Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystko oprócz prawdy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystko oprócz prawdy - ebook

Czy zdarza ci się sprawdzać telefon partnera?
Czy masz do tego prawo?
I czy jesteś przygotowana na to, co tam znajdziesz?

Wszystko zaczęło się od wiadomości. Do której Rachel nawet nie chciała zajrzeć. Kocha Jacka. Spodziewa się jego dziecka. Ufa mu bezgranicznie.
Ale co się stało, to się nie odstanie. Rachel nie cofnie czasu i nie uwolni się od myśli, które nie dają jej spokoju po tym, co przeczytała.
Dlaczego Jack kłamie na temat swojej przeszłości? Co właściwie ukrywa? I czy Rachel ma prawo za wszelką cenę dociekać prawdy, zwłaszcza że sama nie gra w otwarte karty?

Pełna zwrotów akcji, nie sposób się oderwać.
"Hello"

Doskonałość. Intrygująca i wciągająca. Wspaniały debiut.
Clare Mackintosh, autorka międzynarodowego bestsellera "Pozwolę Ci odejść"

Pięknie napisana powieść w stylu noir, pełna sekretów i kłamstw.
Claire Douglas, dziennikarka i pisarka

McAllister po mistrzowsku buduje napięcie. Porywająca od pierwszej do ostatniej strony.
"Good Housekeeping"

Gillian McAllister - pisze, odkąd sięga pamięcią. Mieszka w Birmingham, gdzie pracuje jako prawniczka. Jej pierwsza powieść "Wszystko oprócz prawdy" znalazła się w pierwszej dziesiątce bestsellerów "Sunday Timesa".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-570-1
Rozmiar pliku: 524 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Obecnie

Balansowaliśmy na krawędzi snu, wtuleni w siebie tak mocno, że już bardziej chyba nie można. A potem nagle pokój rozświetlił błysk i zamienił szarość w błękitnawą biel, tak jasną, że widziałam ją nawet przez zamknięte powieki.

Usiadłam. Kołdra zsunęła się ze mnie i moje ciało odbiło się upiorną bielą w szybach wysokich okien. Na ramionach natychmiast pojawiła się gęsia skórka, ale u Jacka zawsze panował taki ziąb. Rozejrzałam się, próbując zlokalizować źródło światła. Okazał się nim leżący na nocnej szafce iPad.

Sama nie wiem, dlaczego po niego sięgnęłam. Na pewno byłam strasznie śpiąca, bo zdążyłam się już wyplątać z pościeli i chwycić urządzenie, zanim uświadomiłam sobie, co właściwie robię.

Dowód numer 1

Od: Charlie Masters

Do: Jack Ross

Temat: Fwd: Zbrodnia Douglasa znów unosi swój ohydny łeb

Cześć, przepraszam, że wywlekam twoją przeszłość, ale uznałem, że powinieneś to zobaczyć… że chciałbyś wiedzieć.

Charlie Masters. Nie miałam pojęcia, kto to taki. Poznałam najbliższą rodzinę Jacka, ale żadnego z jego przyjaciół.

Zamarłam na moment ze wzrokiem wbitym w nagłówek e-maila. Jedno muśnięcie palcem, a będę mogła przeczytać tę wiadomość. Wahałam się chyba jednak o sekundę czy dwie za długo, bo ekran iPada przygasł. Odłożyłam urządzenie na nocną szafkę i niemal zapomniałam o tej krótkiej chwili szaleństwa.

Nocne niebo nad Newcastle było czarne jak smoła. Zdawałam sobie sprawę, że gdzieś tam, w tych ciemnościach, kryje się cały świat, ale nic nie widziałam.

– Rachel, co ty wyprawiasz? – spytał Jack z ziewnięciem. Uwielbiałam jego szkocki akcent z wibrującym „r” i ten głęboki głos, na który obcy ludzie zawsze od razu zwracali uwagę.

Przekręcił się na bok i zapalił lampę. Ciemne włosy miał w nieładzie, a kiedy usiadł na łóżku, odsłaniając brodę i owłosioną klatkę piersiową, pomyślałam, że odrobinę przypomina jaskiniowca.

– Obudziło mnie jakieś światło – wyjaśniłam.

– Pewnie kot się czymś bawił.

– Możliwe, kręcił się tutaj – skłamałam, rozglądając się po pokoju.

Jack nie przyłożył się zbytnio do zmiany jego wystroju, w każdym razie nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Jedyną ozdobą, która odcinała się wyraźnie na tle ceglanego muru w pokoju pozbawionym zasłon czy w ogóle czegokolwiek, był niewyraźny wydruk ciążowego USG, lekko już pomarszczony na brzegach.

Zauważył moje spojrzenie.

– Co porabia Wally? – zapytał.

Nazwaliśmy tak maleństwo, bo żadne z nas nie było w stanie dostrzec go na zdjęciu. I tak już zostało.

– Śpi – odparłam z uśmiechem.

Odruchowo podciągnęłam kołdrę pod samą szyję, przekonana, że światło lampki jeszcze wyraźniej uwidacznia grube niebieskie żyły, które pojawiły się na moich piersiach praktycznie z dnia na dzień, i różowe, pomarszczone sutki przywodzące teraz na myśl pokręcone korzenie roślin.

Odpowiedział mi uśmiechem, po czym podniósł się z łóżka i wyszedł z sypialni. Obserwowałam oddalającą się smukłą sylwetkę, kiedy szedł korytarzem, a wpadający przez okna blask księżyca rzucał refleksy na jego oliwkową skórę. Kołyszący się chód Jacka zawsze przyprawiał mnie o drżenie serca. Na widok pośladków poczułam mrowienie w kroczu, choć przecież kochaliśmy się zaledwie kilka godzin wcześniej – ach, ta wiecznie niezaspokojona ochota na seks świeżych kochanków.

Kilka sekund później wrócił z butelką gorącej wody w jednej ręce i Howardem, jego rudym kotem, w drugiej. Nabrał tego zwyczaju ostatnio. To znaczy zwyczaju przygotowywania dla mnie butelek z gorącą wodą. Któregoś razu zauważył, jak to robię, i bez słowa przejął ten obowiązek. Co wieczór, niezależnie od tego, czy nocowaliśmy u niego, czy u mnie, przynosił butlę i z uśmiechem mi ją wręczał.

– Mówiłam ci, że gdzieś się tu kręci – rzuciłam, wskazując na kota.

Howard odwrócił zwieszoną głowę w moją stronę. W jego ślepiach malowało się zdumienie.

– Tylko z nim kłopot – mruknął Jack.

Kot wyrwał mu się z rąk i skoczył na łóżko.

Jack pracował tymczasowo dla czasopisma „City Lights” i na czas zatrudnienia przeprowadził się do Newcastle ze Szkocji. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam go w domu, zapytałam, dlaczego w ogóle kupił kota. „Mężczyzna mieszkający sam, tylko w towarzystwie włochatego pupila?”, zaczęłam się droczyć.

„Każdy dom potrzebuje kota”, odparł. „Każdy. Ten, kto twierdzi inaczej, zwyczajnie się myli”.

Teraz Jack usiadł obok Howarda i popatrzył na mnie, a jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Zastanawiałam się, kiedy to jego spojrzenie przestanie przyprawiać mnie o zawrót głowy. Pijana ze szczęścia, często jak ostatnia idiotka szczerzyłam się do swojego odbicia w lusterku, zmywając makijaż mydłem Nivea.

– Kiedy wreszcie sprawisz sobie zasłony? – spytałam, zamiast powiedzieć mu to wszystko. Czułam się dziwacznie, kiedy spod kołdry wystawała mi tylko głowa.

Zamyślił się nad moim pytaniem najzupełniej serio, choć sam w ogóle nie dbał o takie drobiazgi.

– Kiedy się przeprowadzimy. Sąsiedzi i tak chyba wszystko już widzieli – dodał, unosząc brew.

To był jeden z naszych prywatnych żartów. Sam fakt, jak często uprawialiśmy seks. I jak dobrzy w tym byliśmy. Tak dobrzy, że nawet zmajstrowaliśmy dziecko.

– A jakie byś chciała?

– Ładne. I grube – odparłam. – Rano budzi mnie słońce.

– Załatwione – rzucił, a potem dodał, wskazując gdzieś za moimi plecami: – Podasz mi?

Zamrugałam, a potem obejrzałam się i udałam, że dopiero teraz zauważyłam jego iPada. Jakbym wcale nie trzymała go w ręku, gotowa jednym ruchem palca otworzyć ten e-mail. Urządzenie parzyło mnie w dłonie, kiedy podawałam je Jackowi, a on trzymał je przez dłuższą chwilę w ręku, nawet nie spojrzawszy na ciemny ekran.

– W sobotę zaczął się sezon rugby – powiedział.

Przekręciłam się na bok i podparłam łokciem. Howard ułożył się między moimi stopami, ale wcale nie był przyjemnie ciepły i jedwabisty jak większość kotów, lecz gruby i ciężki.

– Nigdy nie znałam żadnego zawodnika rugby – wyznałam z szerokim uśmiechem.

– Nawet w liceum?

– Serio pytasz? – prychnęłam.

– A tak, zapomniałem, że chodziłaś do szkoły w Bronksie – roześmiał się, wsuwając ręce pod kołdrę, by położyć mi je na biodrze. Skóra natychmiast zaczęła mnie mrowić pod dotykiem jego palców, w brzuchu poczułam ogień. Próbowałam zebrać myśli, ale na próżno.

– Do najlepszej w Newcastle – mruknęłam. – Nie wszystkim trafiła się szkoła z własnym hymnem i mieszkającą na miejscu kadrą. Możesz mi przypomnieć, co zwykle jadaliście na lunch?

Takie przekomarzanki stanowiły jedną z naszych ulubionych rozrywek, Jack ciągle zabawiał przyjaciół i znajomych tymi opowieściami. Zawsze potrafił wymyślić jakąś nową pretensjonalną potrawę. Dzisiaj też spuścił głowę z udawanym zawstydzeniem.

– Krewetki tygrysie z pak choi? – Roześmiał się tak cicho, że przypominało to raczej rozbawione westchnienie. Muzyka dla moich uszu. – Żeby wszystko było jasne – dodał, chowając twarz w dłoniach – strasznie się tego wstydzę.

– Pak choi – zakpiłam. – Pak choi.

– Zwyczajnie nie da się uczestniczyć w rozgrywkach lacrosse’a, jeśli człowiek nie pokrzepi się najpierw solidną porcją pak choi – dodał.

– W naszej szkole nauczyciele nosili kamizelki kuloodporne – prychnęłam.

– Nieprawda!

– Tylko przez jeden semestr, po tym jak Jonny Steele przyniósł do szkoły wiatrówkę.

– Rany – wyszeptał samymi wargami i przesunął dłoń na moje udo. Jego palce muskały skórę, jakby tańczyły na klawiaturze fortepianu. Sprawiał wrażenie całkowicie rozluźnionego, ale po jego twarzy przemknął wyraz niepokoju. – Tak czy inaczej, powinnaś wpaść którejś soboty. Może niekoniecznie na sam mecz, bo to dosyć nudne, ale potem, czemu nie? Na drinka.

– Jasne – mruknęłam. Wzdłuż mojego kręgosłupa wędrowała już kolejna fala szczęścia.

Początki naszej znajomości były niesamowite: wpatrywaliśmy się w siebie przy kawiarnianych stolikach i zaabsorbowani sobą ignorowaliśmy kelnerów, całowaliśmy się pod drzwiami restauracji. Potem nadszedł kryzys i tamto szokujące popołudnie nad pozytywnym testem ciążowym, w który wpatrywaliśmy się oboje, nie wiedząc, co powiedzieć. Teraz znajdowaliśmy się na skraju jesieni, a ja wybierałam się do jego klubu rugby – jak przystało na prawowitą narzeczoną.

– Chcesz powiedzieć, że miałabym w końcu poznać twoich znajomych?

Tylko się z nim droczyłam, ale on nagle znieruchomiał, a potem cofnął rękę.

– Jeśli chcesz. – Nadal się we mnie wpatrywał, mrużąc oczy, aż pojawiły się przy nich kurze łapki.

Znaliśmy się już prawie siedem miesięcy, a ja nadal nie poznałam żadnego z jego przyjaciół. Byłam w trzecim miesiącu, Wally zdążył urosnąć z dwóch, czterech, ośmiu komórek do rozmiarów mandarynki. No i proszę, nareszcie. Lepiej późno niż wcale.

– Po meczu zwykle chodzimy razem na drinka, chociaż dosyć przy tym głośno.

– Czyżby za dużo pak choi? – zażartowałam.

Roześmiał się cicho.

– Raczej mizoginów. Po prostu nie zwracaj na nich uwagi.

– Dobrze wiedzieć.

Rzucił mi lekki uśmiech. Krótki, przelotny, ale szczery. Odwzajemniłam go, a potem wpatrywaliśmy się sobie w oczy o parę sekund za długo. Jack odwrócił wzrok pierwszy, potem patrzyłam już tylko, jak czubek jego palca wskazującego staje się wręcz biały pod wpływem nacisku na guzik HOME w iPadzie, a twarz zmienia się w nieruchomą maskę. Chociaż nie, to nie do końca tak. Coś się otworzyło, a zaraz potem zamknęło, zupełnie jakby człowiek nakrył dwójkę obcych sobie ludzi w jakiejś ustronnej sypialni w trakcie imprezy i zaraz potem zamknął z powrotem drzwi. Pokryte zarostem policzki Jacka nagle się zapadły i natychmiast wydęły się z powrotem, kiedy przesuwał palcem po ekranie. Wykasował wiadomość bez jej otwierania, a potem uruchomił aplikację Kindle’a i znowu zabrał się do czytania Austen (czytał chyba wyłącznie powieści napisane przez kobiety, co sprawiało tylko, że kochałam go jeszcze mocniej) – z całkowicie obojętną miną, a smagła twarz odcinała się jeszcze wyraźniej na tle białych poduszek. Na moment zatrzymałam wzrok na jego wydatnych, ciemnych wargach, a potem odwróciłam się na drugi bok.

Wpatrywałam się w pozbawione firanek okno i zastanawiałam się nad wyrazem twarzy Jacka. Ciągle miałam ją przed oczami. Czyż coś nie błysnęło w jego oczach, zanim przybrał tę wymuszoną, obojętną minę?

– Dostałeś maila? – spytałam. – Wydaje mi się, że twój iPad się zaświecił.

Nadal wpatrywałam się w okno.

– Nie, skąd – mruknął.

I chyba właśnie to przesądziło sprawę. Ten jeden moment dał początek całej reszcie.

Nie odpowiedziałam, bo co właściwie miałabym powiedzieć? Pomyliłam się. To tylko spam, o którym Jack zdążył już zapomnieć. Albo wiadomość z redakcji. Po prostu z redakcji, a on nie chciał rozmawiać o pracy.

– Tylko popatrz – rzucił kilka sekund później.

Odwróciłam się w jego stronę. Jeden z mięśni na klatce piersiowej lekko mu drgał.

– Palpitacje – mruknął, spoglądając mi w oczy.

Jego oddech pachniał pastą do zębów i kawą wypitą dziesięć minut przed pójściem do łóżka. Taki wieczorny rytuał: kawa i czekolada, a potem łóżko – najprostszy sposób na wydłużenie ostatniej, najprzyjemniejszej części wieczoru.

– Skąd, to tylko fascykulacje – rzuciłam zaspanym głosem. – Tik. Drobny skurcz mięśni. Za dużo kofeiny. A może jesteś po prostu wykończony. – Roześmiałam się leciutko, bo był to kolejny z naszych prywatnych żarcików.

W Szkocji Jack pracował jako korespondent polityczny i sądowy, a następnie przerzucił się na reportaże z podróży, co znacznie bardziej mu odpowiadało. Obruszyłby się na sugestię, że może być wykończony. Wstawał o dziesiątej i brał się do tego, czym rano mogą się zajmować tylko osoby pracujące na własny rachunek: robił pranie, parzył porządną kawę, przeglądał pocztę. Kończył pracę o szesnastej, a potem zasiadał do oglądania teleturnieju Pointless przy herbacie i ciasteczkach.

Podczas gdy mój poprzedni facet, Ben, wciąż narzekał na ciężki los nauczyciela wiecznie zajętego sprawdzaniem prac dzieci albo wywiadówkami, Jack bez zażenowania przyznawał się do bycia leniuchem. „Jasne, mogę sobie robić wolne w środy, jeśli tylko zechcę”, powtarzał, na przykład przy kolacji. „Mam najlepszą robotę na świecie”.

Tak naprawdę wcale nie był obibokiem. Całymi tygodniami dzień w dzień ślęczał nad tekstami do północy niczym rasowy nocny marek, podczas gdy jego broda stawała się coraz dłuższa i dłuższa, a po napisaniu piękną prozą całego zestawu świetnych artykułów znowu wracał do starych nawyków.

– Może weź coś na rozluźnienie mięśni – zaproponowałam. – Na przykład buscopan.

– A to zadziała? – zapytał wyraźnie uradowany.

Klasyczna reakcja nerwicowca, wręcz podręcznikowa. Oczekiwał pomocy, rozwiązania, zapewnień ze strony lekarza. Tyle że to był mój nerwicowiec.

– No cóż, skurcze mięśni to nic poważnego – powiedziałam. – Ale tak.

– Czyli na razie nie zrzucę z siebie więzów ciała?1 – Objął mnie ramieniem, a potem delikatnie zmierzwił mi włosy.

– Nie – zapewniłam. – Za to okropny z ciebie hipochondryk.

– Wiem. Z drugiej strony dobrze jest mieć pod ręką znajomego lekarza.

– Hm – mruknęłam, na co tylko westchnął.

Potem z powrotem wtuliliśmy się w siebie, z Howardem w charakterze drobnej przeszkody między nami. Jack natychmiast zapadł w sen, ale ja nie mogłam zasnąć, nigdy nie udaje mi się to tak od razu.

A potem znowu się to powtórzyło, jak zawsze, kiedy wreszcie odpływałam: śnił mi się chłopiec siedzący przede mną na podłodze z przezroczystą rurką wijącą się pod nosem niczym robak. Wyciągnął do mnie ręce, ale kiedy próbowałam je chwycić, znów złapałam tylko powietrze. Potem zniknął, jak zawsze, kiedy się budziłam.

1 Hamlet w przekładzie Józefa Paszkowskiego, akt III, scena 1.2

Ten e-mail wciąż nie dawał mi spokoju. Nie, nie e-mail, tylko mina Jacka. I jego kłamstwo. Po raz pierwszy przyłapałam go na czymś takim.

Sprawdziłam to w pracy, kiedy siedziałam wśród zakurzonych prawniczych ksiąg. Właściwie powinnam była przepisywać stenogramy spotkań. Audrey, moja najlepsza przyjaciółka, załatwiła mi pracę asystentki jednego z partnerów w jej kancelarii adwokackiej. Serdecznie nie znosiłam stukania w klawiaturę, ale facet zajmował się sprawami błędów lekarskich, lubiłam więc czytać jego notatki, a poza tym byłam jedyną osobą umiejącą odcyfrować lekarskie bazgroły.

Wyciągnęłam słownik języka angielskiego i odszukałam odpowiednią definicję.

Dowód numer 2

Zbrodnia, ż., lm zbrodnie, wyjątkowo nikczemny i okrutny czyn, zazwyczaj powiązany z fizyczną przemocą i uszkodzeniem ciała.

Synonimy: akt barbarzyństwa, okrucieństwo, brutalność, nikczemność.

Pokiwałam głową, a potem zamknęłam słownik. Tak tylko chciałam sprawdzić. Z czystej ciekawości.3

Obudziło mnie delikatne potrząsanie za ramię. Był sobotni ranek, sypialnia tonęła w błękitnawym półmroku.

– Rach, Rach – powtarzał Jack.

Ten jego głęboki głos i dotyk dłoni na mojej skórze przypominały mi początkowy etap naszej znajomości. Jeszcze sprzed ciąży. Zadzwonił pięć minut po tym, jak nasza pierwsza randka oficjalnie dobiegła końca, i powiedział, że chce ugotować dla mnie kolację. Kiedy mam wolne? Odparłam, że następnego dnia. Nie bawiliśmy się w żadne gierki. Pojechałam do niego prosto z kancelarii, w roboczych ciuchach i z lekko rozmazanym makijażem. Przygotowywał akurat fajitas z kurczakiem, stojąc boso w kuchni. Przedstawił mnie swojemu kotu. „Na pewno się dogadacie”, stwierdził. A potem mnie pocałował, bez zbędnych ceregieli, tak na serio, jeszcze w korytarzu. I dodał: „Nie mam ochoty przerywać, ale obawiam się, że wtedy Howard zje kurczaka”.

Teraz otworzyłam oczy w jego sypialni.

– O co chodzi? – spytałam, wynurzając się z fali wspomnień.

– Musimy już jechać.

– Dokąd?

– Mam przecież umówione spotkanie. Wywiad. Z tym muzykiem na temat festiwalu.

To nie słowa Jacka skłoniły mnie do otwarcia oczu, lecz jego ton. Taki naglący, chyba jak nigdy wcześniej. Zerknęłam na budzik, cyfry połyskiwały zielenią w półmroku.

– O siódmej rano?

– To był jego pomysł… – Urwał na moment, wciąż nie odrywając ode mnie wzroku. – Kocham cię – dodał.

Często mi to powtarzał, nie wstydził się takich wyznań. To było wręcz ożywcze.

Oparłam się o poduszki, starając się nie myśleć o rozczochranych włosach, a potem popatrzyłam na niego. W pierwszym okresie ciąży wczesne wstawanie stało się dla mnie sporym problemem, bo rozbudzałam się na dobre dopiero gdzieś w okolicach południa. Otworzyłam usta, by spytać, czy mogę zostać, a potem z powrotem je zamknęłam. Nie miałam pojęcia, czy dotarliśmy już do tego etapu w związku. To nie był przecież mój dom. Kupili go rodzice Jacka, by syn miał gdzie mieszkać podczas pobytu w Newcastle. Jeszcze nie mieszkaliśmy razem. Może taka propozycja zabrzmiałaby dziwnie w moich ustach, jakbym była leniwa i rościła sobie jakieś prawa do tego mieszkania.

A potem pokręciłam głową. Przecież spodziewaliśmy się dziecka, wkrótce i tak zamieszkamy razem. Znajdowaliśmy się już na tym etapie, czy nam się to podobało, czy nie.

– Idź sam – rzuciłam. – Ja zajmę się Howardem i przygotuję ci kanapkę z bekonem. – Uśmiechnęłam się do niego.

Znieruchomiał. Nie odpowiedział uśmiechem, nie odezwał się nawet słowem.

Mój wzrok wreszcie przywykł do półmroku, więc bez trudu dostrzegłam wyraz przerażenia na twarzy mojego faceta. Rozszerzone źrenice i wyraźnie widoczne białka oczu, zupełnie jak u psa, który nagle w środku nocy usłyszał jakieś hałasy przy drzwiach wejściowych.

– No nie – powiedział – to wykluczone.

– Naprawdę dam sobie sama radę.

– Proszę cię, wstawaj – dodał dziwnym, wręcz błagalnym tonem.

Popatrzyłam na niego spod zmarszczonych brwi.

– Bo widzisz – dodał – ktoś musi mnie podrzucić.

To nie jego słowa sprawiły, że wyplątałam się z pościeli, raczej mowa ciała. Stał nade mną, poganiając mnie ruchami dłoni. Przestępował przy tym z nogi na nogę jak ktoś już mocno spóźniony.

– Jack, musisz wreszcie wsiąść za kółko. Przecież to bez sensu – zdawać egzamin na prawo jazdy, a potem i tak nie jeździć autem. – Sama nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To nie był najlepszy moment.

– Umiem prowadzić, ale minęło tyle czasu, że potrzebowałbym jazd doszkalających – wymamrotał. – No, proszę cię, wstawaj. – Nie przestawał mnie ponaglać.

– W porządku.

– Twoje ciuchy. – Pospiesznie zgarniał moje rzeczy, skarpetki leżące na podłodze i wpychał mi je w objęcia. Nie mogłam tego wszystkiego utrzymać, stanik upadł na podłogę, na co aż westchnął.

– Po prostu je tak zostaw – zaproponowałam.

– Nie ma mowy.

Pospiesznie odszukał moją torebkę i zaczął do niej wpychać odebrane ode mnie części garderoby. Twarz miał nieruchomą, ręce mu się trzęsły. Moim zdaniem w ataku paniki.

– Co się stało? – spytałam, nie odrywając wzroku od jego dłoni.

– Po prostu jestem już spóźniony. Jak zawsze zresztą – odparł.

Dałam spokój, bo przecież to akurat było prawdą.

Ubrałam się, podczas gdy on czekał cały czas w progu sypialni. „To tylko nerwowy sobotni poranek”, powtarzałam sobie w duchu.

– O co chodzi? – zapytałam w końcu. – Tak dziwnie się zachowujesz.

– Skąd, po prostu jestem już koszmarnie spóźniony – upierał się przy swoim.

Cóż miałam na to powiedzieć. Mogłabym wdać się z nim w dyskusję, ale tego nie zrobiłam. Ze względu na Wally’ego. Nie chciałam się kłócić, a poza tym czułam się odpowiedzialna za tę ciążę. Nie chciałam dokładać dodatkowych problemów do tych, których już narobiłam.

Jack włożył buty, a potem umył ręce, zawsze tak robił.

„Są brudne”, wyjaśnił z uśmiechem, kiedy pierwszy raz zauważył, że mu się przyglądam. „Buty”.

„Może nawet sama zacznę tak robić”, przytaknęłam.

„To całkowicie logiczne. Spróbuj”.

Stał oparty o blat, plecami do umywalki i kiwał na mnie palcem wskazującym. Podeszłam bliżej. Biło od niego ciepło, mięśnie klatki piersiowej sprawiały wrażenie tak twardych pod opuszkami palców. Przygarnął mnie na moment, żartobliwie wtulił twarz w moją szyję, by poczuć zapach skóry. Potem włożyłam buty, a on odkręcił dla mnie kran.

Nawet nie zwróciłam uwagi, co właściwie robię, a podwinęłam rękawy aż do łokci, wycisnęłam na dłoń odrobinę mydła w płynie i wreszcie porządnie wyszorowałam ręce: najpierw między palcami, potem wierzch dłoni i wnętrze. Przedramiona aż po same łokcie, z rękami trzymanymi pionowo.

„Zupełnie jak w Chirurgach”, zażartował.

Roześmiałam się nerwowo. „Kiedy już raz nauczysz się prawidłowo myć ręce, nigdy tego nie zapomnisz”.

Osuszyłam dłonie ściereczką do naczyń, starając się nie zwracać uwagi na spojrzenie, jakie mi rzucił.

Koniec końców niecałe pięć minut po pobudce znalazłam się we własnym wyziębionym aucie, ubrana w dżinsy, które w ten sobotni poranek wydawały się o wiele za szorstkie dla mojej skóry – to powinny być spodnie od piżamy, obicie kanapy Jacka czy pościel w jego łóżku, w każdym razie nie dżinsy.

– Dokąd mam jechać? – zapytałam.

– Powiem ci później, na razie jedź po prostu tą drogą – rzucił.

Ujechaliśmy niecały kilometr, kiedy poprosił mnie, bym skręciła w lewo i zatrzymała się na parkingu przed popularną kawiarnią. Często rozmawialiśmy o tym, że dobrze byłoby wybrać się tam na brunch, ale jakoś nigdy się nie składało. Spędziliśmy w aucie trzy minuty. Dotarcie tutaj pieszo zajęłoby jakieś dziesięć.

Jack odchylił się na oparcie fotela pasażera, ewidentnie odprężony.

– Przepraszam – powiedział.

– Jesteś już spóźniony?

– Jak zawsze. – Wysiadając, uśmiechnął się do mnie.

Zerknęłam na zegar. Był kwadrans po siódmej.

– Dzięki. – Wsunął głowę przez otwarte okno auta. – Może wpadnę do ciebie później? – zaproponował, przyciskając do piersi klucze od swojego mieszkania.

– Jasne – odparłam.

Na moment znieruchomiał z łokciami wspartymi o szybę i brwiami uniesionymi pytająco. Białymi, prostymi zębami przygryzał przy tym dolną wargę. Wyglądał, jakby miał wielką ochotę mnie pocałować, ale był już spóźniony, a poza tym sięgnięcie do wnętrza auta wymagałoby od niego niezłej ekwilibrystyki. Zamiast tego wyciągnął tylko w moją stronę dłoń, czubki palców musnęły moje ramię.

Kiedy odchodził, patrzyłam w ślad za nim. W progu się jeszcze odwrócił i posłał mi całusa.

Aż zarumieniłam się z zadowolenia, ale w głowie miałam gonitwę myśli. Jego zachowanie wydawało mi się dziwne, próbowałam jednak bagatelizować obawy. Jack po prostu spieszył się na spotkanie, na które dotarł spóźniony. Zawsze był przecież taki roztrzepany.

Wszedł do kawiarni i usiadł przy pustym stoliku. Nikt na niego nie czekał.

*

Tego wieczora zjawił się u mnie. W bloku panował taki ruch, że często udawało mu się wejść do budynku bez konieczności korzystania z domofonu. Nie miałam nic przeciwko temu, specjalnie nie zamykałam na klucz drzwi wejściowych do mieszkania.

Kiedy wszedł, przyjrzałam mu się uważnie. Nie sprawiał wrażenia speszonego czy skruszonego. Twarz miał spokojną, uśmiech szeroki. W rękach trzymał pakunek z keksem z Waitrose.

– Przyniosłem deser – oznajmił triumfalnie, wyciągając przed siebie ciasto niczym rasowy kelner.

Nie odpowiedziałam. Kiedy wszedł, wyjmowałam akurat rzeczy z pralki, na jego widok znieruchomiałam z mokrym ręcznikiem w garści.

Moja mina wystarczyła, by przestał się uśmiechać.

– Dzisiaj rano... – zaczęłam. Wydarzenia tego poranka kłębiły się w mojej głowie przez cały dzień, do tej pory zdążyły się już zamienić w gorący, gorzki napar. – Obudziłeś mnie bezceremonialnie. – Zaczęłam zaginać kolejne palce. – Kazałeś mi pozbierać moje ciuchy, potem zażyczyłeś sobie, bym zawiozła cię w miejsce, do którego bez problemu mogłeś dotrzeć pieszo.

Czekał, aż skończę, wciąż trzymając w wyciągniętych dłoniach ciasto.

– A poza tym, no cóż, byłeś zwyczajnie wredny. Zupełnie jakbyś się o coś na mnie wściekał – dodałam, zła na samą siebie, że zabrzmiało to jak skarga małej dziewczynki. – Na dodatek nikogo tam nie było. Widziałam na własne oczy. Kawiarnia była kompletnie pusta.

Błyskawicznie odłożył ciasto na kuchenny blat.

– Przepraszam.

Kiedy odwrócił się z powrotem w moją stronę, popatrzył mi spokojnie prosto w oczy.

– I? – rzuciłam.

– Wolę, kiedy przeprosiny są szczere. Inaczej nie mają sensu.

– Ale dlaczego…?

– Po prostu spanikowałem, przepraszam. Wiecznie się spóźniam i jestem w kompletnej rozsypce. Przepraszam. Nie powinienem cię zmuszać, żebyś gdziekolwiek mnie podwoziła. Niedługo z powrotem wsiądę za kierownicę.

– Nie chodzi o to, że nie chcesz prowadzić auta, tylko o to, jak mnie… traktujesz.

– Przepraszam – powtórzył raz jeszcze.

Wzruszyłam ramionami i na powrót zajęłam się praniem. Przeprosił mnie, a czasu i tak przecież nie da się cofnąć.

Jack pospieszył mi z pomocą: odebrał z rąk kłąb mokrych ubrań, by rozwiesić je na suszarce.

– Niedługo będziemy robić to samo z malutkimi ubrankami Wally’ego – powiedział. – Rządek maciupkich niemowlęcych skarpetek.

Niemowlęce skarpetki. Już raz o nich wspomniał – w dniu, kiedy zrobiłam test ciążowy. Tamtego dziwnego popołudnia o słodko-gorzkim, szokującym posmaku.

Kupiliśmy cyfrowy test w Spar. Jack przekonywał, że cyfrowy będzie najlepszy, bo łatwo wyobrazić sobie cienką różową kreseczkę, a my chcieliśmy mieć pewność. Właściwie znałam już wtedy prawdę, choć starałam się ignorować sygnały: potworne mdłości, spóźniający się okres, dziwne zawroty głowy, wspomnienia nocy, kiedy zapomnieliśmy o prezerwatywie. Wiedziałam już, próbowałam jednak nie dopuszczać tej wiedzy do świadomości.

Wróciliśmy potem do mnie i siedzieliśmy razem na brzegu wanny, podczas gdy test leżał na parapecie niczym tykająca bomba. Sprawdziliśmy wynik po dwóch minutach. Oboje nachyliliśmy się ostrożnie, jakby powstrzymanie się od gwałtownych ruchów mogło zmienić wynik.

„Ciąża, 1–2 tydzień”.

Tylko tyle.

Pierwszy odezwał się Jack.

„Ach”, mruknął.

„Ach, w rzeczy samej”. Popatrzyłam na niego. Miałam świadomość, że w tej jednej chwili wszystko się zmieniło.

Później mogłam twierdzić, że nigdy nie brałam pod uwagę aborcji ze względu na moje medyczne wykształcenie, bo zdawałam sobie sprawę, co się dzieje podczas takiego zabiegu. Wiedziałam, jak to się odbywa; widziałam pompę ssącą i szczątki, które potem pali się w szpitalnym krematorium. Ale nie, nie chodziło o to. Nie chodziło też o brak pewności, czy będę dobrą matką. Nie miałam jej. Nie po tym wszystkim, co się stało z mamą i z tamtym chłopcem. Ciągle zdarzały mi się bezsenne noce z ich powodu. Przewracając się w pościeli, zadawałam sobie pytanie, czy można mi zaufać. Czy kiedykolwiek będę godna zaufania.

A więc nie, nie chodziło o żaden z tych powodów, tylko o wyraz twarzy Jacka, który wpatrywał się w test z ewidentnie uszczęśliwioną miną. Przyciskał pięść do ust, całkiem jak podekscytowane dziecko, a kiedy popatrzył na mnie, jego oczy wręcz lśniły.

„Wiem… To nie najlepszy moment”, powiedział. „Jesteśmy ze sobą tak krótko, ale…” Wskazał na test, który ciągle wyświetlał słowa: „Ciąża, 1–2 tydzień”. „To przecież my, ty i ja”.

„Rzeczywiście”. Nie zdołałam powstrzymać uśmiechu.

„Całkiem nieźli z nas agenci”, dodał.

„To prawda”.

„No, a poza tym… niemowlęce skarpetki. To najlepszy argument przemawiający za tym, by mieć dzieci, jaki kiedykolwiek wymyślono”.

„Niemowlęce skarpetki?”

„Te lilipucie skarpeteczki”, wyjaśnił. „Czy istnieje coś cudowniejszego?”

Odsunęłam od siebie to wspomnienie i podeszłam do Jacka, a potem bez słowa zabrałam się do rozwieszania prześcieradła.

– Mogę sobie pójść, jeśli wolisz – powiedział. – Wiem, że zachowałem się nie w porządku, obudziłem cię bez sensu. Przepraszam.

Zastanawiałam się zaledwie sekundę, ale to było zbyt trudne. Okazał się taki kochany, kiedy pomagał mi z praniem, byśmy potem wśród żartów mogli zajadać się ciastem. Jego ciepłe ciało obok mojego w łóżku tej nocy – nie sposób było oprzeć się tej myśli. Poza tym przeprosiny zawsze świetnie mu wychodziły.4

Rok wcześniej

Zaprzyjaźniliśmy się praktycznie od razu. Chłopak miał szesnaście lat, kiedy po raz pierwszy trafił na mój oddział. Dopiero co zakończyłam staż, po raz pierwszy nie byłam już najniżej w hierarchii. Dłonie mi się pociły.

Zbierał karty Topps ze zdjęciami znanych piłkarzy, miał ich setki. Kiedy poprawił się na krześle, wysypały mu się z kieszeni; sfrunęły na podłogę, a on zaczął pospiesznie je zbierać i układać starannie w sobie tylko znanej kolejności. Było to bardzo dziecinne. To jego kolekcjonerstwo. I obsesje.

– Ralph Callachan – wymamrotał pod nosem. Ciemna grzywka spadała mu na oczy.

Jego mama popatrzyła na mnie.

– Przepraszam – powiedziała. – On ciągle żyje w tych cholernych latach siedemdziesiątych. – Wskazała na jedną z kart leżących na kolanach syna, przedstawiającą piłkarza o dłuższych, jasnych włosach. – Zbiera te wszystkie stare karty.

– Taki old school – odparłam. – Bardzo na czasie.

Aż się uśmiechnął. Blady szatyn o ciemnych rzęsach i zaczerwienionych policzkach. Mógłby sprzedawać te rumieńce, gdyby tylko udało mu się zapakować je do butelki.

Ostatnio miał problemy z bieganiem, tak powiedział. Szkolne boisko wydawało mu się nierówne, kolano bolało w trakcie ruchu. Kiedy zjawił się na naszym oddziale, lekko kulał, a ja zdiagnozowałam go w myślach praktycznie od razu. Ledwie szesnaście lat. Żadnych wcześniejszych urazów. Nieustępujący ból kolana. Na tyle silny, by zdecydować się na wizytę w klinice pediatrycznej. Kostniakomięsak. Nowotwór kości.

Chłopak zdjął dżinsy i włożył szpitalną koszulkę. Jedno kolano było znacznie większe od drugiego, teraz miałam już pewność.

Wysłałam go na USG, a potem patrzyłam w ślad za nim. Kulał wyraźnie, zwłaszcza kiedy przeszedł z różowawoszarej wykładziny naszej kliniki na winylowe linoleum szpitalnego korytarza. I tak ciągnęła się dla niego ta podróż od „to nic takiego, samo przejdzie, wystarczy zaczekać kilka tygodni” do „to jednak coś poważnego”.

Po południu wyskoczyłam na colę z Amritem, mężem Audrey. Opowiedziałam mu o nowym pacjencie, wysłuchał mnie ze zrozumieniem. Potem zapomniałam o całej sprawie; nie było innego wyjścia, zawsze miałam zbyt wielu pacjentów. O dziewiętnastej chłopiec pojawił się jednak z powrotem. Sprzątaczka szorowała linoleum przed pracownią tomografii komputerowej, a na korytarzu unosił się zapach cytrynowej pasty do podłóg.

– O, dzień dobry – powiedziała jego mama na mój widok, chowając do torebki jakąś kartkę. Zauważyłam ściągniętą twarz, zmierzwione u nasady włosy, jakby gorączkowo przeczesywała je palcami. W uszach miała kolczyki w kształcie kół, jasny cień do powiek kontrastował ostro z ciemną kredką do oczu.

– Myślałam, że pojechała już pani do domu – powiedziałam.

– Wezwali nas pilnie na wizytę, już po USG… – Kobieta zmarszczyła brwi, ewidentnie zaskoczona moją niewiedzą.

W tym momencie stało się jasne, że moja diagnoza była trafna. Odczytałam to ze zmarszczki między jej brwiami, zdartej do żywego skórki przy paznokciu na prawym palcu wskazującym czy ze ściskanej przez nią w dłoni, jeszcze kilka sekund wcześniej, kartki. Nie dostawało się takich pism, kiedy pacjent wychodził ze szpitala. Wiedziałam, że ona też już wie.

– Pani kolega przyjął nas od razu po badaniu – powiedziała. – Nie miał dla nas dobrych wieści.

Pokiwałam głową.

Jej syn nie patrzył na nas, zajęty przekładaniem kart.

– Przykro mi – powiedziałam, wyciągając rękę. Chciałam jej powiedzieć, że rak kości to jeden z najlepiej rokujących nowotworów, że może za dwadzieścia lat jej syn będzie opowiadał o nim zaskoczonej dziewczynie jako o nic nieznaczącym incydencie, że każdy odczuwa w takiej sytuacji przerażenie, szok, bezsilność, ale zamiast tego zapisałam tylko pospiesznie numer swojej komórki na czystym blankiecie recepty, który przypadkiem miałam przy sobie, i wręczyłam kobiecie ze słowami: – Proszę dzwonić, gdyby miała pani jakiekolwiek pytania.

Wcale nie wyglądała na wdzięczną. Chyba to wszystko jeszcze do niej nie dotarło. Nie była gotowa.

Chłopiec podniósł na mnie wzrok. Jego niebieskie oczy lśniły.

– Tamten lekarz – powiedział – ma w domu Alana Gowlinga.

– Alana Gowlinga? – zdziwiłam się.

Pomachał w moją stronę plikiem kart.

– Środkowy napastnik Newcastle. Pokaże mi ją na następnej wizycie. – Na moment urwał i popatrzył na mnie. – To coś poważnego? – spytał. Nagle nie wyglądał już na naburmuszonego nastolatka.

Spojrzałam na jego mamę.

– To się jeszcze okaże – odpowiedziała za mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: