Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie pory uczuć. Jesień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie pory uczuć. Jesień - ebook

Życie Hani to z pozoru bajka. Niepewna siebie dziewczyna z domu dziecka wychodzi za zamożnego i atrakcyjnego wdowca, dostając to, czego nigdy nie miała ? dom i rodzinę. Dwadzieścia lat po ślubie wie już jednak, że po napisach "żyli długo i szczęśliwie" nie zawsze jest różowo. Hania czuje się niekochana przez męża, który idealizuje swoją zmarłą pierwszą żonę. Dodatkowo ich nastoletnia córka zaczyna wagarować i oszukiwać rodziców, co zwiastuje problemy. Jakby tego było mało, Hania zaczyna odczuwać dojmująca pustkę, jako pełnoetatowa pani domu. To z pozoru szczęśliwe życie zaczyna ją uwierać. Tej jesieni jednak wszystko ma się zmienić? Czy Hani wystarczy odwagi aby zawalczyć o siebie i córkę? Jak zmieni się jej życie, kiedy będzie musiała zmierzyć się z bolesną przeszłością? Czy odnajdzie siebie i uchroni swoje małżeństwo przed rozpadem? Ta opowieść otula jak ciepły koc, pachnie aromatyczną herbatą i ogrzewa jak ogień w kominku.

Opis cyklu: Cztery pory roku - cztery wciągające historie. "Wszystkie pory uczuć" Magdaleny Majcher to cykl powieści obyczajowych, podejmujących ważne życiowe tematy. Miłość i zdrada, trudne życiowe wybory, przeciwności losu i w końcu upragnione szczęście i spokój - z tym wszystkim spotkają się bohaterowie czterech powieści. A to wszystko w rytmie czterech pór roku.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-149-3
Rozmiar pliku: 974 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Lato od­cho­dzi­ło w za­po­mnie­nie. Ko­bie­rzec z róż­no­barw­nych sze­lesz­czą­cych li­ści na­stra­jał me­lan­cho­lij­nie, przy­po­mi­na­jąc o prze­mi­ja­niu i wzbu­dza­jąc tę­sk­no­tę za dłu­gi­mi cie­pły­mi wie­czo­ra­mi, kie­dy ra­mio­na ogrze­wał przy­jem­ny let­ni wie­trzyk, a jed­nak to wła­śnie je­sień była ulu­bio­ną porą roku Hani.

Jej je­sień mie­ni­ła się ko­lo­ra­mi czer­wie­ni i żół­ci zmie­sza­ny­mi z od­cie­nia­mi brą­zu i po­ma­rań­czu. Po upal­nym wy­czer­pu­ją­cym le­cie przy­cho­dzi­ło wy­tchnie­nie w po­sta­ci chłod­niej­szych dni i dłuż­szych wie­czo­rów, kie­dy moż­na się było za­szyć przy ko­min­ku z kub­kiem aro­ma­tycz­nej her­ba­ty i do­brą lek­tu­rą. Tak wła­śnie chcia­ła zro­bić tego dnia, ale za­nim jed­nak mia­ło to na­stą­pić, Ha­nia po­sta­no­wi­ła nad­ło­żyć dro­gi i wró­cić do domu przez park. Ni­g­dzie jej się nie spie­szy­ło. Od kil­ku­na­stu lat ta data na­pa­wa­ła ją lę­kiem i ża­lem. Naj­chęt­niej wy­kre­śli­ła­by ją z ka­len­da­rza, spra­wi­ła, że prze­sta­nie ist­nieć, a po czwar­tym paź­dzier­ni­ka od razu roz­pocz­nie się szó­sty dzień mie­sią­ca. Kie­dyś, kie­dy jesz­cze nie zna­ła An­drze­ja, data ta wy­da­wa­ła jej się naj­zwy­klej­sza na świe­cie. Dzień jak co dzień. Do­pie­ro póź­niej prze­ko­na­ła się, że pią­ty paź­dzier­ni­ka bę­dzie prze­śla­do­wał ją praw­do­po­dob­nie do koń­ca ży­cia.

A jed­nak na­dal lu­bi­ła je­sień. Wciąż chęt­nie zbie­ra­ła kasz­ta­ny i żo­łę­dzie, mimo że daw­no nie była już dziec­kiem. Wie­rzy­ła w po­zy­tyw­ne dzia­ła­nie kasz­ta­nów i w to, że do­da­ją ener­gii, z cze­go po ci­chu po­kpi­wał so­bie An­drzej, kie­dy na­ty­kał się w naj­dziw­niej­szych miej­scach w miesz­ka­niu na po­zo­sta­wio­ne luź­no owo­ce je­sie­ni. Uwiel­bia­ła spa­ce­ro­wać po par­ku, z któ­re­go przy­no­si­ła po­żół­kłe li­ście. Na­stęp­nie wkła­da­ła je mię­dzy kart­ki ulu­bio­nych ksią­żek i za­su­sza­ła.

Prze­miesz­cza­ła się alej­ka­mi par­ku, po­dzi­wia­jąc je­sień, któ­ra na do­bre za­go­ści­ła w tej czę­ści mia­sta. Sło­necz­na po­go­da sprzy­ja­ła spa­ce­rom, za­chę­ca­ła do wyj­ścia z domu. W par­ku Ha­nia na­tknę­ła się na mło­de mamy, któ­re po­sta­no­wi­ły sko­rzy­stać z aury i zor­ga­ni­zo­wać dzie­ciom po­po­łu­dnie na świe­żym po­wie­trzu. Zer­ka­ła na nie z pew­nym nie­do­wie­rza­niem. Wy­da­wa­ło jej się, jak­by to było wczo­raj, kie­dy zbie­ra­ła z Da­rią kasz­ta­ny, aby po po­wro­cie do domu wy­cza­ro­wać z nich lu­dzi­ki, a te­raz cór­ka na­wet nie chcia­ła sły­szeć o tego typu roz­ryw­kach. W po­god­ny dzień wo­la­ła snuć się z ko­le­żan­ka­mi bez celu, niż to­wa­rzy­szyć mat­ce. Ha­nia w pew­nym stop­niu ją ro­zu­mia­ła, jed­nak cza­sem ła­pa­ła się na my­śli, że gdy­by była na miej­scu Da­rii, z ra­do­ścią sko­rzy­sta­ła­by z oka­zji i ze­chcia­ła spę­dzić z mamą choć tro­chę cza­su. Wie­dzia­ła, że ta­kie chwi­le są bez­cen­ne, zwłasz­cza że w jej przy­pad­ku nie mia­ły one miej­sca.

Pod­nio­sła z zie­mi oka­za­ły, mie­nią­cy się w ko­lo­rach żół­to-czer­wo­nych liść klo­nu i uśmiech­nę­ła się do swo­ich my­śli.

Jęk­nę­ła ci­chut­ko, ugi­na­jąc się pod re­kla­mów­ka­mi z za­ku­pa­mi. Wrzu­ci­ła liść do to­reb­ki, li­cząc, że się nie po­ła­mie. W tej sa­mej chwi­li ode­zwał się jej te­le­fon.

– Cze­kam i cze­kam na cie­bie pod furt­ką! – roz­legł się w słu­chaw­ce głos Jo­asi. – Po­spiesz się, bo za­raz za­mar­z­nę!

– Prze­cież na dwo­rze jest cał­kiem przy­jem­nie – za­pro­te­sto­wa­ła nie­śmia­ło Ha­nia, nie si­ląc się na żad­ne po­wi­ta­nia, sko­ro przy­ja­ciół­ka też o tym za­po­mnia­ła.

– Ja wiem, że ty wy­ka­zu­jesz nie­zdro­we za­in­te­re­so­wa­nie zim­ny­mi po­ra­mi roku, ale ja funk­cjo­nu­ję tyl­ko przy tem­pe­ra­tu­rze prze­kra­cza­ją­cej dwa­dzie­ścia stop­ni Cel­sju­sza – we­szła jej w sło­wo Asia. – No, to do­wiem się, gdzie je­steś?

– W par­ku – od­par­ła Ha­nia. – Wra­ca­łam z za­ku­pów i po­sta­no­wi­łam, że nad­ło­żę dro­gi, aby na wła­sne oczy się prze­ko­nać, jak zmie­nia się przy­ro­da.

– Nor­mal­ni lu­dzie nie zwra­ca­ją na to uwa­gi – prych­nę­ła przy­ja­ciół­ka. – Dłu­go jesz­cze ka­żesz na sie­bie cze­kać?

– Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie.

– Wie­dzia­łam, że wła­śnie dziś przy­da ci się wspar­cie. Chy­ba od tego są przy­ja­cie­le?

Ha­nia uśmiech­nę­ła się z wdzięcz­no­ścią, cho­ciaż Asia nie mia­ła moż­li­wo­ści, by to zo­ba­czyć. Umó­wi­ła się z ko­le­żan­ką za dwa­dzie­ścia mi­nut, roz­łą­czy­ła się, po czym wrzu­ci­ła te­le­fon do to­reb­ki i przy­spie­szy­ła kro­ku. Po dro­dze do domu za­sta­na­wia­ła się, czym po­dej­mie go­ścia. W koń­cu do­szła do wnio­sku, że w lo­dów­ce po­wi­nien być jesz­cze ka­wa­łek szar­lot­ki i uzna­ła, iż cia­sto i her­ba­ta wy­star­czą.

Kie­dy w koń­cu do­tar­ła pod drzwi miesz­ka­nia, Jo­an­na prze­stę­po­wa­ła nie­cier­pli­wie z nogi na nogę. Na wi­dok przy­ja­ciół­ki Ha­nia po­czu­ła roz­le­wa­ją­ce się po ca­łym cie­le cie­pło. To wła­śnie jej obec­no­ści tego dnia po­trze­bo­wa­ła, a Asia naj­wy­raź­niej po­tra­fi­ła czy­tać w my­ślach. Nic dziw­ne­go, zna­ły się od dziec­ka, ra­zem się wy­cho­wy­wa­ły, a jed­na o dru­giej wie­dzia­ła wszyst­ko. No, pra­wie wszyst­ko, gdyż Ha­nia z na­tu­ry była bar­dzo skry­ta i nie­chęt­nie dzie­li­ła się z in­ny­mi swo­imi prze­my­śle­nia­mi.

– Gdzie ty by­łaś? – za­py­ta­ła Jo­asia, kry­tycz­nym okiem pa­trząc na ilość nie­sio­nych przez przy­ja­ciół­kę za­ku­pów.

– W cen­trum. Mu­sia­łam zaj­rzeć do kil­ku skle­pów – wy­ja­śni­ła, wy­cią­ga­jąc klu­cze z kie­sze­ni płasz­cza.

– Wra­ca­łaś pie­szo z cen­trum z tymi wszyst­ki­mi za­ku­pa­mi? – Asia zro­bi­ła wiel­kie oczy. – Nie ła­twiej by­ło­by pod­je­chać au­to­bu­sem te kil­ka przy­stan­ków? Albo po­pro­sić An­drze­ja o po­moc?

Ha­nia ucie­kła wzro­kiem. Wsu­nę­ła klucz do zam­ka, ustą­pił na­tych­miast. Pu­ści­ła go­ścia przo­dem.

– Chcia­łam się przejść – od­par­ła wy­mi­ja­ją­co. – Ostat­nie dni były desz­czo­we, a ja prze­sie­dzia­łam je w domu. W koń­cu mia­łam oka­zję, aby wyjść na ze­wnątrz i za­czerp­nąć tro­chę świe­że­go po­wie­trza.

– O, z pew­no­ścią jest bar­dzo świe­że w cen­trum mia­sta – mruk­nę­ła Asia, wcho­dząc do domu, jak­by była u sie­bie. Bo w za­sa­dzie tak się u przy­ja­ciół­ki czu­ła. – A An­drzej nie mógł ci po­móc?

– An­drzej jest na cmen­ta­rzu – po­wie­dzia­ła Ha­nia, przy­gry­za­jąc war­gę.

Po tych sło­wach za­pa­dła kil­ku­na­sto­se­kun­do­wa ci­sza. Asia wy­su­nę­ła sto­py z czó­łe­nek, zdję­ła płaszcz, spoj­rza­ła na ko­le­żan­kę i wes­tchnę­ła gło­śno. W tym cza­sie Ha­nia odło­ży­ła re­kla­mów­ki na pod­ło­gę i spraw­dzi­ła, czy za­mknę­ła za sobą drzwi.

Ist­nia­ły pew­ne te­ma­ty, któ­rych Ha­nia po pro­stu nie lu­bi­ła po­ru­szać. Na pierw­szym miej­scu li­sty z pew­no­ścią wid­nia­ła śmierć Ka­ta­rzy­ny, a ra­czej ob­se­sja An­drze­ja na punk­cie zmar­łej, któ­ra nie mi­ja­ła, a na­wet po­tę­go­wa­ła się wraz z upły­wem cza­su. Jo­asia wie­dzia­ła, że nie po­win­na za­czy­nać tej roz­mo­wy, a mimo to pod­ję­ła wą­tek.

– Jesz­cze nie do­tar­ło do nie­go, że żywa żona jest lep­sza od mar­twej?

Han­na za­sty­gła w bez­ru­chu gdzieś po­mię­dzy przed­po­ko­jem a kuch­nią, do­kąd zmie­rza­ła, aby wsta­wić wodę na her­ba­tę.

– Nie mów tak – ode­zwa­ła się sła­bo. – Prze­cież dzi­siaj jest… – Urwa­ła na­gle. – To nor­mal­ne, że w taki dzień od­wie­dza ją na cmen­ta­rzu.

Ją.

Ha­nia ni­g­dy nie mó­wi­ła o Ka­ta­rzy­nie w inny spo­sób niż „ona”. Przez osiem­na­ście lat mał­żeń­stwa z An­drze­jem ani razu nie wy­po­wie­dzia­ła jej imie­nia.

– Jak uwa­żasz – ska­pi­tu­lo­wa­ła Asia. – Po­trze­bu­jesz po­mo­cy w wy­pa­ko­wa­niu za­ku­pów?

– Nie, dzię­ku­ję. Za­raz to zro­bię, tyl­ko wsta­wię wodę na her­ba­tę.

Za­ję­ła się do­mo­wą krzą­ta­ni­ną, sta­ra­jąc się wy­rzu­cić z gło­wy te­mat, któ­ry tak na­gle wy­pły­nął w roz­mo­wie z przy­ja­ciół­ką. Tak było bez­piecz­niej – za­mieść pod dy­wan, nie za­uwa­żać, za­po­mnieć. Mia­ła już w tym nie­ma­łą wpra­wę. W koń­cu uda­wa­ło jej się igno­ro­wać pro­blem już od osiem­na­stu lat.

– Zjesz cia­sta? – za­py­ta­ła, prze­ry­wa­jąc ci­szę.

– Szar­lot­ka?

– Jak ty mnie do­brze znasz! – Ha­nia się uśmiech­nę­ła. – To co, ukro­ić po ka­wał­ku?

– Ja­sne!

Po chwi­li sie­dzia­ły przy sto­le, pa­ła­szu­jąc cia­sto i po­pi­ja­jąc her­ba­tę, do któ­rej Ha­nia wrzu­ci­ła po pla­ster­ku po­ma­rań­czy i nie­co su­szo­nej żu­ra­wi­ny, co nada­wa­ło jej obłęd­ny smak. Jo­asia, jako uro­dzo­ny sma­kosz, uwiel­bia­ła wi­zy­ty w domu Szy­dłow­skich. Oczy­wi­ście do­mo­we przy­sma­ki nie sta­no­wi­ły je­dy­ne­go po­wo­du, dla któ­re­go od­wie­dza­ła przy­ja­ciół­kę, a je­dy­nie do­da­tek, ale bar­dzo ku­szą­cy.

– Mów, z czym przy­szłaś! – za­żą­da­ła Ha­nia. – Wi­dzę prze­cież, że nie mo­żesz już usie­dzieć z pod­eks­cy­to­wa­nia!

Jo­an­na mach­nę­ła ręką, su­ge­ru­jąc, że to może po­cze­kać. Prze­łknę­ła kęs pysz­nej szar­lot­ki i po­wie­dzia­ła:

– Chy­ba nie ma o czym mó­wić. Jesz­cze.

– Ro­zu­miem, że ko­goś po­zna­łaś? – zga­dła bez­błęd­nie Han­na. Nie trze­ba być Ein­ste­inem, żeby się do­my­ślić, z czym tym ra­zem przy­szła Jo­asia. Przy­ja­ciół­ka od­czu­wa­ła pa­to­lo­gicz­ną wręcz po­trze­bę mi­ło­ści i co ja­kiś czas pa­ko­wa­ła się w dziw­ne re­la­cje, nie­ste­ty koń­czą­ce się licz­ny­mi po­raż­ka­mi. Od kil­ku mie­się­cy z ni­kim się nie spo­ty­ka­ła, ale Ha­nia wie­dzia­ła, że to tyl­ko kwe­stia cza­su, aż w ży­ciu ko­le­żan­ki po­ja­wi się ktoś waż­ny. I pro­szę, nie po­my­li­ła się.

– Moż­na tak po­wie­dzieć – od­par­ła wy­mi­ja­ją­co Jo­an­na.

– Spraw­dzi­łaś, czy nie nad­uży­wa al­ko­ho­lu, nie cią­ży na nim obo­wią­zek ali­men­ta­cyj­ny wo­bec trój­ki dzie­ci, każ­de­go z in­ne­go związ­ku, nie ma wy­ro­ku w za­wie­sze­niu za drob­ne kra­dzie­że lub w wol­nym cza­sie nie daje so­bie w żyłę? – wy­rzu­ci­ła z sie­bie jed­nym tchem Ha­nia, przy­po­mi­na­jąc so­bie tyl­ko kil­ka z nie­szczę­śli­wych hi­sto­rii mi­ło­snych Asi, któ­rych zdą­ży­ło się uzbie­rać nie­ma­ło.

Jo­asia bo­ry­ka­ła się z pro­ble­mem, z ja­kim ra­dzi­ła so­bie z gor­szym lub lep­szym skut­kiem zde­cy­do­wa­na więk­szość wy­cho­wan­ków domu dziec­ka. Ha­nia była jed­ną z tych, któ­rym się uda­ło. Wy­szła za mąż, za­ło­ży­ła ro­dzi­nę, pro­wa­dzi­ła nor­mal­ne ży­cie. Asia sta­le tra­fia­ła na nie­od­po­wied­nich part­ne­rów, któ­rzy nad­uży­wa­li al­ko­ho­lu, za­ży­wa­li nar­ko­ty­ki, ima­li się naj­róż­niej­szych, nie­ko­niecz­nie le­gal­nych za­jęć. Po­wta­rza­ła, że nie po­tra­fi ina­czej. Że to sil­niej­sze od niej. Mia­ła zbyt ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści, aby się­gać wy­żej, cho­ciaż była in­te­li­gent­ną i wspa­nia­łą ko­bie­tą. To Ha­nia aku­rat ro­zu­mia­ła do­sko­na­le. Może ona sama nie wią­za­ła się z al­ko­ho­li­ka­mi i nar­ko­ma­na­mi, ale nie wie­rzy­ła w sie­bie. Jej bier­ność i po­ko­ra wy­ni­ka­ły z bra­ku pew­no­ści sie­bie. Wła­śnie dla­te­go ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła „dość”, kie­dy An­drzej po raz ko­lej­ny po­rów­ny­wał ją z Ka­ta­rzy­ną. Oczy­wi­ście każ­de star­cie koń­czy­ło się jej sro­mot­ną klę­ską. W koń­cu była gor­sza. Była z bi­du­la.

– Na pierw­szy rzut oka wy­glą­da w po­rząd­ku. – Asia zmarsz­czy­ła nos, sta­ran­nie do­bie­ra­jąc sło­wa.

– Na pierw­szy rzut oka oni wszy­scy wy­glą­da­li w po­rząd­ku! – przy­po­mnia­ła jej Ha­nia.

– Ale…

– Ale?

– Chwi­lo­wo jest bez pra­cy – wy­zna­ła Jo­asia, po czym uszło z niej całe po­wie­trze. – Szu­ka.

Ha­nia jęk­nę­ła gło­śno, krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem gło­wą.

– Bła­gam cię. – Spoj­rza­ła na przy­ja­ciół­kę z czu­ło­ścią. – Nie rób tego.

– Każ­de­mu może się po­wi­nąć noga. Sy­tu­acja na ryn­ku pra­cy nie jest pro­sta.

– Już to ro­bisz! Za­wsze się tak za­cho­wu­jesz!

– Jak? – Jo­an­na nie ro­zu­mia­ła, o co jej cho­dzi.

– Tłu­ma­czysz ich! – zde­ner­wo­wa­ła się Ha­nia.

Asia pod na­po­rem spoj­rze­nia przy­ja­ciół­ki po­tul­nie spu­ści­ła gło­wę. Grze­biąc wi­del­czy­kiem w cie­ście, za­czę­ła ostroż­nie:

– Je­stem nie­uf­na. Nie wie­rzę we wszyst­ko, co mówi. Uczę się na wła­snych błę­dach. Prze­cież nie po­zwo­li­łam mu się do mnie wpro­wa­dzić, nie obie­ca­łam mu ślu­bu i gro­mad­ki dzie­ci, po pro­stu… spo­ty­ka­my się i jest miło.

– Mam na­dzie­ję, że tak po­zo­sta­nie już do koń­ca – spu­ści­ła nie­co z tonu Ha­nia.

– Za trzy lata skoń­czę czter­dziest­kę – przy­po­mnia­ła Asia, cho­ciaż nie mu­sia­ła tego ro­bić. Była o dwa lata młod­sza od Hani, któ­ra w przy­szłym roku mia­ła prze­kro­czyć czter­dziest­kę. Ra­chu­nek był pro­sty. – Wiesz, że bar­dzo chcia­ła­bym zo­stać żoną, mamą. Być może to już dla mnie ostat­nia szan­sa.

Han­na do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie spra­wę z ma­rzeń przy­ja­ciół­ki. Wie­dzia­ła, że ta od­da­ła­by wszyst­ko, aby mieć to, co sta­no­wi­ło Hani co­dzien­ność: dom, męża, dziec­ko, dla­te­go ni­g­dy nie na­rze­ka­ła. Ro­zu­mia­ła, że inni mają go­rzej i do­ce­nia­ła to, co ma.

– Mar­twię się o cie­bie – po­wie­dzia­ła tyl­ko. – Masz za­dzi­wia­ją­cą skłon­ność do pa­ko­wa­nia się w kło­po­ty.

Roz­mo­wę prze­rwa­ło na­głe wtar­gnię­cie do domu An­drze­ja. Zaj­rzał do kuch­ni i ze zdzi­wie­niem od­no­to­wał obec­ność w niej nie tyl­ko mał­żon­ki, lecz tak­że jej przy­ja­ciół­ki.

– Cześć, nie wie­dzia­łem, że mamy dziś go­ści. – Wbił w Ha­nię twar­de, peł­ne wy­rzu­tu spoj­rze­nie, pod któ­rym aż się skur­czy­ła.

Jo­an­na w mig ro­ze­zna­ła się w sy­tu­acji, po­cią­gnę­ła ostat­ni łyk her­ba­ty i wsta­ła od sto­łu.

– Wpa­dłam tyl­ko na chwi­lę, za­raz je­stem umó­wio­na.

– Zo­stań jesz­cze – za­pro­po­no­wa­ła nie­śmia­ło Ha­nia, ale Asia czu­ła, że nie jest mile wi­dzia­nym go­ściem. By­naj­mniej nie przez pa­nią domu, tyl­ko przez pana.

– Za­sie­dzia­łam się, wpad­nę do cie­bie in­nym ra­zem. Zdzwo­ni­my się.

Han­na od­pro­wa­dzi­ła przy­ja­ciół­kę do wyj­ścia, a przy drzwiach obie par­sk­nę­ły nie­kon­tro­lo­wa­nym chi­cho­tem. An­drzej wes­tchnął zna­czą­co. Cza­sem miał wra­że­nie, że Ha­nia w to­wa­rzy­stwie Asi za­cho­wu­je się jak ró­wie­śni­ca Da­rii. Nie wziął so­bie za żonę nie­obli­czal­nej i bez­ro­zum­nej ko­bie­ty – co to, to nie. Sam był czło­wie­kiem bar­dzo sta­tecz­nym i opa­no­wa­nym, to­też tego sa­me­go wy­ma­gał od płci pięk­nej. Ha­nia na co dzień ra­czej nie za­cho­wy­wa­ła się nie­roz­trop­nie, dzię­ki Bogu, ale uwa­żał, że obec­ność ko­le­żan­ki dziw­nie na nią wpły­wa, dla­te­go nie prze­pa­dał za wi­zy­ta­mi Jo­an­ny. Nie oka­zy­wał jed­nak tego wprost, ma­jąc w pa­mię­ci za­sa­dy, ja­kie wpo­ili mu ro­dzi­ce, ale tego dnia Jo­asia prze­sa­dzi­ła. Na­cho­dzić ich w taki dzień, kie­dy ro­dzi­na po­grą­ża się w za­du­mie, i bez­tro­sko par­skać śmie­chem? No kto to wi­dział!

Z za­my­śle­nia wy­rwał go głos Hani.

– Od­grzać ci obiad?

– Dzię­ku­ję, ja­koś nie je­stem głod­ny – od­parł su­cho.

Ski­nę­ła gło­wą, przyj­mu­jąc jego sło­wa do wia­do­mo­ści, i za­czę­ła wkła­dać na­czy­nia do zmy­war­ki. Bo niby co in­ne­go mia­ła­by ro­bić? Za­jąć męża roz­mo­wą? Wie­dzia­ła, że bez­piecz­niej bę­dzie mil­czeć. Przy­naj­mniej dziś.

Na­gle po­czu­ła do­tyk na ra­mie­niu. Spoj­rza­ła na An­drze­ja py­ta­ją­cym wzro­kiem, a on przy­cią­gnął ją do sie­bie i za­mknął w ob­ję­ciach.

– Prze­pra­szam. – Cmok­nął po­wie­trze gdzieś w oko­li­cach jej czo­ła. – Mia­łem zły dzień.

„Jak co roku” – mia­ła ocho­tę po­wie­dzieć, ale w ostat­niej chwi­li ugry­zła się w ję­zyk.

Ha­nia czu­ła się dziw­nie z jego ża­ło­bą już pra­wie dwa­dzie­ścia lat temu, kie­dy go po­zna­ła, a co do­pie­ro te­raz, po kil­ku­na­stu la­tach mał­żeń­stwa. Wie­dzia­ła, że An­drzej kiep­sko po­ra­dził so­bie ze stra­tą, ale czy ża­ło­wał tego, co się sta­ło po śmier­ci Ka­ta­rzy­ny? Czy od­dał­by to, co miał, swo­ją ro­dzi­nę, żonę i cór­kę, aby cof­nąć czas i wskrze­sić umar­łą? Ha­nia mia­ła wra­że­nie, że od­po­wie­dzi na te py­ta­nia są klu­czo­we, ale wo­la­ła ich nie żą­dać. Bała się tego, co mo­gła­by usły­szeć.

W prze­szło­ści na­wet my­śla­ła o tym, żeby za­pro­po­no­wać An­drze­jo­wi, że po­je­dzie z nim na grób Ka­ta­rzy­ny, ale zre­zy­gno­wa­ła. Pani Róża kie­dyś po­wie­dzia­ła jej, że w związ­ku każ­dy po­wi­nien mieć prze­strzeń tyl­ko dla sie­bie, a ona uzna­ła, iż pry­wat­nym te­ry­to­rium jej męża bę­dzie wła­śnie Ka­ta­rzy­na. Wspa­nia­ło­myśl­nie zgo­dzi­ła się, aby w łóż­ku i w ży­ciu byli we tro­je – on, ona i tra­gicz­nie zmar­ła pierw­sza żona. To wca­le nie była wy­so­ka cena za baj­kę o Kop­ciusz­ku, któ­rej od­tąd nie mu­sia­ła już oglą­dać w kiep­skiej ja­ko­ści od­bior­ni­ku, gdyż sta­ła się ona mo­ty­wem prze­wod­nim jej ży­cia. Kil­ka lat star­szy, wy­wo­dzą­cy się z do­brej ro­dzi­ny męż­czy­zna z per­spek­ty­wa­mi zwró­cił uwa­gę na nią, wy­cho­wan­kę domu dziec­ka, któ­ra nie po­sia­da­ła nic oprócz miesz­ka­nia so­cjal­ne­go oraz ku­pio­ne­go za wy­praw­kę łóż­ka, uży­wa­ne­go te­le­wi­zo­ra i kil­ku nie­zbęd­nych me­bli.

– Je­stem z tobą – przy­po­mnia­ła mu te­raz, sta­ra­jąc się od­go­nić na­tręt­ne my­śli.

– Wiesz, że bez cie­bie bym so­bie nie po­ra­dził? Śmia­ło moż­na więc stwier­dzić, że mnie ura­to­wa­łaś.

Po­czu­ła przy­spie­szo­ne bi­cie ser­ca. Spoj­rza­ła w oczy męża, w któ­rych zo­ba­czy­ła wy­raź­ny cień chło­pa­ka, ja­kim był jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu. Chło­pa­ka, któ­ry zdo­był jej ser­ce i już ni­g­dy go nie od­dał. Być może jego twarz po­kry­ła się sie­cią zmarsz­czek, a wło­sy przy­pró­szy­ła si­wi­zna, ale na­dal był tam­tym mło­dzień­cem, a cia­ło Hani nie prze­sta­ło re­ago­wać na nie­go in­stynk­tow­nie.

Wtu­li­ła się moc­no w męża. Wie­dzia­ła, że do­brze wy­bra­ła. Nie ża­ło­wa­ła ni­cze­go.

Je­dy­ną rysę na szkle sta­no­wi­ło wspo­mnie­nie jego zmar­łej żony.ROZ­DZIAŁ 2

Przy­spie­szy­ła kro­ku, otu­la­jąc się sza­lem, któ­ry do­sta­ła od An­drze­ja na uro­dzi­ny. Po raz pierw­szy od wie­lu mie­się­cy tem­pe­ra­tu­ra spa­dła po­ni­żej pię­ciu stop­ni, przy­no­sząc chłod­ny wiatr. Na­wet nie­śmia­łe pro­mie­nie sło­necz­ne prze­bi­ja­ją­ce się zza chmur nie były w sta­nie ogrzać Hani, któ­ra zmar­z­ła, cze­ka­jąc na au­to­bus. Wsu­nę­ła dło­nie w kie­sze­nie i skrę­ci­ła w Szcze­ciń­ską. Jej oczom uka­zał się gmach bu­dyn­ku, w któ­rym się wy­cho­wa­ła. Mia­ła wy­rzu­ty su­mie­nia, bo od kil­ku mie­się­cy, zbyt za­ję­ta wła­sny­mi spra­wa­mi, nie od­wie­dza­ła pani Róży, któ­rej za­wdzię­cza­ła na­praw­dę wie­le. Gdy­by nie jej wiel­kie ser­ce i za­an­ga­żo­wa­nie w wy­ko­ny­wa­ną pra­cę, Ha­nia mia­ła­by o wie­le trud­niej­szy start w do­ro­słość. Pani Róża wal­czy­ła o swo­ich wy­cho­wan­ków jak lwi­ca, nie tyl­ko strze­gąc ich bez­pie­czeń­stwa i dba­jąc o re­ali­za­cję pod­sta­wo­wych po­trzeb, lecz tak­że nie za­po­mi­na­jąc o per­spek­ty­wach na przy­szłość i szcze­rej roz­mo­wie, dzię­ki któ­rej na­wet naj­więk­sze pro­ble­my tra­ci­ły na zna­cze­niu.

Jesz­cze przed wej­ściem na­tknę­ła się na pana Ta­de­usza, któ­ry pra­co­wał w domu dziec­ka, od­kąd tyl­ko Ha­nia się­ga­ła pa­mię­cią, a jego wy­gląd nie zmie­niał się wraz z upły­wem lat. Za­wsze miał na so­bie nie­śmier­tel­ną gra­na­to­wą kurt­kę i sza­ry kasz­kiet, któ­ry ścią­gał z gło­wy, kła­nia­jąc się i wi­ta­jąc z nowo przy­by­łą oso­bą.

Kie­dy Ha­nia prze­szła przez furt­kę, mia­ła wra­że­nie, że czas się za­trzy­mał. Znów była tą małą dziew­czyn­ką, któ­ra wra­ca­ła do domu dziec­ka ze szko­ły, a pan Ta­de­usz gra­bił po­żół­kłe li­ście, na­da­jąc tej zwy­kłej czyn­no­ści lek­kość i wy­jąt­ko­wość. Gdy była małą dziew­czyn­ką, lu­bi­ła my­śleć, że do­zor­ca jest jej dziad­kiem, któ­ry bar­dzo chciał­by za­brać ją do domu, ale z so­bie tyl­ko zna­ne­go po­wo­du nie może tego zro­bić, dla­te­go po­sta­no­wił za­trud­nić się w pla­ców­ce, aby czu­wać nad bez­pie­czeń­stwem wnucz­ki. Ta myśl jej się po­do­ba­ła. Nie mia­ła­by nic prze­ciw­ko, gdy­by taki czło­wiek, jak pan Ta­de­usz, był jej dziad­kiem. Pani Róża za­wsze mó­wi­ła, że jest praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem, co­kol­wiek mia­ło to zna­czyć. Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie Ha­nia spraw­dzi­ła zna­cze­nie tego sło­wa i uzna­ła, że cio­cia, jak wów­czas na­zy­wa­ła wy­cho­waw­czy­nię, tra­fi­ła w samo sed­no. Ta­de­usz miał w so­bie coś z ele­gan­ta, na­wet gdy gra­bił li­ście na pla­cu lub na­pra­wiał ze­psu­tą umy­wal­kę.

– Ha­niu! – Męż­czy­zna nie bez tru­du się wy­pro­sto­wał, kie­dy usły­szał skrzy­pie­nie furt­ki. Na wi­dok daw­nej wy­cho­wan­ki domu dziec­ka uśmiech­nął się sze­ro­ko, nie tyl­ko usta­mi, ale i całą twa­rzą. – Daw­no cię tu nie wi­dzia­łem!

– Dzień do­bry, pa­nie Ta­de­uszu. – De­li­kat­nie za­mknę­ła za sobą furt­kę. – Rze­czy­wi­ście, tro­chę mi ze­szło od ostat­niej wi­zy­ty, aż mam wy­rzu­ty su­mie­nia.

– Ależ to zro­zu­mia­łe, ma­cie swo­je spra­wy! My się za­wsze cie­szy­my, kie­dy wra­ca­cie nas od­wie­dzić, to ta­kie miłe.

– Jak mo­gła­bym za­po­mnieć o wła­snych ko­rze­niach?

Bo wła­śnie tak Han­na my­śla­ła o prze­szło­ści. Po­cho­dzi­ła z domu dziec­ka. Nie zna­ła mat­ki. Mimo usil­nych sta­rań sąd ni­g­dy nie usta­lił jej miej­sca po­by­tu, przez co dziew­czyn­ka przez dłu­gi czas była „za­wie­szo­na”, jak mó­wi­li pra­cow­ni­cy za­kła­du opie­kuń­czo-wy­cho­waw­cze­go. Zo­sta­ła po­rzu­co­na przez bio­lo­gicz­ną mat­kę jesz­cze jako no­wo­ro­dek. To mo­gła być jej szan­sa. Pary, któ­re po­dej­mu­ją de­cy­zję o ad­op­cji, chcą ma­łe­go dziec­ka, naj­le­piej nie­mow­lę­cia. Praw­do­po­do­bień­stwo, że Ha­nia tra­fi­ła­by do ko­cha­ją­cej się, cze­ka­ją­cej na ma­leń­stwo ro­dzi­ny wca­le nie było ta­kie małe, ale jej mama utrud­ni­ła całą pro­ce­du­rę, nie okre­śla­jąc woli wo­bec dziec­ka. Nie zrze­kła się praw ro­dzi­ciel­skich, a spra­wa cią­gnę­ła się la­ta­mi. W koń­cu usta­lo­no ku­ra­to­ra dla nie­zna­ne­go z miej­sca po­by­tu, któ­ry re­pre­zen­to­wał bio­lo­gicz­ną mat­kę, a dla Hani wy­zna­czo­no opie­ku­na praw­ne­go w oso­bie pra­cow­ni­cy domu dziec­ka, pani Róży. Wów­czas kil­ku­let­nią już dziew­czyn­kę zgło­szo­no do ośrod­ka ad­op­cyj­ne­go, ale nie zna­la­zła domu. Zo­sta­ła w pla­ców­ce do osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści, cho­ciaż dwa czy trzy razy mia­ła go­ści, jak okre­śla­no w domu dziec­ka po­ten­cjal­nych ro­dzi­ców ad­op­cyj­nych. Za każ­dym ra­zem w jej ser­cu ro­dzi­ła się na­dzie­ja, że te ko­bie­ty i ci męż­czyź­ni za­bio­rą ją z pla­ców­ki, ale jej ma­rze­nie się nie speł­ni­ło.

Dla­te­go Ha­nia wła­sne ko­rze­nie wi­dzia­ła wła­śnie w domu dziec­ka, a nie w ro­dzi­nie, któ­rej ni­g­dy nie mia­ła.

Pan Ta­de­usz ski­nął tyl­ko smut­no gło­wą, prze­pusz­cza­jąc Ha­nię w drzwiach. Nie mu­siał wska­zy­wać jej dro­gi. Zna­ła ten bu­dy­nek do­sko­na­le, cho­ciaż w cią­gu lat prze­szedł wie­le zmian.

– Ha­niu! – Pani Róża za­re­ago­wa­ła na wi­dok daw­nej pod­opiecz­nej zu­peł­nie jak pan Ta­de­usz. – Cóż za nie­spo­dzian­ka!

Róża była ni­ską, nie­co pu­szy­stą ko­bie­tą w bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym wie­ku. Mo­gła mieć pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt, a na­wet sie­dem­dzie­siąt lat, cho­ciaż Ha­nia skła­nia­ła się ku tej dru­giej wer­sji – kie­dy ona sama była małą dziew­czyn­ką, pani Róża do­pie­ro roz­po­czy­na­ła pra­cę w domu dziec­ka, więc mu­sia­ła mieć te­raz wię­cej niż pięć­dzie­siąt lat. Ostat­ni wa­riant jej nie prze­ko­ny­wał, gdyż po­dej­rze­wa­ła, że sie­dem­dzie­się­cio­let­nia ko­bie­ta by­ła­by już na eme­ry­tu­rze, więc po­zo­sta­wa­ła po­śred­nia opcja.

Ha­nia nie wie­dzia­ła nic o jej ży­ciu pry­wat­nym, poza tym, że sama ni­g­dy nie zo­sta­ła mat­ką, a całe ży­cie po­świę­ci­ła swo­im wy­cho­wan­kom. Od­da­ła im ser­ce. Była naj­bar­dziej lu­bia­nym wy­cho­waw­cą w pla­ców­ce. To wła­śnie jej pod­opiecz­ni naj­chęt­niej od­wie­dza­li sta­re śmie­ci i bar­dzo cie­pło wspo­mi­na­li daw­ną opie­kun­kę.

– Co do­bre­go sły­chać? – za­py­ta­ła Ha­nia, kie­dy już przy­wi­ta­ła się z daw­ną wy­cho­waw­czy­nią i roz­grza­ła cie­płą her­ba­tą.

– Po sta­re­mu! – Pani Róża mach­nę­ła ręką. – Le­piej opo­wia­daj, co u cie­bie!

– Chy­ba też bez zmian. – Za­wa­ha­ła się nie­znacz­nie, a Róża od razu wy­ła­pa­ła wąt­pli­wość w jej gło­sie.

– Coś się sta­ło? Nie wi­dzia­ły­śmy się od tylu mie­się­cy, a dziś wpa­dłaś tak bez za­po­wie­dzi…

– No ja­sne! – Ha­nia się za­śmia­ła. – Pro­szę da­lej wpę­dzać mnie w po­czu­cie winy! Czu­ję się pa­skud­nie, że tak dłu­go do was nie za­glą­da­łam. Co u dzie­cia­ków? Ja­kieś zmia­ny w pla­ców­ce? – zręcz­nie zmie­ni­ła te­mat.

– Sta­ra gwar­dia od­cho­dzi już na eme­ry­tu­rę, mamy kil­ku no­wych wy­cho­waw­ców. Dzi­siaj skrzyk­nę­li się i za­bra­li część dzie­ci po­cią­giem do Wi­sły.

Ha­nia roz­pię­ła swe­ter, gdyż zdą­ży­ła się roz­grzać. Naj­wy­raź­niej pan Ta­de­usz na­pa­lił już tego dnia w pie­cu. Z ka­lo­ry­fe­ra biła fala go­rą­ca.

– Pa­mię­tam, jak po­je­cha­li­śmy z pa­nią i z pa­nią Lud­mi­łą do Biel­ska! – Przy­po­mnia­ła so­bie na­gle Han­na. – Wjeż­dża­li­śmy ko­lej­ką na Szyn­dziel­nię!

Róża się za­my­śli­ła.

– Rze­czy­wi­ście – przy­zna­ła po chwi­li. – Te­raz wy­grze­ba­łam to wspo­mnie­nie z ot­chła­ni pa­mię­ci. Zda­je się, że wów­czas też była je­sień, praw­da?

– Tak. – Ha­nia się roz­ma­rzy­ła. – Wte­dy po raz pierw­szy wi­dzia­łam góry! Ni­g­dy nie za­po­mnę tego wi­do­ku. Póź­niej jesz­cze wie­le razy wy­jeż­dża­li­śmy z An­drze­jem, to w Be­ski­dy, to w Ta­try czy Pie­ni­ny, ale już nie zro­bi­ło to na mnie ta­kie­go wra­że­nia, jak za pierw­szym ra­zem. Góry są naj­pięk­niej­sze je­sie­nią, kie­dy po­kry­wa je pa­le­ta barw. Żół­ta, czer­wo­na, brą­zo­wa, a na­wet fio­le­to­wa…

Re­ak­cja Hani spra­wi­ła przy­jem­ność pani Róży. Było jej miło, że na­wet te­raz, po trzy­dzie­stu kil­ku la­tach, daw­na pod­opiecz­na tak miło wspo­mi­na tam­ten wy­jazd. Or­ga­ni­za­cja wy­cie­czek czy wyjść nie na­le­ża­ła do obo­wiąz­ków wy­cho­waw­cy. Pra­cow­ni­cy wy­cho­dzi­li jed­nak cza­sem z taką ini­cja­ty­wą, a naj­lep­szą na­gro­dą był za­chwyt w oczach dzie­ci. Na­wet tych do­ro­słych.

– Je­śli już je­ste­śmy przy te­ma­cie je­sie­ni, dzie­cia­ki wier­cą mi dziś dziu­rę w brzu­chu, żeby wyjść na plac. Pan Ta­de­usz gra­bił li­ście i usy­pał z nich ogrom­ną ster­tę, a dzie­ci zwie­trzy­ły w tym nie­złą za­ba­wę…

– Wi­dzę, że pew­ne rze­czy po­zo­sta­ją tu nie­zmien­ne. – Ha­nia za­chi­cho­ta­ła i po­grą­ży­ła się we wspo­mnie­niach.

Ona rów­nież jako małe dziec­ko uwiel­bia­ła je­sien­ne za­ba­wy w li­ściach, któ­rych na przy­na­le­żą­cym do domu dziec­ka pla­cu ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło. Do­zor­ca czę­sto psio­czył pod no­sem, że ich gra­bie­nie jest sy­zy­fo­wą pra­cą, bo za­nim upo­rząd­ku­je cały te­ren, ko­lej­ne list­ki zdą­żą już spaść z drze­wa, ale dziel­nie wal­czył z je­sie­nią od czter­dzie­stu lat, mimo nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych efek­tów tego za­ję­cia. To, cze­go tak nie lu­bił pan Ta­de­usz, ko­cha­ły dzie­cia­ki. Ha­nia, Asia i Mo­ni­ka – trzy pa­puż­ki nie­roz­łącz­ki – rzu­ca­ły się ze śmie­chem na wiel­ką ster­tę li­ści, za­ko­pu­jąc się w nich.

„Do­pie­ro co uprząt­ną­łem plac!” – de­ner­wo­wał się pan Ta­de­usz, ale po chwi­li za­śmie­wał się już wraz z nimi. Nie mógł­by im ni­cze­go za­bro­nić. Nie tym trzem uśmiech­nię­tym iskier­kom, któ­re ży­cie już tak do­tkli­wie do­świad­czy­ło.

Póź­niej dziew­czyn­ki pod­no­si­ły z zie­mi li­ście i pod­rzu­ca­ły je, śmie­jąc się przy tym gło­śno. Cza­sem do za­ba­wy przy­łą­cza­li się chłop­cy, do­ku­cza­jąc im i do­gry­za­jąc. Ha­nia bar­dzo się de­ner­wo­wa­ła, kie­dy pani Róża su­ge­ro­wa­ła, że to ta­kie koń­skie za­lo­ty. Nie po­do­ba­ło jej się to, że kto­kol­wiek miał­by się do niej za­le­cać, a tym bar­dziej je­śli ro­bił­by to w zwie­rzę­cym sty­lu. Nie ro­zu­mia­ła, co wy­cho­waw­czy­ni ma na my­śli, czy­niąc alu­zje.

Je­sien­ny wiatr ode­gnał chmu­ry, a tem­pe­ra­tu­ra w cią­gu za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu mi­nut osią­gnę­ła sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy Ha­nię po­ziom. W cien­kim płasz­czu czu­ła się kom­for­to­wo, a na­wet po­zwo­li­ła so­bie na od­pię­cie dwóch gór­nych gu­zi­ków. Ob­ser­wo­wa­ła ba­wią­ce się obok niej dzie­ci i mia­ła wra­że­nie, że oglą­da sie­bie, swo­ich ko­le­gów i ko­le­żan­ki z prze­szło­ści.

– Nie wi­dzę ni­g­dzie Zuzi. – Zo­rien­to­wa­ła się, że wśród bie­ga­ją­cych po pla­cu dzie­cia­ków nie ma jej ulu­bie­ni­cy.

– Za­po­mnia­łam ci po­wie­dzieć! – zre­flek­to­wa­ła się pani Róża. – Zu­zia zna­la­zła dom.

– To wspa­nia­le! – oży­wi­ła się Ha­nia.

– Tak, ale…

– Ale były łzy? – do­my­śli­ła się.

Róża przy­tak­nę­ła z za­że­no­wa­niem.

– Sta­ra je­stem, a głu­pia. Na­dal się nie na­uczy­łam. Wiem, że my, opie­ku­no­wie, nie po­win­ni­śmy przy­wią­zy­wać się do dzie­ci, bo one są tu­taj tyl­ko na chwi­lę, a ra­czej po­win­ny być, bo prze­cież po swo­im przy­kła­dzie wiesz naj­le­piej, jak to bywa, ale…

– Nie da się nie przy­wią­zać – do­koń­czy­ła za nią Ha­nia.

– Otóż to. Jed­na z mło­dych opie­ku­nek po odej­ściu Zuzi pół dnia prze­sie­dzia­ła w ga­bi­ne­cie u na­szej pani dy­rek­tor, wy­pła­ku­jąc so­bie oczy.

– Z per­spek­ty­wy cza­su mogę po­wie­dzieć, że to wła­śnie dzię­ki tym na­tu­ral­nym re­ak­cjom i uczu­ciom, na ja­kie po­zwa­la­li so­bie opie­ku­no­wie w domu dziec­ka, nie za­tra­ci­łam resz­tek wraż­li­wo­ści i em­pa­tii. To do­brze, bar­dzo do­brze! Ni­cze­go przed tymi dzie­cia­ka­mi nie ukry­waj­cie. Bądź­cie sobą, bo za tę nor­mal­ność i na­miast­kę domu was ko­cha­my…

Róża spoj­rza­ła w górę. Ha­nia była od niej o do­brych dwa­­dzie­ścia cen­ty­me­trów wyż­sza. Daw­na wy­cho­waw­czy­ni od­czu­wa­ła dumę ze swo­jej pod­opiecz­nej. Trud­no było się wy­rwać ze spi­ra­li, w jaką wpa­da­ją dzie­ci z domu dziec­ka, z tych ni­zin spo­łecz­nych, a Hani uda­ło się to, jak ni­ko­mu in­ne­mu.

– Dzię­ku­ję ci za te sło­wa. Są dla mnie bar­dzo waż­ne. Cza­sem za­sta­na­wiam się, czy to wszyst­ko, co ro­bię, ma sens, ale po­tem przy­cho­dzi taka oso­ba jak ty i roz­wie­wa moje wąt­pli­wo­ści.

– Za­sta­na­wia się pani, czy to ma sens? Zwa­rio­wa­ła pani?

– Kie­dyś, jesz­cze za­nim za­czę­łam pra­cę w domu dziec­ka, ktoś po­wie­dział mi – za­czę­ła pani Róża – że­bym ni­g­dy nie ocze­ki­wa­ła wdzięcz­no­ści. Dzie­ci z za­kła­dów opie­kuń­czych cią­gle chcą wię­cej, cią­gle im mało. Cza­sem – bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce – chcia­ło­by się im nie­ba uchy­lić, a dru­ga stro­na od­po­wia­da opo­rem ma­te­rii.

Ha­nia wy­bu­chła nie­kon­tro­lo­wa­nym chi­cho­tem, cho­ciaż sama zda­wa­ła so­bie spra­wę, że wy­zna­nie pani Róży nie taką re­ak­cję mia­ło wy­wo­łać.

– Opór ma­te­rii – po­wtó­rzy­ła. – Coś w tym jest. Pani Różo – zwró­ci­ła się do ko­bie­ty bez­po­śred­nio – może rze­czy­wi­ście nie umie­my oka­zy­wać wdzięcz­no­ści, ale… my ją czu­je­my. Na­praw­dę.

Po tych sło­wach za­pa­dła ci­sza, prze­ry­wa­na od­gło­sem sze­lesz­czą­cych li­ści i dzie­cię­cych za­baw. Pierw­sza ode­zwa­ła się Róża.

– Co u Asi? Daw­no jej nie wi­dzia­łam.

Ha­nia skrzy­wi­ła się od­ru­cho­wo, przy­po­mi­na­jąc so­bie ostat­nią roz­mo­wę z przy­ja­ciół­ką. Mar­twi­ła się o nią, cho­ciaż Jo­asia uwa­ża­ła, że nie ma po­wo­dów do zmar­twień, co w grun­cie rze­czy jesz­cze bar­dziej ją nie­po­ko­iło.

– Wy­glą­da na to, że ko­goś po­zna­ła.

– To już nie jest z tym zło­dzie­jem? – Pani Róża ni­g­dy nie prze­bie­ra­ła w sło­wach, co spodo­ba­ło się Hani. Wo­bec tak rze­czo­we­go stwier­dze­nia nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go, jak tyl­ko się ro­ze­śmiać.

– Nie owi­ja pani w ba­weł­nę – za­uwa­ży­ła.

– Po pro­stu na­zy­wam rze­czy po imie­niu. – Pra­cow­ni­ca domu dziec­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie, nie spo­ty­ka się już z tam­tym męż­czy­zną, dzię­ki Bogu. – Ha­nia ode­tchnę­ła z ulgą. – Zda­je się, że w koń­cu przej­rza­ła na oczy, ale oba­wiam się, że jej nowy, hm, zna­jo­my rów­nież ma pew­ną istot­ną wadę…

– Pije? – do­my­śli­ła się Róża.

– Tego nie wiem. – Ha­nia się za­wa­ha­ła. – Ale wy­glą­da na to, że do pra­cy ma jak­by pod gór­kę.

– No tak. Cała Asia. Za­słu­gu­je na ko­goś o wie­le lep­sze­go.

– Ja to wiem i pani też to wie, ale ona? Mam wra­że­nie, że nie przyj­mu­je do wia­do­mo­ści, iż mia­ła­by się zwią­zać z kimś nor­mal­nym. Mar­twię się o nią.

Róża tyl­ko smut­no po­ki­wa­ła gło­wą. Wie­dzia­ła, o czym Ha­nia mówi. Ona mia­ła tych po­wo­dów do zmar­twień kil­ka­dzie­siąt, a może na­wet i wię­cej. Uzbie­ra­ło się tro­chę pod­opiecz­nych przez wszyst­kie lata pra­cy w domu dziec­ka.

Roz­mo­wę prze­rwa­ła dziew­czyn­ka, któ­ra po­de­szła do nich nie­śmia­ło, przy­pa­tru­jąc się Hani z pew­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Cio­ciu – zwró­ci­ła się do Róży – a kim jest ta pani?

– Ta pani, Jul­ciu, jest taką samą dziew­czyn­ką, jak ty, tyl­ko tro­chę więk­szą – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem pani Róża. Każ­dy z jej pod­opiecz­nych, nie­waż­ne czy by­łych, czy obec­nych, czy miał czte­ry, czy czter­dzie­ści lat, był dla niej tak samo waż­ny.

– Na­praw­dę? Bę­dzie dzi­siaj z nami spać?

– Nie – od­rze­kła Róża – ale kie­dyś też tu­taj miesz­ka­ła.

Dziew­czyn­ka tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i po­bie­gła do gru­py ko­le­ża­nek, przy­pa­tru­ją­cych się im z pew­nej od­le­gło­ści. Ha­nia po­dej­rze­wa­ła, że kwe­stia jej toż­sa­mo­ści za­sta­na­wia­ła całą gro­ma­dę, a od­de­le­go­wa­no naj­bar­dziej śmia­łe dziec­ko, aby się do­wie­dzia­ło, kim jest ta­jem­ni­cza ko­bie­ta, któ­ra na­gle po­ja­wi­ła się w pla­ców­ce.

Han­na za­uwa­ży­ła, że pani Róża upar­cie wpa­tru­je się w je­den punkt, gdzieś z le­wej stro­ny bu­dyn­ku. Po­dą­ży­ła za jej wzro­kiem i zo­ba­czy­ła po­dej­rza­nie krę­cą­cą się w miej­scu dziew­czy­nę.

– Kto to? – za­py­ta­ła.

– Mam z nią pe­wien pro­blem – przy­zna­ła Róża.

– To wa­sza pod­opiecz­na?

– Tak. Chy­ba wiesz, że od ja­kie­goś cza­su mogą się u nas za­trzy­my­wać na­sto­let­nie cię­żar­ne i nie­let­nie mat­ki?

– Ow­szem, mó­wi­ła mi pani o tym ja­kiś czas temu. Ta dziew­czy­na jest w cią­ży? – do­my­śli­ła się Ha­nia.

Głów­na za­in­te­re­so­wa­na znik­nę­ła gdzieś za ro­giem bu­dyn­ku.

– Tak. Już kil­ka razy wy­czu­łam od niej za­pach pa­pie­ro­sów.

– O nie – jęk­nę­ła Ha­nia.

– Ale to jesz­cze chy­ba nie jest naj­gor­sze. Mam uza­sad­nio­ne przy­pusz­cze­nia, że nie od­ma­wia so­bie rów­nież al­ko­ho­lu. Ostat­nio jed­na z pra­cow­nic zna­la­zła u niej pu­stą pusz­kę piwa – przy­zna­ła ze smut­kiem pani Róża. – Wszyst­kie­go się wy­pie­ra, twier­dzi, że to nie jej, ale nie po­tra­fi wy­tłu­ma­czyć, skąd się u niej wzię­ła. Kil­ka razy od­nio­sły­śmy też wra­że­nie, że jest nie­trzeź­wa i… wła­ści­wie nie wiem, co zro­bić. – Roz­ło­ży­ła bez­rad­nie ręce. – Je­śli ją wy­rzu­ci­my, może stać się tra­ge­dia. Dziew­czy­na nie ma gdzie się po­dziać. Ale prze­cież nie mo­że­my tego zlek­ce­wa­żyć!

– Jak ona ma na imię? – za­py­ta­ła Ha­nia, zu­peł­nie bez związ­ku.

– San­dra. – Róża wa­ha­ła się tyl­ko przez chwi­lę.

Han­na po­now­nie spoj­rza­ła w miej­sce, gdzie przed mo­men­tem krę­ci­ła się dziew­czy­na, ale ta nie po­ja­wi­ła się po­now­nie. Jesz­cze przez chwi­lę roz­ma­wia­ła z pa­nią Różą, po czym się po­że­gna­ła, tłu­ma­cząc ko­niecz­no­ścią wy­peł­nie­nia obo­wiąz­ków do­mo­wych.

– W po­rząd­ku. Wpad­nij do nas jesz­cze kie­dyś.

Po­że­gna­ły się czu­le, a Ha­nia obie­ca­ła, że nie każe na sie­bie dłu­go cze­kać.

– Ostat­nio was za­nie­dba­łam, nie za­mie­rzam po­wtó­rzyć tego błę­du.

– Trzy­maj się, Ha­niu, i po­zdrów ro­dzi­nę.

– Dzię­ku­ję, do zo­ba­cze­nia!

Wy­cho­dząc, mia­ła wra­że­nie, że mi­gnę­ła jej po­stać na­sto­lat­ki, o któ­rej roz­ma­wia­ła z pa­nią Różą. Na­my­śla­ła się tyl­ko przez chwi­lę, po czym dziar­sko ru­szy­ła w stro­nę dziew­czy­ny. Ta była zbyt zdu­mio­na na­głym zma­te­ria­li­zo­wa­niem się nie­zna­jo­mej ko­bie­ty, aby w porę za­re­ago­wać i unik­nąć tego dziw­ne­go spo­tka­nia.

– Ty je­steś San­dra, praw­da?

Na­sto­lat­ka zmru­ży­ła oczy, przy­pa­tru­jąc się twa­rzy Hani, jak­by pró­bo­wa­ła usta­lić, czy już się kie­dyś spo­tka­ły.

– O co cho­dzi? – Przy­bra­ła obron­ną po­sta­wę.

– Zaj­mę ci tyl­ko chwi­lę – prze­szła do rze­czy Ha­nia. – Nie ob­cho­dzi mnie, co zro­bisz ze swo­im ży­ciem, ale po­zwól, że za­in­te­re­su­ję się lo­sem two­je­go nie­na­ro­dzo­ne­go dziec­ka, bo ono nie jest ni­cze­mu win­ne. Po­dob­nie zresz­tą jak ty czy ja, ale my już mia­ły­śmy ja­kiś wy­bór, pod­czas gdy ono nie ma żad­ne­go. – Mó­wie­nie spra­wia­ło jej pe­wien trud, ale się roz­krę­ca­ła, a sło­wa za­czy­na­ły pły­nąć same z sie­bie. – Tak, ja też wy­cho­wa­łam się w domu dziec­ka. Do­kład­nie w tym tu­taj. – Ręką wska­za­ła znaj­du­ją­cy się lek­ko w tyle bu­dy­nek. – Je­stem z bi­du­la, a jed­nak uda­ło mi się wyjść na lu­dzi, więc nie chce mi się na­wet słu­chać, jaka je­steś bied­na i jaki los oka­zał się dla cie­bie nie­spra­wie­dli­wy. Po­słu­chaj mnie uważ­nie – zwró­ci­ła się do dziew­czy­ny, któ­rej mina wy­ra­ża­ła głę­bo­kie zdu­mie­nie. – Mia­łam kie­dyś ko­le­żan­kę. Bli­ską ko­le­żan­kę. By­ły­śmy we trzy nie­roz­łącz­ne, ale zo­sta­ły­śmy tyl­ko we dwie, bo Mo­ni­ka nie żyje, a jej dziec­ko prze­by­wa na Su­chej¹ i ma pło­do­wy ze­spół al­ko­ho­lo­wy. Wiesz, co to ta­kie­go?

------------------------------------------------------------------------

1 W So­snow­cu funk­cjo­nu­ją czte­ry ze­spo­ły opie­kuń­czo-wy­cho­waw­cze: przy Szcze­ciń­skiej (gdzie wy­cho­wa­ła się książ­ko­wa Ha­nia), Ko­sza­liń­skiej, Su­chej i Piw­ni­ka-Po­nu­re­go.

– Wiem – bąk­nę­ła tyl­ko San­dra, zbyt zdzi­wio­na na­głym ata­kiem tej po­krę­co­nej ko­bie­ty.

– Pró­bo­wa­ły­śmy wy­szar­pać ją ze szpo­nów na­ło­gu, ale się nie uda­ło. Piła rów­nież w cią­ży, dla­te­go jej syn cier­pi dziś z po­wo­du opóź­nień w roz­wo­ju, za­bu­rzeń w od­czu­wa­niu bodź­ców, licz­nych trud­no­ści w ucze­niu się, za­pa­mię­ty­wa­niu in­for­ma­cji, a tak­że pro­ble­mów z utrzy­ma­niem rów­no­wa­gi – wy­li­czy­ła jed­nym tchem. – Do tego do­cho­dzą ni­ski wzrost i waga w sto­sun­ku do wie­ku, ano­ma­lie w bu­do­wie twa­rzy, nie mó­wiąc już o tym, że po­dzie­lił los swo­jej mat­ki, któ­ra więk­szość ży­cia spę­dzi­ła w domu dziec­ka. Tego wła­śnie chcesz dla swo­je­go ma­leń­stwa?

Dziew­czy­na sku­li­ła się w so­bie, a jej oczy wy­peł­ni­ły się łza­mi. Żad­na z umo­ral­nia­ją­cych po­ga­da­nek, któ­re strze­li­ły jej wy­cho­waw­czy­nie, nie wy­wo­ła­ła ta­kie­go efek­tu, jak tych kil­ka zdań wy­po­wie­dzia­nych przez obcą ko­bie­tę.

– A wiesz, dla­cze­go umar­ła? Bo za­chla­ła się na śmierć!

Po tych sło­wach Ha­nia ob­ró­ci­ła się na pię­cie i ode­szła. Mia­ła na­dzie­ję, że wy­wo­ła­ły wła­ści­wy efekt. Za­zwy­czaj nie na­ska­ki­wa­ła na ob­cych, przy­pad­ko­wo spo­tka­nych lu­dzi, ale tym ra­zem po­czu­ła wręcz mo­ral­ny obo­wią­zek. Mo­ni­ce i jej dziec­ku już nic nie mo­gło po­móc, ale być może nie było jesz­cze za póź­no, aby ta dziew­czy­na zro­zu­mia­ła pew­ne spra­wy.ROZ­DZIAŁ 4

Wy­su­nę­ła sto­py z bot­ków, wło­ży­ła buty do szaf­ki i za­sty­gła w bez­ru­chu, na­słu­chu­jąc od­gło­sów domu. Kie­dy wra­ca­ła z ze­bra­nia, Da­ria za­wsze wi­ta­ła ją w drzwiach, py­ta­jąc, co mó­wi­ła o niej Wol­ska, jed­nak tego dnia nie wy­szła mat­ce na­prze­ciw. Ha­nia wes­tchnę­ła gło­śno, po­wie­si­ła płaszcz na wie­sza­ku i ru­szy­ła w stro­nę sa­lo­nu, skąd do­cie­ra­ły stłu­mio­ne gło­sy dzien­ni­ka­rzy pro­wa­dzą­cych głów­ne wy­da­nie „Fak­tów”. Wi­zy­tę w po­ko­ju Da­rii odło­ży­ła na póź­niej.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: