Wybacz mi - ebook
Wybacz mi - ebook
W dniu urodzin Emilia otrzymuje zagadkowy list od swojej matki. Kobieta porzuciła córkę, gdy ta miała niespełna dwa latka. Od tego czasu dziewczyna żyje w przeświadczeniu, że była niekochana. Ciężar, jaki nosi w sercu, wypalił głębokie piętno.
Gdy otrzymuje prośbę o spotkanie, nie waha się, by rozliczyć matkę, która zabrała jej to, co najcenniejsze – poczucie miłości. Bieszczady jednak skrywają więcej tajemnic, niż Emilia mogła przypuszczać. Okazuje się, że nic nie jest oczywiste.
Czy będzie w stanie wybaczyć mamie oraz… sobie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66201-06-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emilia
– Musisz jechać? – spytała cienkim, dziecinnym głosem.
Mimo że skończyła dopiero dwadzieścia lat, widziałam w niej dojrzałą osobę. Była dużo rozsądniejsza i mądrzejsza ode mnie. I choć to moja młodsza siostra, nie potrafiłam patrzeć na nią inaczej.
– Wiesz, że tak – wycedziłam jedynie i pakowałam rzeczy do nowo zakupionej czerwonej walizki.
Wczorajszego popołudnia, stojąc przed witryną sklepu, zastanawiałam się, który kolor będzie najlepszy. Nie kształt, nie pojemność, a kolor właśnie. Jakby ta walizka miała zaważyć na całym moim życiu. Wyobrażałam sobie siebie idącą przez gęsty las i ciągnącą ją po szutrowej drodze. Biała ubłociłaby się, a mleczna barwa zmieniłaby się w szarość, co byłoby niepożądane. Czarna? Czarny to nie jest mój ulubiony kolor; przygnębiający i zbyt służbowy. Żółty również rozważałam i to dość intensywnie, lecz przegrał w starciu z owadami, które nie wiedzieć czemu upodobały sobie właśnie tę barwę, a w lesie bywa ich naprawdę mnóstwo. Jedyne, jakie mi pozostały, to czerwony i różowy. Nagle wybór okazał się dużo prostszy. Mogłam bowiem jak jakieś dziecko przyjechać z różową walizką lub niczym poważna, pewna siebie kobieta z czerwoną.
Przystanęłam, w dłoniach trzymając podkoszulkę. Zgniotłam ją, wypuściłam powietrze z płuc i podeszłam do szafki, udając, że czegoś szukam.
– Dlaczego na mnie nie patrzysz?
– Lusia, zajęta jestem.
Mojej siostrze nie wystarczyła taka odpowiedź. Wstała z łóżka, na którym jeszcze przed chwilą siedziała po turecku, szybkim i stanowczym krokiem podeszła i chwyciła moją brodę, zmuszając do odwrócenia twarzy w jej kierunku. Mimowolnie musiałam na nią spojrzeć. Spodziewałam się złości lub irytacji, ona jednak była spokojna i uśmiechnięta. Moje napięte mięśnie rozluźniły się, a wzrok skupił na jej spojrzeniu oraz rudych puklach. Oddech zwolnił.
– Lepiej?
Pokiwałam głową i usiadłam na podłodze, opierając się o ramę łóżka.
– To jeszcze raz, od początku – zarządziła Łucja i usiadła obok, trzymając mnie wspierająco za dłoń.
– Muszę tam jechać, żeby wreszcie ją poznać.
– Ją czy siebie?
– Myślę, że jedno nie może mieć miejsca bez drugiego.
– Zostawiła cię. Nie pamiętasz? – spytała z wyrzutem, tak jakby to ją porzuciła matka.
– Codziennie o tym myślę i właśnie dlatego muszę wiedzieć.
– Nigdy nie słyszałam, żeby tata o niej opowiadał. – Zamyśliła się, szukając w głowie jakichkolwiek wspomnień związanych z moją mamą.
– Może ze względu na Darię? – spytałam, mając nadzieję, że taka właśnie jest prawda. Każda inna odpowiedź byłaby dla mnie rozczarowująca.
– Mama wiedziała, że ojciec ma ciebie. Wie, skąd się biorą dzieci – powiedziała zirytowana. – Nie sądzę, żeby kiedykolwiek starała się zaprzeczyć faktom, że był ktoś przed nią.
– Może moja jest superagentką, więc nikt nie mógł rozmawiać o niej i o tym, czym się zajmuje. – Uśmiechnęłam się z goryczą. Mimo że miałam dwadzieścia pięć lat, wciąż wierzyłam w działania Świętego Mikołaja, we wróżki i w to, że moja mama mnie kocha. Miałam nadzieję, że to nie było klasyczne porzucenie własnego dziecka, że miała ku temu ważny powód. Nadzieja sprawiała, że czasami stawałam na granicy obłędu.
– Chyba za duże nadzieje w niej pokładasz.
– Ufam temu. – Wyciągnęłam z kieszeni spodni pognieciony i brudny skrawek papieru. Rozwinęłam go i podałam siostrze. Powiedziałam Łucji o liście, gdy tylko go dostałam, jednak nigdy jej go nie pokazywałam.
– Na pewno? – spytała.
– Jeśli ktoś miałby go przeczytać poza mną, to tylko ty – odrzekłam i zdecydowanie podsunęłam jej list, uśmiechając się dla zachęty.
Łucja wzięła pozaginany mały, niesymetryczny kwadrat. Gdy go wreszcie otworzyła, można było ujrzeć rozmyty od moich łez atrament na pożółkłym papierze. Litery wyblakły.
– Śmiało – odezwałam się po dłuższej chwili, widząc, że jej wzrok gdzieś błądzi.
– Moja Kruszynko – przeczytała i spojrzała na mnie. Zawahała się. Wzięła głęboki wdech i znów skierowała wzrok na zdania zapisane w liście.
Dziś kończysz dwadzieścia pięć lat! Ogromnie się z tego cieszę. Życzę Ci wszystkiego, co najlepsze. Kocham Cię całym sercem. Mam nadzieję, że przeczytasz ten list i że odbierzesz swój urodzinowy prezent.
Czekam na Ciebie.
Mama
Czytałam te słowa milion razy, za każdym doszukując się czegoś nowego. Miałam nadzieję, że mama ukryła w nich szyfr, dzięki któremu przekaże mi tajną wiadomość przeznaczoną tylko dla mnie. Nie znalazłam jednak nic takiego. Nawet teraz, gdy czytała go Łucja. Jedyne, co się zmieniło, to fakt, że zamiast napływających łez poczułam zdenerwowanie. W środku cała się trzęsłam, nie wiedząc, co moja siostra pomyśli, co zrobi czy powie. Nerwowo zagryzłam wargę, liczyłam palce, bo to zawsze mnie uspokajało, i przytupywałam nogą.
– Tyle? – spytała Łucja, obracając kartkę na różne strony w poszukiwaniu tekstu.
Jej rozczarowanie mnie zabolało. Bardzo.
– Mam jeszcze to. – Podałam jej niebieską wizytówkę pensjonatu Odskocznia w Bieszczadach.
– Nadal uważam, że to mało. A gdzie jakieś wyjaśnienia? Nie było jej tyle czasu, a teraz co? Myśli, że napisze jakąś tam karteczkę, a ty spakujesz się i pojedziesz na drugi koniec kraju? – Kipiała złością i niezrozumieniem. Dopiero gdy usłyszała swoje słowa, pojęła, że tak właśnie mam zamiar postąpić. Spojrzała na mnie, następnie na czerwoną walizkę i złagodniała. – To błąd.
– Wiem, ale ja ją kocham. To moja mama.
– Od dwudziestu trzech lat opiekuje się tobą moja mama. Dbała o ciebie i uczyła cię mówić. Była przy tobie w każdej chwili. Darzy i darzyła gorącym uczuciem.
– Ja ją też – stwierdziłam. Było mi przykro, że moją decyzję odbiera jako porzucenie Darii. Przysunęłam się do siostry, by móc ją przytulić, ale raptownie odskoczyła. Skrzywdziłam ją. W jej spojrzeniu nie było zrozumienia, a jedynie żal i milion pytań, na które jeszcze nie mogłam odpowiedzieć. – Oczekujesz, że zostanę, ale powinnam tam jechać. Muszę odnaleźć prawdę, poznać tę kobietę, dowiedzieć się, kim jest i dlaczego jej przy mnie nie ma. Muszę, bo jeśli tego nie zrobię, nigdy nie będę sobą. – Mój głos drżał. Byłam na granicy rozpaczy. Chciałam, żeby siostra mnie wspierała. Potrzebowałam jej.
– I to właśnie jest twój problem, Emilka. – Wstała i szybko wyszła, zostawiając mnie sam na sam z moimi rozterkami.
Nie analizując jej słów, powstrzymałam łzy i skończyłam się pakować. Gdy wszystko, co potrzebne, znalazło się w walizce, zasunęłam zamek i spojrzałam na telefon. Miałam w nim zapisany numer do przewoźnika, z którym byłam umówiona na jutro na czwartą rano. Wybrałam ten kontakt. Po kilku sekundach odezwał się przyjemny baryton:
– Słucham?
– Dobry wieczór, z tej strony Emilia Grzegorzewska – przedstawiłam się. Zawahałam się. Raz jeszcze utkwiłam wzrok w czerwieni bijącej z walizki. – Chciałam się upewnić co do godziny wyjazdu – dodałam po chwili.
– Będę pod pani domem o czwartej.
– Dobrze, dziękuję.
– Dobranoc. Proszę się wyspać.
– Tak, dobranoc.
Odłożyłam telefon, w którym już od rana nastawiony był budzik na trzecią. Zgasiłam światło i położyłam się do łóżka. Jednego byłam pewna: bez względu na wszystko dzisiejsza noc będzie najdłuższa, jaką do tej pory przeżyłam.13 października 2017, Ustrzyki Dolne
Emilia
– Proszę pani! Pani Emilio! – Głos kierowcy wybił mnie ze snu, którego tak bardzo potrzebowałam.
– Tak?! – Zerwałam się półprzytomna, nie wiedząc, co się dzieje. Po policzku spływała mi ślina, moja głowa była dziwnie ciężka, a oczy bolały od nadmiaru światła. Dłonią otarłam twarz. Ziewnęłam kilka razy i spojrzałam za okno. Moim oczom ukazała się śliczna mała miejscowość. Po ulicach spacerowali ludzie. Jedni rozmawiali przez telefon, inni szli za rękę i uśmiechali się. Widziałam sporo turystów z plecakami, mapami i całym ekwipunkiem. Z ulgą przetarłam oczy. Przez cały czas obawiałam się, że Bieszczady to kompletna dzicz, bez prądu i zasięgu, tymczasem była tu cywilizacja.
– Jesteśmy na miejscu? – spytałam z entuzjazmem w głosie.
– Nie. Mamy postój na jedzenie i toaletę.
– Aha… No dobrze. – Pokiwałam głową, wciąż nie wiedząc, co się dzieje. Wyczołgałam się z ciasnego busa i zaczerpnęłam świeżego powietrza. Nie spodziewałam się nawet, że moim płucom tak bardzo tego brakowało. Miejskie powietrze było ciężkie i śmierdzące, a tutaj człowiek naprawdę oddychał. Ciężar, jaki przygniatał płuca, jakby znikł. Krew z nową dawką tlenu powędrowała przez wszystkie narządy i kończyny aż do mózgu. Przeciągnęłam się leniwie niczym kot i aż mnie otrzepało.
– Wszystko w porządku? – spytała siwowłosa starsza kobieta, która wcześniej siedziała za mną w busie, a teraz stała tuż obok i wpatrywała się z troską w moje zielone oczy.
– Tak, dziękuję – odparłam. – Zakręciło mi się w głowie. Pewnie od rześkiego powietrza! – Zaśmiałam się.
– Oj, tak, jest tu dużo zimniej niż we Wrocławiu. W końcu to góry. – Uśmiechnęła się do mnie czule i chwyciwszy moją dłoń, pociągnęła za sobą w stronę ławki. – Usiądź, bo mi się jeszcze przewrócisz.
– Dziękuję – powiedziałam i rozlokowałam się grzecznie. – Przepraszam, czy wie pani, która godzina? – spytałam, starając się uzmysłowić sobie, ile drogi nas jeszcze czeka.
Kobieta spojrzała na stary kwarcowy zegarek na czarnym skórzanym pasku. Odruchowo zmarszczyłam brwi, bo cyfry były tak małe, że ledwo mogłam je dojrzeć.
– Jedenasta pięć, dziecino – odpowiedziała z prędkością światła.
– Jest pani niesamowita! – wypaliłam bez zastanowienia. – Znaczy… Przepraszam. – Moje policzki zalały się rumieńcem wstydu. – Jestem pod wrażeniem pani wzroku.
– Kochanie, gdybyś od siedemdziesięciu lat wpatrywała się w tę tarczę, znałabyś ją na pamięć. Wskazówka przy każdej minucie jest pod innym kątem, rzuca inny cień. Każda godzina to zupełnie inna historia. – Opowiadając tak pięknie o zegarze i czasie, w specyficzny sposób poruszała długim, pomarszczonym serdecznym palcem, jakby dyrygowała czasem.
– Wygląda pani dużo młodziej. – Zawsze mówiłam dokładnie to, co myślałam, bez jakiegokolwiek zahamowania. Było to moje przekleństwo, którego nie potrafiłam się wyzbyć.
– Dziękuję. Dzisiaj kończę siedemdziesiąt osiem lat.
– Naprawdę? – pisnęłam przejęta. – Wszystkiego najlepszego! – Mocno ją uścisnęłam. – Może da się pani zaprosić na urodzinową kawę?
– Dziękuję, ale ty chyba zaraz jedziesz.
– A pani nie? – zdziwiłam się i równocześnie zasmuciłam.
– Tutaj kończy się moja trasa. – Uśmiechnęła się do mnie, a ja dopiero teraz dostrzegłam, że obok ławki stoi średniej wielkości brązowa torba.
– Och – wydusiłam jedynie. Było mi przykro, że nie będę miała okazji dłużej porozmawiać ze staruszką. Nie znałam nawet jej imienia i nie wiedziałam o niej nic poza tym, ile ma lat. Czułam jednak, że mogłybyśmy się ze sobą zaprzyjaźnić, a już na pewno umilić sobie dalszą drogę.
– Nie martw się, moje dziecko. Poznasz dużo ciekawsze osoby ode mnie.
Nic nie odpowiedziałam, bo co mogłabym jej powiedzieć? Że ona też jest miła? Wstałam więc i spontanicznie raz jeszcze ją objęłam. Ponieważ kierowca spoglądał na mnie ze zniecierpliwieniem, zapewne sugerując, że powinnam się pospieszyć, pożegnałam się grzecznie ze starszą panią i zajęłam miejsce w busie.
Dopiero gdy ruszyliśmy, uzmysłowiłam sobie, że jedziemy tylko ja i kierowca, a wszyscy pasażerowie już dawno wysiedli. Zaczęłam liczyć, ile czasu jesteśmy w podróży i ile zostało nam do końca trasy. Wiedząc, że mamy jedenastą, wyszło mi, że przed nami około półtorej godziny drogi. Żeby nie zasnąć, nałożyłam słuchawki na uszy, włączyłam muzykę i skupiłam uwagę na krajobrazie za oknem. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej górzysty i dziki.
Kompletnie nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Jaka będzie moja matka? Czy od razu mnie pozna? Czy jestem do niej chociaż trochę podobna? Tyle pytań miałam teraz w głowie! Pytań, które pragnęłam jej zadać przez całe życie. Ojciec nigdy mi o niej nie opowiadał. Zawsze gdy pytałam, rzucał: „Nie drąż, Emilia. Po prostu nie!”. I na tym się kończyło.
W dniu, w którym dostałam list, zapukałam do jego gabinetu, gdzie zamykał się zawsze po pracy z porcją burbonu nalaną do unikatowej szklaneczki typu old fashioned. Nikt poza nim nie miał prawa jej dotykać. Zapukałam nerwowo i po chwili usłyszałam jego zachrypnięty głos.
– Wejdź – rzucił.
Tak jak się spodziewałam, siedział z nosem w papierach. W pokoju było ciemno i duszno. Jedynie lampka na stole oświetlała skrawek jego biurka. Gabinet ojca był najmniejszym i najbardziej ponurym miejscem w całym domu. Ściany na życzenie właściciela pokryto ciemnoszarą tapetą. Pod nimi ustawiono regały z książkami. Mahoniowe podłogi i spore biurko z mosiężnymi okuciami w tym samym odcieniu sprawiały przyciężkie wrażenie. Na oknach zawisły ciemne, grube zasłony. Jednym słowem był to grobowiec różniący się od prawdziwego głównie tym, że jego mieszkaniec z całą pewnością nie nudził się, mając do dyspozycji pokaźne sterty papierów i książek.
– Mogę ci przeszkodzić? – spytałam z rezerwą.
– Jeśli to pilne – odezwał się oschle, nawet na mnie nie spoglądając.
– Dostałam list od mamy.
Nie drgnął.
Stałam, milcząc i czekając, aż dopyta lub zareaguje jakoś. On jednak nie miał zamiaru się wysilić.
– Od mojej mamy. Tej mamy – podkreśliłam poirytowana.
Zaskoczenie, które wymalowało się na jego twarzy, było tak wyraźne, że nie umiał tego ukryć. Usatysfakcjonowana tą myślą, uśmiechnęłam się w duchu.
– Emilio, wiem, że dziś są twoje urodziny, ale nawet tego dnia nie będę tolerował takich żartów. – Był stanowczy, a mimo to jego głos zadrżał. Nie wiedziałam, czy pragnie, żeby to była prawda, czy wolałby kłamstwo.
– Wiesz, że z tego bym nie żartowała.
Milczał. Wpatrywał się we mnie tak, jak do tej pory w dokumenty. Mimo że było to przedmiotowe, poczułam, że wreszcie mnie zauważa, że zaczęłam być dla niego realna i namacalna.
– Za tydzień wyruszę w Bieszczady. Ona tam na mnie czeka. – Pragnęłam, żeby mnie zatrzymał lub chociaż zapytał, dlaczego chcę jechać. Pragnęłam, żeby zrobił cokolwiek, co pokazałoby, że mu zależy.
– Potrzebujesz pieniędzy? – rzucił.
– Słucham?! – Nawet nie ukrywałam bólu, jaki mi zadał. Poczułam, jak jego dłoń celnie uderza mnie w policzek. Mimo że fizycznie tego nie zrobił, wolałabym to od emocjonalnej obojętności.
– Pytam, czy…
Nie dałam mu skończyć. Był żałosny. Nie chciałam znów tego słyszeć. Nacisnęłam na klamkę gotowa, żeby wyjść, przedtem jednak spojrzałam jeszcze raz na jego skąpaną w świetle lampki twarz. Nawet nie wstał, nie spytał, co jest w liście.
– Nie, nic nie mów. – Moja otwarta dłoń sama powędrowała do góry, powstrzymując go przed reakcją. – Nie drąż, tato. Po prostu nie! – zacytowałam jego słowa i wyszłam.
Wtedy widziałam go ostatni raz przed wyjazdem. Przez cały tydzień omijałam ojca szerokim łukiem.
Mama mnie porzuciła, ale przynajmniej czułam jej obecność. Ojciec był, ale tak jakbym nigdy go nie miała. To było najgorsze. Czułam się niczym sierota zostawiona przez oboje rodziców. W jej przypadku mogłam przynajmniej wyobrażać sobie, że mnie kocha i za mną tęskni. Z ojcem było zupełnie inaczej. On pozbawiał mnie wszelkich złudzeń. Był zimny jak kamień.
– Jadę do ciebie, mamo – wyszeptałam do własnego odbicia w szybie. Nie wiedzieć kiedy moje oczy zamknęły się i zasnęłam.13 października 2017, Tarnawa Wyżna
Emilia
Nie wiedziałam, czy powinnam płakać, czy błagać kierowcę, żeby zawrócił i zabrał mnie do domu. Stałam ze swoją czerwoną walizką pośrodku zabłoconego wiejskiego traktu. Trudno było nazwać go drogą. Westchnęłam ciężko, przerażona tym, w co się właśnie wpakowałam. To, co mnie otaczało, przypominało polanę pokrytą błotem, robakami oraz wszelakim zielskiem.
– Jest pan pewien, że to tutaj? – spytałam, gdy kierowca ledwie kilka chwil temu wyciągał mój bagaż.
– Tak, to jest Tarnawa Wyżna. Pensjonat, którego pani szuka, jest jakieś dwadzieścia minut stąd, ale ja tam nie dojadę. Zakopałbym się – wyjaśnił, a widząc moje przerażenie i napływające do oczu łzy, dodał: – Mówiłem pani, że to zapomniana wieś. Nikt już tu nie mieszka.
– Nie pocieszył mnie pan – powiedziałam rozczarowana, że tak kiepsko się stara.
– Przykro mi. – Wzruszył ramionami, po czym wsiadł do busa i po prostu odjechał, zostawiając mnie samą na tym odludziu.
Załamana usiadłam na walizce, wyciągnęłam telefon i znalazłam numer do Łucji. Nie dodzwoniłam się jednak. Jedyny dźwięk, jaki usłyszałam, to przerywany sygnał. Oderwałam słuchawkę od ucha i spojrzałam na wyświetlacz.
– Brak sieci – odczytałam komunikat. – Żartujesz sobie ze mnie? – Skierowałam swoje słowa do sił wyższych. Czułam, że jestem bliska płaczu. Zawsze przed histerią rozmawiam z Bogiem; jedyną istotą, która słucha i mnie nie potępia. Jeszcze nie.
Ukryłam twarz w dłoniach i już szykowałam się na utratę zmysłów, gdy przypomniałam sobie, co jeszcze zobaczyłam na wyświetlaczu: godzinę trzynastą. W jednej sekundzie mój mózg zaczął pracować na większych obrotach. Jeśli zostanę tutaj, nawet pogrążona w histerycznym płaczu, który w końcu ukoi moje nerwy, ściemni się, a w Bieszczadach są wilki i Bóg jeden wie co jeszcze. Poklepałam się po policzkach, zerwałam na równe nogi, dziarsko chwyciłam walizkę i pełna werwy ruszyłam przed siebie.
Mój marsz wojowniczki nie trwał zbyt długo. Po pięciu minutach bagaż ugrzązł w błocie. Trampki były przemoczone, spodnie brudne, a ja spocona i śmierdząca. Dotkliwie odczuwałam chłód i wilgoć. Coraz trudniej było mi hamować płacz. Wezbrana irytacja domagała się ujścia.
– Cholera!!! – wydarłam się i zaczęłam się miotać, kopać trawę, kamienie i błoto. Podskakiwałam i piszczałam, tupiąc jak małe dziecko.
Z obłędu wyrwało mnie dwoje brązowych oczu wpatrujących się we mnie ze zdumieniem. Przekręciłam głowę w prawo, a następnie w lewo. Mój towarzysz wykonał te same ruchy. Zrobiłam krok do przodu i wyciągnęłam dłoń. Popełniłam błąd, ponieważ istota o cudownych brązowych oczach odskoczyła i spłoszona uciekła w las.
Piękna sarna, mieszkanka tej dzikiej krainy, czuła się tu dużo lepiej ode mnie. Spotkanie z nią, nawet chwilowe, pozwoliło mi jednak uspokoić się i trochę rozejrzeć. Gdy emocje związane z poczuciem zagubienia opadły, zdałam sobie sprawę, że jest tu naprawdę cudownie. Nagle zauważyłam dziką zieleń, piękno drzew, kwiatów, czystość barw. Wszystko nieokiełznane i naturalne. W miastach parki były kontrolowane przez człowieka. Drzewa, krzewy, nawet kwiaty rosły tam, gdzie im kazano. Tutaj wszystko było wolne i prawdziwe. W przyrodzie istniała hierarchia, na którą każdy musiał się godzić.
Zamknęłam oczy. Usłyszałam śpiew ptaków, taniec wiatru w wysokiej trawie i szelest strumienia. Uniosłam powieki i spojrzałam na to miejsce jeszcze raz, z całkowicie innego punktu widzenia. W pobliżu znajdował się las. Ścieżka, na której stałam, prowadziła w jego kierunku. Domyśliłam się, że właśnie na skraju zagajnika znajdę gospodarstwo, do którego zmierzam. Z nową dawką siły i energii chwyciłam swoją walizkę, uniosłam ją i wolnym krokiem ruszyłam przed siebie.
Uszłam dobry kilometr, gdy poczułam zapach ogniska. Niczym uskrzydlona podniosłam jeszcze wyżej swój bagaż i najszybciej, jak się dało, poruszałam nogami. Mimo że sine od dźwigania ciężaru dłonie omdlewały, musiałam odhaczyć cel na swej irracjonalnej liście. Po pięciu minutach moje oczy zalśniły radością, gdy wreszcie ujrzałam najpiękniejszy, najcudowniejszy górski dom. Stał na zboczu, przez co wydawał się wyższy i bardziej majestatyczny, niż był w rzeczywistości. Pierwszą kondygnację okalał mur z białego i szarego kamienia. Górna część elewacji wykonana została z drewnianych bali. Na spadzistym ciemnozielonym dachu dostrzegłam trzy kominy. Na dole, tuż przy kamiennych filarach podtrzymujących duży taras, ustawiono ławeczkę, huśtawkę oraz stolik. Zarówno okna, jak i drzwi wykonano z drewna.
Przekroczywszy bramę, upuściłam walizkę i ze szczęścia aż przysiadłam. Byłam wykończona i wszystko mnie bolało. Miałam ochotę zamordować kierowcę busa za te jego dwadzieścia minut. Chciało mi się śmiać i płakać równocześnie. Udało mi się. Mimo trudności i wizji porażki dotrwałam.
Z głupim uśmiechem, spocona, czerwona i rozczochrana, delektowałam się chwilą, którą przerwała mi kobieta z chustką na głowie. Moje serce zadrżało. A jeśli to ona? – pomyślałam. Bojąc się poruszyć i cokolwiek powiedzieć, zastygłam w oczekiwaniu.
– Dzień dobry, zgubiłaś się? – spytała kobieta z zagranicznym akcentem.
– Pierwszy raz w życiu dokładnie wiem, gdzie jestem – powiedziałam drżącym głosem całkiem poważnie. Podniosłam się, brudne ręce wytarłam w spodnie i podałam kobiecie dłoń, badawczo się jej przyglądając. – Emilia Grzegorzewska. Przyjechałam do mojej mamy. – Mówiąc nazwisko i wspominając rodzicielkę, czujnie obserwowałam reakcję mojej rozmówczyni. Interesowało mnie, czy coś się zmieni w wyrazie jej twarzy, czy kobieta drgnie, czy się zdziwi.
Ona jednak uśmiechnęła się promiennie i odwzajemniła uścisk.
– Aleksandra Markov. Czekaliśmy na ciebie! – Wciąż się uśmiechała. – Mów mi Ola lub Aleksandra, jak wolisz – dodała po chwili.
– Dziwnie bym się czuła, mówiąc po imieniu – przyznałam. – Nie chcę pani urazić, ale jest pani ode mnie sporo starsza.
Kobieta była po pięćdziesiątce. Zza chustki w kwiaty wystawały blond włosy. Oprawę oczu miała ciemną. Jej gęste i grube brwi pięknie komponowały się z brązowymi oczyma. Mocne i wyraźne rysy nie przysłaniały licznych zmarszczek, szczególnie w okolicach ust. Wywnioskowałam, że najwidoczniej często się uśmiecha. Aleksandra była przy kości. Miała tak zwany drugi podbródek. Prawdopodobnie nieszczególnie o siebie dbała, bo jej cera wyglądała na wysuszoną i nie nosiła śladów makijażu. Nad górną wargą znać było delikatny wąsik. Miała na sobie dzianinową zieloną sukienkę, spod której wystawały owłosione łydki. Najwidoczniej na wsi stawiają na naturalność, pomyślałam. Kobieta na sukienkę zarzuciła ortalionowy płaszcz. Jej stopy przyodziane były w krótkie damskie czarne kalosze oraz wełniane skarpety.
– To prawda – przyznała i podniosła mój bagaż bez większego wysiłku. – Dziecko, w Bieszczady jeździ się z plecakiem! – zmieniła temat, zdziwiona walizką.
W duchu ubolewałam nad swoim wyborem, który jeszcze wczoraj był oczywisty, a podjęcie decyzji o kolorze niezmiernie istotne, wręcz kluczowe.
– Wracając do imienia… – ponowiła temat, idąc w stronę głównego wejścia do domu – myślę, że przyda ci się tutaj przyjaciel, a ja jestem pierwszą osobą, którą poznałaś, więc dlaczego miałabyś mi mówić na pani? – Spojrzała pytająco.
Zawahałam się przez chwilę, gdy przeszło mi przez myśl, że może jednak ona jest moją mamą, tylko zmieniła personalia.
– Dobrze więc, miło mi i dziękuję.
– Mnie również, zapraszam! – Kobieta otworzyła przede mną drzwi domu.
Weszłam do środka i pierwsze, co poczułam, to cudowny zapach gotującego się rosołu. Aleksandra musiała zauważyć, jak śliniłam się na samą myśl o ciepłej zupie, gdyż szybko zaproponowała:
– Zaprowadzę cię do twojego pokoju i przyniosę jedzenie. Pewnie jesteś zmęczona.
– Bardzo – przyznałam szczerze.
Kobieta ponownie podniosła moją walizkę i poprowadziła mnie po schodach na samą górę. Bez słowa szłam tuż za nią. Mimo że dom wydawał mi się piękny, nie miałam siły rejestrować szczegółów. W końcu przystanęłyśmy na końcu korytarza. Ola weszła do pokoju pierwsza, zapalając wewnątrz świecę, która otuliła pomieszczenie ciepłym blaskiem.
– To twój kąt. Obecnie gości u nas tylko jedna rodzina, więc jest spokój i cisza – zaczęła tłumaczyć, a ja usiadłam na łóżku, które stało pod oknem. Gdy przez nie spojrzałam, zdałam sobie sprawę, że na zewnątrz panuje półmrok.
W głowie znów usłyszałam głos kierowcy i zapewnienie, że to jedynie dwadzieścia minut drogi od miejsca, gdzie mnie wysadził. Uśmiechnęłam się do własnych myśli i resztkami sił spojrzałam na Aleksandrę.
– Prąd jest tylko na dolnych piętrach. Drzwi do wspólnej łazienki są w połowie korytarza, jednak założyłam, że zabawisz u nas dłużej, dlatego dałam ci pokój z własną.
– Dziękuję. – Tyle byłam w stanie powiedzieć. Moje oczy bezwiednie zaczęły się zamykać. Mimo starań, żeby nie zasnąć, nie było to proste.
– Radzę ci teraz wziąć prysznic, gdyż ciepła woda szybko się kończy. Jest tylko wtedy, gdy palimy w kominku lub w piecu. Normalnie na dole mamy telefon stacjonarny, lecz kuny nadgryzły kabel. Co do posiłków…
Niczego już nie słyszałam. Nie wiedziałam, czy Aleksandra wciąż coś mówi, czy może mi się to śni. Wszystko wydawało się jakby za mgłą, nierealne i oddalone. Ciepłe pomieszczenie, poczucie bezpieczeństwa, kojący głos oraz ogromne zmęczenie sprawiły, że nie wiedzieć kiedy, po prostu zasnęłam. W ubraniach, bez kolacji, toalety, bez odpowiedzi na najważniejsze pytanie, z którym tu przyjechałam.