Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie róże świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie róże świata - ebook

Ta opowieść jest jak migdały – trochę słodka, trochę gorzka…

Zaczyna się jak niezły film. Róża, poznańska bibliotekarka, ma poukładane, spokojne życie. Właśnie kupiła mieszkanie, niebawem wychodzi za mąż. Tyle że na drodze do jej szczęścia staje prawdziwa miłość…

Finezyjna powieść o kruchości uczuć oraz próbie posklejania pękniętego serca. Przywodzi na myśl filiżankę z porcelany: piękną i delikatną. Chwile wzruszenia zgrabnie przeplatają się z subtelnym dowcipem sytuacyjnym.

Serdecznie polecam, Edyta Świętek

Róża sama czuła się jak potłuczona filiżanka. Nie do naprawienia. Ktoś ją kiedyś upuścił, wypuścił z rąk. Potłukła się. I choć próbowała się pozbierać, posklejać, już nie poznawała misternego wzoru własnego życia. Niektóre części pogubiły się bezpowrotnie. Na innych, choć nadal wydawały się dość duże, widniały głębokie rysy. Nic tylko puknąć, a rozlecą się na setki kawałków, które już nigdy nie złożą się w całość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-87-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Skorupka pierwsza

Czasami po prostu brakuje kamieni.

Forrest Gump, 1994 r.

Jej świat rozsypał się na kawałki od jednego spojrzenia. Zaledwie jedno spojrzenie i nie było co zbierać. Jej poukładane życie szlag najjaśniejszy trafił. A potem było już tylko gorzej. Równia pochyła. Trzeba było bowiem zmierzyć się z faktem, że świat, jaki znała i w jakim tak wygodnie się urządziła, dobiegł końca. Nieodwołalnie. Nieodwracalnie. Całkowicie.

Fakty wyglądały następująco: szła przez życie bez większych wzlotów, ale też bez upadków. Szkołę średnią skończyła może bez wyróżnienia, ale na tyle dobrze, by bez kłopotu dostać się na studia. Studia, gdy okazało się, że wreszcie uczy się tylko tego – no, mniej więcej tylko tego – co naprawdę lubi, ukończyła, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu i wielkiej uciesze rodziców, ze średnią znacznie bliżej pięciu niż czterech. Z pracą wyglądało może nieco gorzej. Ale bądźmy szczerzy, komu z nas życie układa się dokładnie tak, jak to sobie założył? Jej z całą pewnością nie. Zatem, mimo rozesłania i rozniesienia życiorysów do różnych szkół i odbycia czterech rozmów kwalifikacyjnych (raz była za młoda, bez doświadczenia, a stażyście trzeba przydzielić opiekuna, sami rozumiecie, to kłopot; innym razem za stara, w końcu już była po studiach, a jeszcze nie miała doświadczenia), pracy w szkole nie dostała. Nie chciała uchodzić za zwolenniczkę teorii spiskowych, dlatego nie rozgłaszała wszem i wobec, że by dostać pracę w szkole – nieważne, co się wie i sobą reprezentuje, ważne, kogo się zna. Przyjęła ten fakt spokojnie. Odłożyła szkołę na inny termin. W całą sprawę bardzo szybko wplątał się święty Nigdy. A przynajmniej tak wtedy sądziła.

Po odrzuceniu przez szkołę, a jednocześnie boleśnie świadoma, że pracować trzeba, postanowiła szukać szczęścia w branży pokrewnej. Przez chwilę była copywriterką. Zachwalała szampony do włosów, papki dla niemowląt. Potrafiła napisać dziewięćset słów na temat paneli podłogowych objętych dwudziestoletnią gwarancją, z domieszką opiłków srebra (wtedy odpychają kurz) i odpornością na psie pazury. Kiedy zleceniodawca zapłacił jej nie pieniędzmi, a panelami (co na szczęście było wielce fortunne, bo akurat kupowała mieszkanie, ale trzymajmy się chronologii), postanowiła, że koniec z tym. Przyjęła pracę gorzej płatną, ale bliższą jej sercu – została bibliotekarką.

Krótko po studiach poznała Patryka. Był miły, na tyle przystojny, by pociągać ją fizycznie (co z trudem przyznawała nawet sama przed sobą), ale nie aż tak atrakcyjny, by odczuwała zazdrość, gdy wychodził na drinki biznesowe z koleżankami z pracy. Szybko odkryła, że świata poza nim nie widzi. Lubili spędzać razem czas, podzielali zamiłowanie do włoskiej kuchni i spędzania wakacji możliwie najmniej rekreacyjnie. Poznali się na kursie tańca dla singli. Były to zajęcia, na które zapisywano taką samą liczbę kobiet i mężczyzn, co stanowiło gwarancję, że każde znajdzie partnera, by mieć się z kim uczyć. Kurs miał trwać trzy miesiące, a partner, którego wylosowało się na pierwszych zajęciach, miał nim zostać już do końca. W jej przypadku, jak się okazało, miał nim pozostać do końca życia. Tak przynajmniej przez pewien czas jej się wydawało. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Po trzech miesiącach opanowywania walca, rumby i tanga oraz randkowania poza zajęciami była przekonana, że to jest właśnie ten mężczyzna. Miłość jej życia do grobowej deski. Nie za bardzo zajmował ją wtedy fakt, że jest to też pierwszy mężczyzna w jej życiu (no bo hej, w pewnych okolicznościach ojca dobrze jest jednak pomijać) i że w zasadzie niewiele wie o funkcjonowaniu w związku. Była przekonana, że będzie fajnie. Wspólne mieszkanie, pies, dzieciątko. Patrzenie sobie w oczy do końca życia i wspieranie się w każdej sytuacji. Może zdarzy się kłótnia albo dwie (no, może pięć, jedna na dekadę), ale ogólnie będzie fajnie. Oto znalazła swoją drugą połówkę. Mężczyznę, który będzie przy niej zawsze. Będzie rozumiał, wspierał i wspólnie z nią szedł przez życie. Kiedy się potknie, pomoże wstać, kiedy będzie jej smutno, pocieszy. Będzie się z nią śmiał i płakał i oboje spędzą resztę życia, uszczęśliwiając siebie nawzajem i mogąc na sobie polegać. Taki był plan.

I ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich zainteresowanych, zwłaszcza jej przyjaciółek, które sugerowały, że może nie do końca będzie tak, jak to sobie wyobraża, tak się właśnie stało. Okazali się z Patrykiem dwiema połówkami tego samego owocu. Lubili to samo, mieli niemal identyczne zdanie na prawie wszystkie tematy. Dogadywali się świetnie i rozumieli w lot. Jedyną rysę na ich związku stanowił fakt, że Patryk nie przepadał za zwierzętami, a ona była wolontariuszką w stowarzyszeniu ratującym bezdomne zwierzaki i miała dwa koty. Ale przecież nie mogło być idealnie.

Patryk jednak przezwyciężył swą niechęć. I choć on i jej dwa koty zdecydowanie za sobą nie przepadali, postanowili się tolerować dla szczęścia wszystkich zainteresowanych. Po roku znajomości, polegającej na nocowaniu raz u niej, raz u niego, zaproponował, że czas najwyższy, by zamieszkali razem. Uznała to za propozycję bardzo sensowną i wstęp do poważnego związku. Zatrudnili doradcę kredytowego i zaczęli poszukiwać większego, wygodniejszego i przede wszystkim wspólnego mieszkania. Wprowadzili się tam zresztą niebawem całą czwórką. Ona, Patryk i jej dwa koty – Panna Marple i Herkules Poirot.

Mieszkanie było wygodne, a ich życie spokojne. Oboje pracowali, wieczorem tańczyli. I nigdy się nie kłócili. Kiedy koleżanki opowiadały, jak bardzo szarpią się ze swoimi partnerami, nie mogła tego pojąć. Nie rozumiała, jak można się z kimś non stop wykłócać, we wszystkim się różnić, a mimo to ciągle chcieć z nim być. Dlatego kiedy czasami owijała się kocem i siadała na balkonie z kieliszkiem wina, patrząc w gwiazdy, dziękowała Opatrzności za swoje szczęście. Nie wiedziała, czym sobie na to zasłużyła, że jej życie bez większego wysiłku z jej strony było jak dotąd tak cudowne i poukładane. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek miało być inaczej.

Kiedy po kilku latach wspólnego mieszkania Patryk się jej oświadczył, ucieszyła się, choć uznała to również za kolejny etap w życiu. Kolejny punkt na liście do odhaczenia. Studia. Mieszkanie. Mąż. Z radością i absolutną pewnością w sercu przyjęła oświadczyny. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że to może nie być Ten Jedyny. Kiedy jej koleżanki na wieczorach panieńskich opowiadały o wątpliwościach i chęci ucieczki, ona zupełnie nie wiedziała, o czym mówią. Jej życie zawsze cechowało się absolutną pewnością. A pewność ta niezachwianie prowadziła ją do wiary w szczęśliwe zakończenie. Nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że to wszystko może się popsuć, że zwierciadło odbijające jej życie posypie się w stos odłamków nie do poskładania.

Nie namyślając się więc zanadto, przyjęła oświadczyny Patryka i pozwoliła sobie wsunąć na palec pierścionek zaręczynowy. Teraz nastał etap poznawania rodzin. Bo choć z rodzicami rozmawiała dwa lub trzy razy w tygodniu, nigdy jakoś nie zabrała do nich Patryka. Oboje niespecjalnie rodzinni, woleli spędzać urlopy inaczej, niż odwiedzając krewnych. Zwłaszcza że jedni mieszkali w Łodzi, drudzy we Wrocławiu, a oni spotkali się w Poznaniu, gdzie oboje przyjechali na studia i już zostali.

Teraz jednak należało elegancko i najbardziej treściwie załatwić tę kwestię. Wzięli wiec dwa tygodnie urlopu, który postanowili spędzić najpierw u jego rodziny we Wrocławiu, potem u jej rodziny w Łodzi. Pierwszy etap przebiegł bezproblemowo. No, prawie bezproblemowo (przynajmniej w stosunku do tego, co wydarzyło się później, ale nie uprzedzajmy faktów). Rodzice Patryka okazali się bardzo mili. Co prawda jego mama trochę psioczyła, że jest za wąska w biodrach, wiec będzie miała problemy z rodzeniem dzieci, i że jej wolontariat to zdecydowanie strata czasu, który po ślubie powinna poświęcić na zajmowanie się domem i dziećmi, ale uznała, że przy pierwszym spotkaniu nigdy nie należy się uprzedzać.

Zresztą rozumiała swoją przyszłą teściową doskonale. Każdy ma tylko jedną możliwość zrobienia pierwszego wrażenia, a ona uważała, że na pierwszy rzut oka jest raczej… Cóż, „przeciętna” byłoby komplementem. Ostatecznie, gdyby miała się do kogoś porównać, musiałaby się zastanowić. Była trochę jak Elizabeth Bennet. W końcu Austen opisała Lizzy jako brzydką. Bohaterka, gdy poznała pana Darcy’ego, miała dwadzieścia trzy lata, co w tamtych czasach spokojnie stawiało ją w szeregu starych panien. Gdyby się jednak zastanowić, brakowało jej charyzmy i poczucia humoru, które charakteryzowały młodszą Bennetównę. Szukała wiec w myślach dalej. Może któraś z postaci sióstr Brontë? Jane Eyre? Była równie niepewna siebie jak bohaterka Dziwnych losów… Choć z drugiej strony, gdyby trafiła na buca, który dyktowałby jej, jak ma żyć, jak to robił Rochester, to pewnie zepchnęłaby go z tej wieży razem z jego żoną wariatką. Nie, zdecydowanie nie była miłośniczką mrocznych mężczyzn z nienaprostowaną przeszłością. Kiedy się tak zastanawiała, nawiedził ją wniosek o tyle oczywisty, co banalny. Jeśli już miała się do kogoś porównać, to do Belli ze Zmierzchu. Była równie niepewna siebie i bezbarwna. Tak widziała samą siebie. Dobrze, że Patryk dostrzegał w niej coś wyjątkowego, czego – spoglądając w lustro – zupełnie nie mogła się dopatrzeć. Ostatecznie zdawało jej się, że rodzice Patryka wydali werdykt na „tak”. W każdym razie, przyjmując ślubne zaproszenie, nie wspominali, jakoby miało ich nie być czy to na ślubie, czy na weselu.

Po tygodniu z rodziną Patryka wyruszyli w podróż do jej rodzinnego miasta, nieuchronnie zbliżając się do katastrofy. Gdyby wiedziała, że tak będzie, zrobiłaby wszystko, by Patryk nigdy nie poznał jej rodziny. Niestety, nie przypomniała sobie w porę, że mając osiemnaście lat, wyjechała do Poznania, by uciec od atmosfery własnego mieszczańskiego domu najdalej, jak tylko dało radę. Łódź odwiedzała tylko okazjonalnie, w najważniejsze święta. Choć z ojcem dogadywała się raczej dobrze, z matką, która trzęsła całym domem, nigdy nie nadawała na jednych falach. To głównie stało się powodem jej ucieczki.

Początkowo wydawało się, że wszystko idzie świetnie. W Łodzi wpadli w czuły uścisk (mama) oraz żelazne objęcia (ojciec). Zostali poczęstowani obiadem, którego jedną z części składowych nie była na szczęście czarna polewka. Potem napili się wina, a ona zaprezentowała pierścionek zaręczynowy. Patryk naprawdę się postarał. Przypuszczała, że mogliby za ten pierścionek spłacić dodatkową ratę kredytu albo nawet półtora. Choć nie miało to dla niej znaczenia. Jeśli o nią chodziło, mogłaby na palcu nosić nawet kółko od breloczka do kluczy.

Wszystko szło świetnie, dopóki nie pojawiła się jej młodsza siostra. Konwalia stanęła w progu. Wystarczyło, że się uśmiechnęła, i było po wszystkim. Spojrzeli na siebie. I od tego jednego spojrzenia cały jej świat rozsypał się na kawałki. Zadziała się magia. Jak w jakiejś cholernej Bezsenności w Seatle albo innej pieprzonej komedii romantycznej. Spojrzał na jej siostrę tak, jak nigdy nie patrzył na nią. I już wiedziała. Wiedziała, że nic z tego nie będzie. Że z nich nic nie będzie.

Dwa tygodnie później wyznał jej, że zakochał się w jej siostrze od pierwszego wejrzenia i że w związku z tym bardzo ją przeprasza, ale nie może się z nią ożenić. Nie może nawet z nią być. Ciągle powtarzał, że nie chciał jej skrzywdzić i że tak straszliwie, straszliwie mu przykro. Poklepała go przyjaźnie po ramieniu i powiedziała, że rozumie, na prawdziwą miłość nie ma rady. Po prostu.

Miesiąc później przeprowadził się do Łodzi, bo musiał być blisko jej siostry. Potrzebował Konwalii jak tlenu do oddychania, łaknął jej obecności jak kania dżdżu, a ona uświadomiła sobie, że jej nigdy tak nie kochał. Pomyślała, że tak jest może lepiej, niż gdyby miał sobie uświadomić, że mu na niej nie zależy, już po ślubie. Została sama w pustym mieszkaniu. W siedemdziesięciometrowym mieszkaniu z piękną słoneczną kuchnią, łazienką z wanną (dla niej) i prysznicem (dla niego), z trzema pokojami, z których jeden był sypialnią, drugi salonem, a trzeci, obecnie służący za pokój wypoczynkowy, miał się kiedyś stać pokojem dziecięcym. Została sama z pięknie dopasowanymi kuchennymi meblami i dużym telewizorem kupionym na raty. Została sama z dwoma kotami, które zareagowały na zmianę równie obojętnie co telewizor. Została sama ze swoimi myślami. Została sama z kredytem, co stało się dla niej bardzo boleśnie jasne w kolejnych miesiącach. Wreszcie została sama z całą swoją miłością, której nikt już do niczego nie potrzebował. A ona nie potrafiła przestać jej czuć.

Kiedy jej comiesięczne krwawienie było wyjątkowo obfite i nic nie wskazywało na to, żeby miało się szybko skończyć, właściwie się nie zmartwiła. Zrzuciła to na nerwy, w końcu nie co dzień opuszcza cię miłość twojego życia. Lecz po kilku kolejnych dniach poczuła poważny niepokój. Ostatecznie tylko kobieta jest istotą, która potrafi siedem dni bez przerwy krwawić i nie umrzeć, ale dwa tygodnie to już zdecydowanie przesada. Koniec końców nie chciała zejść z tego świata. Miała może złamane serce, ale chciała jeszcze pożyć. Chwilę poudawać, że życie ma coś do zaofiarowania także odrzuconej brutalnie przez narzeczonego na rzecz jej własnej siostry kobiecie. Choć, jak historia pokazywała, starsze siostry, które wspaniałomyślnie pozwalały, by to młodsze najpierw złapały męża, rzadko same kończyły na ślubnym kobiercu. Zresztą złamane serce złamanym sercem, a pochwa pochwą. Koniec końców, choć jedno z drugim pośrednio związane, dzieliła je spora odległość.

Gdy tylko krwawienie ustało, umówiła się do ginekologa. Z powodu opisanych objawów przyjęto ją w zasadzie od ręki, w ciągu kilku dni. Badająca ją lekarka, ta sama, do której chodziła od lat, miała niewesołą minę. Nie podobało jej się to. Po badaniu popatrzyła na nią smutno.

– Tak jak myślałam. Była pani w ciąży.

– Byłam?

– To nie był przedłużający się okres. Pani poroniła. Proszę się ubrać, porozmawiamy.

Kiedy wróciła i zasiadła na twardym krześle naprzeciwko swojej lekarki, ta kontynuowała:

– Bardzo mi przykro, tak się czasem dzieje w przypadku pierwszej ciąży. Kobiety, które z powodu przedłużającej się, jak im się wydaje, miesiączki nie wybiorą się do lekarza, nawet nie wiedzą, że poroniły. Nie ma jednak przeciwwskazań, żebyście państwo znów spróbowali. Jeśli pani chce, wypiszę stosowne recepty, pomogę się przygotować. – Widząc jej minę i chyba opacznie ją interpretując, dodała pośpiesznie: – A jeśli nie, zmienimy tabletki antykoncepcyjne, bo rozumiem, że tym, które pani brała do tej pory, może już nie ufać.

Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.

– Tabletki antykoncepcyjne nie będą mi już potrzebne. Dziecka też już nie mam z kim mieć.

Wróciła do domu. Weszła do pokoju, który służył im do odpoczynku i pracy i który, jak myślała, będzie kiedyś pokojem dziecięcym. Usiadła pod ścianą, oparła o nią plecy. Wyciągnęła nogi przed siebie i założyła jedną na drugą, uderzając o siebie czubkami butów. W zasadzie nie miała nic przeciwko posiadaniu dziecka. Owszem, zabezpieczali się oboje, ale czasami zdarzało jej się przegapić godzinę wzięcia tabletki. Myślała wtedy, że jeśli los tak zdecyduje, to będą mieli dziecko. Myślała o tym w zasadzie bez lęku. Chciała mieć dzieci. Chłopcy ją onieśmielali, nie wiedziała, czy potrafiłaby postępować z chłopcem. Może wszedłby jej na głowę. Najchętniej urodziłaby śliczną małą dziewczynkę.

Przez chwilę pomyślała nawet, czy nie poinformować Patryka, ale doszła do wniosku, że nie ma takiej potrzeby. Miał już nowe życie. Ale gdyby do niego zadzwoniła, co by się wtedy stało? Powrotu do tego, co dawniej, już przecież nie było. Nie mógł być mężem jej siostry i ojcem jej dziecka. Jakie życie potrafiło być złośliwe. A jednak żal jej było tego maleńkiego, zmarnowanego życia, choć może ze względu na jej siostrę i narzeczonego (byłego narzeczonego, poprawiła się) dobrze się stało. Z drugiego pokoju przyczłapał Herkules Poirot, właściciel najbardziej dorodnych wąsów wśród całej kociej populacji. Położył się na podłodze obok niej. Zatopiła dłoń w jego futrze. Wtedy zadecydowała, że jej nienarodzona córeczka miała na imię Natalia. Choć nie wierzyła w żadną wersję lepszego miejsca, które miało na ludzi czekać po śmierci, tej nocy na parapecie okna zapaliła swojemu dziecku świeczkę. By wiedziało, że będzie o nim pamiętać. I że jest jej przykro. Tak straszliwie, straszliwie przykro.

Było w tym wszystkim coś zaskakującego. Nigdy nie była wierząca, a jednak fakt, że podchodzi do sprawy tak bardzo konserwatywnie, uwierał ją jak kamień w bucie. Źle się z tym czuła, że zaczęła uprawiać seks z Patrykiem, gdy nawet nie było mowy o ślubie. Ale kochała go i nie chciała się pozbawiać tak pięknego doświadczenia tylko dlatego, że nie łączyła ich ze sobą jakaś magiczna formułka wypowiedziana przez urzędnika. Przecież wierzyła, że będą razem. Już zawsze. A jednak odetchnęła, kiedy jej się oświadczył, gdy wyznaczyli datę ślubu. Kamyk z buta wypadł. Sumienie przestało ją gryźć, a patrząc na siebie w lustrze, nie czuła się już… hmmm, łatwa. Tak, w zasadzie przez cały ten czas czuła się łatwa. Choć przecież była w kilkuletnim związku i miała prawo do życia erotycznego. Nigdy nie podzieliła się tymi myślami z Patrykiem, przypuszczała, że nie zrozumiałby. A jednak, gdy jej się oświadczył, Róża odzyskała szacunek do samej siebie. Studia. Praca. Miłość. Mieszkanie. Małżeństwo. Rodzina. Wszystko wskazywało, że jej plan na życie był na najlepszej drodze do ziszczenia się. I wtedy Konwalia spojrzała na Patryka. Patrzyk popatrzył na Konwalię. I cały misterny plan rozbił się o kant dupy, bo zadziała się magia. Magia, która sprawiła, że należało wykreślić ostatnie punkty. Miłość. Mieszkanie. Małżeństwo i Rodzinę. A jak się okazało, nawet punkt „praca” stanął pod znakiem zapytania. Nie jest łatwo zarabiać najniższą krajową, gdy ma się dwa koty do wyżywienia i kredyt za mieszkanie do spłacenia.

– No nic, poradzimy sobie. Jak zawsze – stwierdziła w pustą przestrzeń.

W grudniu nie pojechała do domu na święta. Minęły dopiero niecałe cztery miesiące i nie sądziła, by była w stanie się z nimi zobaczyć. Zaczynała też powoli rozumieć, że nie będzie w stanie z otrzymywanej pensji utrzymać mieszkania i spłacać kredytu. Po gruntownym przemyśleniu sprawy doszła do wniosku, że ma dwa wyjścia, każde bardziej koszmarne od poprzedniego. Po pierwsze, mogła zlikwidować sypialnię i pokój wypoczynkowy i przygotować je pod wynajem dla studentów, ale pomysł korzystania ze wspólnej kuchni, wspólnej łazienki i wspólnej lodówki z obcymi ludźmi nie bardzo jej się podobał. Po drugie, mogła sprzedać mieszkanie, spłacić kredyt, a sama coś wynająć i zacząć zupełnie od nowa. Przypuszczała, że z pensji bibliotekarki będzie to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale innego wyjścia naprawdę nie widziała. Przynajmniej obecnie.

Nie kupiła choinki, nie kupiła prezentów ani wyszukanego jedzenia. Boże Narodzenie miała zamiar spędzić na kanapie pod kocem. W piżamie. Oglądając stare filmy i czasem cicho płacząc do poduszki. Ale cały misterny plan wziął w cholerę, bo zadzwoniła mama.

– Kochanie, mieliśmy ci to powiedzieć, gdy przyjedziesz na święta, ale się nie zjawiłaś… – Mama westchnęła.

– Co się stało?

Kolejne przeciągłe westchnięcie.

– Och, Konwalia sama powinna sprzątać ten bałagan, dlaczego ja?! Co też mi przyszło na stare lata!

– O co chodzi?

– Twoja siostra i Patryk biorą ślub. Wysłali ci już pocztą zaproszenie.

Dla pewności policzyła na palcach, bo nie była pewna, czy też pamięć jej aby nie zawodzi.

– Oni znają się raptem cztery miesiące!

– Konwalia jest w ciąży.

No jasne, że Konwalia jest w ciąży. Teraz to ona westchnęła.

– Chciałaby, żebyś była jej świadkiem.

– Co?

– Pąku, ona nie ma nikogo bliższego niż ty.

– Mamo, mam prawie trzydzieści lat, nie jestem żadnym Pąkiem. A Konwalia ukradła mi narzeczonego i dała mu się zapylić jak, nie przymierzając, pierwszy lepszy kwiatek.

– Ależ Kwiatuszku…

Ślub i wesele odbyły się w marcu. Uszyła sobie nawet na tę okazję nową sukienkę. Choć była świadkiem i wszystkie swoje zadania wypełniała z należytą pieczołowitością i zaangażowaniem, pana młodego starała się unikać, jak tylko się dało. Była wszędzie i nigdzie, byle tylko na niego nie wpaść, by nie wysłuchiwać złośliwych szeptów rodziny, że młodsza siostra buchnęła starszej narzeczonego. Rodzina pana młodego też nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Byli skrępowani faktem, że ich przyszła synowa ma być teraz szwagierką ich syna. W związku z czym równie mocno jak ona unikali spotkania i poza zdawkowym przywitaniem na samym początku nie zamienili już ani słowa.

Tylko gdy był z Konwalią, pozwalała sobie na ukradkowe spojrzenia w ich stronę. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. I zdecydowanie w głębokim poważaniu mieli to, co działo się wokół. Byli tam dla siebie i tylko dla siebie. Często długo patrzyli sobie w oczy. Choć bujali się nieporadnie, zdecydowanie niedopasowani w tańcu, zupełnie im to nie przeszkadzało. Zauważyła, że przy Konwalii Patryk nabrał pewnego luzu, którego brakowało mu przy niej. Natomiast Konwalia… miała nadzieję, że przy odpowiednim mężu, jakim niewątpliwie był Patryk, wreszcie się trochę życiowo ogarnie. Dobrze by było, w końcu miała zostać matką.

Przyłapała się na myśli, że chciałaby ich oboje znienawidzić. O ile wszystko byłoby prostsze, gdyby mogła ich znienawidzić. A jednak kochała ich. Kochała oboje. I w zasadzie życzyła im szczęścia. A jednak czasami powracała do niej ta jedna, natrętna myśl, że Konwalia żyje jej życiem. To miał być jej narzeczony. Jej ślub. I – jak się okazało – jej dziecko.

Przysiadł na krześle koło niej. Była na siebie zła, że tak głupio się zamyśliła, nie zdołała w porę uciec i teraz już będzie musiała z nim porozmawiać. Chwilę milczeli, aż wreszcie Patryk zdecydował się zagadnąć:

– Zatańczmy.

– Och, to chyba nie jest dobry pomysł.

– Dlaczego nie?

Wstał i delikatnie pociągnął ją za rękę, co sprawiło, że i ona musiała wstać. Pozwoliła poprowadzić się na parkiet. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały. Nie potrafiła mu niczego odmówić. Choć w tym jednym miała przewagę nad swoją siostrą. Kurs tańca się opłacił. Ponieważ orkiestra zagrała wolniejszy kawałek, powoli rozpoczęli walca. Tańczyli bez słów, jak tyle razy wcześniej. Tak samo jak na kursie i jeszcze długo po jego zakończeniu. Walc był zdecydowanie jej ulubionym tańcem. Ostatni taniec. Miała zamiar się nim cieszyć.

– Jak sobie radzisz?

– Dobrze.

– Ale tak naprawdę, Różyczko, jak sobie radzisz?

– Naprawdę dobrze – odpowiedziała i miała wrażenie, że mówi zupełnie szczerze.

– Nie chciałem, żeby tak wyszło.

Poklepała go przyjacielsko po ramieniu.

– Wiem. Stało się i już.

– Różo… – Zatrzymali się pośrodku parkietu, wokół nich wirowały inne pary. Wiedziała, że niektóre z nich przyglądają im się z ciekawością. Czuła, że ta rozmowa to pożegnanie. Z tym, co mieli i co planowali. – Jesteś najmilszą i najlepszą osobą, jaką znam.

Zamrugała. Nie chciała się rozpłakać. Nie teraz. Nie przy nim. Patryk kontynuował:

– I wiem, że pewnego dnia ktoś pokocha cię tak, jak na to zasługujesz.

Nic nie odpowiedziała, bo co miała powiedzieć? „Myślałam, że to właśnie ty mnie tak kochasz”?

– Wiem, że pewnego dnia spotkasz miłego gościa, którego absolutnie od początku do końca zachwycisz. Który będzie rozumiał, że kolekcjonujesz okulary, by oprawki kolorystycznie pasowały do sukienek. Który będzie akceptował, że nosisz tylko sukienki. Gościa, który będzie wiedział, że gdy jesteś na siebie zła, wymyślasz sobie od „wywłoki w balerinkach”. Gościa, dla którego w tej swojej absurdalnej piżamie w chmurki będziesz wyglądać jak bogini. Faceta, który ubóstwiał będzie to, że na śniadanie jesz zwykle owsiankę i że uwielbiasz śpiewać do tego stopnia, że dałabyś się pokroić za śpiewnik. Wiem, że może dziś tak ci się nie wydaje, ale kiedyś spotkasz kogoś, dla kogo będziesz całym światem.

„Dlaczego mam znów szukać kogoś takiego? Ty wiesz o mnie to wszystko. Nie chcę! Dlaczego pozwoliłeś mojej siostrze, żeby ukradła nasze życie? Dlaczego mi to zrobiłeś?!”

– Chciałabym w to wierzyć – odpowiedziała, gdy przebrzmiały ostatnie nuty piosenki.

– To uwierz.

Niesamowite, jak bardzo miała ochotę go wtedy pocałować. Uderzyła ją absurdalność całej tej sytuacji. Tańczyła z jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek kochała. A on jej mówił, że jeszcze sobie kogoś znajdzie. To nie było fair. I bardzo, bardzo bolało. Delikatnie pocałowała go w policzek. Był to w sumie niewinny gest, ale wiedziała, że w sytuacji, w której się znaleźli, może wywołać zgorszenie u wszystkich starych ciotek.

– Bądźcie szczęśliwi – powiedziała.

W tym momencie podeszła do nich zaniepokojona Konwalia.

– Wszystko w porządku?

Róża kiwnęła głową. Spróbowała się uśmiechnąć.

– Tak, już skończyliśmy.

Jak czuje się ktoś, komu osoba, którą kocha od kilku lat, mówi, że „jeszcze sobie kogoś znajdzie”? Czuje się fatalnie. Gorzej niż źle. Jak motyl, któremu ktoś przyłożył patelnią. I ona też tak właśnie się czuła. Fatalnie. To chyba właśnie wtedy podjęła decyzję, że całkowicie zerwie z dawnym życiem. Sprzeda mieszkanie. Zmieni pracę. Może nawet wyjedzie z Poznania. Ostatecznie nic jej tam nie trzymało. Patryka już nie było. Przecież mogła zamieszkać wszędzie. Nawet w Bieszczadach.

Wróciła do stołu. Rozejrzała się za jakimś ciastem z czekoladą. Gdy je upolowała, nałożyła sobie dwa kawałki, a po namyśle dołożyła jeszcze trzeci. Skoro była kobietą samotną, właścicielką dwóch kotów, mogła się już spokojnie, bez zbędnych wyrzutów sumienia, zapuścić i roztyć. Bez skrępowania zaczęła jeść ciasto. Wtedy przysiadł się do niej ojciec. Rozejrzał się za czystą łyżeczką, a gdy takiej nie znalazł (tak, niestety, to było jedno z tych wesel, na których do ciasta burżujsko podawano małe, fikuśne widelczyki), sięgnął po widelczyk i zaczął podjadać z jej talerza.

– Jak tam, Pąku?

– Już niedługo. A potem wrócę do domu i zaleję się w trupa, lamentując nad moim zmarnowanym życiem. – Przyszło jej do głowy, że nie powinno się mówić takich rzeczy własnemu ojcu.

Tata wstał i odszedł, ale po chwili wrócił z butelką czerwonego wina i dwoma czystymi kieliszkami.

– Po co czekać, możemy zacząć już teraz.

Odkorkował wino i nalał dwa pełne kieliszki. Jeden z nich podał jej.

– Nie żałuj sobie, Pąku. I odklej z buzi ten fałszywy uśmiech. Nikt nie patrzy.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając wino i jedząc ciasto czekoladowe.

– Pąku, wiesz, że twoja siostra to moje dziecko.

– Fakt ten wykluczyć mogłyby tylko badania DNA, ale wierzę na słowo.

– A to stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji. Kocham zarówno ją, jak i ciebie. Jednak oboje wiemy, że Konwalia nie jest zbyt mądra, a to, co ci zrobiła…

– Nie ma o czym mówić.

– …sprawia, że mam ochotę udusić ją gołymi rękami. Zachowała się jak ostatnia idiotka, jak…

– Tato, przestań.

– Pąku, miałbym ochotę rozpędzić na cztery wiatry całe to towarzystwo, a jednak przez cały dzień się uśmiecham i przyjmuję gratulacje. Ale jestem tu tylko dlatego, że muszę, bo Konwalia jest moim dzieckiem i taki genetyczny imperatyw, że ją kocham, choć obecnie trudno mi sobie uświadomić za co.

– Nie kocha się za coś.

– Bzdura. Zawsze kocha się za coś.

– Nie, wcale nie. Kocha się mimo wszystko. Tak jak ty Konwalię.

– Ale on… – Ojciec wycelował widelczykiem w Patryka. Gdyby to były widły, sprawy mogłyby przyjąć zły obrót. – On moim dzieckiem nie jest. Ma być moim zięciem…

– Nie „ma być”, tatku. Jest.

– …ale szczerze powiedziawszy, uważam go za gnoja i chętnie bym go ukatrupił. Dlatego mam propozycję. Ja go zwabię na tyły budynku, na plac zabaw, a ty przynieś łopatę. Potem będziesz stać na czatach, a ja go zamorduję i pochowam. W razie czego będziesz mi w chlebie wysyłać pilniki do więzienia.

Róża wybuchnęła śmiechem. Ojciec spojrzał na nią i również zaczął się śmiać. Dolał im obojgu wina.

– Nie martw się, jestem bibliotekarką. Przeczytałam w życiu tyle kryminałów, że nie ma obaw, nie złapią nas. Poza tym obejrzałam wszystkie odcinki Kryminalnych zagadek Nowego Jorku, niektóre odcinki CSI Las Vegas i pojedyncze CSI Miami. Nie lubię Horatio…

– Wiesz, w którymś momencie miałem wrażenie, że ci dzielni policjanci są w stanie wsadzić do paki nawet kosmitów.

– No właśnie do tego zmierzam. Myślę, że jesteśmy w stanie popełnić zbrodnię doskonałą.

– Zatem ustalone. Popełniamy morderstwo.

Stuknęli się kieliszkami.

– Naprawdę nie musisz tu siedzieć. Jedź do domu, wyśpij się. A potem… coś wymyślimy.

Ojciec przykrył jej dłoń swoją wielką ręką i uścisnął. Gest ten znaczył dla obojga więcej niż tysiąc słów. Róża położyła ojcu głowę na ramieniu.

– Jestem już zmęczona – przyznała szczerze.

– Wiem, Pąku, wiem.

– Nie, tatku, nie masz pojęcia. Nikt z was nie ma.

Sukcesywnie zaczęła rozsyłać CV. Było jej wszystko jedno, w którym miejscu w Polsce ją zatrudnią. Wysyłała oferty do mniejszych i większych miast powiatowych. Wkrótce zaczęto ją zapraszać na rozmowy kwalifikacyjne i musiała sobie przypomnieć, jakie to w sumie upokarzające. Za każdym razem ubierała tę samą granatową sukienkę z białym kołnierzem, w której wyglądała jak pensjonarka. Jakby się urwała z powieści Bolesława Prusa.

Kolejna pani dyrektor. Kolejny gabinet. Ten nieco większy. Przestronniejszy i bardziej słoneczny. Biblioteka też większa, kilkunastoosobowa. Praca nieźle płatna. Siedząc w kolejce, usłyszała, że prowadząca rozmowę pani dyrektor proponowała wyjściową pensję trzech tysięcy złotych. To dużo. Róża nigdy tyle nie zarabiała. A odkąd jest sama, przydałoby jej się zarabiać więcej.

– To co chcesz robić, pani Różo?

Róża w pierwszej chwili nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Gorączkowo zastanawiała się: „To my jesteśmy na »ty«, czy na »pani«?”. Szybko przemknęło jej przez myśl, że zadziwiająco często ludzie kultury są tejże w znacznym stopniu pozbawieni.

Opowiadała o tym, co robiła do tej pory. O zajęciach z maluchami, dziećmi szkolnymi, dorosłymi. Opowiadała o spotkaniach autorskich i artykułach do pracy fachowej. Pani dyrektor kiwała głową, ale chyba tylko po to, by uprzejmie dawać do zrozumienia, że słucha.

– Ale dlaczego biblioteka publiczna? Z pani CV wynika, że mogłaby pani uczyć. Dlaczego nie szuka pani pracy w szkole?

Róża coraz bardziej nie wierzyła w to, co słyszy. Czuła się, jakby brała udział w jednym ze skeczy Monty Pythona. „No nie wiem. Bo do tej pory pracowałam w bibliotece? Bo w tej pracy jestem dobra, mam osiągnięcia, doświadczenie? Bo do szkoły można się dostać tylko z polecenia albo wjechać na ślepym łucie szczęścia? To szuka pani pracownika czy nie?”

– Ponieważ biblioteka jest całym moim życiem – odpowiedziała Róża zgodnie z prawdą. Poniekąd. Przynajmniej obecnie.

– No dobrze, dobrze. Ale ja potrzebuję kogoś do opracowania.

– W ramach działania mojej filii opracowywałam książki, potrafię to robić. Znam Uniwersalny System Dziesiętny. Z tym że mogłam pracować w innym systemie bibliotecznym, ale to wszystko jest do nauczenia. Ktoś mnie przeszkoli i mogłabym…

– No tak, no tak. Ale to jest praca dla odludka i bardzo odpowiedzialna. Trzeba ciągle liczyć, przeliczać, być w stałym kontakcie z księgową. Podczas skontrum osoba z opracowania jest najważniejsza, to ona wszystko ustala z księgową…

Róża słuchała i zastanawiała się, dlaczego ta kobieta, widząc ją na oczy pierwszy raz w życiu, zakładała, że Róża jest niesystematyczna. Pomyślała sobie, że koniec końców nie chciałaby dla niej pracować. Zrobiła na Róży złe wrażenie. Gdzieś tam wewnątrz niej „być” po raz pierwszy walczyło z „mieć”. I wygrało. Niestety.

– No tak, ale stanowisko przecież zawsze można zmienić, prawda? Dziś pracuje się w opracowaniu, a jutro przeskakuje do wypożyczalni – „Mieć” podjęło ostatnią próbę zatriumfowania.

– Pani Różo, gdy szkoli się pracownika, to nie po to, by sobie potem przeskakiwał jak mu się żywnie podoba. No naprawdę, cóż za pomysł!

„Myślałam, że przede wszystkim nie marnuje się potencjału bardzo dobrego pracownika, no ale niech będzie”.

– A planuje pani dzieci? – Oczy dyrektorki zwęziły się. Skojarzyła się Róży z wężem. Pomyślała, że jeżeli pracownicy są tacy, jak ich szefowa, równie szczerzy, pomocni i serdeczni, to jeżu kolczasty, z dala od takiej placówki!

– Na chwilę obecną nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą, choć pytanie było tendencyjne i seksistowskie i nie powinna na nie w ogóle odpowiadać.

– Tak właśnie myślałam.

– Proszę?

– No nic, pani Różo. Zastanowię się. Mam jeszcze w przyszłym tygodniu dwie rozmowy z innymi kandydatkami. Jeśli znajdę kogoś, kto mi odpowiada, to przykro mi. Jeśli nie znajdę, bo może się i tak zdarzyć, to zastanowię się, czy dać pani szansę. Możliwe, że podejmę wysiłek włączenia pani do mojej ekipy.

Kobieta wstała. Róża również.

– Odezwę się do pani, gdy podejmę decyzję.

Róża jedynie skinęła głową. Obie chyba wiedziały, że telefon nigdy nie zadzwoni.

Zanim się obejrzała, nadszedł czerwiec. Od rozstania z Patrykiem minęło już osiem miesięcy, a nadal nie było dnia, by o nim nie myślała. Coraz częściej jednak musiała myśleć także o innych rzeczach. Kończyły jej się oszczędności i jeśli szybko czegoś nie wymyśli, będzie musiała zacząć pożyczać, by móc spłacać kredyt. Na mieszkanie samodzielnie też nie było jej stać, bo czynsz dla jednej osoby, zwłaszcza zarabiającej najniższą krajową, był zdecydowanie za wysoki. Co prawda miała za sobą kilka rozmów kwalifikacyjnych. Jedną w Pile, drugą w Koninie. Ale z żadnego miejsca ponownie nie zadzwonili.

Zaczęła łapać się na myśli, że może nie ustąpiła w autobusie miejsca jakiejś miłej starszej pani, która nie była jednak tak miła, bo okazała się czarownicą i rzuciła na nią klątwę. Od tego dnia Róża miała w życiu już tylko pecha, większego pecha i makabrycznie ogromniastego pecha. Straciła narzeczonego, dziecko, a teraz także grunt pod nogami. Wiedziała, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to okręt jej życia spektakularnie zatonie. Przełamawszy się uprzednio w pół, niczym Titanic.

Właśnie wtedy nadjechał autobus. Wsiadła, przezornie zajmując miejsce stojące, żeby nie urazić żadnej starszej pani. Autobus powoli toczył się przez rozgrzane poznańskie ulice, postękując i pojękując, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Przez pootwierane okna napływało do środka jeszcze gorętsze powietrze. Unikała wzroku zmęczonych współpasażerów, po których czerwonych twarzach spływały stróżki potu. Przebiegło jej przez myśl, że też nie wyglądała najkorzystniej. Gdyby to miał być „ten moment”, w którym do autobusu wsiadłby jej Książę z Bajki, byłaby skończona. Nikt nie zakochałby się w niej w tej temperaturze, nie teraz, gdy wyglądała, jakby miała się za chwilę roztopić. Nic apetycznego, jak przypuszczała.

Zresztą to nie miało znaczenia. Już nie. Miała już swoją wielką miłość. Jedną na całe życie. Ze wzlotami, bez upadków i z tą chwilą, kiedy mężczyzna rzuca się na kolana i gdzieś w okolicach pasa miga ci na oślep pierścionkiem z brylantem, zbyt zauroczony twoją urodą, a może po prostu zbyt przerażony, by składnie się wyrażać. Tyle że w jej przypadku ta chwila, która jest początkiem nowego życia, stała się początkiem końca. A potem nastał czas Konwalii, jej siostry, która była piękna i potrafiła z tego faktu korzystać. Róża dmuchnęła, na chwilę podrzucając w powietrze kosmyki zmechaconej i przyklapniętej grzywki. Zapewne wyglądała jak spocony kurczak. (Czy kurczaki się pocą?)

Mówili, że zerwany związek trzeba odżałować. Że się go odchorowuje. Może nie jak grypę, może nie jak zapalenie płuc. Zerwany związek był jak żałoba. Trzeba go przeboleć. Jedni mówili, że to potrwa rok. Inni, że dwa lata. Nie mieli racji. Róża sądziła, że kochała Patryka tak, jak w dniu, gdy ją zostawił, a co gorsza, także jak w dniu, kiedy zrozumiała, że go kocha. I to było paskudne uczucie. Bo nawet gdyby ten Cholerny Książę z Bajki (CKB, brzmiało jak nazwa drużyny piłkarskiej) właśnie przed nią stanął, to ona i tak by go nie zauważyła, zbyt zajęta myśleniem o starym narzeczonym. A to było niesprawiedliwe, bo kiedy ona tak cierpiała w środku komunikacji miejskiej, narażona na kolejne klątwy ze strony nieznanych jej czarownic, on był na ostatniej prostej do zostania rodzicem.

Psiakrew. Została sama. Całkiem sama. Kompletnie sama. No, może nie tak zupełnie sama. Przecież miała kredyt (który, jak i dziecko, powinien być ich wspólny, tyle że po wyprowadzce Patryk po prostu przestał płacić, a Róża, zbyt dumna, by zadzwonić i przedyskutować sytuację, po prostu przejęła jego zobowiązania). Miała mieszkanie (właściwie, jeśli być dokładnym, należące do banku), w którym były meble na kredyt i telewizor na raty. I miała kłopoty. Masę kłopotów. I tkwiła w tym wszystkim solo. Bez Hana. Chociaż może Harrison Ford wyleczyłby ją z miłości do Patryka.

Autobus stęknął i zatrzymał się na jej przystanku. Tak się zamyśliła, że o mało go nie przegapiła. Chwyciła torebkę i wysiadła w ostatniej chwili. Chwilę stała na światłach, a potem ruszyła rozprażoną ulicą Fredry. Od strony fontanny dolatywał do jej uszu cichy szum wody, który mieszał się z innymi odgłosami miasta. Jak zawsze skierowała się ku bocznemu wejściu do zamku. Pracowała w tutejszej filii Biblioteki Raczyńskich. Placówka była niewielka, więc zatrudniono tylko dwie bibliotekarki, które wymieniały się dyżurami, co oznaczało, że tylko przez dwie godziny dziennie przebywały w bibliotece wspólnie.

Odkąd całkowicie wyczyszczono fasadę zamku i z ciemnoszarej ponownie stała się piaskowa, okolica była naprawdę ładna i robiła wrażenie. Dawny park pałacowy obecnie podzielony był ulicą na dwie części. Część przylegająca do zamku miała ławeczki i urocze alejki oraz całkiem przyjemną kawiarnię. Tam też chodziła na przystanek autobusowy, wiosną i latem obserwując lawinowy przyrost pojawiania się w parku całujących się nastolatków.

Część położona po przeciwnej stronie, gdzie mieściła się fontanna, zawsze obsadzona była kwiatami. Latem w fontannie brodziły małe dzieci, a matki ratowały się, szukając ochłody w cieniu pobliskich drzew.

Przywykła, że podczas pracy z ludźmi zupełnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Wszyscy myślą, że praca w bibliotece to tylko wypożyczanie książek. Chciałaby. Przez większość czasu wymyślała kolejne zajęcia dla zawsze rozwrzeszczanych przedszkolaków, ciągle zblazowanych gimnazjalistów i licealistów, którzy uważali, że są mądrzejsi niż w rzeczywistości. Razem z dziećmi tarzała się po dywanie w rytm infantylnych piosenek, z seniorami dyskutowała o przeintelektualizowanych książkach. Gros ludzi, zwłaszcza starszych, przychodziło sobie pogadać, książki były tylko pretekstem. Dlatego wysłuchiwała historii o niedobrych dzieciach i ukochanych wnuczętach (jakoś zawsze w tej konfiguracji), o zbyt małych emeryturach w stosunku do wieloletniej ciężkiej pracy, o zbyt drogich lekach i głupich programach w telewizji. I choć generalnie nie miała nic przeciwko luźnym, miłym pogawędkom z nieznajomymi, fakt, że niektórzy w ciągu dwudziestu minut opowiadali jej całe swoje życie (nawet parę razy w tygodniu), czasami ją męczył. Musiała przyznać, że ostatnio niestety coraz bardziej. Mówili, że ma miłą, szczerą twarz, a na dodatek umie słuchać. Róża natomiast marzyła tylko o tym, by dla odmiany pojawił się ktoś, kto chciałby wysłuchać jej. Kto powiedziałby: „Hej, jestem tu dla ciebie”. Sądziła, że to byłaby całkiem miła odmiana.

Inni natomiast przychodzili i oczekiwali, że powie im, co chcą przeczytać. Wtedy stawała na głowie, próbując się dowiedzieć, co lubią. Kryminał? Nie. To może obyczajówkę? No nie wiem. A fantastyka? Boże broń. I tak potrafili stać przy półce z nowościami od dziesięciu minut do godziny. Niektórzy z nich wracali zadowoleni, stwierdzając: „Lubię, gdy pani ma dyżur”, inni złorzecząc: „Co mi pani dała?”, gotowi przyłożyć Róży odnoszoną książką. Jeszcze innym rodzajem czytelników byli ci, którzy nie mogli uwierzyć, że biblioteka nie posiada wszystkich książek na świecie tylko dlatego, że oni je chcą. „Nie ma? Jak to nie ma? Co z was za biblioteka?” Głównie jednak jej dni polegały na wysłuchiwaniu, „jaka to ładna książka”. O książkach można było powiedzieć wiele rzeczy. Że są interesujące, porywające, dobrze napisane, ciekawe. Ale nie ładne. Ładne to są kobiety. Ładne potrafią być małe dzieci i zawsze są małe kotki. Ładna bywa pogoda w lipcu. Kiedyś próbowała to jeszcze tłumaczyć swoim rozmówcom.

– Jaka ładna książka.

– Interesująca.

– Przecież to właśnie powiedziałam. Ma pani coś w podobie?

– Znaczy, napisane w podobnym stylu?

– Hę? No takie jak to.

Dwa lata wytrzymała, a potem uznała, że w sumie to wszystko jedno. Danielle Steel, Nora Roberts i Izabella Frączyk to „ładne książki”, a Tess Gerritsen pisze „w podobie” do Robina Cooka.

W drzwiach minęła się z dwunastoletnią dziewczynką o mysim warkoczyku, która wynosiła w torbie całą serię Heartland. „Ktoś tu lubi konie”, pomyślała Róża. Uśmiechnęła się do koleżanki, która właśnie odkładała na półkę zwrócone przez dziewczynkę książki. Zniknęła na chwilę na zapleczu, gdzie zostawiła torebkę, i wróciła do głównej sali.

Znały się z Zosią, odkąd kilka lat wcześniej Róża zaczęła tam pracować. Od razu złapały wspólny język. Zosia była krótko po czterdziestce. Miała męża i dwójkę dzieci. Bliźniaki, chłopca i dziewczynkę. Choć nie spotykały się po pracy, w czasie, który spędzały podczas dyżuru razem, było raczej wesoło.

– Co słychać?

Zosia wzruszyła ramionami.

– Po poznańsku, stara bieda i nie ma co do garnka włożyć. A u ciebie? Udało się?

Róża pokręciła głową.

– Niestety. Zaczynam mieć wrażenie, że w tym zawodzie można zmienić miejsce pracy tylko wtedy, gdy ktoś pójdzie na emeryturę…

– …albo umrze. – Zosia pokiwała ze zrozumieniem głową. – Tak, właśnie tak.

Reszta dnia minęła spokojnie. Od momentu wyjścia Zosi było jeszcze kilkunastu czytelników. O dwudziestej Róża wyłączyła komputer, umyła kubek po kawie, zabrała torebkę. Ostatni raz upewniła się, czy wszystko w porządku, i zamknęła drzwi. Zeszła schodami na parter i wyszła bocznymi drzwiami. Na placu przed zamkiem młody mężczyzna grał na saksofonie. Wrzuciła do leżącego obok futerału kilka złotych. Skręciła w prawo i podeszła do przystanku autobusowego. Mimo że było już po dwudziestej, upał nadal dawał się poznaniakom we znaki. Róża spojrzała na zegarek. Okazało się, że następny autobus miała dopiero za dziesięć minut, więc postanowiła kawałek się przejść. W końcu po powrocie miała w perspektywie jedynie dokończenie kryminału lub bezsensowne skakanie po kanałach w telewizji.

Ruszyła wolno przed siebie. Collegium Maius świeciło pustkami. Jeszcze dwa, trzy tygodnie wcześniej o tej porze na Fredry skończyłyby się właśnie ostatnie wykłady i na ulicę wysypałyby się głośne i, wydawałoby się, szczęśliwe grupki studentów. Perspektywa zbliżających się trzymiesięcznych wakacji wręcz rozpromieniała ich twarze. Obecnie jednak gmach niemal opustoszał. Był koniec czerwca. System Eliminacji Studentów Jest Aktywny (w skrócie SESJA) dobiegał już końca i Poznań powoli pustoszał. Latem miasto zawsze było spokojniejsze i bardziej puste. Rozluźniało się w autobusach i tramwajach, łatwiej było dostać miejsce w klubie lub barze. Przyjemniej robiło się zakupy w marketach i na rynkach. Tłoczno zaczynało się znów robić dopiero we wrześniu, kiedy jako pierwsi wracali ci, którzy zdawali poprawki.

Kiedyś sama studiowała w tym budynku i nadal żywiła wobec niego ciepłe uczucia. Choć gdy odbierała dyplom (oczywiście nie byłaby sobą, gdyby wchodząc na podwyższenie, nie potknęła się o togę), nie sądziła, że jeszcze chwila, a będzie ten budynek mijać codziennie w drodze do i z pracy.

Idąc krok za krokiem, dotarła pod urząd wojewódzki i tam przysiadła na ławce, czekając na autobus. Z kawałka zieleni umieszczonego między dwoma pasami drogi dolatywało ptasie popiskiwanie. Kiedyś sądziła, że to żywe ptaki, ale potem ktoś jej uświadomił, że dźwięki te wydaje pomnik. Architekt umieścił na nim wyrzeźbione ptaki. Nie mogła jednak zrozumieć, po co podłożył im głos. Kiedy nadjechał autobus, wsiadła i zajęła miejsce, znowu upewniając się uprzednio, że w pobliżu nie ma żadnej starszej pani. I wtedy zadzwonił telefon.

– Róża? – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Tak – odpowiedziała niepewnie.

– Tu Marta Maj.

– Jest czerwiec.

– Bardzo zabawne – sapnął głos po drugiej stronie. – Widziałam na FB, że szukasz pracy.

„Marta Maj?”, Róża myślała gorączkowo. „Marta Maj? Czy ja, do cholery, znam jakąś Martę Maj?”

– Przepraszam, chyba nie kojarzę.

– Nie kojarzysz, czy szukasz pracy? – zdziwił się nieznany głos.

– Pracy szukam, i owszem, ale pani nie kojarzę.

– No tak. Pamiętasz, ja, ty i Ania Kucza chodziłyśmy razem na metodykę.

– Pamiętam Anię Kuczę, ale nadal nie wiem, z kim rozmawiam. Przepraszam.

Głos po drugiej stronie sapnął.

– Aaaa, no bo ja się z domu nazywałam Nowak.

Róża przypominała sobie Martę Nowak. Śliczna blondynka. Sympatyczna, choć w czasie studiów ledwie mijały się na korytarzach.

– Właściwie to od tego trzeba było zacząć – zreflektował się głos. – Wiem, szukasz pracy.

– Szukam, rzeczywiście.

– Bo wiesz, ja uczę w takiej niepublicznej szkole, założonej przez stowarzyszenie. I u nas zwolniło się miejsce. Uczyłabyś w szkole podstawowej, dwie siódemki i dwie czwarte.

– Zaszła pomyłka. Marto, ja jestem bibliotekarką. Ostatni raz próbowałam dostać pracę w szkole pięć lat temu. Nie mam nawet stażu.

– No i właśnie my kogoś takiego potrzebujemy. Dostaniesz godziny w bibliotece szkolno-publicznej i etat w szkole.

– Dziękuję, że o mnie pomyślałaś, ale ja się do tego nie nadaję.

– Bzdura. Byliśmy przekonani, że jeśli ktoś z nas będzie nauczycielem, to właśnie ty. Różo, ty kochasz uczyć. Musisz sobie tylko o tym przypomnieć. To co, mogę cię umówić z moją szefową? Potrzebujemy kogoś od września, więc trochę nam się śpieszy, bo dyra chciałaby mieć wszystkie ręce na pokładzie jeszcze przed wyjazdem na urlop.

– A gdzie w ogóle jest ta szkoła?

– Nie powiedziałam?

– Ano nie.

– Szkoła mieści się w starym pałacu w Ciążeniu. To w zasadzie wioska, ale pałacyk jest piękny, świeżo odremontowany, dookoła park. Dzieci jest niewiele i nie są tak zmanierowane jak te w mieście.

– Ciążeń? A gdzie to w ogóle jest?

– Teraz mnie obrażasz – zaśmiała się rozmówczyni. – Niedaleko Słupcy. Godzina jazdy samochodem od Poznania. Może nawet nie. To jak?

Może to jest właśnie szansa, na którą czekała? Przecież była gotowa pracować w Pile albo w Koninie. A przecież wszyscy doskonale wiedzą, że od Konina Azja się zaczyna. Dlaczego miałaby nie przenieść się do Ciążenia?

– Dobrze, umów mnie. Zobaczymy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: