostatniej chwili zwolniło nam się parę miejsc. Czyli musiałabyś wnieść opłatę teraz, na miejscu. Odpowiada ci takie rozwiązanie?

Pożyczce, którą wzięłam na spłatę innych pożyczek (które wzięłam, żeby móc zapłacić kary za przekroczenie limitu na karcie), na pewno nie odpowiadało takie rozwiązanie. Ale tym mogłam pomartwić się później. A później miało nigdy nie zmienić się w teraz, jeżeli tylko nie przestanę uciekać. Najważniejsze było to, że w tej chwili miałam banknoty i mogłam położyć je na blacie.

– Wspaniale – powiedziała recepcjonistka. – Resztę możesz dopłacić przed wyjazdem.

Wręczyła mi teczkę, na której okładce widnieli biegnący ludzie w śmiesznych czerwonych perukach. Część ich twarzy zasłaniały duże białe litery układające się w napis: „Biegam, bo Lubię! Witaj w Naszym Świecie”.

– Gdybyś miała jakieś pytania w związku z pokojem albo w ogóle czegokolwiek potrzebowała, dzwoń do mnie śmiało.

– Dzięki, Amando – odparłam całkiem szczerze. Dawno nie usłyszałam od nikogo tylu miłych rzeczy.

Idąc w stronę windy, zobaczyłam dwie krótkie, masywne nogi i strzechę siwych loków. To była nasza trenerka! Na sto procent ona. Kolejny znak, że jestem tam, gdzie trzeba; teraz, jeśli tylko…

Tyle że to nie była nasza trenerka.

To była jakaś inna kobieta.

Miała na sobie jasnoczerwoną koszulkę z napisem „Biegam, bo Lubię!”, a słowo „Lubię” opinało się na jej cyckach, które tak podskakiwały, że chociaż sobie powtarzałam, żeby się na nie nie gapić, bo tak się zachowują zboki, to nie mogłam oderwać od nich wzroku. Gdy wreszcie mi się to udało, zobaczyłam, że tamta się do mnie uśmiecha. Stałyśmy obok siebie w windzie, a potem wysiadłyśmy na tym samym piętrze i ruszyłyśmy korytarzem w tę samą stronę. Kiedy doszłam do swojego pokoju, nie odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć, ale cały czas czułam jej uśmiech; to było dobre uczucie. Odetchnęłam, żeby wciągnąć je jak najgłębiej.

Mój pokój w hotelu był czysty i biały. Łóżko równiutko posłane, a deska do prasowania złożona i oparta o ścianę; nie dało się zgadnąć, kto mieszkał tu wcześniej. Kiedy się położyłam, mogłam bez problemu wmówić sobie, że jestem znów w szpitalu, zaraz zrobią mi USG, bo to już dwudziesty tydzień, serce wali mi tak, jakby miało wyskoczyć przez usta, a ja czekam, aż mi powiedzą, że jesteś dziewczynką. Może twój tata za chwilę wejdzie z gorącą pizzą na wynos. Albo z termoforem. Może w końcu udało mi się znaleźć przycisk z napisem „reset”.

Ale już parę chwil później to poczucie, że może nie jestem aż taka zła, legło w gruzach, bo ktoś zastukał do drzwi.

Czekałam na to stukanie do drzwi, odkąd pamiętam, jeszcze zanim zrobiłam tę złą rzecz.

Ale to nie była policja; to była Pani Skoczne Cycki.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Zwróciłam na ciebie uwagę w windzie, taka jesteś śliczna i świeża w tych gwiaździstych legginsach, i pomyślałam, że może zdołałybyśmy przebiec kawałek przed imprezą powitalną, co ty na to, może też lubisz takie spontaniczne wypady? Lubisz biegać… wiesz, tak jak… – I wskazała na rozciągnięte słowo na swoich cyckach, po czym parsknęła takim śmiechem, jakby to był najznakomitszy żart na świecie.

Widziałam, że jest dobrą, normalną osobą, ale było też dla mnie jasne, że jeśli spędzimy ze sobą więcej czasu, zacznie mnie wkurzać i wtedy się zorientuje, że pod tymi legginsami wcale nie jestem nikim ślicznym ani świeżym i że w ogóle nie ma we mnie nic dobrego. Nie pasowałam do całego tego klubu. Tak czy inaczej, lepiej być w klubie chociaż przez chwilę niż wcale, więc powiedziałam, że tak, oczywiście, że to świetny pomysł.

– Wspaniale!

Kiedy wyszłyśmy z hotelu, zaczęła podskakiwać w miejscu, machając mi przed oczami telefonem.

– Wyszukałam nam już trasę. Dziesięć mil, wzdłuż kanału, dookoła łąki i z powrotem. W porządku? Jakiej aplikacji używasz do biegania?

– Nie używam aplikacji. Po prostu biegnę.

Na moment przestała podskakiwać.

– Nieprawdopodobne.

Byłaś kiedyś w Leicester? Może tak. Wyobrażam sobie, że ze swoją nową mamą i ze swoim nowym tatą mieszkasz w podobnym miejscu. Gdzieś, gdzie nie jest ani tłoczno, ani pusto i ani za bardzo elegancko, ani obskurnie. W jakimś miłym, normalnym miejscu. Takim, gdzie ludzie, patrząc na mnie, widzieli śliczną, świeżą biegaczkę, a nie kobietę, która zrobiła absolutnie, w stu procentach złą rzecz. Pani Skoczne Cycki ciągle się do mnie uśmiechała, pokazywała na tabliczkę z informacją o szczątkach Ryszarda III i opowiadała: „…znaleźli go pod parkingiem, wyobrażasz sobie?”.

– Stój!

Dobiegłyśmy do większej drogi, a Pani Skoczna wyciągnęła rękę w samą porę, żeby zapobiec temu, by ciężarówka urwała mi nos.

– Nie zauważyłaś jej?

Przetarłam oczy.

– Nie.

– Jesteś niewyspana?

– Ja…

I właśnie w tym momencie, kiedy tak czekałyśmy na zielonego ludzika, a ona podskakiwała w miejscu, dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, co działo się pomiędzy zrobieniem tej złej rzeczy a zakupami i nową fryzurą w tamtej galerii w Milton Keynes.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałam całą noc.

– Biedactwo. Masz dużo zmartwień?

Zielony ludzik w końcu zapiszczał, przebiegłyśmy przez jezdnię i zbiegłyśmy po jakichś starych, rozklekotanych schodkach na ścieżkę flisacką wzdłuż kanału. I nie wiem, czy to dlatego, że niebo było rozsypane po wodzie, czy dlatego, że woda zawsze mnie uspokaja, czy może dlatego, że w uszach wciąż rozbrzmiewał mi dźwięk zielonego ludzika, wmawiający, że teraz jest bezpiecznie, ale powiedziałam jej o tobie…

– Kilka miesięcy temu urodziłam dziecko. Dziewczynkę. Ona jeszcze nie bardzo rozumie, o co chodzi ze snem.

– Kilka miesięcy temu? – Pani Skoczna wlepiła wzrok w mój brzuch, na którym wypukłość w kształcie ciebie już dawno zniknęła, wchłonięta przez resztę mnie, bo ze względów, w które nie będę się teraz zagłębiać, kiepsko dogadywałam się z jedzeniem.

– Widać jesteś z tych, co mają niesamowitą przemianę materii. Szczęściara. A może zaczęłaś biegać niedługo po porodzie?

Gdyby zapytała mnie o to, kiedy stałyśmy, spanikowałabym. Ale gdy się biegnie, docierasz do punktu, w którym nawet palce u nóg wiedzą, że twoje ciało to dobre miejsce. Do głosu dochodzisz prawdziwa ty, myśli masz tak samo niewyraźne jak kaczki na kanale, luksusowe apartamenty w trakcie budowy, pozbawione okien stare warsztaty czy obok czego tam biegniesz. Po prostu jesteś wolna.

– Po porodzie miałam ochotę tylko leżeć w łóżku i tulić ją do siebie, wie pani? Godzinami wdychałam zapach jej główki.

– No chyba! Jaki to jest cudowny zapach! Gemma, moja starsza córka, przyszła na świat przez cesarkę, więc całymi tygodniami nie mogłam wstawać z łóżka. A ona nie chciała mi wybaczyć, że sprowadziłam ją na ten świat, i bez przerwy płakała!

– Moja też ciągle płacze.

– Nie martw się, wyrośnie na porządnego człowieka. Tak jak Gemma! To dzięki mojej mamie udało mi się przez to przejść; rozbiła obóz w pokoju gościnnym. Wtedy nie chciałam nawet o tym słyszeć, ale z perspektywy czasu jestem jej wdzięczna. Ten okres po urodzeniu dziecka, zwłaszcza pierwszego, jest stresujący i straszny, a mówiąc między nami, to wątpię, czy bez niej nasze małżeństwo by to przetrwało…

Na przestrzeni 10,23 mili – zgodnie z tym, co twierdziła jej aplikacja do biegania – dowiedziałam się, że ma dwie córki, jednego męża; jedną matkę (żyjącą), jednego ojca (nieżyjącego) i dwóch braci (też nieżyjących); dwa koty, trzy psy (jeden żyje, dwa nie), pięć królików (jeden żyje, cztery nie) i nieokreśloną liczbę patyczaków. Życiową misją jej młodszej córki jest sprawienie, żeby kot pokochał psa, a króliki wiecznie plują na siebie marchwią. Chce przebiec maraton na każdym kontynencie, zanim skończy pięćdziesiąt lat. Mąż mówi jej, że jest niespełna rozumu, a potem co wieczór masuje jej stopy.

Uśmiechałam się tylko, kiwałam głową i mówiłam „niemożliwe”, „wow” i „super”, kiedy przerywała, żeby nabrać oddechu. Stawiałam jedną stopę przed drugą, ziemia znikała, a ja wciągałam powietrze aż do tego miejsca, gdzie normalnie mowy nie ma, żebym je wciągnęła, i bardzo się starałam nie wydychać wszystkich tych rzeczy, które mi opowiadała. Zdaje się, że chyba zaczęłam wierzyć, że jej życie jakimś sposobem jest moje, bo kiedy byłyśmy z powrotem na początku kanału i się rozciągałyśmy, zapytała:

– A gdzie jest teraz twoja mała? Spędza trochę czasu z tatusiem?

Straciłam kontrolę nad sobą. Przepocone ubrania kleiły mi się do skóry, przyprawiając o dreszcze. Słowa Pani Skocznej w kółko dźwięczały w mojej głowie. Wszystkie dobre rzeczy, takie sobie rzeczy i nawet te złe wyparowały ze mnie. Wyobraziłam sobie, jak popycham ją do kanału, a ona rozbryzguje wodę jak jakaś ogromna, odblaskowa ryba. Nie mogło do tego dojść.

– Muszę lecieć. Przepraszam.

Ruszyłam naprzód, ale pustka rozlewała się we mnie, aż przestałam widzieć i zabrakło mi tchu; po kilku krokach musiałam się zatrzymać i zgiąć wpół.

– Nic ci nie jest? Masz zawroty głowy? Usiądź.

Łagodnie popchnęła mnie na ziemię. Schyliłam głowę między kolana i kamyk po kamyku i po zgniecionej puszce po cydrze ścieżka wróciła na swoje miejsce.

– Przepraszam. Zamroczyło mnie.

– Nie ma za co przepraszać. – Zmarszczyła brwi. A potem jej twarz wykrzywił niepokój, co skojarzyło mi się z Chantelle, ostatnią osobą, która się o mnie martwiła, a także jedną z ostatnich, o których w tamtym momencie miałam ochotę myśleć. – Kiedy coś jadłaś?

– Ja… – Byłam zbyt pusta w środku, żeby cokolwiek zmyślić. – Nie pamiętam.

– O rety! – Wyciągnęła ze swojej nerki baton proteinowy i wcisnęła mi go do ręki. – Zjedz to. Z początku byłam do nich sceptycznie nastawiona, ale ta firma ciągle przysyłała mi darmowe próbki i muszę ci powiedzieć, że teraz żyć bez nich nie mogę.

Baton był zgnieciony. Duży i ciężki. Bałam się go.

– Śmiało.

Ugryzłam kawałek. W smaku trochę przypominał jakby krew. Metal.

Głos, ten zły, który pojawia się i znika, kiedy chce, wyszeptał:

Nie trzeba ci tego. Nie potrzebujesz jedzenia. Musisz tylko być ciągle w ruchu.

Ale Pani Skoczna, jej uśmiech i zatroskane zmarszczki na czole pomogły mi go zignorować. Ugryzłam jeszcze kawałek. I kolejny. I jeszcze trochę. Aż baton zniknął.

– Lepiej ci?

– Tak. – Jednak nie było mi lepiej, nie do końca. To, co czułam, było skomplikowane. W tamtym momencie bałam się tego uczucia bardziej niż czegokolwiek innego.

– Mam wolny bilet do strefy VIP – powiedziała, kiedy dochodziłyśmy do hotelu. – Mąż miał do mnie dołączyć, ale ostatnio niespecjalnie się między nami układa, a poza tym naprawdę bardzo się cieszę, że cię poznałam. Masz ochotę pójść ze mną?

Skinęłam głową.

– Wspaniale! Zapukam do ciebie, gdy już sobie odpoczniemy i się wykąpiemy.

Uwielbiam brać prysznic; kocham to uczucie, kiedy woda parzy mnie na całym ciele jak zbyt mocny uścisk. Lecz baton Pani Skocznej wypełniał mnie, i to nie tylko energią – także wspomnieniami spod kanapy. Gdybyśmy się bliżej poznały, życie nas obu zmieniłoby się jedynie na gorsze. Wzięłam do ręki swoją torbę i zanim ktokolwiek zdążył zapukać do drzwi, wyszłam z hotelu, nie wiedząc, dokąd idę i dlaczego. Gdy tylko recepcja zniknęła mi z oczu, puściłam się biegiem.3

Kiedy dwoje ludzi kocha się na tyle, że mogą wspólnie milczeć

Pisanie o tych dobrych rzeczach jest trudne, bo prędzej czy później dochodzi się do krawędzi i jeśli nie jest się ostrożnym, to się z niej spada.

– W takim razie wyjrzyj – powiedziała Erika. – Trzymaj się mocno, żebyś nie spadła. Przypatrz się dobrze. Zapisz to, co widzisz.

– Po co?

Odpowiedziała, że po to, żeby „zintegrować” to, co dobre, z całą resztą.

– Bez urazy – odezwałam się – ale wuteef? Co to niby znaczy?

Poprawiła sobie okulary na nosie i odparła:

– To znaczy przyjąć, że nasze potknięcia są częścią jakiegoś większego procesu.

Zapytałam jakiego procesu, takiego w sądzie czy innego, bo jak innego, w stylu procesu rozwoju osobistego, to chyba sobie żartuje, bo taki proces nigdy nie będzie miał ze mną nic wspólnego. A jeśli takiego w sądzie…

– Dlaczego cię to złości? – spytała.

– Nie złości – wyjaśniłam. – Po prostu…

Ale płacz ścisnął mi gardło i nie mogłam tego powiedzieć. Że nie tyle mnie złości, ile smuci.

Erika po prostu siedziała, jak głaz, co popchnęło mnie jeszcze dalej za krawędź dobra, bo jestem przyzwyczajona do normalnych ludzi, czyli takich, którzy na mnie wrzeszczą albo – jeśli siedzą na miejscu Eriki – wylewają mi na głowę ten swój tyci plastikowy kubeczek wody. Nie wiem, czemu nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, a jednak nie zrobiła, ja zaś w końcu otworzyłam usta, tyle że nie było w nich już słów ani krzyku, ani żadnych złych rzeczy.

Wciąż nic nie mówiła.

Ja też nie.

Podrapała się jedną suchą ręką w drugą. Ja założyłam nogę na nogę. Ona oblizała usta. I dalej nic do siebie nie mówiłyśmy.

Nie wiem, ile czasu to trwało, ta cisza, ale jedno mogę powiedzieć: to było dobre. Na tyle dobre, że kiedy wstałam, żeby wyjść, w końcu zadałam jej pytanie, które chciałam zadać od chwili, gdy się poznałyśmy:

– Erika, dlaczego nie kupisz sobie po prostu gumowych rękawic?

Roześmiała się.

– Słucham?

– Twoje ręce…. wyglądają dosyć paskudnie. – Nic nie odpowiedziała, więc dodałam: – Bez urazy.

– Wiesz, mój mąż mówi to samo. Ale jakoś nigdy nie mogę się tym zająć. Zawsze jest coś innego do roboty.

– To niedobrze. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłam po przeprowadzce do własnego mieszkania, było kupienie gumowych rękawic.

Uśmiechnęła się do mnie jednym okiem, a drugim zerknęła na zegarek. Chciałam, żeby opowiedziała mi więcej o swoim mężu. I zlewie. I życiu. Jednak zamiast tego rzekła:

– Muszę koniecznie posłuchać o tym wszystkim w przyszłym tygodniu.

Pierwszą osobą, która oddychała tą samą ciszą co ja, był Paul. Czyli Zastępczy Tata Numer 1. Numer 1 dlatego, że był najpierw, ale był też najlepszy. Dzień w dzień odbierał mnie ze szkoły.

– Nie zapomnisz? – pytałam go, a on się śmiał i mówił, że obiecał mi i dotrzyma obietnicy.

I rzeczywiście, kiedy dzwonił dzwonek, Paul stał zawsze pod szkolną bramą, a na jego twarzy pod strzechą siwych włosów widniał uśmiech.

Po drodze do domu pytał, jak mi minął dzień, i chociaż pewnie nauczycielka zdążyła już do niego zadzwonić z listą moich najnowszych złych uczynków, to kiedy wciskałam mu jakiś kit o tym, że dostałam nagrodę za wyjątkowo realistyczny rysunek królika albo najlepszą ocenę za dyktando, on tylko się uśmiechał, kiwał głową i mówił:

– Coś takiego.

A potem pokazywał na plakat z zaginionym kotem, którego dzień wcześniej tam nie było, a jeśli był, to go nie zauważyliśmy. „Ciekawe dlaczego”, zastanawiał się Paul, „co się przydarzyło temu kotu?”. A potem dodawał, wskazując na prawdziwego kota, który wygrzewał swój tłusty rudy brzuch na chodniku: „Hmm, a jak to jest być takim kotem, który nie zaginął?”. Mówiłam, że może ten, co się wygrzewa, zjadł tego zaginionego, bo w końcu ma naprawdę spory brzuch, albo może ten, co zaginął, po prostu przestał kochać swoich właścicieli i znalazł sobie lepszych, na przykład takich, co mieszkają w willi z basenem i automatem do lodów gdzieś, gdzie jest ciepło i wesoło, może w Hiszpanii. Bo inaczej dlaczego jedni mieliby odchodzić od drugich? Jak by mogli?

Kiedy pytałam o takie rzeczy, oczy Paula robiły się wielkie i smutne, ale zaraz łapał mnie za rękę i proponował, żebyśmy wpadli do sklepu Happy Shopper i że kupi mi coś dobrego, co tylko będę chciała, a ja tam wchodziłam, choć wcale mnie to nie uszczęśliwiało, za dużo było smaków chipsów, czekolady i cukierków, do tego jeszcze inne dziwne rzeczy, na przykład krakersy cheddarowe, i w końcu on mówił: „Pospiesz się, po prostu coś weź, zdecyduj się”, a ja widziałam, że się denerwuje, i wiedziałam, że jeśli ktoś się zdenerwuje, to nie chce być w pobliżu innych ludzi, więc brałam cokolwiek, co akurat było najbliżej, nawet jeśli tego nie lubiłam.

Po powrocie do domu Paul pracował jeszcze przez parę godzin, a ja siadałam przy małym biureczku na drugim końcu jego gabinetu i przy pomocy kolorowego papieru, flamastrów, cienkopisów, ołówków i kredek, które mi ciągle kupował, wszystko, o czym rozmawialiśmy albo i nie rozmawialiśmy po drodze, zmieniałam w opowiadanie. Starałam się, żeby wyglądało jak w książkach w szkole: schludni, uśmiechnięci ludzie i schludne, uśmiechnięte słowa. Tylko że słowa zawsze były jakieś poplątane, a kolory wychodziły za linie przedmiotów albo ludzi, którymi miały być. Kiedy pokazywałam je Paulowi, mówił, że są nadzwyczajne. Potem namawiał mnie, żebym wypowiedziała na głos słowa, które próbowałam napisać, ale ja nie chciałam; znacznie fajniej było opowiadać mu, co znaczą dla mnie kształty na kartce; były na przykład wszystkim, o czym myślą płyty chodnikowe, gdy ludzie po nich chodzą, albo snami zaginionego kota. Moje pomysły zawsze go rozśmieszały. „Ty to masz wyobraźnię! Rzadko się coś takiego spotyka”. Starałam się wdychać jego słowa i towarzyszące im uśmiechy jak najgłębiej, do samego środka mnie, żeby nigdy nie odeszły.

A najbardziej kochałam milczenie, spokój; były takie rzeczy, których nie wiedziałam, na przykład gdzie jest moja mama i dlaczego mnie zostawiła, i takie, których nigdy nie będę miała, na przykład prawdziwych rodziców w tym sensie co wszyscy inni, ale póki siedziałam tam i gryzmoliłam sobie w swojej ciszy, a Paul kilka metrów ode mnie pisał na komputerze, garbił się i pomrukiwał w swojej, to nie były jakieś tam zmyślone, nieprawdziwe bajki, tylko coś dobrego i wyjątkowego, przez co i ja się taka czułam.

Może nam powiesz, dlaczego uderzyłaś dzisiaj tego chłopca?

Dlaczego ściągałaś na klasówce?

Czemu brzydko powiedziałaś na panią?

Czemu Czemu Czemu jesteś taka

zła

zła

ZŁA?

Takie pytania zadawała mi Susie, kiedy wracała do domu. To znaczy, niektóre wypowiadała, a niektóre ja czułam, lecz jej słowa i moje uczucia tak się mieszały, że nie potrafiłam zjeść kolacji. Kiedy już nie miałyśmy siły dłużej się kłócić, wysyłali mnie do łóżka. Ale nigdy nie sprawdzali, czy w nim zostałam, więc wychodziłam na paluszkach, siadałam na szczycie schodów i słuchałam, jak kłócą się o to, co jest nie tak w ich życiu, czyli o mnie.

– Bądź dla niej wyrozumiała – zaczynał Paul. – Ona naprawdę dużo przeszła. Daj jej trochę czasu.

– Psycholog dziecięca mówiła co innego – odpowiadała Susie. – Powiedziała, że Beth potrzebuje kontaktu z rzeczywistością, a jeśli ty będziesz pozwalał się wciągać w to jej fantazjowanie, to w ten sposób na pewno jej nie pomożesz.

– Ale przecież robi postępy.

– Postępy? Nie wiem, czy cotygodniowe telefony ze szkoły można określić jako postępy.

– Daj jej szansę. Biorąc pod uwagę…

– W sumie to nic dziwnego.

– Co to ma znaczyć?

– Że to nie jest takie proste, jak sobie wyobrażaliśmy…

Te rozmowy z czasem robiły się coraz głośniejsze, dłuższe i regularniejsze; nawet gdy zostawałam w łóżku, głosy Paula i Susie grzmiały w powietrzu, przebijając się przez sufit, podłogę, dywan i materac, aż do moich uszu. Jedynym sposobem na zagłuszenie ich było stworzyć własny hałas. Osiągałam to, skacząc po łóżku. Susie mówiła Paulowi, żeby kazał mi przestać, ale on odmawiał, więc maszerowała do mojego pokoju i odzywała się tym ściśniętym głosem, który bolał dziesięć razy bardziej niż porządny, uczciwy krzyk:

– Beth, naprawdę nie możesz tak robić. A teraz uspokój się, bardzo cię proszę.

W szkole też pakowałam się w kłopoty z podobnych powodów. Podrygiwałam nogą pod ławką, ktoś z klasy mówił, żebym przestała, ja nie chciałam, ten ktoś prychał albo stwierdzał, że pewnie mam „chorobę wściekłych psów”, więc ja go kopałam i za chwilę już się biliśmy. Wstawałam z miejsca bez pytania i biegłam, zamiast iść na apel. Kiedy nauczyciele pytali, czy rozumiem zasady, wpadałam w złość, bo nie wiedziałam, jak im powiedzieć, że wewnątrz mnie jest tyle hałasu, że czasem nie słyszę nic ani nikogo innego; jedynym sposobem na wyciszenie go był ruch.

W końcu wychowawczyni użyła słowa „nadpobudliwa” i wtedy Paul zaczął zabierać mnie do parku. Gdy tylko Susie wracała do domu i zaczynała rozmrażać piersi z kurczaka na obiad, my przebieraliśmy się w krótkie spodenki i koszulki i wybiegaliśmy. Z początku mnie to wkurzało, bo myślałam, że on podstępem urządza mi dodatkową lekcję WF-u. Ale bieganie po parku to nie był WF. Nie było tam drużyn, zasad i czekania przez całą wieczność na zimnie. Można było się ruszać, jak tylko człowiek chce. Tak szybko, jak ciało potrzebuje. Aż hałas w głowie zmieniał się w melodię. Niekiedy nawet miałam wrażenie, jakby to moja prawdziwa mama śpiewała tę piosenkę, i ta świadomość wcale nie sprawiała, że było mi smutno, źle czy jakoś dziwnie; czułam w środku takie mrowienie i było mi dobrze. Paul nigdy nie próbował ze mną rozmawiać, kiedy biegaliśmy po parku, lecz uśmiechał się w taki sposób, że wiedziałam, iż jest zanurzony we własnej piosence, a on widział, że ja jestem w mojej, i się cieszył.

Nie umiem powiedzieć, czy po tym, jak zaczęliśmy biegać po parku, oni dalej się kłócili; gdy tylko przykładałam głowę do poduszki, zapadałam w sen.

Dziurę w tej ciszy wybiła moja mama. Mieliśmy wybrać się z wizytą. Do Specjalnego Miejsca. Paul i Susie pojadą ze mną w to Specjalne Miejsce. Paul, Susie, moja mama i ja spędzimy razem trochę czasu; potem tylko ja z mamą; a potem Paul i Susie odwiozą mnie z powrotem do swojego domu. To będzie za dwa tygodnie, w przyszłym tygodniu, w tym tygodniu. Czy się na to nie cieszę?

Paul pytał mnie o to niemal codziennie. Na jego twarzy pojawiał się Specjalny Uśmiech, który rozciągał się od ucha do ucha. Musiało go to boleć.

– Tak, cieszę się – odpowiadałam, bo to były jedyne słowa, za sprawą których sztuczny uśmiech znikał.

– To świetnie – mówił Paul. – Świetnie. Fantastycznie.

Nie mogłam mu powiedzieć, że się denerwuję i nie tylko to. To było jakieś dziwne uczucie, którego nazwa tkwiła głęboko w tej ciszy i którego nie potrafiłam dosięgnąć, choćbym biegła tak długo, aż zabrakłoby mi tchu. Nie mogłam mu powiedzieć, że za każdym razem, gdy słyszę słowo „mama”, nie czuję nic. Nic nie widzę. To było takie straszne nic – takie, że gdy człowiek wyciąga rękę i próbuje go dotknąć, ono oplątuje go swoimi pajęczynami. Przez kilka dni przed wizytą podążało za mną wszędzie, nawet za moje biureczko z zeszytami do kolorowania i kredkami.

– Jak to, w tym tygodniu nie ma bajek?

Mówiłam, że jestem zmęczona. Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć, że kiedy patrzę na kolorowankę, słowa i obrazki wydają się strasznie dalekie – jakby to nic w kształcie mamy zwieszało między nimi a mną swoje pajęczyny.

– Mam świetny pomysł – oznajmił Paul. – Może weźmiemy kilka twoich historyjek i pokażemy mamie?

Odparłam, że nie chcę. Ale on powiedział, że je uwielbia. Rozłożył je na całej podłodze.

– Popatrz, czy nie są piękne?

Wspięłam się na palce i stanęłam na pustym kawałku podłogi pomiędzy nimi. Wszędzie wokół mnie były kolory, faktury, zawijasy, poszarpane linie, krzywe zwierzęta i gryzmoły.

– Dziwnie się czuję, jak na nie patrzę – odezwałam się. – Jakoś się wstydzę.

– No właśnie – odrzekł Paul. – To dlatego, że są piękne. Jak myślisz, które spodobają się twojej mamie?

Nie znałam odpowiedzi, bo nie pamiętałam nic na jej temat. Zamiast tego powiedziałam:

– Pokażę jej tylko pod warunkiem, że będę mogła zabrać je z powrotem.

– Ach, głuptasku! – Paul trochę mnie przytulił, a trochę połaskotał. – Pewnie, że będziesz mogła.

Więc się zgodziłam.

Specjalne Miejsce okazało się kwadratowym budynkiem z czerwonej cegły, otoczonym parkingiem i klombami pełnymi zielonych błyszczących roślin, które wyglądały na sztuczne, ale były prawdziwe.

– Co w tym takiego specjalnego? – zapytałam, gdy wysiedliśmy z samochodu.

Ale Susie i Paul byli kilka kroków przede mną i rozmawiali ze sobą po cichu. Paul niósł moje bajki, jednak tuż przed wejściem do środka Susie zabrała je i wcisnęła do swojej torebki. Nigdy wcześniej się nimi nie interesowała i kiedy tak pomyślałam, że są tam same w ciemności, razem z jej chusteczkami, kremem do rąk i czerwonym skórzanym organizerem, zrobiło mi się smutno.

Wewnątrz budynek wyglądał jak izba przyjęć, tylko większa. Wszyscy czekali; na ich twarzach malowały się na przemian niepokój i znudzenie.

– Masz ochotę na lizaka? – zapytała na mój widok recepcjonistka.

Lizaki były czerwone i błyszczące, dokładnie takie jak powinny, ale ja pokręciłam głową; nie mogłam sobie wyobrazić, że jem cokolwiek, bo w gardle miałam pełno pajęczyn.

– Bardzo chętnie, dziękujemy – odparła Susie. Potem ukucnęła, wręczyła mi lizaka i powiedziała: – Wiem, że się boisz, kochanie. Nie ma się czego wstydzić.

Susie nigdy nie mówiła do mnie „kochanie”. Nigdy wcześniej nie słyszałam od niej, że mogę się nie wstydzić czegokolwiek poza byciem grzeczną. Rzuciłam lizakiem w tych innych znudzonych ludzi i wrzasnęłam, że wcale się nie boję.

W sali zapadła cisza, i to nie taka dobra.

– Nie martw się – odezwał się Paul, poruszając brwiami w stronę Susie, która zrobiła się cała czerwona. – Twoja mama niedługo tu będzie.

Usiedliśmy na jakichś pomarańczowych plastikowych krzesłach. Chociaż machałam nogami, to nie kazali mi przestać. Co chwila wymieniali spojrzenia. Susie raz po raz patrzyła na zegarek i otwierała buzię, lecz Paul przyciskał palec do ust jak nauczyciele, kiedy uciszają dzieci w szkole, więc Susie połykała te słowa z powrotem, ale mrużyła przy tym oczy w taki sposób, jakby miała mu tego nigdy nie wybaczyć.

Inne dzieci i dorośli przychodzili, siadali na krzesłach wokół mnie, a potem odchodzili. Tylko my ciągle tam byliśmy. Ciągle czekaliśmy.

– Nie ma jej – odezwałam się.

Paul popatrzył na Susie; Susie spojrzała na stojak z czasopismami.

– Ona nie przyjdzie – powiedziałam.

– Nie wygłupiaj się – odparł Paul. – Jasne, że przyjdzie.

– Paul… – Susie pokręciła głową. – Pójdę zapytać.

I ruszyła w stronę recepcji. Najpierw mówiła coś cicho i szybko, potem jej głos przeszedł w świszczący szept, a potem zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa, na przykład „nie do przyjęcia” i „czterdzieści pięć minut”. Aż w końcu:

– Niesłychane! Wiemy o tym spotkaniu od tygodni. Naprawdę nic nie możecie zrobić? Nie ma żadnego sposobu, żeby się z nią skontaktować?

W głowie mi huczało, a cała reszta mnie była w pajęczynach. Machanie nogami ani trochę tego wszystkiego nie wyciszało. Palce zaczęły mi drgać, a potem mój wzrok padł na torebkę zostawioną przez Susie obok krzesła. Sama nie wiem, jak to się stało, ale chwilę później po niej skakałam. Kopałam ją po całej sali. Krem do rąk, szminka i chusteczki, niektóre czyste, inne brudne, fruwały dookoła. Powietrze zagęściło się od złych myśli innych ludzi na mój temat, ale mnie to nie obchodziło, bo już nie tkwiłam w ciszy Paula ani w ciszy Susie, uwalniałam się od pajęczyn, hałasu i całej reszty; to było tysiąc razy lepsze niż bycie grzeczną. Sięgnęłam po organizer, ale najpierw trafiłam na moje bajki. Zdążyły się już pognieść przez to, jak wcisnęła je do torebki; farba pękała i się łuszczyła. Zaczęłam je drzeć, darłam i darłam, a potem wyrzuciłam strzępy w powietrze. Opadły powoli na pomarańczowe krzesła, niczym śnieg zbyt brzydki, żeby namalować go na jakiejkolwiek pocztówce.

– Bethany! – Paul chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę drzwi. – Przykro mi, że twoja mama nie przyszła. Ale tak nie może być. A to… – I pomachał mi przed nosem podartą na kawałki bajką. – Nie możesz wyżywać się na tym. Na tym… – Przełknął ślinę, a ja przez chwilę myślałam, że się rozpłacze. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak mężczyzna płacze, i chciałam zobaczyć, czy to możliwe. Ale wtedy on spojrzał na jarzeniówki pod sufitem i oczy od razu mu obeschły. Zaczął mówić dalej: – Rozwalenie czegokolwiek nigdy nie pomoże ci poczuć się lepiej, a już zwłaszcza niszczenie własnych rzeczy.

– To tylko jakaś głupia historyjka – odparłam. – Rysunki są brzydkie, a podpisy do niczego się nie nadają. Nie umiem pisać bez błędów ani porządnie łączyć liter.

– Bethany… – Ukucnął, żeby jego głowa znalazła się na tym samym poziomie co moja. – Te wszystkie rzeczy nie są ważne. Ta bajka ma znaczenie dlatego, że pochodzi z wnętrza ciebie. I to jest najważniejsze ze wszystkiego, rozumiesz?

Rozumiałam.

Kiedy jechaliśmy do domu, Susie co chwila mówiła „karygodne”, „niesłychane” i „co za kobieta”, ale mnie to nie obchodziło, bo słowa Paula były wciąż we mnie i rozgrzewały mnie od środka.

Zdążyłam z powrotem zaszyć się w tej przytulnej poszkolnej ciszy, ze wspaniałymi pomysłami na taką dorosłą książkę, w której będzie więcej słów niż obrazków – Paul obiecał mi przy niej pomóc – kiedy nagle przestałam móc chodzić rano do łazienki, bo ciągle przesiadywała tam Susie i wymiotowała. Zdawało się, że umiera, ale ja wiedziałam, że to niemożliwe, bo gdy wreszcie chwiejnym krokiem wychodziła stamtąd ubrana w szlafrok, na ustach miała uśmiech. Paul też bez przerwy się uśmiechał. A kiedy prosiłam go, żeby mi powiedział, jak się pisze jakieś słowo albo przeczytał kawałek mojego opowiadania, to pytał „Co?”, jakby był gdzieś daleko, w Kornwalii czy Hiszpanii. Znów zaczęłam mieć kłopoty z zasypianiem, chociaż oni teraz nie krzyczeli, tylko rozmawiali. Kucałam na szczycie schodów i nasłuchiwałam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: