Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wtyczka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wtyczka - ebook

Co się dzieje, kiedy…
niewłaściwa dziewczyna znajdzie się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie?
Gdy chłopak, który podoba się Sarie, prosi ją o podwózkę po imprezie, nic nie zwiastuje kłopotów. Jednak adres okazuje się narkotykową metą obserwowaną przez policję, a podwożony – dilerem. Chłopakowi udaje się uciec, a dziewczyna zostaje zmuszona do zostania tajną informatorką. Ma doprowadzić policję do dilera. Sarie wykorzysta całą swoją nieprzeciętną inteligencję, żeby chronić chłopaka.
Dokąd zaprowadzi ją zabawa w kotka i myszkę z policjantem z wydziału antynarkotykowego? Czy zdoła uchronić przyjaciela? Jaką zapłaci za to cenę, gdy do gry włączą się groźni gangsterzy?
Ta sensacyjna opowieść wciąga jak narkotyk!

Cześć, Mamo. Wczoraj wieczorem mnie aresztowali. (Tak jakby)…

Duane Swierczynski jest scenarzystą komiksowym, autorem thrillerów kryminalnych, w tym nagrodzonej Shamus Award serii o Charliem Hardiem (Fun and Games, Hell and Gone, Point and Shoot).

Spis treści

Czuję, że się zbliżają
Policja siedzi mi na karku
Joanna Nark
Dil
Przestępstwo
Dziewczyny
Kto donosi, ten się o szwy prosi
Powracający obywatel
Morfina
Łoś i wiewiórka
Jeszcze mnie nie pokonali
Lot kanarka
Całkiem inny świat

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7773-938-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czu­ję, że się zbli­ża­ją

27 LI­STO­PA­DA

Cześć, Mamo. Wczo­raj wie­czo­rem mnie aresz­to­wa­li. (Tak jak­by).

Pi­szę to, żeby po­ukła­dać so­bie w gło­wie szcze­gó­ły, jak uczył mnie tata. Za­wsze mó­wił, że spra­wy ja­koś tak dziw­nie na­bie­ra­ją sen­su, kie­dy się je spi­sze. No­tu­ję na kart­ce pa­pie­ru (a nie na lap­to­pie) z paru po­wo­dów:

1. Dzi­siaj trze­ba za­ło­żyć, że wszyst­ko, co na­pi­sze się na kom­pu­te­rze albo w ko­mór­ce, może prze­czy­tać pierw­szy lep­szy geek gdzie­kol­wiek na świe­cie.

2. Nikt nie może zo­ba­czyć tego, co pi­szę, a nie chcę, żeby ja­kiś geek szu­ka­ją­cy na­grań do por­no­zem­sty za­ju­mał mi to z kom­pa.

3. Pa­pier się pali.

Ad­re­su­ję to wszyst­ko do Cie­bie, bo za­wsze po­wta­rza­łaś, że mogę Ci po­wie­dzieć wszyst­ko, na­wet okrop­ne rze­czy. W ten oto spo­sób wra­cam do tego mo­je­go (tak jak­by) aresz­to­wa­nia…

No więc wy­obraź so­bie wczo­raj­szy wie­czór: je­stem nie­da­le­ko kam­pu­su na im­pre­zie. Od­cho­dzi ostre chla­nie, bo dla wszyst­kich to ostat­nia oka­zja, żeby na­wa­lić się przed wy­jaz­dem do domu na dłu­gi week­end. Czy­li do­kład­nie taka im­pre­za, przed ja­ki­mi mnie ostrze­ga­łaś. Ale nie martw się, żad­nych or­gii, żad­ne­go dzie­le­nia się strzy­kaw­ka­mi, żad­ne­go czcze­nia Sza­ta­na. Po pro­stu ban­da wzo­ro­wych stu­den­tów z pierw­sze­go roku roz­luź­nia się przed kosz­ma­rem dwóch ty­go­dni pi­sa­nia re­fe­ra­tów na za­li­cze­nie (za ty­dzień) i zda­wa­nia eg­za­mi­nów (za dwa). Piwo, szo­ty, gło­śny rap, tego typu spra­wy. Ale ja nie mogę się roz­luź­nić, bo rano o nie­ludz­kiej go­dzi­nie mu­szę je­chać po tatę.

Na szczę­ście umiem dłu­go pić jed­no piwo. By­ła­byś ze mnie dum­na. Przez ostat­nie dwa mie­sią­ce stu­denc­kie­go ży­cia udo­sko­na­li­łam tech­ni­kę. Po pro­stu trze­ba:

1. Pić bar­dzo ma­ły­mi ły­ka­mi.

2. Za­miast bu­te­lek, przez któ­re wszyst­ko wi­dać, wy­bie­rać pusz­ki.

3. Co ja­kiś czas w ła­zien­ce do­peł­niać pusz­kę wodą z kra­nu.

Nikt mi ni­g­dy nie do­sry­wa, że je­stem mię­czak. Prze­cież za­wsze mam w ręku (pra­wie) peł­ną pusz­kę piwa!

W każ­dym ra­zie sie­dzę ści­śnię­ta z kupą lu­dzi na ka­na­pie, kie­dy po im­pre­zie za­czy­na krą­żyć szkla­ne bon­go. Rama ka­na­py jest pęk­nię­ta, a po­dusz­ki tak się za­pa­dły, że gdy­bym po­rząd­nie kich­nę­ła, strze­li­ła­bym so­bie z ko­la­na w gło­wę. Ko­leś obok bie­rze bon­go w swo­je ham­bur­ge­ro­wa­te łap­ki, za­cią­ga się, a po­tem od razu szar­manc­ko po­da­je mnie. Bar­dzo na­le­ga: bierz, bierz, bierz. We­so­ły, zba­ka­ny pi­jak chce tyl­ko jed­ne­go – żeby wszy­scy wo­kół nie­go też byli we­se­li, zba­ka­ni i pi­ja­ni. Je­śli cho­dzi o mari­hu­naen, to ja nic nie mam na­prze­ciw­ko, po­li­tycz­nie, oso­bi­ście, me­dycz­nie. Wiesz, że tata za­wsze mówi: jak chcesz cze­goś spró­bo­wać, to przy­nieś do domu, spró­bu­je­my ra­zem. (Aku­rat, już to wi­dzę). Nie, po pro­stu nie lu­bię tra­cić od 20 do 30 punk­tów IQ od jed­ne­go ma­cha. Zio­ło to nie dla mnie, i nie mó­wię tak tyl­ko ze wzglę­du na Cie­bie.

Na szczę­ście na tra­wę też mam me­to­dy:

1. We­ssać po­licz­ki, uda­jąc, że się za­cią­gasz.

2. W tym sa­mym mo­men­cie za­mknąć krtań.

3. Ka­słać, ka­słać, ka­słać jak to­tal­ny no­wi­cjusz, a do tego tro­chę wy­ba­łu­szyć oczy, tak żeby wszy­scy wi­dzie­li, że ro­bisz to do­brze/źle i je­steś na do­brej dro­dze do zjar­lan­dii.

Ale po­tem dzie­je się coś bar­dzo dziw­ne­go. Kie­dy bon­go lą­du­je w mo­ich rę­kach, a wszy­scy się na mnie ga­pią, w gło­wie sły­szę głos. Mówi mi, że taka je­stem spię­ta, że jesz­cze tro­chę, a mózg wy­strze­li mi przez uszy. Po­win­nam im­pre­zo­wać, a co ro­bię? Uda­ję, że się do­brze ba­wię. Kur­de, na­wet nie po­win­nam być tu, w Fi­la­del­fii. Uda­wać ja­ra­nie po­win­nam te­raz w Ka­li­for­nii. Więc ła­pię za cy­buch i kie­dy się za­cią­gam, to na se­rio.

Oczy­wi­ście i tak kasz­lę jak no­wi­cjusz, to mam opa­no­wa­ne. Ko­le­dzy z za­jęć, któ­rzy nor­mal­nie nie zwra­ca­ją na mnie uwa­gi, te­raz zdziw­nie­ni i ro­ze­śmia­ni kle­pią mnie po ple­cach i ra­mio­nach. Pra­wie sły­szę, jak w po­nie­dzia­łek będą plot­ko­wać: sta­aary, ale się na­stu­ka­ła. I wiesz co, Mamo? Chy­ba rze­czy­wi­ście się na­stu­ka­łam, tak tro­szecz­kę. Skó­rę mam przy­jem­nie cie­płą. Za­ci­śnię­ta kul­ka z tyłu gło­wy jak­by się tro­chę roz­luź­nia. Na­wet mój we­wnętrz­ny wy­jeb­ko­mierz chy­ba po­szedł w górę o parę oczek.

Je­stem z sie­bie dum­na. Na­gra­dzam się na­wet praw­dzi­wym ły­kiem piwa cie­płe­go ni­czym siki.

Wte­dy za­uwa­żam, że D. się na mnie pa­trzy.

(Nie po­da­ję tu jego peł­ne­go imie­nia z po­wo­dów, któ­re nie­dłu­go sta­ną się ja­sne. Nie, nie dla­te­go, że się boję, że ka­żesz go wy­tro­pić i za­bić, Mamo. Cho­ciaż gdy­by kto­kol­wiek mógł tego do­ko­nać, to wła­śnie ty).

Naj­wi­docz­niej D. wszyst­ko wi­dział. Kiwa gło­wą i le­ni­wie rzu­ca mi dum­ny uśmiech. Zno­wu kasz­lę i pró­bu­ję od­po­wie­dzieć uśmie­chem. D. idzie sla­lo­mem przez za­tło­czo­ny sa­lon i wła­śnie wte­dy zwra­cam uwa­gę na jego spodnie: ja­skra­wo­czer­wo­ne chi­no­sy za­mknię­te od góry pa­sia­stym swe­trem, któ­ry opi­na jego szczu­pły tors. Nie­wie­lu fa­ce­tów może no­sić czer­wo­ne spodnie, ale D. to je­den z tych, co dają radę. Do tego ma jesz­cze ka­pe­lusz – stet­so­na w sty­lu lat pięć­dzie­sią­tych. Te­raz zdej­mu­je go i przy­ku­ca. Przy­kła­da dwa pal­ce do pusz­ki, jak­by spraw­dzał, czy bro­war ma go­rącz­kę, po czym mówi:

„Sa­rie Hol­land, mo­dlisz się do tego piwa, jak­byś stu­dio­wa­ła teo­lo­gię”.

Po­ka­zu­ję mu ję­zyk. Ale jak dur­na uczen­ni­ca my­ślę so­bie: o rany, on wie, jak się na­zy­wam. (I do tego po­tra­fi pra­wi­dło­wo wy­mó­wić moje imię). Zno­wu kasz­lę.

D. uśmie­cha się i na­chy­la w moją stro­nę.

„Przy­nio­sę ci zim­ne. Ta­kie gów­nia­ne piwo na­le­ży sma­ko­wać we wła­ści­wej tem­pe­ra­tu­rze”.

Pró­bu­je wziąć pusz­kę, ale od­chy­lam się i usu­wam spo­za jego za­się­gu.

„Nie trze­ba, se­rio, dzię­ki. Oj­ciec przy­la­tu­je o wpół do siód­mej rano, więc i tak za­raz mu­szę się zbie­rać”.

„Wy­ślij mu esa, żeby za­mó­wił sa­mo­chód”.

„Co? Nie ma mowy. Nie każę ojcu za­ma­wiać tak­sów­ki w Świę­to Dzięk­czy­nie­nia”.

„Nie tak­sów­kę. Pry­wat­ną li­mu­zy­nę. We­lu­ro­wa skó­ra, ba­rek… Niech so­bie sta­ru­szek strze­li bo­ur­bo­na z so­dów­ką”.

„Ty my­ślisz, że mój oj­ciec czym za­ra­bia na ży­cie? Zresz­tą i tak mu­szę ode­brać jesz­cze bra­ta”.

Na­stę­pu­je taka dziw­na chwi­la ci­szy, w któ­rej ten, kto ode­zwie się pierw­szy, prze­gry­wa. Nie­spo­dzian­ka: od­zy­wam się ja.

„Je­dziesz do domu?”

„Co?”

„Czy je­dziesz do domu? Na Świę­to Dzięk­czy­nie­nia”.

„Po­wi­nie­nem po­je­chać w głąb sta­nu do mamy, a po­tem do ja­kiejś gro­dzo­nej for­te­cy w New Jer­sey, żeby zo­ba­czyć się z moim oj­cem bu­cem, ale luz. Jak przy­ja­dę, to przy­ja­dę. A twój sta­ry skąd przy­la­tu­je?”

„Z Ka­li­for­nii. In­te­re­sy”.

Wy­star­czy, że wy­ma­wiam na głos tę na­zwę, a już my­ślę o tym, jak sło­necz­na i ośle­pia­ją­co pięk­na musi być te­raz po­łu­dnio­wa Ka­li­for­nia, na­wet w cze­lu­ściach li­sto­pa­da. Tata jest tam od so­bo­ty, ko­lej­ny wy­jazd kon­sul­tin­go­wy – już trze­ci tej je­sie­ni. (On na­praw­dę się sta­ra, Mamo). W każ­dym ra­zie po­dró­że taty ozna­cza­ją, że ja sta­le mu­szę być w domu ze wzglę­du na Mar­ty’ego. Ale dzi­siaj jest za­pro­szo­ny na pi­ża­ma-par­ty, dla­te­go je­stem wol­na do rana. Umó­wi­li­śmy się z oj­cem tak: mogę iść na im­pre­zę pod wa­run­kiem, że się nie upi­ję (ha ha, prze­cież wie, że ja się w ży­ciu nie upi­łam) ani nie zja­ram (ha ha… o kur­de) i że od­bio­rę go z lot­ni­ska o bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie.

„No… Po­win­nam już iść…”

„Cze­kaj, mo­żesz pro­wa­dzić?”

„Chy­ba ja jed­na je­stem tu­taj trzeź­wa”.

„Ha, mnie nie na­bie­rzesz, wi­dzia­łem, że nie­źle się za­cią­ga­łaś”.

„Tyl­ko jed­ne­go bu­cha wzię­łam! Wszyst­ko w po­rząd­ku. Wy­glą­dam w po­rząd­ku, co nie?”

D. uśmie­cha się sze­ro­ko. Ma tro­chę męt­ne spoj­rze­nie.

„Tak cię tyl­ko wkrę­cam”.

„Du­pek”.

Ale i ja się uśmie­cham. Jak idiot­ka. Ko­lej­na nie­zręcz­na chwi­la ci­szy, kie­dy D. coś so­bie roz­k­mi­nia, po­cie­ra­jąc dłoń­mi uda.

„Słu­chaj…”

„No?”

„Mogę cię pro­sić o przy­słu­gę?”

To był dłu­gi, stre­su­ją­cy dzień w jesz­cze dłuż­szym, kosz­mar­nie stre­su­ją­cym ty­go­dniu. Je­stem na no­gach od wpół do pią­tej rano, na siłę kar­mi­łam oczy fak­ta­mi, prze­tra­wia­łam te fak­ty, gry­zmo­li­łam ele­ganc­kie zda­nia, z któ­rych może na­wet wyj­dzie spój­ny re­fe­rat. (Moja pa­mięć ej­de­tycz­na też ma swo­je gra­ni­ce). Ta po­łów­ka piwa, do któ­rej tak się mo­dli­łam, po­łą­czo­na z nie­zbyt en­tu­zja­stycz­nym ma­chem z bon­ga zro­bi­ła swo­je. W tej chwi­li je­dy­ne, o czym ma­rzę, to sen. Cu­dow­ny, bło­gi sen. Mam na to za­le­d­wie parę go­dzin, bo po­tem będę mu­sia­ła wziąć prysz­nic, wy­myć dym z wło­sów, wło­żyć ja­kieś czy­ste ciu­chy i po­je­chać na lot­ni­sko.

D. w ogó­le tego nie wy­czu­wa. Albo wy­czu­wa, ale go to nie ob­cho­dzi.

„No bo jest taka spra­wa. Mu­szę ode­brać książ­kę od kum­pla. Miesz­ka parę prze­cznic od Pat’s. Pod­rzu­ci­ła­byś mnie? Po­sta­wię ci che­ese­ste­aka za fa­ty­gę”.

Mój umysł roz­bie­ra tę proś­bę na czę­ści. D. chce, że­bym:

1. Za­wio­zła go (bo ja ewi­dent­nie je­stem trzeź­wa, w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich in­nych lu­dzi na tej im­pre­zie, a już na pew­no w prze­ci­wień­stwie do nie­go).

2. Gdzieś w oko­li­cę knaj­py Pat’s Ste­aks (któ­ra znaj­du­je się da­le­ko w So­uth Phil­ly, a my je­ste­śmy te­raz w domu nie­da­le­ko kam­pu­su w North Phil­ly, na dru­gim koń­cu mia­sta).

3. Po książ­kę (cho­ciaż ju­tro jest Świę­to Dzięk­czy­nie­nia i na ode­bra­nie tej książ­ki bę­dzie miał cały week­end).

4. A moją na­gro­dą bę­dzie wiel­ki tłu­sty che­ese­ste­ak (mimo że je­stem we­gan­ką).

To wszyst­ko – co te­raz do­sko­na­le ro­zu­miem, bo po fak­cie za­wsze pięk­nie wi­dać – pach­nie gru­bą ście­mą. Przy­zna­ję, Mamo: w tym mo­men­cie wi­dzę tyl­ko jego sil­ną, smu­kłą syl­wet­kę pod swe­trem i te jego głup­ko­wa­te czer­wo­ne spodnie.

„Do­bra, spo­ko, za­wio­zę cię”.

Za­nim się obej­rzę, obo­je sie­dzi­my w mo­jej hon­dzie ci­vic i bie­rze­my ostry za­kręt na au­to­stra­dzie Schuyl­kill, a na ho­ry­zon­cie wy­ra­sta­ją mi­go­cą­ce dra­pa­cze chmur w Cen­ter City. Pięk­nie to wy­glą­da w środ­ku nocy. Dziw­nie jest sie­dzieć z D. w moim sa­mo­cho­dzie. Może Fi­la­del­fia za­wsze bę­dzie dla mnie Wro­gim Mia­stem, ale w cen­trum, szcze­rze mó­wiąc, nie jest tak źle. Po­win­nam czę­ściej tam by­wać. Przez pierw­szy mie­siąc na­uki chy­ba co dru­gi dzień ktoś z na­szej ban­dy ku­jo­nów znaj­do­wał wy­mów­kę, żeby prze­je­chać się me­trem do Old City albo na So­uth Stre­et – cho­ciaż wszy­scy nam mó­wi­li, że cza­sy świet­no­ści So­uth Stre­et mi­nę­ły, kie­dy nas jesz­cze na świe­cie nie było. Sko­ro już na do­bre utknę­łam w tym mie­ście, to chy­ba po­win­nam ko­rzy­stać, ile wle­zie.

(Prze­pra­szam, Mamo. Przy­się­gam, już mi prze­szło).

D. otwie­ra scho­wek i za­czy­na grze­bać w mo­ich ka­se­tach.

„Ja pier­dzie­lę, na­praw­dę masz ta­kie rze­czy? Słu­chasz The Clash?”

„No… tak”.

„Za­je­bi­ście. Masz na­wet San­di­ni­sta! Po­wiedz, że w tym sa­mo­cho­dzie jest ma­gne­to­fon…”

„Tam”.

„Czad, kur­wa!”

D. wpy­cha ka­se­tę do od­twa­rza­cza i po kil­ku se­kun­dach nie­zręcz­ne­go syku ta­śmy roz­brzmie­wa Ma­gni­fi­cent Se­ven.

Oczy­wi­ście ka­se­ty są taty. Zna­la­złam je w pla­sti­ko­wym pu­dle z jego sta­rym szaj­sem i słu­cham od po­cząt­ku se­mes­tru. The Clash, Tal­king He­ads, Te­le­vi­sion, Lou Reed, The Ve­lvet Un­der­gro­und, The Cure (wszyst­ko, cze­go Ty nie cier­pia­łaś!) i jesz­cze cała masa nie­opi­sa­nych skła­da­nek, więc nie mam po­ję­cia, z czym są. Część z tego mi się po­do­ba, część jest ki­jo­wa. Ale sko­ro D. się po­my­lił i myś­li, że je­stem cool, to nie śmiem wy­pro­wa­dzać go z błę­du. No i wiel­kie dzię­ki, Mamo, że za­mó­wi­łaś ostat­nią hon­dę ci­vic z ma­gne­to­fo­nem na wy­po­sa­że­niu.

„Z kim masz trój­kę? Trzy razy C czy KGB?”

„Trzy razy C”.

Trzy razy C z trzech przed­mio­tów w pro­gra­mie dla wy­róż­nia­ją­cych się stu­den­tów pierw­sze­go roku: Cal­kins (hi­sto­ria), Cur­now (fi­lo­zo­fia) i Chay­kin (li­te­ra­tu­ra). Pierw­sze C: miły, ale su­ro­wo oce­nia. Dru­gie C: nie da się go zro­zu­mieć, ale oce­nia ła­god­nie. Trze­cie C: za­gad­ko­wy, dow­cip­ny, szyb­ko gada, a oce­nia jak sa­dy­sta. Moż­li­we, że do­sta­nę swo­ją pierw­szą czwór­kę. W ży­ciu.

„Śmiesz­ne, że masz za­ję­cia z Chay­ki­nem. W tym se­me­strze prze­ra­bia stra­co­ne po­ko­le­nie czy be­at­ni­ków?”

„Be­at­ni­ków”.

„Do­brej za­ba­wy z Na­gim lun­chem”.

„Mam za­miar za­cząć czy­tać w week­end”.

„Ha ha, no to masz prze­je­ba­aane”.

(Je­śli jesz­cze nie za­uwa­ży­łaś, Mamo, D. dużo prze­kli­na. Faj­nym chło­pa­kom ła­twiej się wy­ba­cza blu­zgi).

Skrę­cam na au­to­stra­dę 676, prze­ci­nam be­be­chy mia­sta, prze­my­kam pod mo­stem Bena Fran­kli­na, jadę au­to­stra­dą I-95 przez do­słow­nie dzie­sięć se­kund, po czym zjeż­dżam na Co­lum­bus Bo­ule­vard i od­bi­jam w pra­wo w Chri­stian Stre­et. Wi­ta­my w So­uth Phil­ly. Cią­gle jesz­cze gu­bię się na tu­tej­szych uli­cach, a zwłasz­cza wo­kół Pat’s. D. mówi, że­bym je­cha­ła pro­sto aż do Dzie­wią­tej. Po­tem w pra­wo. Po­tem na mnie pa­trzy. Sku­piam się na jezd­ni, ale czu­ję jego spoj­rze­nie. Ści­szam The Clash.

„No to je­ste­śmy na Dzie­wią­tej…”

„Słu­chaj, wiel­kie dzię­ki, Sa­rie. Se­rio, je­stem ci me­gaw­dzięcz­ny. Wra­cam do­słow­nie za dwie se­kun­dy”.

„To do­brze, bo będę ci mie­rzyć czas”.

(Tak u mnie wy­glą­da flirt. Flir­tu­ję rów­nie wpraw­nie, jak piję i palę).

D. wska­zu­je dom sze­re­go­wy, któ­ry wy­glą­da zde­cy­do­wa­nie zbyt ład­nie jak na metę paru stu­den­tów w So­uth Phil­ly. Może stu­diu­ją na uni­wer­sy­te­cie Penn Sta­te i mają bo­ga­tych ro­dzi­ców albo coś w tym sty­lu. Tak czy ina­czej, sa­mo­cho­dy sto­ją je­den za dru­gim i nie ma ani ka­wał­ka miej­sca.

„Gdzie sta­nąć?”

„Wi­dzisz par­kin­go­we­go? Pod­jedź tam i po­wiedz, że cze­kasz na przy­ja­cie­la Chuc­kie­go. Po­zwo­li ci tu po­stać, bez obaw”.

W pierw­szej chwi­li my­ślę, że D. na­wią­zu­je do fil­mu gang­ster­skie­go, któ­re­go ni­g­dy nie wi­dzia­łam, Przy­ja­cie­le Chuc­kie­go albo coś w tym gu­ście. Mija se­kun­da, za­nim do­cie­ra do mnie, że mówi se­rio.

„Za­raz… kogo?”

„To mój kum­pel. Chuc­kie. Do­ga­dał się z tym go­ściem. Mo­żesz tu po­stać i nie mu­sisz pła­cić. Dwie se­kun­dy! Sło­wo!”

D. wy­ska­ku­je z auta i za­trza­sku­je drzwi tak moc­no, że aż się wzdry­gam. Nie cier­pię tego. Przez chwi­lę tkwię tak w oszo­ło­mie­niu, a po­tem pod­jeż­dżam ka­wa­łek da­lej i sta­ję w ko­lej­ce do par­ko­wa­nia, któ­ra oka­zu­je się cał­kiem spo­ra. Po chwi­li uświa­da­miam so­bie, że nie­chcą­cy we­pchnę­łam się poza ko­lej­no­ścią. Par­kin­go­wy, w musz­ce i ka­mi­zel­ce, robi drwią­cy ruch ręką, jak­by mó­wił „ależ pro­szę, pa­nie przo­dem”. Opusz­czam szy­bę i czu­ję się dość ab­sur­dal­nie, oznaj­mia­jąc:

„Mój przy­ja­ciel jest przy­ja­cie­lem Chuc­kie­go”.

O dzi­wo ko­leś na­tych­miast ła­god­nie­je. Kiwa gło­wą i prze­cho­dzi do na­stęp­ne­go sa­mo­cho­du.

Ze­gar na de­sce roz­dziel­czej po­ka­zu­je dzie­sięć po pół­no­cy. Strasz­nie zim­no i wie­je jak dia­bli. W tej chwi­li tata jest już w sa­mo­lo­cie, któ­ry nie­sie go z raj­skiej Ka­li­for­nii na upior­ne Wschod­nie Wy­brze­że. Mu­szę być w ter­mi­na­lu C za nie­ca­łe sześć go­dzin. A dwie se­kun­dy, w cią­gu któ­rych D. miał wró­cić, już daw­no mi­nę­ły.

Par­kin­go­wy, choć za­ję­ty in­ny­mi klien­ta­mi, znaj­du­je jed­nak dość cza­su, żeby się na mnie ga­pić. Rzu­ca mi jak­że cza­ru­ją­cy uśmiech, de­mon­stru­jąc przy tym lśnią­cy czar­ny ząb w gór­nej szczę­ce. (Ja to umiem przy­cią­gać przy­stoj­nia­ków, praw­da, Mamo?) Od­wra­cam gło­wę i ob­ser­wu­ję przy­cho­dzą­cych i wy­cho­dzą­cych klien­tów sta­ro­mod­nej wło­skiej re­stau­ra­cji na rogu, któ­ra chy­ba jest przy­czy­ną ca­łe­go tego ru­chu. Do­brze wiem, że mie­sza­niec taki jak ja nie po­wi­nien rzu­cać et­nicz­ny­mi epi­te­ta­mi, ale mam tu ist­ną pa­ra­dę ka­ry­ka­tu­ral­nych ita­liań­ców. Zło­te łań­cu­chy, buj­ne fry­zu­ry ukła­da­ne na szczot­ce, star­si ko­le­sie z la­ska­mi, któ­re mo­gły­by być ich wnucz­ka­mi, li­mu­zy­ny i ca­dil­la­ki, full ser­wis. Tam­my by się spodo­ba­ło. Po­win­ny­śmy tu kie­dyś wró­cić tyl­ko po to, żeby po­ga­pić się na lu­dzi. (Ko­niecz­nie mu­szę do niej za­dzwo­nić w ten week­end. To się już robi idio­tycz­ne. Nie ga­da­łam z nią od Hal­lo­we­en).

Mija dzie­sięć mi­nut – i tak, Mamo, wiem, że mam prze­rą­ba­ne. Po­tem jesz­cze go­dzi­na na ka­nap­ki, pół go­dzi­ny na po­wrót na pół­noc do kam­pu­su. Po­ło­żę się naj­wcze­śniej o dru­giej. I to wszyst­ko dla jed­ne­go chło­pa­ka.

D. po­zna­łam w pierw­szym ty­go­dniu na­uki. Spo­tka­li­śmy się na ja­kiejś im­pre­zie w ra­mach pro­gra­mu dla wy­róż­nia­ją­cych się stu­den­tów w noc­nym pseu­do­lo­ka­lu na par­te­rze klu­bu stu­denc­kie­go. Po­tem usły­sza­łam, że ci ze star­szych rocz­ni­ków na­zy­wa­ją tę im­pre­zę gieł­dą dup. Świe­że, mło­de ku­jon­ki wy­sta­wio­ne na po­kaz, nic, tyl­ko rwać. Jak się nie­trud­no do­my­ślić, przy­szła masa lu­dzi. Ale D. był inny. Wła­ści­wie tyl­ko żar­to­wał, za­pro­sił całą na­szą grup­kę do swo­je­go domu poza kam­pu­sem na piwo – moje pierw­sze w ży­ciu, na­wia­sem mó­wiąc. (Tata był­by dum­ny). Parę dziew­czyn z mo­jej trój­ki, któ­re chwa­li­ły się, że bro­wa­ry piją od dru­giej kla­sy li­ceum, wo­la­ło wa­lić szo­ty jac­ka da­niel’sa.

D. tyl­ko się do nich wszyst­kich uśmie­chał, z każ­dą flir­to­wał po rów­no, ze mną też. Naj­wi­docz­niej lu­bił się uma­wiać z dziew­czy­na­mi z pierw­sze­go roku, któ­re mają wła­sny sa­mo­chód. Dla nie­go moż­li­wość opusz­cze­nia kam­pu­su w do­wol­nym mo­men­cie była czymś ma­gicz­nym. Wśród ku­jo­nów z na­sze­go pro­gra­mu krą­ży­ły słu­chy, że pod ko­niec li­ceum D. moc­no so­bie na­gra­bił za jaz­dę po pi­ja­ne­mu, więc nie usią­dzie za kół­kiem do koń­ca dru­giej ka­den­cji Oba­my.

Nie żeby po­zba­wie­nie go auta to był zły po­mysł. Gość ewi­dent­nie dużo pije i po­pa­la spo­ro zie­lo­ne­go. Prze­ra­ża mnie myśl o nim za kie­row­ni­cą po­jaz­du wa­żą­ce­go ty­siąc dwie­ście kilo.

Po na­stęp­nych kil­ku krę­pu­ją­cych mi­nu­tach cze­ka­nia w to­wa­rzy­stwie Par­kin­go­we­go Przy­ja­cie­la Chuc­kie­go, któ­re spę­dzi­łam na ob­ser­wa­cji prze­wi­ja­ją­cych się po­dej­rza­nych osob­ni­ków i pa­ra­dy po­sta­ci z Chłop­ców z fe­raj­ny, wra­cam my­śla­mi do D., sa­mo­cho­dów i zio­ła. Za­raz, za­raz. A je­śli on tu wca­le nie przy­je­chał po książ­kę? Oczy­wi­ście, że nie przy­je­chał po książ­kę.

Pew­nie wła­śnie stąd bie­rze zio­ło.

Na im­pre­zie za­pas się koń­czył, więc po­pro­si­li go, żeby coś zor­ga­ni­zo­wał. On nie miał wła­sne­go auta (zresz­tą i tak nie po­wi­nien pro­wa­dzić), więc zna­lazł je­dy­ną trzeź­wą oso­bę z sa­mo­cho­dem.

Mnie.

Czu­ję się jak kom­plet­na idiot­ka.

Czy­li w przed­dzień Świę­ta Dzięk­czy­nie­nia, kie­dy mój tata, te­ra­peu­ta uza­leż­nień nar­ko­ty­ko­wych, leci sa­mo­lo­tem z Ka­li­for­nii, ja po­je­cha­łam do So­uth Phil­ly po nar­ko­ty­ki.

We­so­łe­go Świę­ta Dzięk­czy­nie­nia, co nie?

Dzia­ła­ją­cy w ukry­ciu funk­cjo­na­riusz wy­dzia­łu an­ty­nar­ko­ty­ko­we­go Ben­ja­min F. Wil­dey, lat trzy­dzie­ści dwa, sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą swe­go nie­ozna­ko­wa­ne­go ra­dio­wo­zu, wbi­ja wzrok ni­czym la­ser w drzwi domu sze­re­go­we­go. Ma wra­że­nie, że dzi­siaj całe mia­sto to jed­na wiel­ka za­mra­żar­ka. W tym sta­rym gra­cie nie­ste­ty nie jest dużo cie­plej. Cały dzień był lo­do­wa­tym kosz­ma­rem, pa­dał deszcz ze śnie­giem, a Wil­dey więk­szość cza­su spę­dził na uli­cach. Zer­ka na ze­ga­rek. No pro­szę. Od trzech mi­nut mamy Świę­to Dzięk­czy­nie­nia. Jak ten czas leci, kie­dy tkwisz w au­cie i pro­wa­dzisz ob­ser­wa­cję w opar­ciu o cynk dwóch zde­spe­ro­wa­nych do­no­si­cie­li.

Na pierw­szy rzut oka ten bu­dy­nek przy Po­łu­dnio­wej Dzie­wią­tej Uli­cy pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­mi­na mety nar­ko­ty­ko­wej. Czy­sty, gład­ki chod­nik, świe­żo po­ma­lo­wa­ne okna, od­no­wio­ny mur z ce­gieł. To je­den z tych sze­re­gow­ców w So­uth Phil­ly, któ­re w swo­im cza­sie imi­gran­ci z tru­dem ku­po­wa­li za czte­ry ty­sią­ce do­la­rów, a te­raz spo­koj­nie moż­na za nie do­stać czte­ry­sta ty­się­cy.

Ale do­no­si­ciel za­rze­kał się, że gość pod tym ad­re­sem spo­ro han­dlu­je i ma stu­denc­ką klien­te­lę. Po­dob­no to di­ler śred­nie­go szcze­bla, któ­ry mówi o so­bie „Chuc­kie Mor­fi­na”, jego spe­cjal­no­ścią są drob­ni han­dla­rze ob­słu­gu­ją­cy uni­wer­sy­te­ty, a cza­sem sprze­da­je bez­po­śred­nio dzie­cia­kom, któ­re boją się jeź­dzić do Ba­dlands czy Pill Hill. Lata temu ta oko­li­ca – Pas­sy­unk – była dziel­ni­cą po­rząd­nej kla­sy ro­bot­ni­czej, może tyl­ko tu i ów­dzie tro­chę po­dej­rza­ną. Wil­dey pa­mię­ta te cza­sy. Te­raz po­wy­ra­sta­ły tu ga­stro­pu­by, ko­mi­sy, re­stau­ra­cje pop-up i cała resz­ta hip­ster­skich wa­bi­ków. Za­glą­da­jąc tu­taj, dzie­cia­ki czu­ją się bez­piecz­nie.

Je­śli ostat­nie kil­ka go­dzin może o czymś świad­czyć, to w domu przy Po­łu­dnio­wej Dzie­wią­tej Uli­cy rze­czy­wi­ście coś się dzie­je. Dużo go­ści. Może to im­pre­za przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia, ja­sne, ale dla­cze­go każ­dy spę­dza tu tyl­ko parę mi­nut? Dla­cze­go nie gra mu­zy­ka? I nic nie sły­chać?

Wil­dey po­trze­bu­je le­gal­ne­go spo­so­bu na wej­ście do środ­ka. Ta­kie­go, któ­ry nie wy­wo­ła obiek­cji Czło­wie­ka z Wi­de­ner Bu­il­ding. Ostat­ni­mi cza­sy, pra­cu­jąc w an­ty­nar­ko­ty­ko­wym, trze­ba za­cho­wać ostroż­ność. Przez idio­tów, zbo­czeń­ców i pa­zer­nych na kasę cwa­nia­ków z ko­men­dy ro­bo­ta nie jest te­raz ła­twa. Weź­my choć­by tych go­ści, któ­rych po­ra­ża­ją­ca głu­po­ta zo­sta­ła uwiecz­nio­na w se­rii ar­ty­ku­łów na­gro­dzo­nych Pu­lit­ze­rem parę lat temu.

Tak. Tym Pu­lit­ze­rem. Od­dział an­ty­nar­ko­ty­ko­wy z Bad­lands wpadł na ge­nial­ny po­mysł urzą­dza­nia na­lo­tów na miej­sco­we skle­pi­ki spo­żyw­cze za sprze­daż pla­sti­ko­wych wo­recz­ków. Co naj­mniej wąt­pli­we dzia­ła­nie. Ale to jesz­cze nie był szczyt głu­po­ty. Ze skle­pi­ków bra­li ka­nap­ki, ciast­ka, ba­te­rie, mle­ko, luź­ną go­tów­kę, co po­pa­dło. No bo ciast­ka i ka­nap­ki są ta­kie dro­gie.

Bądź­my szcze­rzy, kro­je­nie di­le­rów to w fi­la­del­fij­skich służ­bach prak­ty­ka uświę­co­na tra­dy­cją. Ale kro­je­nie di­le­rów po­le­ga na tym, żeby na­praw­dę kro­ić di­le­rów – czy­li spraw­ców. Nie okra­da się wy­stra­szo­ne­go mał­żeń­stwa imi­gran­tów sprze­da­ją­cych pla­sti­ko­we wo­recz­ki, któ­re – je­śli Wil­dey ma ak­tu­al­ne in­for­ma­cje – nie są nie­le­gal­ne. Czy­li ci kre­ty­ni za parę cia­stek sprze­da­li całą ko­men­dę. Bra­wo.

Od tam­tej pory od­no­si­ło się wra­że­nie, że co chwi­lę wy­ska­ku­je nowy skan­dal. Pe­wien lo­kal­ny dzien­ni­karz po­li­czył, że fi­la­del­fij­skim po­li­cjan­tom sta­wia się za­rzu­ty kry­mi­nal­ne śred­nio co trzy ty­go­dnie. Oczy­wi­ście nie tyl­ko tym z an­ty­nar­ko­ty­ko­we­go, ale wła­śnie oni naj­bar­dziej zo­sta­ją miesz­kań­com w pa­mię­ci. Chy­ba naj­gło­śniej było o gli­nia­rzu, któ­ry za­trzy­mał nar­ko­man­kę, żeby ją prze­szu­kać, ka­zał jej ro­ze­brać się do naga, a po­tem zwa­lił ko­nia na jej dżin­sy. „Czuł do mnie taki wstręt, że nie chciał mnie do­tknąć, ale to mu nie prze­szko­dzi­ło za­ba­wiać się ze sobą i spu­ścić się na moje spodnie za sie­dem­dzie­siąt pięć do­lców” – po­wie­dzia­ła nar­ko­man­ka sę­dzie­mu fe­de­ral­ne­mu. Gli­niarz dał jej sześć do­la­rów na pa­pie­ro­sy, ka­zał się ubrać i spa­dać. Miej­sco­wy bru­ko­wiec miał po­tem uży­wa­nie: MY­ŚLA­ŁEŚ, ŻE TO NA KO­GOŚ ZWA­LISZ? A do lo­kal­ne­go słow­ni­ka praw­ni­cze­go we­szło nowe okre­śle­nie: „sa­mo­gwałt praw oby­wa­tel­skich”.

To wszyst­ko za­koń­czy­ło się gi­gan­tycz­nym pier­dol­ni­kiem: za­mknię­ciem ca­łej jed­nost­ki te­re­no­wej, od­da­le­niem pię­ciu­set spraw za po­sia­da­nie nar­ko­ty­ków i wy­sła­niem ca­łej gro­ma­dy gli­nia­rzy za biur­ko albo na wcze­śniej­szą eme­ry­tu­rę. W re­zul­ta­cie pro­ku­ra­tor okrę­go­wy – za­pew­ne przy­mie­rza­jąc się do po­sa­dy bur­mi­strza – wy­po­wie­dział ze swe­go biu­ra w Wi­de­ner Bu­il­ding woj­nę ca­łe­mu wy­dzia­ło­wi an­ty­nar­ko­ty­ko­we­mu.

Dla­te­go Wil­dey wie, że musi być su­per­o­stroż­ny. Daw­ne me­to­dy już nie przej­dą – „daw­ne”, czy­li sprzed pół roku. Ze­szłej wio­sny do­rwał­by pierw­sze­go lep­sze­go z tych stu­den­tów, ka­zał mu sta­nąć pod ścia­ną i wy­wró­cić kie­sze­nie. Bum, praw­do­po­do­bień­stwo winy. I go­to­wy bi­let wstę­pu.

Ale Wil­dey nie może za­trzy­mać żad­ne­go z nich, nie bez uza­sad­nio­ne­go po­wo­du, któ­ry utrzy­mał­by się w są­dzie. Po tym ca­łym cha­osie na ko­men­dzie ad­wo­ka­ci utrą­ci­li­by spra­wę i na­wet by się nie spo­ci­li. Sam Chuc­kie Mor­fi­na jest zbyt spryt­ny, żeby dać się przy­ła­pać na uli­cy. Na­jem­ca nie­ru­cho­mo­ści to ja­kaś fir­ma, pew­nie przy­kryw­ka. Nikt nie zna praw­dzi­we­go na­zwi­ska Chuc­kie­go i nie wie, jak on wy­glą­da. Wil­dey do tej pory nie wi­dział go na oczy.

Ale to wła­śnie go­ścia tego typu Wil­dey naj­bar­dziej chciał­by przy­skrzy­nić. W ca­łym od­dzia­le nikt o nim na­wet nie sły­szał, co ozna­cza, że jest dość nowy.

Dla­te­go Wil­dey ob­ser­wu­je dom i wy­cze­ku­je na od­po­wied­ni mo­ment. To tyl­ko je­den z sze­ściu cyn­ków, któ­re ma na oku, ale naj­bar­dziej obie­cu­ją­cy – na­pęcz­nia­ła pi­jaw­ka go­to­wa za­raz pęk­nąć. Duży ruch. I han­dlarz z wku­rza­ją­cą ksy­wą. Rany, Wil­dey ma­rzy, żeby zo­stać tym go­ściem, któ­ry za­ła­twił je­ba­ne­go Chuc­kie­go Mor­fi­nę. Tego kre­ty­na po­win­ni za­mknąć już za sam pseu­do­nim.

Do tego do­cho­dzi kwe­stia, że Mor­fi­na pra­wie na pew­no jest bia­ły. Nie żeby Wil­dey był ra­si­stą. Ale kil­ka mie­się­cy przed tym, jak zwer­bo­wa­no go do nowo po­wsta­łe­go od­dzia­łu Nar­co­tics Field Unit-Cen­tral So­uth (w skró­cie NFU-CS, No­bo­dy fucks with us – nikt nam, kur­wa, nie pod­sko­czy), w ra­por­cie Ame­ry­kań­skiej Unii Swo­bód Oby­wa­tel­skich prze­czy­tał, że więk­szość osób aresz­to­wa­nych za ma­ri­hu­anę to czar­no­skó­rzy. Tym­cza­sem bia­li palą wię­cej zio­ła niż kto­kol­wiek. W Fi­la­del­fii czar­ni sta­no­wią ja­kieś osiem­dzie­siąt pro­cent za­trzy­ma­nych za zio­ło. Wil­dey sam aresz­to­wał ich spo­ro w Ba­dlands, cho­ciaż sta­rał się być gli­nia­rzem nie­dy­skry­mi­nu­ją­cym, któ­ry spra­wie­dli­wie przy­skrzy­nia czar­nych, śnia­dych i bia­łych. Miło by było jed­nak tro­chę zmie­nić tę sta­ty­sty­kę.

Za­trud­nia­jąc go, po­rucz­nik Ka­tri­na „Kaz” Ma­ho­ney po­wie­dzia­ła mu: wy­szu­kuj mi spra­wy, któ­re inni prze­ga­pi­li. Za­po­mnij o zgar­nia­niu go­ści z ro­gów ulic. Przy­noś mi duże spra­wy. Nie ob­cho­dzi mnie, kto komu pła­ci ani co się dzia­ło do dzi­siaj. Za­sa­dy się zmie­ni­ły.

No więc wy­bacz­cie, bo­ga­ci bia­li ba­ro­ni nar­ko­ty­ko­wi. Od cze­goś trze­ba za­cząć ka­rie­rę.

Oby wła­śnie od Chuc­kie­go Mor­fi­ny.

Ale oczy­wi­ście… po bo­że­mu.

Jak się wy­ra­zi­ła prze­ło­żo­na: „Wy­obraź so­bie, że Czło­wiek z Wi­de­ner Bu­il­ding przez cały czas sie­dzi ci w dup­sku, wi­dzi wszyst­ko, co ro­bisz, kwe­stio­nu­je każ­dą two­ją myśl. Jak pój­dziesz się od­lać, to myśl so­bie, że on na­rze­ka, że tak się ocią­gasz, i ma­su­je ci pro­sta­tę, żeby przy­śpie­szyć spra­wę”.

Dzie­sięć mi­nut po pół­no­cy Wil­dey pod­no­si gło­wę na wi­dok srebr­nej hon­dy ci­vic, któ­ra za­jeż­dża w tra­dy­cyj­ne miej­sce – nie­da­le­ko rogu uli­cy, gdzie par­kin­go­wy po­zwa­la wszyst­kim (do­mnie­ma­nym) klien­tom Chuc­kie­go za­trzy­mać się na tro­chę. Nie ła­miąc pra­wa.

Wil­dey­owi na­wet po­do­ba się ten układ. Dzię­ki nie­mu ła­twiej mo­ni­to­ro­wać klien­te­lę po­dej­rza­ne­go. Hip­ster w ka­pe­lu­szu, lat dwa­dzie­ścia, może dwa­dzie­ścia je­den, w ja­skra­wo­czer­wo­nych spodniach i z zie­lo­nym ple­ca­kiem na ra­mie­niu – ej, cwa­nia­ku, Boże Na­ro­dze­nie do­pie­ro za mie­siąc – wy­ska­ku­je z sie­dze­nia pa­sa­że­ra, po­ko­nu­je chod­nik kil­ko­ma dłu­gi­mi kro­ka­mi i wbie­ga po schod­kach do drzwi wej­ścio­wych. Puka trzy razy. Drzwi się otwie­ra­ją. Pan Czer­wo­ne Por­t­ki wcho­dzi do środ­ka. Po­zdrów ode mnie Chuc­kie­go.

Wil­dey bie­rze no­tes i pi­sze szyb­ko:

0044 Ob 1 – B/K, kie­row­ca hon­dy ci­vic

0045 Ob 2 – B/M, pa­sa­żer, 190 cm, chu­dy, zie­lo­ny ple­cak na ra­mie­niu, ja­skra­wo­czer­wo­ne spodnie, gra­na­to­wa wia­trów­ka

0046 O2 pod­cho­dzi do ob­ser­wo­wa­ne­go domu, nie­zna­ny męż­czy­zna wpusz­cza go. O1 cze­ka w sa­mo­cho­dzie na miej­scu wska­za­nym przez par­kin­go­we­go

Kie­dy chło­pak zni­ka w domu Chuc­kie­go, Wil­dey sku­pia uwa­gę na kie­row­cy. To dziew­czy­na. Z osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat. La­ty­no­ska? Włosz­ka? Trud­no po­wie­dzieć w tym świe­tle. Wło­sy ma upię­te ja­kimś srebr­nym czymś. Czu­je się nie­swo­jo, cze­ka­jąc na miej­scu wska­za­nym przez par­kin­go­we­go. Roz­glą­da się, jej mowa cia­ła zdra­dza nie­po­kój, ra­mio­na są sta­le w ru­chu. Star­szy gli­niarz na­uczył go kie­dyś, że przy­zna­nie się do winy zwy­kle w ogó­le nie jest po­trzeb­ne. Wy­star­czy ob­ser­wo­wać cia­ło, ono po­wie wszyst­ko. Wi­dać, że dziew­czy­na nie chce tu­taj być. Przy­je­cha­ła wbrew swo­jej woli? Wil­dey spi­su­je nu­mer re­je­stra­cyj­ny hon­dy, żeby spraw­dzić go póź­niej. Nie ma lap­to­pa, żeby zro­bić to od razu. Ma tyl­ko no­tes, dłu­go­pis, od­zna­kę, broń i prze­no­śne­go ko­gu­ta pod­łą­cza­ne­go pod gniazd­ko za­pal­nicz­ki. Wie­cie, na wy­pa­dek gdy­by za­dzia­ło się coś na se­rio.

Wil­dey ma na­dzie­ję, że tak wła­śnie bę­dzie. Da­lej, mała, daj mi uza­sad­nio­ny po­wód do po­dej­rzeń. Ob­ser­wu­je cha­tę Chuc­kie­go już od ty­go­dnia, wciąż bez po­wo­dze­nia.O AU­TO­RZE

Du­ane Swier­czyn­ski jest au­to­rem kil­ku thril­le­rów kry­mi­nal­nych, w tym na­gro­dzo­nej Sha­mus Award se­rii o Char­liem Har­diem (Fun and Ga­mes, Hell and Gone, Po­int and Sho­ot). Nad jej ekra­ni­za­cją pra­cu­je Sony Pic­tu­res Te­le­vi­sion. Jest sce­na­rzy­stą se­rii ko­mik­so­wej Jud­ge Dredd dla IDW i X dla Dark Hor­se, a tak­że wie­lu be­st­sel­le­ro­wych ko­mik­sów Ma­rve­la, Dy­na­mi­te i DC. Współ­pra­co­wał rów­nież z twór­cą se­ria­li z cy­klu CSI An­tho­nym E. Zu­ike­rem przy be­st­sel­le­ro­wej try­lo­gii Le­vel 26. Miesz­ka w Fi­la­del­fii z żoną i dzieć­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: