Wtyczka - ebook
Wtyczka - ebook
Co się dzieje, kiedy…
niewłaściwa dziewczyna znajdzie się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie?
Gdy chłopak, który podoba się Sarie, prosi ją o podwózkę po imprezie, nic nie zwiastuje kłopotów. Jednak adres okazuje się narkotykową metą obserwowaną przez policję, a podwożony – dilerem. Chłopakowi udaje się uciec, a dziewczyna zostaje zmuszona do zostania tajną informatorką. Ma doprowadzić policję do dilera. Sarie wykorzysta całą swoją nieprzeciętną inteligencję, żeby chronić chłopaka.
Dokąd zaprowadzi ją zabawa w kotka i myszkę z policjantem z wydziału antynarkotykowego? Czy zdoła uchronić przyjaciela? Jaką zapłaci za to cenę, gdy do gry włączą się groźni gangsterzy?
Ta sensacyjna opowieść wciąga jak narkotyk!
Cześć, Mamo. Wczoraj wieczorem mnie aresztowali. (Tak jakby)…
Duane Swierczynski jest scenarzystą komiksowym, autorem thrillerów kryminalnych, w tym nagrodzonej Shamus Award serii o Charliem Hardiem (Fun and Games, Hell and Gone, Point and Shoot).
Spis treści
Czuję, że się zbliżają
Policja siedzi mi na karku
Joanna Nark
Dil
Przestępstwo
Dziewczyny
Kto donosi, ten się o szwy prosi
Powracający obywatel
Morfina
Łoś i wiewiórka
Jeszcze mnie nie pokonali
Lot kanarka
Całkiem inny świat
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7773-938-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
27 LISTOPADA
Cześć, Mamo. Wczoraj wieczorem mnie aresztowali. (Tak jakby).
Piszę to, żeby poukładać sobie w głowie szczegóły, jak uczył mnie tata. Zawsze mówił, że sprawy jakoś tak dziwnie nabierają sensu, kiedy się je spisze. Notuję na kartce papieru (a nie na laptopie) z paru powodów:
1. Dzisiaj trzeba założyć, że wszystko, co napisze się na komputerze albo w komórce, może przeczytać pierwszy lepszy geek gdziekolwiek na świecie.
2. Nikt nie może zobaczyć tego, co piszę, a nie chcę, żeby jakiś geek szukający nagrań do pornozemsty zajumał mi to z kompa.
3. Papier się pali.
Adresuję to wszystko do Ciebie, bo zawsze powtarzałaś, że mogę Ci powiedzieć wszystko, nawet okropne rzeczy. W ten oto sposób wracam do tego mojego (tak jakby) aresztowania…
No więc wyobraź sobie wczorajszy wieczór: jestem niedaleko kampusu na imprezie. Odchodzi ostre chlanie, bo dla wszystkich to ostatnia okazja, żeby nawalić się przed wyjazdem do domu na długi weekend. Czyli dokładnie taka impreza, przed jakimi mnie ostrzegałaś. Ale nie martw się, żadnych orgii, żadnego dzielenia się strzykawkami, żadnego czczenia Szatana. Po prostu banda wzorowych studentów z pierwszego roku rozluźnia się przed koszmarem dwóch tygodni pisania referatów na zaliczenie (za tydzień) i zdawania egzaminów (za dwa). Piwo, szoty, głośny rap, tego typu sprawy. Ale ja nie mogę się rozluźnić, bo rano o nieludzkiej godzinie muszę jechać po tatę.
Na szczęście umiem długo pić jedno piwo. Byłabyś ze mnie dumna. Przez ostatnie dwa miesiące studenckiego życia udoskonaliłam technikę. Po prostu trzeba:
1. Pić bardzo małymi łykami.
2. Zamiast butelek, przez które wszystko widać, wybierać puszki.
3. Co jakiś czas w łazience dopełniać puszkę wodą z kranu.
Nikt mi nigdy nie dosrywa, że jestem mięczak. Przecież zawsze mam w ręku (prawie) pełną puszkę piwa!
W każdym razie siedzę ściśnięta z kupą ludzi na kanapie, kiedy po imprezie zaczyna krążyć szklane bongo. Rama kanapy jest pęknięta, a poduszki tak się zapadły, że gdybym porządnie kichnęła, strzeliłabym sobie z kolana w głowę. Koleś obok bierze bongo w swoje hamburgerowate łapki, zaciąga się, a potem od razu szarmancko podaje mnie. Bardzo nalega: bierz, bierz, bierz. Wesoły, zbakany pijak chce tylko jednego – żeby wszyscy wokół niego też byli weseli, zbakani i pijani. Jeśli chodzi o marihunaen, to ja nic nie mam naprzeciwko, politycznie, osobiście, medycznie. Wiesz, że tata zawsze mówi: jak chcesz czegoś spróbować, to przynieś do domu, spróbujemy razem. (Akurat, już to widzę). Nie, po prostu nie lubię tracić od 20 do 30 punktów IQ od jednego macha. Zioło to nie dla mnie, i nie mówię tak tylko ze względu na Ciebie.
Na szczęście na trawę też mam metody:
1. Wessać policzki, udając, że się zaciągasz.
2. W tym samym momencie zamknąć krtań.
3. Kasłać, kasłać, kasłać jak totalny nowicjusz, a do tego trochę wybałuszyć oczy, tak żeby wszyscy widzieli, że robisz to dobrze/źle i jesteś na dobrej drodze do zjarlandii.
Ale potem dzieje się coś bardzo dziwnego. Kiedy bongo ląduje w moich rękach, a wszyscy się na mnie gapią, w głowie słyszę głos. Mówi mi, że taka jestem spięta, że jeszcze trochę, a mózg wystrzeli mi przez uszy. Powinnam imprezować, a co robię? Udaję, że się dobrze bawię. Kurde, nawet nie powinnam być tu, w Filadelfii. Udawać jaranie powinnam teraz w Kalifornii. Więc łapię za cybuch i kiedy się zaciągam, to na serio.
Oczywiście i tak kaszlę jak nowicjusz, to mam opanowane. Koledzy z zajęć, którzy normalnie nie zwracają na mnie uwagi, teraz zdziwnieni i roześmiani klepią mnie po plecach i ramionach. Prawie słyszę, jak w poniedziałek będą plotkować: staaary, ale się nastukała. I wiesz co, Mamo? Chyba rzeczywiście się nastukałam, tak troszeczkę. Skórę mam przyjemnie ciepłą. Zaciśnięta kulka z tyłu głowy jakby się trochę rozluźnia. Nawet mój wewnętrzny wyjebkomierz chyba poszedł w górę o parę oczek.
Jestem z siebie dumna. Nagradzam się nawet prawdziwym łykiem piwa ciepłego niczym siki.
Wtedy zauważam, że D. się na mnie patrzy.
(Nie podaję tu jego pełnego imienia z powodów, które niedługo staną się jasne. Nie, nie dlatego, że się boję, że każesz go wytropić i zabić, Mamo. Chociaż gdyby ktokolwiek mógł tego dokonać, to właśnie ty).
Najwidoczniej D. wszystko widział. Kiwa głową i leniwie rzuca mi dumny uśmiech. Znowu kaszlę i próbuję odpowiedzieć uśmiechem. D. idzie slalomem przez zatłoczony salon i właśnie wtedy zwracam uwagę na jego spodnie: jaskrawoczerwone chinosy zamknięte od góry pasiastym swetrem, który opina jego szczupły tors. Niewielu facetów może nosić czerwone spodnie, ale D. to jeden z tych, co dają radę. Do tego ma jeszcze kapelusz – stetsona w stylu lat pięćdziesiątych. Teraz zdejmuje go i przykuca. Przykłada dwa palce do puszki, jakby sprawdzał, czy browar ma gorączkę, po czym mówi:
„Sarie Holland, modlisz się do tego piwa, jakbyś studiowała teologię”.
Pokazuję mu język. Ale jak durna uczennica myślę sobie: o rany, on wie, jak się nazywam. (I do tego potrafi prawidłowo wymówić moje imię). Znowu kaszlę.
D. uśmiecha się i nachyla w moją stronę.
„Przyniosę ci zimne. Takie gówniane piwo należy smakować we właściwej temperaturze”.
Próbuje wziąć puszkę, ale odchylam się i usuwam spoza jego zasięgu.
„Nie trzeba, serio, dzięki. Ojciec przylatuje o wpół do siódmej rano, więc i tak zaraz muszę się zbierać”.
„Wyślij mu esa, żeby zamówił samochód”.
„Co? Nie ma mowy. Nie każę ojcu zamawiać taksówki w Święto Dziękczynienia”.
„Nie taksówkę. Prywatną limuzynę. Welurowa skóra, barek… Niech sobie staruszek strzeli bourbona z sodówką”.
„Ty myślisz, że mój ojciec czym zarabia na życie? Zresztą i tak muszę odebrać jeszcze brata”.
Następuje taka dziwna chwila ciszy, w której ten, kto odezwie się pierwszy, przegrywa. Niespodzianka: odzywam się ja.
„Jedziesz do domu?”
„Co?”
„Czy jedziesz do domu? Na Święto Dziękczynienia”.
„Powinienem pojechać w głąb stanu do mamy, a potem do jakiejś grodzonej fortecy w New Jersey, żeby zobaczyć się z moim ojcem bucem, ale luz. Jak przyjadę, to przyjadę. A twój stary skąd przylatuje?”
„Z Kalifornii. Interesy”.
Wystarczy, że wymawiam na głos tę nazwę, a już myślę o tym, jak słoneczna i oślepiająco piękna musi być teraz południowa Kalifornia, nawet w czeluściach listopada. Tata jest tam od soboty, kolejny wyjazd konsultingowy – już trzeci tej jesieni. (On naprawdę się stara, Mamo). W każdym razie podróże taty oznaczają, że ja stale muszę być w domu ze względu na Marty’ego. Ale dzisiaj jest zaproszony na piżama-party, dlatego jestem wolna do rana. Umówiliśmy się z ojcem tak: mogę iść na imprezę pod warunkiem, że się nie upiję (ha ha, przecież wie, że ja się w życiu nie upiłam) ani nie zjaram (ha ha… o kurde) i że odbiorę go z lotniska o barbarzyńskiej godzinie.
„No… Powinnam już iść…”
„Czekaj, możesz prowadzić?”
„Chyba ja jedna jestem tutaj trzeźwa”.
„Ha, mnie nie nabierzesz, widziałem, że nieźle się zaciągałaś”.
„Tylko jednego bucha wzięłam! Wszystko w porządku. Wyglądam w porządku, co nie?”
D. uśmiecha się szeroko. Ma trochę mętne spojrzenie.
„Tak cię tylko wkręcam”.
„Dupek”.
Ale i ja się uśmiecham. Jak idiotka. Kolejna niezręczna chwila ciszy, kiedy D. coś sobie rozkminia, pocierając dłońmi uda.
„Słuchaj…”
„No?”
„Mogę cię prosić o przysługę?”
To był długi, stresujący dzień w jeszcze dłuższym, koszmarnie stresującym tygodniu. Jestem na nogach od wpół do piątej rano, na siłę karmiłam oczy faktami, przetrawiałam te fakty, gryzmoliłam eleganckie zdania, z których może nawet wyjdzie spójny referat. (Moja pamięć ejdetyczna też ma swoje granice). Ta połówka piwa, do której tak się modliłam, połączona z niezbyt entuzjastycznym machem z bonga zrobiła swoje. W tej chwili jedyne, o czym marzę, to sen. Cudowny, błogi sen. Mam na to zaledwie parę godzin, bo potem będę musiała wziąć prysznic, wymyć dym z włosów, włożyć jakieś czyste ciuchy i pojechać na lotnisko.
D. w ogóle tego nie wyczuwa. Albo wyczuwa, ale go to nie obchodzi.
„No bo jest taka sprawa. Muszę odebrać książkę od kumpla. Mieszka parę przecznic od Pat’s. Podrzuciłabyś mnie? Postawię ci cheesesteaka za fatygę”.
Mój umysł rozbiera tę prośbę na części. D. chce, żebym:
1. Zawiozła go (bo ja ewidentnie jestem trzeźwa, w przeciwieństwie do wszystkich innych ludzi na tej imprezie, a już na pewno w przeciwieństwie do niego).
2. Gdzieś w okolicę knajpy Pat’s Steaks (która znajduje się daleko w South Philly, a my jesteśmy teraz w domu niedaleko kampusu w North Philly, na drugim końcu miasta).
3. Po książkę (chociaż jutro jest Święto Dziękczynienia i na odebranie tej książki będzie miał cały weekend).
4. A moją nagrodą będzie wielki tłusty cheesesteak (mimo że jestem weganką).
To wszystko – co teraz doskonale rozumiem, bo po fakcie zawsze pięknie widać – pachnie grubą ściemą. Przyznaję, Mamo: w tym momencie widzę tylko jego silną, smukłą sylwetkę pod swetrem i te jego głupkowate czerwone spodnie.
„Dobra, spoko, zawiozę cię”.
Zanim się obejrzę, oboje siedzimy w mojej hondzie civic i bierzemy ostry zakręt na autostradzie Schuylkill, a na horyzoncie wyrastają migocące drapacze chmur w Center City. Pięknie to wygląda w środku nocy. Dziwnie jest siedzieć z D. w moim samochodzie. Może Filadelfia zawsze będzie dla mnie Wrogim Miastem, ale w centrum, szczerze mówiąc, nie jest tak źle. Powinnam częściej tam bywać. Przez pierwszy miesiąc nauki chyba co drugi dzień ktoś z naszej bandy kujonów znajdował wymówkę, żeby przejechać się metrem do Old City albo na South Street – chociaż wszyscy nam mówili, że czasy świetności South Street minęły, kiedy nas jeszcze na świecie nie było. Skoro już na dobre utknęłam w tym mieście, to chyba powinnam korzystać, ile wlezie.
(Przepraszam, Mamo. Przysięgam, już mi przeszło).
D. otwiera schowek i zaczyna grzebać w moich kasetach.
„Ja pierdzielę, naprawdę masz takie rzeczy? Słuchasz The Clash?”
„No… tak”.
„Zajebiście. Masz nawet Sandinista! Powiedz, że w tym samochodzie jest magnetofon…”
„Tam”.
„Czad, kurwa!”
D. wpycha kasetę do odtwarzacza i po kilku sekundach niezręcznego syku taśmy rozbrzmiewa Magnificent Seven.
Oczywiście kasety są taty. Znalazłam je w plastikowym pudle z jego starym szajsem i słucham od początku semestru. The Clash, Talking Heads, Television, Lou Reed, The Velvet Underground, The Cure (wszystko, czego Ty nie cierpiałaś!) i jeszcze cała masa nieopisanych składanek, więc nie mam pojęcia, z czym są. Część z tego mi się podoba, część jest kijowa. Ale skoro D. się pomylił i myśli, że jestem cool, to nie śmiem wyprowadzać go z błędu. No i wielkie dzięki, Mamo, że zamówiłaś ostatnią hondę civic z magnetofonem na wyposażeniu.
„Z kim masz trójkę? Trzy razy C czy KGB?”
„Trzy razy C”.
Trzy razy C z trzech przedmiotów w programie dla wyróżniających się studentów pierwszego roku: Calkins (historia), Curnow (filozofia) i Chaykin (literatura). Pierwsze C: miły, ale surowo ocenia. Drugie C: nie da się go zrozumieć, ale ocenia łagodnie. Trzecie C: zagadkowy, dowcipny, szybko gada, a ocenia jak sadysta. Możliwe, że dostanę swoją pierwszą czwórkę. W życiu.
„Śmieszne, że masz zajęcia z Chaykinem. W tym semestrze przerabia stracone pokolenie czy beatników?”
„Beatników”.
„Dobrej zabawy z Nagim lunchem”.
„Mam zamiar zacząć czytać w weekend”.
„Ha ha, no to masz przejebaaane”.
(Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, Mamo, D. dużo przeklina. Fajnym chłopakom łatwiej się wybacza bluzgi).
Skręcam na autostradę 676, przecinam bebechy miasta, przemykam pod mostem Bena Franklina, jadę autostradą I-95 przez dosłownie dziesięć sekund, po czym zjeżdżam na Columbus Boulevard i odbijam w prawo w Christian Street. Witamy w South Philly. Ciągle jeszcze gubię się na tutejszych ulicach, a zwłaszcza wokół Pat’s. D. mówi, żebym jechała prosto aż do Dziewiątej. Potem w prawo. Potem na mnie patrzy. Skupiam się na jezdni, ale czuję jego spojrzenie. Ściszam The Clash.
„No to jesteśmy na Dziewiątej…”
„Słuchaj, wielkie dzięki, Sarie. Serio, jestem ci megawdzięczny. Wracam dosłownie za dwie sekundy”.
„To dobrze, bo będę ci mierzyć czas”.
(Tak u mnie wygląda flirt. Flirtuję równie wprawnie, jak piję i palę).
D. wskazuje dom szeregowy, który wygląda zdecydowanie zbyt ładnie jak na metę paru studentów w South Philly. Może studiują na uniwersytecie Penn State i mają bogatych rodziców albo coś w tym stylu. Tak czy inaczej, samochody stoją jeden za drugim i nie ma ani kawałka miejsca.
„Gdzie stanąć?”
„Widzisz parkingowego? Podjedź tam i powiedz, że czekasz na przyjaciela Chuckiego. Pozwoli ci tu postać, bez obaw”.
W pierwszej chwili myślę, że D. nawiązuje do filmu gangsterskiego, którego nigdy nie widziałam, Przyjaciele Chuckiego albo coś w tym guście. Mija sekunda, zanim dociera do mnie, że mówi serio.
„Zaraz… kogo?”
„To mój kumpel. Chuckie. Dogadał się z tym gościem. Możesz tu postać i nie musisz płacić. Dwie sekundy! Słowo!”
D. wyskakuje z auta i zatrzaskuje drzwi tak mocno, że aż się wzdrygam. Nie cierpię tego. Przez chwilę tkwię tak w oszołomieniu, a potem podjeżdżam kawałek dalej i staję w kolejce do parkowania, która okazuje się całkiem spora. Po chwili uświadamiam sobie, że niechcący wepchnęłam się poza kolejnością. Parkingowy, w muszce i kamizelce, robi drwiący ruch ręką, jakby mówił „ależ proszę, panie przodem”. Opuszczam szybę i czuję się dość absurdalnie, oznajmiając:
„Mój przyjaciel jest przyjacielem Chuckiego”.
O dziwo koleś natychmiast łagodnieje. Kiwa głową i przechodzi do następnego samochodu.
Zegar na desce rozdzielczej pokazuje dziesięć po północy. Strasznie zimno i wieje jak diabli. W tej chwili tata jest już w samolocie, który niesie go z rajskiej Kalifornii na upiorne Wschodnie Wybrzeże. Muszę być w terminalu C za niecałe sześć godzin. A dwie sekundy, w ciągu których D. miał wrócić, już dawno minęły.
Parkingowy, choć zajęty innymi klientami, znajduje jednak dość czasu, żeby się na mnie gapić. Rzuca mi jakże czarujący uśmiech, demonstrując przy tym lśniący czarny ząb w górnej szczęce. (Ja to umiem przyciągać przystojniaków, prawda, Mamo?) Odwracam głowę i obserwuję przychodzących i wychodzących klientów staromodnej włoskiej restauracji na rogu, która chyba jest przyczyną całego tego ruchu. Dobrze wiem, że mieszaniec taki jak ja nie powinien rzucać etnicznymi epitetami, ale mam tu istną paradę karykaturalnych italiańców. Złote łańcuchy, bujne fryzury układane na szczotce, starsi kolesie z laskami, które mogłyby być ich wnuczkami, limuzyny i cadillaki, full serwis. Tammy by się spodobało. Powinnyśmy tu kiedyś wrócić tylko po to, żeby pogapić się na ludzi. (Koniecznie muszę do niej zadzwonić w ten weekend. To się już robi idiotyczne. Nie gadałam z nią od Halloween).
Mija dziesięć minut – i tak, Mamo, wiem, że mam przerąbane. Potem jeszcze godzina na kanapki, pół godziny na powrót na północ do kampusu. Położę się najwcześniej o drugiej. I to wszystko dla jednego chłopaka.
D. poznałam w pierwszym tygodniu nauki. Spotkaliśmy się na jakiejś imprezie w ramach programu dla wyróżniających się studentów w nocnym pseudolokalu na parterze klubu studenckiego. Potem usłyszałam, że ci ze starszych roczników nazywają tę imprezę giełdą dup. Świeże, młode kujonki wystawione na pokaz, nic, tylko rwać. Jak się nietrudno domyślić, przyszła masa ludzi. Ale D. był inny. Właściwie tylko żartował, zaprosił całą naszą grupkę do swojego domu poza kampusem na piwo – moje pierwsze w życiu, nawiasem mówiąc. (Tata byłby dumny). Parę dziewczyn z mojej trójki, które chwaliły się, że browary piją od drugiej klasy liceum, wolało walić szoty jacka daniel’sa.
D. tylko się do nich wszystkich uśmiechał, z każdą flirtował po równo, ze mną też. Najwidoczniej lubił się umawiać z dziewczynami z pierwszego roku, które mają własny samochód. Dla niego możliwość opuszczenia kampusu w dowolnym momencie była czymś magicznym. Wśród kujonów z naszego programu krążyły słuchy, że pod koniec liceum D. mocno sobie nagrabił za jazdę po pijanemu, więc nie usiądzie za kółkiem do końca drugiej kadencji Obamy.
Nie żeby pozbawienie go auta to był zły pomysł. Gość ewidentnie dużo pije i popala sporo zielonego. Przeraża mnie myśl o nim za kierownicą pojazdu ważącego tysiąc dwieście kilo.
Po następnych kilku krępujących minutach czekania w towarzystwie Parkingowego Przyjaciela Chuckiego, które spędziłam na obserwacji przewijających się podejrzanych osobników i parady postaci z Chłopców z ferajny, wracam myślami do D., samochodów i zioła. Zaraz, zaraz. A jeśli on tu wcale nie przyjechał po książkę? Oczywiście, że nie przyjechał po książkę.
Pewnie właśnie stąd bierze zioło.
Na imprezie zapas się kończył, więc poprosili go, żeby coś zorganizował. On nie miał własnego auta (zresztą i tak nie powinien prowadzić), więc znalazł jedyną trzeźwą osobę z samochodem.
Mnie.
Czuję się jak kompletna idiotka.
Czyli w przeddzień Święta Dziękczynienia, kiedy mój tata, terapeuta uzależnień narkotykowych, leci samolotem z Kalifornii, ja pojechałam do South Philly po narkotyki.
Wesołego Święta Dziękczynienia, co nie?
Działający w ukryciu funkcjonariusz wydziału antynarkotykowego Benjamin F. Wildey, lat trzydzieści dwa, siedzący za kierownicą swego nieoznakowanego radiowozu, wbija wzrok niczym laser w drzwi domu szeregowego. Ma wrażenie, że dzisiaj całe miasto to jedna wielka zamrażarka. W tym starym gracie niestety nie jest dużo cieplej. Cały dzień był lodowatym koszmarem, padał deszcz ze śniegiem, a Wildey większość czasu spędził na ulicach. Zerka na zegarek. No proszę. Od trzech minut mamy Święto Dziękczynienia. Jak ten czas leci, kiedy tkwisz w aucie i prowadzisz obserwację w oparciu o cynk dwóch zdesperowanych donosicieli.
Na pierwszy rzut oka ten budynek przy Południowej Dziewiątej Ulicy pod żadnym względem nie przypomina mety narkotykowej. Czysty, gładki chodnik, świeżo pomalowane okna, odnowiony mur z cegieł. To jeden z tych szeregowców w South Philly, które w swoim czasie imigranci z trudem kupowali za cztery tysiące dolarów, a teraz spokojnie można za nie dostać czterysta tysięcy.
Ale donosiciel zarzekał się, że gość pod tym adresem sporo handluje i ma studencką klientelę. Podobno to diler średniego szczebla, który mówi o sobie „Chuckie Morfina”, jego specjalnością są drobni handlarze obsługujący uniwersytety, a czasem sprzedaje bezpośrednio dzieciakom, które boją się jeździć do Badlands czy Pill Hill. Lata temu ta okolica – Passyunk – była dzielnicą porządnej klasy robotniczej, może tylko tu i ówdzie trochę podejrzaną. Wildey pamięta te czasy. Teraz powyrastały tu gastropuby, komisy, restauracje pop-up i cała reszta hipsterskich wabików. Zaglądając tutaj, dzieciaki czują się bezpiecznie.
Jeśli ostatnie kilka godzin może o czymś świadczyć, to w domu przy Południowej Dziewiątej Ulicy rzeczywiście coś się dzieje. Dużo gości. Może to impreza przed Świętem Dziękczynienia, jasne, ale dlaczego każdy spędza tu tylko parę minut? Dlaczego nie gra muzyka? I nic nie słychać?
Wildey potrzebuje legalnego sposobu na wejście do środka. Takiego, który nie wywoła obiekcji Człowieka z Widener Building. Ostatnimi czasy, pracując w antynarkotykowym, trzeba zachować ostrożność. Przez idiotów, zboczeńców i pazernych na kasę cwaniaków z komendy robota nie jest teraz łatwa. Weźmy choćby tych gości, których porażająca głupota została uwieczniona w serii artykułów nagrodzonych Pulitzerem parę lat temu.
Tak. Tym Pulitzerem. Oddział antynarkotykowy z Badlands wpadł na genialny pomysł urządzania nalotów na miejscowe sklepiki spożywcze za sprzedaż plastikowych woreczków. Co najmniej wątpliwe działanie. Ale to jeszcze nie był szczyt głupoty. Ze sklepików brali kanapki, ciastka, baterie, mleko, luźną gotówkę, co popadło. No bo ciastka i kanapki są takie drogie.
Bądźmy szczerzy, krojenie dilerów to w filadelfijskich służbach praktyka uświęcona tradycją. Ale krojenie dilerów polega na tym, żeby naprawdę kroić dilerów – czyli sprawców. Nie okrada się wystraszonego małżeństwa imigrantów sprzedających plastikowe woreczki, które – jeśli Wildey ma aktualne informacje – nie są nielegalne. Czyli ci kretyni za parę ciastek sprzedali całą komendę. Brawo.
Od tamtej pory odnosiło się wrażenie, że co chwilę wyskakuje nowy skandal. Pewien lokalny dziennikarz policzył, że filadelfijskim policjantom stawia się zarzuty kryminalne średnio co trzy tygodnie. Oczywiście nie tylko tym z antynarkotykowego, ale właśnie oni najbardziej zostają mieszkańcom w pamięci. Chyba najgłośniej było o gliniarzu, który zatrzymał narkomankę, żeby ją przeszukać, kazał jej rozebrać się do naga, a potem zwalił konia na jej dżinsy. „Czuł do mnie taki wstręt, że nie chciał mnie dotknąć, ale to mu nie przeszkodziło zabawiać się ze sobą i spuścić się na moje spodnie za siedemdziesiąt pięć dolców” – powiedziała narkomanka sędziemu federalnemu. Gliniarz dał jej sześć dolarów na papierosy, kazał się ubrać i spadać. Miejscowy brukowiec miał potem używanie: MYŚLAŁEŚ, ŻE TO NA KOGOŚ ZWALISZ? A do lokalnego słownika prawniczego weszło nowe określenie: „samogwałt praw obywatelskich”.
To wszystko zakończyło się gigantycznym pierdolnikiem: zamknięciem całej jednostki terenowej, oddaleniem pięciuset spraw za posiadanie narkotyków i wysłaniem całej gromady gliniarzy za biurko albo na wcześniejszą emeryturę. W rezultacie prokurator okręgowy – zapewne przymierzając się do posady burmistrza – wypowiedział ze swego biura w Widener Building wojnę całemu wydziałowi antynarkotykowemu.
Dlatego Wildey wie, że musi być superostrożny. Dawne metody już nie przejdą – „dawne”, czyli sprzed pół roku. Zeszłej wiosny dorwałby pierwszego lepszego z tych studentów, kazał mu stanąć pod ścianą i wywrócić kieszenie. Bum, prawdopodobieństwo winy. I gotowy bilet wstępu.
Ale Wildey nie może zatrzymać żadnego z nich, nie bez uzasadnionego powodu, który utrzymałby się w sądzie. Po tym całym chaosie na komendzie adwokaci utrąciliby sprawę i nawet by się nie spocili. Sam Chuckie Morfina jest zbyt sprytny, żeby dać się przyłapać na ulicy. Najemca nieruchomości to jakaś firma, pewnie przykrywka. Nikt nie zna prawdziwego nazwiska Chuckiego i nie wie, jak on wygląda. Wildey do tej pory nie widział go na oczy.
Ale to właśnie gościa tego typu Wildey najbardziej chciałby przyskrzynić. W całym oddziale nikt o nim nawet nie słyszał, co oznacza, że jest dość nowy.
Dlatego Wildey obserwuje dom i wyczekuje na odpowiedni moment. To tylko jeden z sześciu cynków, które ma na oku, ale najbardziej obiecujący – napęczniała pijawka gotowa zaraz pęknąć. Duży ruch. I handlarz z wkurzającą ksywą. Rany, Wildey marzy, żeby zostać tym gościem, który załatwił jebanego Chuckiego Morfinę. Tego kretyna powinni zamknąć już za sam pseudonim.
Do tego dochodzi kwestia, że Morfina prawie na pewno jest biały. Nie żeby Wildey był rasistą. Ale kilka miesięcy przed tym, jak zwerbowano go do nowo powstałego oddziału Narcotics Field Unit-Central South (w skrócie NFU-CS, Nobody fucks with us – nikt nam, kurwa, nie podskoczy), w raporcie Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich przeczytał, że większość osób aresztowanych za marihuanę to czarnoskórzy. Tymczasem biali palą więcej zioła niż ktokolwiek. W Filadelfii czarni stanowią jakieś osiemdziesiąt procent zatrzymanych za zioło. Wildey sam aresztował ich sporo w Badlands, chociaż starał się być gliniarzem niedyskryminującym, który sprawiedliwie przyskrzynia czarnych, śniadych i białych. Miło by było jednak trochę zmienić tę statystykę.
Zatrudniając go, porucznik Katrina „Kaz” Mahoney powiedziała mu: wyszukuj mi sprawy, które inni przegapili. Zapomnij o zgarnianiu gości z rogów ulic. Przynoś mi duże sprawy. Nie obchodzi mnie, kto komu płaci ani co się działo do dzisiaj. Zasady się zmieniły.
No więc wybaczcie, bogaci biali baroni narkotykowi. Od czegoś trzeba zacząć karierę.
Oby właśnie od Chuckiego Morfiny.
Ale oczywiście… po bożemu.
Jak się wyraziła przełożona: „Wyobraź sobie, że Człowiek z Widener Building przez cały czas siedzi ci w dupsku, widzi wszystko, co robisz, kwestionuje każdą twoją myśl. Jak pójdziesz się odlać, to myśl sobie, że on narzeka, że tak się ociągasz, i masuje ci prostatę, żeby przyśpieszyć sprawę”.
Dziesięć minut po północy Wildey podnosi głowę na widok srebrnej hondy civic, która zajeżdża w tradycyjne miejsce – niedaleko rogu ulicy, gdzie parkingowy pozwala wszystkim (domniemanym) klientom Chuckiego zatrzymać się na trochę. Nie łamiąc prawa.
Wildeyowi nawet podoba się ten układ. Dzięki niemu łatwiej monitorować klientelę podejrzanego. Hipster w kapeluszu, lat dwadzieścia, może dwadzieścia jeden, w jaskrawoczerwonych spodniach i z zielonym plecakiem na ramieniu – ej, cwaniaku, Boże Narodzenie dopiero za miesiąc – wyskakuje z siedzenia pasażera, pokonuje chodnik kilkoma długimi krokami i wbiega po schodkach do drzwi wejściowych. Puka trzy razy. Drzwi się otwierają. Pan Czerwone Portki wchodzi do środka. Pozdrów ode mnie Chuckiego.
Wildey bierze notes i pisze szybko:
0044 Ob 1 – B/K, kierowca hondy civic
0045 Ob 2 – B/M, pasażer, 190 cm, chudy, zielony plecak na ramieniu, jaskrawoczerwone spodnie, granatowa wiatrówka
0046 O2 podchodzi do obserwowanego domu, nieznany mężczyzna wpuszcza go. O1 czeka w samochodzie na miejscu wskazanym przez parkingowego
Kiedy chłopak znika w domu Chuckiego, Wildey skupia uwagę na kierowcy. To dziewczyna. Z osiemnaście, dziewiętnaście lat. Latynoska? Włoszka? Trudno powiedzieć w tym świetle. Włosy ma upięte jakimś srebrnym czymś. Czuje się nieswojo, czekając na miejscu wskazanym przez parkingowego. Rozgląda się, jej mowa ciała zdradza niepokój, ramiona są stale w ruchu. Starszy gliniarz nauczył go kiedyś, że przyznanie się do winy zwykle w ogóle nie jest potrzebne. Wystarczy obserwować ciało, ono powie wszystko. Widać, że dziewczyna nie chce tutaj być. Przyjechała wbrew swojej woli? Wildey spisuje numer rejestracyjny hondy, żeby sprawdzić go później. Nie ma laptopa, żeby zrobić to od razu. Ma tylko notes, długopis, odznakę, broń i przenośnego koguta podłączanego pod gniazdko zapalniczki. Wiecie, na wypadek gdyby zadziało się coś na serio.
Wildey ma nadzieję, że tak właśnie będzie. Dalej, mała, daj mi uzasadniony powód do podejrzeń. Obserwuje chatę Chuckiego już od tygodnia, wciąż bez powodzenia.O AUTORZE
Duane Swierczynski jest autorem kilku thrillerów kryminalnych, w tym nagrodzonej Shamus Award serii o Charliem Hardiem (Fun and Games, Hell and Gone, Point and Shoot). Nad jej ekranizacją pracuje Sony Pictures Television. Jest scenarzystą serii komiksowej Judge Dredd dla IDW i X dla Dark Horse, a także wielu bestsellerowych komiksów Marvela, Dynamite i DC. Współpracował również z twórcą seriali z cyklu CSI Anthonym E. Zuikerem przy bestsellerowej trylogii Level 26. Mieszka w Filadelfii z żoną i dziećmi.