Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wypisy z literatury polskiej czasów najnowszych: Uzupełnienie dziejów literatury (1864-1905) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wypisy z literatury polskiej czasów najnowszych: Uzupełnienie dziejów literatury (1864-1905) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 964 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do­bro­wol­nie któż­by śmier­ci pra­gnął?

em­pu­za.

Ser­ce sa­mo­lub­ne, jak te bogi, któ­re

Ty w po­gar­dzie masz–jest za­wzię­te, mści­we!

Czyż ty wie­dzieć mo­żesz, jak jest wiel­ki

W mat­ki wnę­trzu prze­ba­cze­nia skar?

Choć–pew­niej­sza rzecz zmu­szo­nym nie być

Nig­dy czer­pać w skar­bie tym…–Zło­wro­gie

Dziew­czę! z sło­wy twe­mi precz ode mnie!

Wąt­pli­wo­ści wzbu­rzasz we mnie jady,

Krew­kość moją ku­sisz… Precz ode mnie!

Ludz­kich we mnie precz po­dej­rzeń sła­bość–

Póki pew­ność moc mi bo­ską daje

W Me­le­agrze jam tro­skli­wym tru­dem

Wła­snej my­śli wy­two­rzy­ła świat–

Bra­ci mo­ich, któ­rzy z nim w tej chwi­li

Jak i za­wsze będą, są i byli,

Bra­ci krwi mej ku po­mo­cy ma­jąc

W Ka­li­do­nie wy­cho­wa­ny wil­czym,

Ło­wiec dzi­ki ser­ce ma z krze­mie­nia–

Tyl­ko zim­ne woli mej że­la­zo

Iskry uczuć krze­sać w nim po­do­ła.

Gdy za­pra­gnę by mi god­ne sie­bie

Wnu­ki spło­dził–tu­taj, nie gdzie­in­dziej,

Tę wy­bie­rze, kto­rą ja mu dam!

em­pu­za.

A jak już ską­di­nąd sam on przy­wiódł taką, Któ­ra w bój o nie­go z tobą wstą­pić ze­chce?

al­thea.

Ata­lan­ta!… Mil­czysz?…,. Więc to o niej Mó­wić chcia­łaś. Rzecz to śmie­chu god­nal Ama­zon­ka – któ­ra dło­nią wła­sną No­żem so­bie pierś wy­pru­ła krą­głą, By jej snad­niej było prę­żyć łuk! Któ­ra, gdy­by mo­gła–z tej­że pier­si Wra­zby ser­ce so­bie wy­łu­pa­ła, By jej snad­niej było nic nie ko­chać!

Ata­lan­ta–dum­na wprzód kró­lo­wa – Dziś ka­mien­ną pię­ścią w zie­mię wbi­ta, Wsty­du twar­de w ustach swych wę­dzi­dło Zgrzy­ta­ją­cym zę­bem żuć zmu­szo­na!

em­pu­za.

Pa­mię­ta­jąc wszyst­ko–nie­na­wi­dząc–gar­dząc – Sama jed­nak może po­ko­cha­ną być.

al­thea.

Bluź­nisz wła­snych twych prze­ko­nań wie­rze! Co? co? Mię­dzy mat­ką i ko­chan­ką, Któ­ra, bio­rąc wszyst­ko, nic od sie­bie Wza­mian nie da–mię­dzy taką mó­wisz – Mię­dzy taką–i po­mię­dzy mat­ką Nie jak dru­gie, ale jak ja jed­na, Któ­ra wła­snych mych wnętrz­no­ści ży­cie Baz mu daw­szy, z każ­dym oka mgnie­niem Wciąż na­no­wo ży­cie mu to da­wam – Onby miał się wa­hać choć chwi­lę? Precz! Sza­leń­stwo w twych się usta pie­ni!

em­pu­za.

A jak on to ży­cie nie­zu­peł­nie swo­je Któ­re nie­gdyś bo­leść, dziś cię zaś kosz­tu­je Bo­gów po­nie­wier­kę, mar­nie sie­bie ce­niąc, Ze­chce jej pod sto­py rzu­cić nie­wol­ni­cze?

al­thea.

On! tak dum­ny! kła­miesz! Tym spo­so­bem Dwa on ży­cia dał­by! Gdyż przy­się­gam: Wprzód za­bi­ję go i sama umrę!

em­pu­za.

Nie­śmier­tel­ność w śmier­ci syna twe­go gwał­cąc, Czyś jest pew­na wła­snej śmier­tel­no­ści pra­wa?

alt­kea.

Milcz, sza­lo­na! Dość mi na to: zna­gła Mej bo­sko­ści zrzek­szy się, czło­wie­czym Nie­do­łę­stwem obez­wład­nić dłoń, W któ­rej, rów­nym do­cze­sno­ści pra­wem, Dzier­żę wol­na bytu mego kru­chość, Jak i syna trwa­łość wie­ku­istą…

W. Feld­man.-–Wy­pi­sy li­te­ra­tu­ry pol­skiej naj­now­szej.

EM­PU­ZA.

Trwa­łość Me­le­agra? Ty – w twej dło­ni? Jak­żeś Jest za­ro­zu­mia­ła. Pierw­szy lep­szy zło­dziej, Któ­ry­by, sku­szo­ny owej skrzyn­ki zło­tem, Kędy nie­do­lot­ną głow­nię kry­jesz drżą­ca, "Wy­kradł ją ze skarb­ca twe­go wraz z twą wła­dzą Rów­nym to­bie był­by syna twe­go pa­nem!

AL­THEA.

Nóż mi w ser­ce wbi­jasz, dziew­czę głu­pie… Strzec jej! zło­dziej, mó­wisz?–O prze­klę­ta! Świę­to­kradz­two!… W oczach mi się mro­czy… Tej nędz­ni­cy strzec jak oka w gło­wie, Aż nie wró­cę. Gdy­by zbiec zdo­ła­ła, Wraz z nią ty­siąc za­słu­ży­cie śmier­ci.., Zło­dziej! Ży­cia mego skarb! Ra­tuj­cie!

(wbie­ga do dwor­ca).

chór.

O sza­lo­na dzie­wi­co! Czyż ci się nie zda­wa, Że sło­wy twe­mi gwał­cisz go­ścin­no­ści pra­wa?

EM­PU­ZA.

Sło­wy praw­dy gorz­kiej! Tak – prze­klę­ty dzień,

W któ­rym bo­gów złość, obcą woli mej

Mowę w usta mi wło­ży­ła, bez­li­to­śnie

W mózg mój cho­ry myśl nie moją mi wtła­cza­jąc!

chór.

Nie zna­my, skąd się wzię­łaś i nie wie­my sami,

Co nam są­dzić o to­bie; od­kąd je­steś z nami,

Ta­jem­ni­cza, smut­na, tr woź­na – któż wy­po­wie,

W jak sro­giej gro­zie gniew­ni dzier­żą nas bo­go­wie!

Z wia­try złe­mi, na wzdę­tym grzmią­cych klęsk za­le­wie

Przy­by­łaś do nas – po co? kie­dy? jak? nikt nie wie

Zwąt­pie­nie z tobą go­ści, śmierć od cie­bie wie­je,

Drę­twisz spo­kój, po­go­dę, uśmiech i na­dzie­je.

Bez­przy­tom­na, nie­zna­ne, gdy cię drę­czą dresz­cze,

Si­ne­mi usty w prze­strzeń sło­wa szep­czesz wiesz­cze…

Zda­ją się wła­dać tobą pod­ziem­ni bo­go­wie–

Zda­jesz się być z Ot­chła­nią Cie­niów bla­dych w zmo­wie–

Je­śliś pa­stwą czy słu­gą ich ciem­ne­go dzie­ła,

Idź od nas–i twe po­msty obyś z sobą wzię­ła!

em­pu­za.

Tak – odej­dę precz. Lecz się speł­ni wprzód

Bez­li­to­sne pra­wo zdrad i krzywd i skarg –

Aż w roz­dar­tą pierś bluź­nier­cze­mi usty

Próż­no bę­dzie roz­pacz wzy­wać gro­mu z chmur!…

Skąd przy­cho­dzę–wie­dzieć chcesz? skąd mój ród?

Pin­du wał ochron­ny mgli­sto nas od­gra­dza

Od tych stron, gdziem pierw­szy dnia uj­rza­ła brzask.

Tam, w przy­stę­pie py­chy, czerń Gi­gan­tów nie­gdyś

Chcąc nie­bie­skich stro­pów świę­to­krad­czo się­gnąć,

Pel­jon wiecz­nym śnie­giem siwy, na szu­mią­cy

Osy le­śnej trzy­kroć wy­dźwi­gnę­ła grzbiet,

Jed­nym Zeus po­tęż­ny pię­ty swej kop­nię­ciem

Z gór tych tym zu­chwal­com cięż­ki zdzia­łał grób–

Owszem – po ich człon­kach su­nąc je drga­ją­cych,

Prze­paść mię­dzy dwie­ma lądy temi wgłę­bił,

Na któ­rą gdy Pen­cja wpły­nął świę­ty zdrój,

Tem­pe się uro­cza uśmiech­nę­ła świa­tu,

Niby z groź­nej bu­rzy słod­kie dnia zwy­cię­stwo…

O do­li­no Bo­ska! o ty ziem­skie nie­bo!

Któż po­go­dę, ci­szę twą, i któż wy­po­wie

Spo­kój twój sło­necz­ny? Ach! nie mnie to nędz­nej

Go­ścić wśród twych wdzięcz­nych smu­gów, łąk i ga­jów..

chór.

Mów da­lej. Zbrod­niaż jaka, myśl, czy chęć zu­chwa­ła W sze­ro­kie świa­ta szla­ki stam­tąd cię wy­gna­ła?

em­pu­za.

Zbrod­nia? nie–jam czy­stać. Myśl? –o któż mi kie­dy Przy mnie ją przy­trzy­ma – lub, choć opa­mię­ta? Chęć? –O gdy­bym wła­sną woię choć na chwi­lę Mo­gła mieć! –lecz próż­no! Rów­nie dniem jak nocą Wy­po­czyn­ku nie mam. Od bla­de­go rana Nig­dy nie­stru­dzo­ną siłą wskroś tar­ga­na, Mio­tam się bez­wied­nie jak pa­ję­cza przę­dza, Któ­rą tchem sza­lo­nym wiatr nie­mi­ło­sier­ny Po­nie­wie­ra nio­sąc, i przez głóg i cier­nie Zdar­te w szma­ty drżą­ce, da­lej gdzieś prze­pę­dza…

chór.

Bied­na! za­ta­czasz w koło błęd­ne­mi oczy­ma – Duch cię ja­kiś zło­śli­wy w twar­dej,wła­dzy trzy­ma – Tchu pra­gniesz–bro­czy pia­na brzeg twej war­gi si­nej – Skąd ci nie­po­kój taki–je­śliś jest bez winy?

em­pu­za.

Trze­baż winy na to? śle­pych lo­sów śle­pe

Nie­wol­ni­ki! Wam­źe ba­dać ko­niecz­no­ści

Jarz­mo, wgnia­ta­ją­ce w zie­mię krnąbr­ny kark?

Wam­źe to na dło­niach i u nóg łań­cu­chy

Moje opa­try­wać krwią opły­wa­ją­ce?…

Jed­nak wyjdź z mych bla­dłych ust, mę­czar­ni sło­wo –

Jed­nak bądź ko­niecz­nie, co nie może nie być…–

Bo gdy mię ba­da­cie, czyż wy wie­cie sami:

He wstręt wasz zbaw­czym drę­czy was prze­czu­ciem –

Ile mi roz­ka­zem jest wasz trwoż­ny sąd?…

Bo gdy mię ba­da­cie, choć za­ta­ić praw­dę

Jak ją wy­znać, rów­ną dla mnie jest ka­tu­szą –

Mil­czeć pra­gnie wola, usta mó­wić mu­szą…–

Ktom jest? wie­dzieć chce­cie? ktom jest? –za­raz – gdy­by

Zwło­ki jesz­cze choć­by chwil­kę – ktom jest?… Oto –

Rów­nie dru­gim wstręt­na, jak i sa­mej so­bie,

Jam dzie­dzic­twem tę­sk­nym w wiecz­ny czas prze­klę­ta

Ist­ność wśród bez­dro­ży głu­chych!… O roz­pa­czy!

Nig­dy żoną nie móc, mat­ką być, ko­chan­ką–

O nic nie dbać–wszyst­ko wie­dzieć–wszyst­ko znać –

Czy­tać rów­nie w bla­skach słoń­ca prze­raź­li­wych,

Jak w drę­twią­cych dresz­czem czar­nych snu ot­chła­niach

Opad­nię­ty z szat wi­dzieć wszę­dzie świat–

W nic ufa­nia nie mieć… Ale na­de­wszyst­ko –

chór.

Gdy mi­ło­ści wy­ro­ki wzbro­ni­ły ci gniew­ne, Tedy choć nie­na­wi­dzieć wol­no ci za­pew­ne?

em­pu­za.

Nie­nie – nic mi nie jest wol­no! O! i gdy­by

Nie­na­wi­dzieć cho­ciaż! Ale nie – na­próż­no!

Utwo­rzo­na jak być może naj­wy­rod­niej,

Tej szla­chet­nej na­wet jam nie­zdol­na zbrod­ni!

Głaz obo­jęt­no­ści no­sząc w głę­bi łona.

Na­wet z po­msty po­ciech jam wy­dzie­dzi­czo­na!…

CHÓR.

Precz od nas! Dresz­czem śmier­ci zię­bisz nas do ko­ści! Grób ty je­steś za­pa­dły–pró­żen dnia świa­tło­ści – Twar­dy–na łka­nia głu­chy–oby tez i nie­my!… Bo­wiem, co cię nas drę­czyć skła­nia? czyż zgad­nie­my?

em­pu­za.

A więc po­słu­chaj­cie – wzgar­dą i prze­kleń­stwy Pła­cąc mi, gdy chce­cie – albo zbaw­czym wstrę­tem, Póki wam jest wol­no–lub li­to­ści wspar­ciem, Póki stać was na to–wszyst­ko mi to jed­no. Jak zło­wiesz­czy kruk, w dali co­raz bled­szej By­strym pa­trzy wzro­kiem w tru­pa szkla­ne oczy, Jako wilk zło­wro­gi, któ­ry wę­chem wie­trzy, Kędy skrze­pła krew ci­che smu­gi bro­czy, Jak prze­czu­cia pew­ność, któ­rej uic nie mami, Tak jam jest przed wami, z wami i za wami!

chór.

Co to jest? Nie­szczę­śli­wa! coś ty po­wie­dzia­ła? Oczy twe w słup – w źre­ni­cach błysk ci groź­ny pała – Z twa­rzy twej krew ucie­kła – brak tchu pierś twą gnę­bi – Cóż ty strasz­ne­go czy­tasz w nie­zba­da­nej głę­bi. Wło­sy ci wsta­ją dę­bem jak Eryn­nij żmi­je… Me­le­ager nasz! Bogi sro­gie… on nie żyje!

em­pu­za.

Nie – Nie–jesz­cze – jesz­cze–Głos mi w krta­ni więź­nie..* Me­le­ager..

Czy­liż nie wi­dzi­cie, że kró­lo­wa

Bra­ci wła­snych, na śmierć wy­pra­wi­ła pew­ną,

Byle on oca­lał?…

chór.

Mniej­sza o nich. Nie mają w ży­łach krwi Oj­ne­ja!

em­pu­za.

Krwi–krwi–precz opraw­cy!

chór.

W Me­le­agrze nam jed­nym tro­ska i na­dzie­ja!

em­pu­za.

Ka­li­doń­ce twar­de! Drzyj­cież śmier­ci tro­ską o na­dziei byt!…

chór.

Co ty mó­wisz?

em­pu­za.

Dwie go ra­zem ko­chać ani chcą… ni mogą – I dla dwu współ­cze­śnie on nie może żyć

– 51 – Dwie te wy­łącz­no­ści

To jak stal i krze­mień, z któ­rych tar­cia try­śnie Iskra, któ­ra wpręd­ce speł­ni żer­twę sro­gą…

chór.

O Bogi! czyż wy to sły­szy­cie?

em­pu­za.

Jed­na mu wraz z ser­cem ży­cie z pier­si bie­rze, Cho­ciaż o tym nie wie… Dru­ga w pło­chej wie­rze Sie­bie w nim za­bi­je–cho­ciaż o tym nie wie… Ata­lan­ta!

Nie–nie–to Al­thea!

CHÓR.

Pod­trzy­maj­cie ją. Prze­bog!–zda się ży­cie Ucie­kać z niej. Do­praw­dy–ten jej krzyk zło­wro­gi Z rdze­ni du­szy wyjść mu­siał. O! dniu pe­łen trwo­gi – Już za­pa­dasz nie­zwrot­nie w mgli­ste gdzieś ob­sza­ry Szczę­śli­wych może kra­in – a ten zmrok twój sza­ry Tak nas groź­nie ogar­nia, że wśród sen­nych cie­ni Mil­cze­niem po­ra­że­ni, dresz­czem wskroś drę­cze­ni, Pod­czas gdy reszt­ką słoń­ca pło­ną gór kra­wę­dzie, A z nami noc – py­ta­my, pa­trząc w dal: co bę­dzie?–

(Wra­ca Al­thea ze skrzyn­ką)

AL­THEA.

Precz prze­klę­ta i twój ra­zem z tobą Nie­po­ko­ju za­raź­li­wy trąd! Da­lej! precz z nią!–

CHÓR.

Nie trwóż jej. Czyż nie wi­dzisz–obca so­bie sa­mej,

Sama sobą nie wład­nie. Zo­staw ją – bła­ga­my.

Tyl­ko co groź­nych prze­czuć wy­gło­si­ła sło­wo,

W któ­rych prze­zna­czeń głu­cho war­czy grom!–Kró­lo­wo,

Patrz – na nie­bie bo­gi­ni le­śnej brzask już świ­ta–

Cześć jej daj. Po­nad nami wisi po­msta skry­ta…

Tyś od nas bo­gów bliż­sza, bo­ha­te­rów córo,

Spraw twą wolą: niech groź­ny cios prze­le­ci górą…

Czę­sto bywa, że gdy się wiel­ki upo­ko­rzy,

Wiel­kość ma­łych oszczę­dzi twar­dy wy­rok boży…

My­śmy z tobą–lecz na­wet, gdy zo­sta­niem sami,

Nie bądź prze­ciw­ko so­bie, gdy być nie chcesz z nami!

– 5 5 –

al­thea.

Gdy chcesz, módl się so­bie,

Tłu­mie ciem­ny! Ja–z mym skar­bem – o nic

Moge nie dbać dum­na i gar­dzą­ca.

Czym bła­ga­ła, by mi moc mą dano?

Nie–ko­niecz­ność mieć tak chcia­ła–któ­ra

Groź­nym bo­gom twar­dym jest wę­dzi­dłem…

Wy się so­bie mó­dl­cie, kie­dy chce­cie…

Co? mó­wi­cie: cios? mó­wi­cie: groź­ba?

Jak i kied)? Skąd i pra­wem ja­kim?

O prze­klę­te dziew­czę opę­ta­ne!

Nie­spo­dzia­nie? po­wia­da­cie. Tam­ta

Ser­ce jego nędz­nie wziąć mi śmia­ła?

Nie–to ona mówi tak–ta wiedź­ma!

Du­cha mego twar­dych cnot że­la­zo

Nad­ja­da­jąc zwąt­pia­ło­ści rdzą…–

O prze­pad­nij! i niech dzia­ną trwo­gę,

Któ­rej po­jąć ani chcę, i moge,

Z gorz­ką śli­ną w zbla­dła twarz twą splu­nę!

Precz! prze­kleń­stwo!… Nie–nie–jam spo­koj­na,

Pew­na sie­bie… Wy się so­bie mó­dl­cie…

chór.

Ode­szła i na ręce wspar­szy chmur­ne lica, Dum­na, niby za­klę­ta w ka­mień na­wał­ni­ca. Bo­go­wie! je­śli w dąb ten ot­chłań grom wy­zio­nie, On wam do nóg zła­ma­ny ru­nie – lecz w ko­ro­nie!

Jako król Hen­ri­cus jesz­cze chy­żej bie­żał precz z Pol­ski niź­li do niej był ja­chał (1574).

Nie sta­ło Pol­sce Pia­sta ni Ja­gieł­łą: Opatrz­ność dała, tać i Ona wzię­ła. Na­ród chce so­bie swe­go; lecz pa­no­wie,

Tedy z za­mo­rza, czar­ci wie­dzą po co, W pu­deł­ku śkla­nym, co je zwą ka­ro­cą, Wio­dą pa­niąt­ko. Ist­na łąt­ka z wo­sku! Cien­ki, opię­ty, kusy po czar­tow­sku, Pach­nią­cy my­dłem, aż w nos człe­ku bije; Kol­czy­ki w uszach, koł­nie­rzyk u szy­je, Rącz­ka do ha­ftu, twa­rzycz­ka ró­żo­wa: – Tfu! do pio­ru­na!–czy zaś bia­ło­gło­wa

Na Kró­la Pol­sce?…

Spo­wi­ty był cały W fu­tra, i jesz­cze zęby mu szczę­ka­ły, Bo mu ga­da­li jego po­uf­ni­cy, Że w Pol­sce na­szej od sa­mej gra­ni­cy Mróz trza­ska­ją­cy skrzy­pi wie­ku­iście; Kie­dy zaś spo­strzegł, że na drze­wach li­ście, Na zie­mi tra­wa, my­ślał so­bie pono: Że to na jego przy­jazd ule­pio­no: Bo wszyst­ko ma­cał, chcąc też dojść, nie­bo­żę, Z cze­go rzecz każ­da zro­bio­na być może?

Lecz oso­bli­wie po­dziw jego wzra­sta, Sko­ro oba­czył domy, wsie i mia­sta; Bo mu ga­da­li mę­dr­ko­wie ci sami, Że więc Po­la­cy za pan brat z wil­ka­mi.

Było też wi­dzieć pa­pin­ka­rze owe!

Każ­dy z nich no­sił w koł­nie­rzy­ku gło­wę,

A zaś ró­że­nek mały przy kie­sze­ni;

A wszy­scy byli tacy ob­le­pie­ni,

Że wy­glą­da­li, jak gdy­by nie mie­li

W co się przy­odziać, lub jak człek z ką­pie­li.

Taką to druż­bę pan przy so­bie cho­wa:

Pa­pla­jąc, my­śląc, że to jaka mowa;

A on gła­dy­szek wśród nich z no­sem w gó­rze,

A płasz­czyk na nim jak skrzy­deł­ka ku­rze,

A jak zaś cho­dzi, to się zda po­dry­ga,

To znów się wier­ci niby jaka fry­ga…

O, miły Boże! więc że nam wy­pa­dło

Mieć to mio­do­we kró­lem czu­pi­ra­dło,

Iż się za­chcia­ło pa­nom tego li­cha?

Na sam bi­go­su za­pach, kasz­le, ki­cha;

Barszcz w gar­dło dra­pie, w ząb go kłu­je ka­sza;

Zra­zów się sro­ma, wę­grzy­na prze­stra­sza,

I jeno swo­je cu­kro­wa­ne cmo­ka

Win­ka, py­tlu­jąc ję­zy­kiem jak sro­ka,

Gdy szla­chec­kie­mi tym­cza­sem imio­ny

Krztu­si się my­dłek, jak­by zdła­wio­ny…

Mie­liż co zwo­zić pa­no­wie zwa­śnie­ni! Co tu z ro­żen­kiem? chy­ba do pie­cze­ni. Co moż­na ro­bić z rę­ka­mi, je­że­li Nie­ma człek pasa, ani ka­ra­be­li?

A na­de­wszyst­ko, co nam z ta­kiej gło­wy, Od któ­rej tyl­ko za­pach olej­ko­wy? Co Pol­sce z ser­ca, któ­re za­miast zbroi, Nie­wie­ści rą­bek i ak­sa­mit stroi?

Więc też na sej­mie, w onym krze­śle chwa­ły, Gdzie same do­tąd męże za­sia­da­ły, On smyk wy­glą­dał jak­by chło­pię pło­che.

By so­bie ja­koś nadać wagi tro­chę, Chciał się roz­wa­lić i wy­cią­gnąć nogi; Ale gdy spoj­rzał, strach go prze­jął sro­gi Tylu po­sta­ci, tak coś peł­nych du­cha, Że im bez­kar­nie w ka­szę nikt nie dmu­cha, I też nie jed­nej po­rą­ba­nej twa­rzy, Któ­rej błysk oka dziw­nie się ko­ja­rzy Z sza­bli­cy bły­skiem, a ta kie­dy brzę­ka, Mniej nie­co śmiesz­na od jego ro­że­ii­ka.

Więc za­raz od­tąd no­sem krę­cić za­cznie, I z Niem­cy swe­mi bre­dzić coś cu­dacz­nie.

Cóż, gdy mu przy­szło (jak mu słusz­nie ka­żem) Z pa­nien­ką na­szą sta­nąć przed oł­ta­rzem, To za­miast Bogu dzię­ko­wać w po­ko­rze, Że się z kró­lew­ską krwią po­łą­czyć może, Ten ską­diść li­chy za­mor­ski szla­chet­ka Po­cznie wy­bre­dzać i na­trą­cać zlek­ka: – A to że brzyd­ka, a to zno­wu sta­ra, A to me­tre­sy trzy­mać przy niej wara…

A idź­że so­bie bła­źu­ie ty na czte­ry Wia­try, je­że­li chcesz by człek był szcze­ry! Toż ty krew, co jest Pol­skiej zie­mi chwa­łą, Masz so­bie za nic, lub za bar­dzo mało? Nie­do­cze­ka­nie two­je wier­ci­pię­to, Byś miał za żonę tę pa­nien­kę świę­tą, Co ją swą Pa­nią zo­wie Pol­ska cała; Co nas tak ko­cha, że nig­dy nie chcia­ła Iść za mąż z kra­ju, chcąc być za­wsze z nami.

Więc wi­dząc chły­stek, że nas nie oma­mi Swym tref­ni­sio­stwem, ani zła­pie w si­dła, Nie­war­tym swo­im par­le­fran­se z my­dła, A na­de­wszyst­ko, że mu nie­spo­dzia­nie Taką Zbo­row­ski ko­ścią w gar­dle sta­nie, Iż Wa­pow­skie­go ma­jąc rzec na­zwi­sko, Od za­chły­śnię­cia był już ckaw­ki bliz­ko;

Po­cznie ukła­dać z swo­je­mi pa­nię­ty, Że może le­piej, za pas wziąw­szy pię­ty, Kop­nąć się na­zad skąd się przy­je­cha­ło, Niź­li się gu­zom nad­sta­wiać zbyt śmia­ło.

Za­tym, ci­cha­czem za­braw­szy ma­nat­ki, Czar­cim spo­so­bem, on pa­ni­czyk gład­ki, W tej sa­mej, w któ­rej przy­je­chał ka­ro­cy, Do Far­ma­zon­ji pry­snął o pół­no­cy.

Cóż tedy? Za nim go­nią pa­nów zgra­je, A na­ród krzy­żyk na dro­gę mu daje.

Z ksiąg przy­po­wie­ści.

Synu mój–strzeż mego sło­wa! Niech ono, jak rzecz nie ta­nia, Wciąż się w za­na­drzu twym cho­wa.

Synu mój–strzeż Przka­za­nia

Jako źre­ni­cy! bo czy­je

Oko jest ciem­ne–śmierć wchła­nia.

Niech ci pier­ście­niem ob­wi­je Pa­lec ser­decz­ny, a zbro­ję Zrób so­bie z nie­go pod szy­je.

Mą­dro­ści mów:–Tyś jest moje Ko­cha­nie ślub­ne–i przy niej Stój z prze­zor­no­ścią we dwo­je.

By cię od ob­cej zdraj­czy­ni Strze­gły, co czci cu­dzej rada, Słod­kie­mi sło­wa swe czy­ni.

Bo raz, ku ścia­nom są­sia­da Z za krat mych poj­rzę–a oto Nie­mą­dry człek się tam skra­da.

Chył­kiem, gdzie blusz­cze uplo­tą Jej dom, on kro­cząc, się cho­wa W zmierzch sza­ry, ciem­ną ro­bo­tą.

Ku nie­mu wnet bia­ło­gło­wa

W sze­tecz­nym po­mknie ubio­rze,

Zło­wić mu du­szę go­to­wa.

Błęd­na i któ­ra nie może

Do­rna się ostać, lecz bywa

U wę­gła, we drzwip.ch, na dwo­rze–

By głu­pich w grze­chu ogni­wa Si­dła­jąc, brać mo­gła so­bie Nie­wstyd­na i świe­go­tli­wa.

Więc w ręce uj­mie go obie,

U ust za­wi­śnie mu cała,

I rzek­nie w chy­trym spo­so­bie:

–„Ku to­bie du­sza mi pała Więc chodź–jak swe­go cię bio­rę Gdym cię wy­szedł­szy po­tka­ła.

Wzmoc­ni­łam już na tę porę Łoże, a z wurz­chum na­kry­ła Ko­bier­ce prze­róż­now­zo­re.

Mir­r­hy i nar­du tam siła Pach­nie z tej mięk­kiej po­ście­li I cy­na­mo­nu woń miła.

Chodź–bądź­my so­bie we­se­li, I wspól­ne miej­my wez­gło­wie – Aż nas brzask zo­rzy roz­dzie­li.

Mój mąż się o tym nie do­wie – Po­je­chał w dro­gę da­le­ką – Wró­ci w mie­sięcz­ne aż no­wie."–

Tak z ust jej… by miód, by mle­ko, Prze­róż­nych piesz­czot osło­dą Zdra­dli­we na­mo­wy cie­ką.

Jak wół, na rzeź gdy go wio­dą, Jak tryk co smacz­na mu tra­wa, Szedł za zwod­ni­cą tą mło­dą.

Nie wie­dząc, że śmierć bla­da­wa, Za po­wróz głup­stwa uszy­je Cią­gnąc, na zgu­bę go dawa!

Aż mu wą­tro­bę prze­bye Grot stru­ty, wte­dy się do­wie: W śla­dy wstę­po­wał on czy­je?

?e, jako ptak śle­pej so­bie Ró­wien, sam śpie­szył do mat­ni, Dą­żąc na cu­dze wez­gło­wie.

Synu! Głos to­bie ślę brat­ni! Słów mo­ich pi­len bądź pro­szę – I w nich upo­rem się za­tnij!

Mierz so­bie dróg jej roz­ko­sze, Krę­te jak smug zdrad­nej fali, I jak piesz­cze­nia ma­co­sze…

Zgu­bie­ni przez nią by­wa­li Róż­ni–nie je­den się dla niej Cięż­ko zra­nio­ny po­wa­li.

Od niej też po­za­bi­ja­ni

Są na­wet sil­ni mo­ca­rze!

Dom jej–to szlak do ot­chła­ni,

Co wprost ku śmier­ci iść każe!–

ADAM ASNYK.

Urodź. 1838 r. w Ka­li­szu, w r. 1863 na­le­żał do Rzą­du na­ro­do­we­go, w r. 1866 ukoń­czył stu­dja spo­łecz­ne w He­idel­ber­gu. Umarł w r. 1897 w Kra­ko­wie, gdzie spę­dził ostat­nie ćwierć wie­ku, bio­rąc też udział w ży­ciu pu­blicz­nym, jako po­seł sej­mo­wy, re­dak­tor po­stę­po­wo-de­mo­kra­tycz­ne­go dzien­ni­ka i pierw­szy pre­zes Tow. Szko­ły Lu­do­wej.

Po­ezje od r. 1864 pod pseu­do­ni­mem El..y zbio­ro­we wy­da­nie w 4 to­mach w Kra­ko­wie, prócz tego sze­reg utwo­rów dra­ma­tycz­nych (Cola Rien­zi, Zyd, Kiej­stut, Bra­cia Ler­che) bez wła­ści­we­go uczu­cia tra­gicz­ne­go; lep­sze już lek­kie ko­me­dje: Ga­łąz­ka hel­jo­tro­pu, Ko-me­dja kon­kur­so­wa.

Je­den z naj­więk­szych li­ry­ków pol­skich, bo­ga­ta, szla­chet­na i praw­dzi­wie po­etyc­ka na­tu­ra, za­słu­gu­je na po­waż­ne stu­dja i daje głę­bo­kie za­do­wo­le­nie es­te­tycz­ne.

Hen­ryk Ga­lie: Adam Asnyk, szkic li­te­rac­ki. D. Sło­wo o Ada­mie Asny­ku. Od­czyt nie­wy­gło­szo­ny (1906).

Na cze­le bit­nych rzym­skich le­gjo­nów

Spa­liw­szy na Ty­grze flo­ty, Gdzie przed wie­ka­mi wódz Ma­ce­do­nów Roz­bi­jał swo­je na­mio­ty,

Sta­nął za­zdro­sny jego pod­bo­ju

Świe­żą okry­ty pur­pu­rą Ce­zar, co we­dle słu­gi po­ko­ju Na słoń­cu praw­dy był chmu­rą*) Piesz­cząc w swym ser­cu prze­szło­ści mare

Chry­stu­sa sie­ciom nie­chęt­ny Za­mie­rza wskrze­sić im­per­jum sta­re I Olimp bo­gów po­nęt­ny.

Je­dzie i ma­rzy o swo­im wro­gu

Co ber­ło świa­ta wy­dzie­ra O tym nie­zna­nym i ci­chym Bogu Co gdzieś na krzy­żu umie­ra. – Du­szę mam – mówi–bla­sków sło­necz­nych

Peł­ną i nie­mi ob­rzu­cę Ludz­kość spra­gnio­ną ju­trze­nek mlecz­nych, I daw­ną po­go­dę wró­cę.

Prze­zem­nie bły­śnie daw­na po­tę­ga Ob­rząd­ku, co świa­tem wład­nie A nowa wia­ra, co Rzym roz­przę­ga Pod sto­pą moją upad­nie. Nie w ciem­nym, na wpół dzi­kim ma­rze­niu

Leży zba­wie­nie dla świa­ta Lecz w tym He­lio­sa ja­snym pro­mie­niu Doj­rze­wa przy­szłość bo­ga­ta.

Mą­drość, na któ­rą wie­ki się całe

Skła­da­ły w cięż­kiej ko­lei: Ma­myż wy­mie­nić za to nie­sta­łe Za­ziem­skich wid­mo na­dziei? I bar­barz)ńską tar­gnąć się ręką Na świę­te przod­ków spu­ści­zny? Za ga­li­lej­ską bie­gnąc ju­trzen­ką Od­stą­pić wro­gom oj­czy­zny?

0 nie, mój mi­strzu, co wzrok od­ry­wasz Od zie­mi, gdzie ży­cia cele,

1 my­ślą w sen­nym nie­bie spo­czy­wasz Zie­mią się z tobą nie dzie­lę;

) Tak pa­no­wa­nie Jul­ja­na na­zy­wał Ata­na­zy, bi­skup Alek­san­dryj­ski.

Jul­jan Apo­sta­ta.

Lecz ją sam ujmę w że­la­zne dło­nie

Pro­mien­ną prze­szłość od­two­rzę A na zwy­cię­skim wej­dzie za­go­nie Słoń­ce, co zga­snąć nie może.

Tak du­mał Jul­jan pa­trząc się w gwiaz­dy

I szu­kał swo­jej w nie­bio­sach, Aż wtym z pod zie­mi per­skie pod­jaz­dy Przy­szły roz­strzy­gać o lo­sach. Wzię­ły zwy­cię­stwo bit­ne le­gjo­ny,

Pierz­cha­ją hor­dy przed nie­mi Ale wódz strza­łą per­ską ra­nio­ny Chy­li się z ko­nia ku zie­mi.

I laur ostat­ni rwąc na tej ni­wie

Ob­fi­cie krwią swą go zmy­wa, Spoj­rzał się w górę dum­nie, wzgar­dli­wie, I sny wzgar­dzo­ne prze­ży­wa. Po­tym zgar­nia­jąc w dło­nie już drżą­ce

Stru­mień krwa­we­go ko­ra­lu Ci­snął nim w nie­bo ja­sne, mil­czą­ce Z wy­mów­ką skar­gi i żalu.

I zio­nąc du­szę w na­mięt­nym krzy­ku,

Słab­ną­cy rzekł Apo­sta­ta: – Dziś zwy ię­ży­łeś Ga­li­lej­czy­ku! Lecz ju­tro!… gdzie ju­tro świa­ta? Cóż? że my pad­niem przy tych bo­żysz­czach

Tchną­cych wdzię­ka­mi mło­do­ści Cóż? że na na­szej po­tę­gi zglisz­czach Po­nu­ry krzyż się roz­go­ści,

?e ten świat grec­ki w mgły się roz­wie­je

Z har­mon­ją tę­czo­wych my­tów Że w miej­sce nie­go nie­bo za­dnie­je Mę­czeń­skich peł­ne za­chwy­tów. Czy krzyż otwo­rzy swo­je ra­mio­na

Tu­ła­czej na­ro­dów rze­szy? Czy w cie­niu jego spo­cznie stru­dzo­na Ludz­kość, co nie wie gdzie śpie­szy? Czy tak jak te­raz kona świat sta­ry

Pod zna­kiem bo­skie­go zbaw­cy Nie będą pa­dać lu­dów ofia­ry Wle­czo­ne pod miecz opraw­cy? Czy w imię tego czar­ne­go krzy­ża

Świat się nie spła­wi krwi stru­gą I wia­ra co dziś nie­bo przy­bli­ża Ciem­no­ści nie bę­dzie słu­gą?

O przyj­dzie chwi­la, w któ­rej o To­bie

Gro­ma­dy zwąt­pią cier­pią­ce, Gdy uj­rzę na swych na­dziei gro­bie Jak ja, dziś nie­bo mil­czą­ce, I wo­łać będą w dzi­kim okrzy­ku,

Pa­da­jąc pod to­pór kata: Dziś zwy­cię­ży­łeś Ga­li­lej­czy­ku! Lecz ju­tro! gdzie ju­tro świa­ta?

He­ra­kles.

I.

Grec­kie­go mity He­ra­kle­sem zwa­ły Cho­ciaż wła­ści­wie lu­dem się na­zy­wa, Na wiecz­ną pra­cę nie­ba go ska­za­ły. Więc jego ra­mię nig­dy nie spo­czy­wa. Jest pra­co­wi­ty, sil­ny, i wy­trwa­ły, Lwia skó­ra na­gie bar­ki mu przy­kry­wa, Lecz wo­bec pana swo­je­go nie­śmia­ły, Łań­cu­chów swo­ich sam kuje ogni­wa. I speł­nia wszyst­kie naj­cięż­sze zle­ce­nia, Kie­dy pod­nie­sie ma­czu­gę–to strasz­ny! A jed­nak stą­pa ci­cho, naj­zwy­czaj­niej, Pe­łen za­par­cia i upo­ko­rze­nia Śmie­ją się z nie­go, że jest za ru­basz­ny, Kie­dy go wi­dzą w au­gja­szo­wej staj­ni.

II.

Dzie­wi­cza Muza nie­raz wsty­dem spło­nie Wi­dząc jak gru­bej od­da­ny swa­wo­li Pi­ja­ną or­gją gasi ogień w ło­nie Pra­gnąc za­po­mnieć o tym, co go boli,

Lub gdy roz­żar­ty nad­mia­rem nie­do­li Chwy­ta w sza­leń­stwie za tru­ją­ce bro­nie, I na świat bie­gnie w nisz­czy­cie­la roli I krwią nie­win­nych pla­mi swo­je dło­nie' Jed­nak po­mi­mo tych wy­bu­chów sza­lu, Przez któ­re w ni­wecz idzie wie­kow pra­ca I wiel­kich czy­nów sze­reg się za­cie­ra,

Z obłę­du swe­go bu­dząc się po­ma­łu Kor­nie na daw­ne sta­no­wi­sko wra­ca I speł­nia da­lej dzie­ło bo­ha­te­ra.

III.

On bo­ha­ter­stwo swo­je malo ceni I nie wie jesz­cze, czym jest i czym bę­dzie, Nie wie, że cało wy­szedł­szy z pło­mie­ni, Miej­sce dla sie­bie wśród bo­gów zdo­bę­dzie; Lecz wie­dzą o tym bo­go­wie stra­pie­ni, Co w nim mieć chcie­li po­słusz­ne na­rzę­dzie, Więc cały Olimp z wście­kło­ści się pie­ni I prze­śla­du­je go za­wsze i wszę­dzie. Jesz­cze w ko­leb­ce po­sy­łał mu gady Aby go zgnio­tły w du­szą­cym uści­sku I wciąż ty­sią­cem ol­brzy­mów nań go­dzi.– Bez­sil­ne gnie­wy, za­sadz­ki i zdra­dy! Bę­dzie zwy­cięz­cą… i przy gro­mów bły­sku Pro­me­te­usza z wię­zów wy­swo­bo­dzi!

Miej­my na­dzie­ję.

Miej­my na­dzie­ję!… nie tę li­chą, mar­ną, Co rdzeń spróch­nia­ły w wą­tły kwiat ubie­ra, Lecz tę nie­złom­ną, któ­ra tkwi jak ziar­no Przy­szłych po­świę­ceń w du­szy bo­ha­te­ra.

Miej­my na­dzie­ję!… nie tę chci­wą złu­dzeń Śle­pe­go szczę­ścia pło­chą za­lot­ni­cę Lecz tę, co w gro­bach cze­ka dnia prze­bu­dzeń I prze­cho­wu­je oręż i przy­łbi­cę.

Miej­my od­wa­gę!… nie tę jed­no­dnio­wą Co w roz­pacz­li­wym przed­się­wzię­ciu pry­ska Lecz tę, co wiecz­nie z pod­nie­sio­ną gło­wą Nie da się ze­pchnąć z swe­go sta­no­wi­ska.

Miej­my od­wa­gę!… nie tę tchną­cą sza­łem, Któ­ra na oślep leci bez orę­ża Lecz tę, co sama nie­zdo­by­tym wa­łem Prze­ciw­ne losy sta­ło­ścią zwy­cię­ża.

Miej­my po­gar­dę dla wrze­ko­mej sła­wy

I dla bez­pra­wia po­tę­gi zwod­ni­czej

Lecz się nie strój­my w płaszcz mę­czeń­stwa krwa­wy

I nie brzą­kaj­my w łań­cuch nie­wol­ni­czy.

Miej­my po­gar­dę dla py­chy zwy­cię­skiej, I przy­kla­ski­wać prze­mo­cy nie idź­my! Ale nie wielb­my po­nie­sio­nej klę­ski, I ze sła­bo­ści swo­jej się nie szczyć­my.

Prze­stań­my wła­sną pie­ścić się bo­le­ścią, Prze­stań­my cią­głym la­men­tem się poić – Ko­chać się w skar­gach jest rze­czą nie­wie­ścią, Mę­żom przy­stoi w mil­cze­niu się zbro­ić…

Lecz nie prze­staj­my czcić świę­to­ści swo­je,

I prze­cho­wy­wać ide­ałów czy­stość–

Do nas na­le­ży dać im moc i zbro­ję,

By z kra­ju ma­rzeń prze­szły w rze­czy­wi­stość.

Wierz­ba na pust­ko­wiu.

Stoi wierz­ba pła­czą­ca Nad ciem­nym je­zio­rem, Drży w pro­mie­niach mie­sią­ca Kie­dy wie­trzyk ją trą­ca Wie­czo­rem.

Wko­ło pia­ski wil­got­ne, Rdza­we mchy i zio­ła, Wody męt­ne i błot­ne, I pust­ko­wie sa­mot­ne Do­ko­ła.

Gdy na nie­bie za­pa­da Noc mar­twa, noc ci­cha, Wierz­ba stoi tak bla­da Jak str­wo­żo­na Dry­ada, I wzdy­cha.

Pa­trzy smut­na na siue Nie­bo­sa z oło­wiu, Na wód czar­ną ko­tli­nę I piasz­czy­stą rów­ni­nę

W pust­ko­wiu.

Cho­ciaż ci­sza pa­nu­je Gro­bo­wa i głu­cha, Coś ją zgro­zą przej­mu­je, Bo się w nie­bo wpa­tru­je

I słu­cha.

W. Feld­man.–Wy­pi­sy li­te­ra­tu­ry pol­skiej naj­now­szej.

Gdy ze­ga­ry gwiaź­dzi­ste Już pół­noc na­zna­cza, Lecą du­chy nie­czy­ste Przez ob­sza­ry piasz­czy­ste

I pła­czą.

Przy­by­wa­ją z noc­le­gu Wy­bla­dłe, skrwa­wio­ne, I sia­da­ją w sze­re­gu Pod tą wierz­bą na brze­gu,

Zmę­czo­ne.

Wspo­mnie­nia­mi ści­ga­ją Stra­co­ny sen ży­cia, Nad prze­szło­ścią wzdy­cha­ją I zbu­twia­łe wstrzą­saj;)

Okry­cia.

Wspo­mi­na­ją swą silę I pięk­ność mło­dzień­czą, Upo­je­nia tak miłe – I klną swo­ją mo­gi­łę I ję­czą.

Klną po­czę­cia go­dzi­nę I mat­ki swej łono, Swo­ich oj­ców, ro­dzi­nę I sło­necz­ną kra­inę Stra­co­ną.

1 zło­rze­czą ludz­ko­ści I ży­wym na zie­mi, Ich na­dzie­jom, mi­ło­ści… I wzy­wa­ją ni­co­ści

Nad nie­mi.

Księ­życ twarz swą ukry­wa Za ob­łok, za ciem­ny Na­gle wi­cher się zry­wa, Az nim wład­ca przy­by­wa Pod­ziem­ny.

I gro­ma­dzi swe stra­że I huf­ce śmier­tel­ne, I po zie­mi ob­sza­rze Speł­niać dzie­ło im każe Pie­kiel­ne.

Każe w stro­ny ro­dzin­ne Po­wra­cać i czu­wać Wkraść się w strze­chy go­ścin­ne Nocą ser­ca nie­win­ne Za­tru­wać.

Tłu­mić lep­sze na­tchnie­nia, Siać nę­dzę i ciem­ność I bez­myśl­ność zwąt­pie­nia, Co czyn każ­dy za­mie­nia, W nik­czem­ność.

By w na­ro­dzie, co sły­nął Ry­cer­ski, szla­chet­ny, Śmier­ci jad się roz­wi­nął, Aby upadł i zgi­nął

Bez­dziet­ny.

Wy­słu­cha­ły z roz­ko­szą Strasz­li­we roz­ka­zy, I w po­wie­trze się wzno­szą I po zie­mi roz­no­szą Za­ra­zy.

Po­trzą­sa­jąc skrwa­wio­ne Ca­łu­ny po­sęp­ne, Lecą każ­dy w swą stro­nę: Wznie­cać żą­dze sza­lo­ne, Wy­stęp­ne.

Lecą z wia­tru po­świ­stem Sto­pio­ne w mgłę czar­ną: Ka­zić tchnie­niem nie­czy­stym, I siać w polu oj­czy­stym Złe ziar­no.

I znów pust­ka mil­czą­ca – Noc mar­twa i ci­cha – Stoi wierz­ba pła­czą­ca, Drży w pro­mie­niach mie­sią­ca

I wzdy­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: