Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa nieprawdy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wyspa nieprawdy - ebook

Pragnąc odmienić swoje życie i zaskoczyć bliskich, Kate pisze książkę na podstawie dzienników ciotki Caroline i babki Lany.

Odkrywa dzięki nim historię burzliwego i tragicznego w skutkach romansu – historię, która ujawni ukrywane od lat fakty z życia rodziny i sprawi, że zarówno Kate, jak i jej matka, Birdie, spojrzą na swoją relację z zupełnie innej perspektywy. Ale czy to pomoże im odkryć prawdę o tajemniczych nieznajomych, których Birdie czasem zauważa na rodzinnej wyspie?

Lisa Unger (ur. w 1970 r., New Haven) lata młodości spędziła w Holandii, Anglii i USA, ukończyła New School for Social Research w Nowym Jorku. Zadebiutowała w 2002 r. książką Angel Fire wydaną pod panieńskim nazwiskiem Miscione. Jej książki zostały przetłumaczone na 26 języków i były wielokrotnie nagradzane i wyróżniane.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1726-9
Rozmiar pliku: 687 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Birdie Burke stała na kamieniu i patrzyła, jak pierwszy brzask nadaje niebu kolor przydymionego różu. Znajdowała się na zimnym, skalistym brzegu jeziora, którego fale rozbijały się u jej stóp. Poza szmerem lekkiego wiatru w koronach drzew można było usłyszeć tylko odległy krzyk nura. Zrzuciła szlafrok i powiew chłodnego powietrza sprawił, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Gdy Birdie wychodziła z domu, jej mąż jeszcze spał. Nikt nie mógł jej tu zobaczyć, inne wyspy widać było jedynie od północy i od południa.

A jeśli nawet dałoby się ją podejrzeć... to któż by chciał przypatrywać się ciału siedemdziesięciopięcioletniej kobiety w kostiumie kąpielowym? Większość ludzi odwróci­łaby wzrok z zażenowaniem, mimo że Birdie była osobą szczupłą i wysportowaną. Wiedziała, że w pełnym ubraniu wygląda bardzo szykownie. Wciąż uważała się za całkiem atrakcyjną kobietę, jednak miała wrażenie, że nikt już na nią nie patrzy, że nikt się jej tak naprawdę nie przygląda.

Czas pozbawił jej ciało świeżości, zniknęła gdzieś kremowa cera i błysk we włosach. Nawet jeśli Birdie czuła się podobnie jak wtedy, gdy miała dwadzieścia lat, nie można już było w niej dostrzec tamtej dziewczyny. Wiedziała, że dotyczy to wszystkich. Żadna z jej rówieśniczek nie rozpoznawała osoby, którą oglądała na co dzień w lustrze. Większość przyjaciółek i znajomych Birdie uczestniczyła w zażartej bitwie z rozpoczynającą się starością, angażując całe zastępy osobistych trenerów, chirurgów plastycznych, kosmetyczek i lekarzy medycyny estetycznej, których zadaniem było zatrzymanie czasu. Jakie to niemądre – myś­lała zawsze Birdie. Jeśli jest jakaś bitwa, której nie można wygrać, to właśnie ta. Nie oznaczało to wcale, że nie dbała o siebie, ani że nie rozumiała, na czym polega walka skazana na porażkę.

Powoli weszła do zimnej wody, a po chwili szybko zanurzyła się aż po ramiona. Mimo że była przyzwyczajona do nagłego ochłodzenia organizmu, całe ciało zdawało się buntować, serce przyspieszyło, a w stawach pojawił się ból. Zaczęła płynąć, uważnie wymierzając kolejne pociągnięcia ramion, mocno pracując wciąż silnymi nogami. Zwykle stopniowo się rozgrzewała, a wówczas woda stawała się przyjemnie chłodna, rześka, działała odświeżająco.

Dziś jednak było inaczej. Może woda była o kilka stopni za zimna? A może po prostu Birdie się zestarzała? Nie potrafiła odnaleźć właściwego rytmu. Przepłynęła zaledwie krótki odcinek i już myślała o zawróceniu.

Kiedy była młodsza, bez większego wysiłku okrążała wyspę, czasami dwukrotnie. Wchodziła do wody w tym samym miejscu co dziś, po zachodniej stronie domu, w jedynym punkcie, w którym dało się bezpiecznie zanurzyć w jeziorze. Wypływała na tyle daleko, by uniknąć rzucenia przez fale na wysokie, ostre skały, które otaczały prawie całą wyspę. Uwielbiała zimny dotyk wody, czuła radość, gdy jej serce zaczynało bić szybciej, a szczupłe, mocne ciało niosło ją obok pomostu, potem wzdłuż zachodniego brzegu, a w końcu, po kolejnej zmianie kierunku o dziewięćdziesiąt stopni, z powrotem do punktu, w którym rozpoczęła. Jeśli była w dobrej formie, opłynięcie wyspy zajmowało jej około pół godziny.

Wtedy woda wydawała się nieco cieplejsza. Wczesny poranek, gdy dzieci jeszcze spały i nie domagały się jej uwagi, był prywatnym czasem Birdie. Marzyła, żeby takie chwile – czas spokoju i wolności – nigdy się nie kończyły. Oczywiście teraz, kiedy mogły naprawdę trwać bez końca, kiedy była w stanie spędzić cały dzień, nie niepokojona przez nikogo, nie okazało się to wcale tak przyjemne, jak to sobie wyobrażała przed laty. Birdie nie wiedziała, dlaczego zwykle tak się dzieje, że kiedy już się uzyska to, czego się pragnie, jest to zaledwie cieniem marzeń z przeszłości.

Dotarła do pomostu, co stanowiło mniej więcej jedną czwartą trasy, i z irytacją stwierdziła, że musi się poddać. Nie dałaby rady przepłynąć całego dystansu. Niechętnie zawróciła i dopłynęła do miejsca, w którym pozostawiła swój miękki różowy szlafrok. Sztywnym krokiem wyszła na ląd. Była rozczarowana, a nawet trochę zła na siebie, że zabrakło jej sił do pełnego okrążenia wyspy. Nie lubiła przypominać sobie o swoim wieku. Kiedyś, dawno temu, nikt nie mógł jej pokonać.

Trudno, może to i lepiej – Birdie czekało mnóstwo pracy. W niedzielę mieli pojawić się tutaj wszyscy zaproszeni członkowie rodziny. Zawsze, gdy przybywali goście, miała tak wiele zajęć... Jej mąż, Joe, nie był zbyt pomocny – przejmował się drobiazgami, takimi jak dobór wina czy muzyki, albo gier, w które powinni zagrać, za to cała ciężka robota, czyli zakupy, gotowanie i sprzątanie, spadała na Birdie. Pojutrze, przed zachodem słońca, jej dzieci i wnuki będą siedzieć przy kolacji, przy długim stole jadalnym. Błoga cisza jej wyspy zostanie zakłócona. I znów zacznie się praca.

Sama to sobie wrzucasz na głowę, Birdie – regularnie powtarzał jej mąż. – Może byś spróbowała się trochę odprężyć i odpocząć? Wszyscy byliby równie zadowoleni, gdyby dostali hamburgery z grilla, ziemniaki pieczone w folii i sałatkę warzywną.

Tak, to prawda – wszyscy oprócz Birdie.

Była tak zamyślona, że dostrzegła go dopiero wówczas, gdy zawiązała szlafrok, wsunęła klapki i odwróciła się, by ruszyć z powrotem do głównego budynku. Minęła chwila, zanim zdała sobie sprawę, że pośród drzew ktoś stoi.

Bez okularów nie potrafiła zidentyfikować tego człowieka. Któż to mógł być, na litość boską? Na pewno nie mąż. Postać była wysoka, ale szczupła, a nie atletyczna jak Joe. Któryś z sąsiadów? Nie, to niemożliwe – Birdie usłysza­łaby, jak nadpływa łódź.

– Kto tam jest? – zawołała.

Postać stała w bezruchu, sprawiała wrażenie niematerialnego bytu. Birdie nie była w stanie skupić na niej wzroku. Poczuła lekki dreszcz strachu, ale ruszyła w kierunku mężczyzny. Nie należała do osób, które uciekają od zagrożeń. Miała zasadę, że zawsze trzeba zmierzyć się z problemem.

– Proszę powiedzieć, kim pan jest! – rozkazała.

Nie spodobało się jej brzmienie własnego głosu. – Czy ty zawsze musisz być tak cholernie władcza? – brzmiała kolejna ulubiona uszczypliwość Joego. – Nie jesteś królową, na litość boską!

– Znajduje się pan na terenie prywatnym! – dodała.

Obcy nie odpowiedział. Co to mogło być? Czy tam w ogóle ktoś stał? Może to tylko złudzenie optyczne?

Przyspieszyła kroku. Gdy podeszła bliżej, miała wrażenie, że postać zniknęła wśród drzew. Birdie nie zdawała sobie sprawy, że ma tak kiepski wzrok. Kiedy dotarła do miejsca, w którym stał ten człowiek, nie znalazła niczego, żadnego śladu czyjejś obecności. Ale ktoś tu przecież musiał być! Jeszcze nie zwariowała i nie miała starczych omamów. Naprawdę kogoś widziała. Na pewno.

Wspięła się na skały, które zajmowały zachodnią część wyspy i zeszła w stronę pomostu. W ciągu ostatniego tygodnia nie padało zbyt wiele, więc powyżej poziomu wody kamienie były dość suche, choć i tak nieco niebezpieczne. Birdie jednak maszerowała pewnym krokiem, chodziła przecież po tych skałach przez całe życie. Jej stopy czuły się tu równie dobrze jak wówczas, gdy była jeszcze małą dziewczynką, nastolatką, młodą kobietą. Poruszała się szybko, wiedziała, które kamienie są obluzowane, które zbyt ostre, a po których można bezpiecznie stąpać. Gdy w czasie deszczu i burzy jezioro robiło się niespokojne, po tej stronie wyspy nie dało się przejść. Fale rozbijały się o strome brzegi, skały stawały się śliskie, ostre, zdradliwe. Jedynym sposobem okrążenia wyspy było wówczas zejście do wody i jej opłynięcie.

Skręciła i zobaczyła jasnoszary pomost rysujący się na tle stalowobłękitnej tafli jeziora. Nad głową Birdie rozległo się gęganie, klucz bernikli kierował się już na południe. Dni stawały się coraz chłodniejsze, w tym roku nic nie zapowiadało ocieplenia.

Na wodzie kołysała się stara łódź wiosłowa. Ich łódź z kabiną również była bezpiecznie przycumowana do knag pomostu i osłonięta przed deszczem. I to wszystko, Birdie nie dostrzegła żadnej innej jednostki, a przecież musiałaby tam być, gdyby ktoś przypłynął z wizytą. To jedyne miejsce na wybrzeżu wyspy, w którym dało się przybić do brzegu i nie zniszczyć przy tym poważnie łodzi.

Dokładnie na południe od tego miejsca leżała Cross Island. Dopiero dwa lata temu ktoś postawił tam dom, przez większość życia Birdie wyspa pozostawała niezamieszkana. W dzieciństwie Birdie, jej brat i siostra czasami wsiadali na łódkę i wiosłowali na drugą stronę wąskiej cieśniny, żeby zbadać teren. Jednak matka, kiedy tylko ich na tym przyłapała, zawsze przywoływała ich z powrotem.

– Nie płyńcie tam! – mówiła zagniewana i zaniepokojona. – Ta wyspa nie należy do nas.

Wracali z ponurymi minami, cicho narzekając na niesprawiedliwość losu. Nikt nie śmiał kłócić się z matką, kiedy przybierała ten groźny wyraz twarzy. Rzadko się denerwowała, prawie nigdy nie podnosiła głosu. Ale to spojrzenie... Wystarczyło napotkać jej wzrok, a każdy milknął i posłusznie wypełniał jej polecenia.

Birdie patrzyła na Cross Island. Dostrzegała zarysy postawionego tam domu, brązowe dachówki widoczne między drzewami, okna odbijające różowe światło porannego brzasku. Budynek jej się nie podobał, wydawał się obcy. Zresztą z samą wyspą też wiązały się nieprzyjemne wspomnienia. Na ogół ignorowała ten dom, udawała, że go tam nie ma, podobnie jak w wypadku wielu innych spraw, które sprawiały jej ból.

Obejrzała się w stronę, z której nadeszła, a potem po­patrzyła na północ, gdzie było widać jej dom. Wąska ścieżka wysypana żwirem biegła od pomostu w górę do głównego budynku, a potem obiegała go i prowadziła do domku dla gości i dalej, za nim, aż do noclegowni. Birdie nie dostrzegła nikogo. Nie podążał za nią żaden cień, żaden intruz. Niebo od strony lądu pociemniało, pojawiły się na nim burzowe chmury.

Na sąsiednich wyspach znajdowały się prywatne domy. Hotele i pensjonaty z innych wysp miały wprawdzie wahad­łowe połączenia z lądem, ale na jeziorze nie było taksówek wodnych. Jeśli ktoś chciał się dostać do prywatnej posiadłości, musiał skorzystać z własnej łodzi.

Ostatnio w okolicy miała miejsce seria włamań. Przez większość roku wiele domów było niezamieszkanych, o czym nieproszeni goście doskonale wiedzieli. Brali łódź i płynęli na wyspę, włamywali się do domu, kradli cenne przedmioty, dewastowali mienie, a czasami nawet robili sobie kilkudniową imprezę. Birdie poczuła gniew, gdy dowiedziała się o tych zdarzeniach. Typowe. Zawsze gdzieś czaili się jacyś „oni”, sfrustrowani, przekonani, że mają prawo zabrać albo zniszczyć coś, na co ktoś inny tak ciężko pracował. Zawsze znalazł się ktoś biedniejszy, kto patrzył na ciebie z zazdrością i oburzeniem, czekając tylko, aż spojrzysz w inną stronę, bo wówczas będzie miał okazję cię okraść. I jakoś zawsze uchodziło to takim ludziom bezkarnie.

Mniej więcej tydzień po tym, jak usłyszała o kradzieżach, Birdie udała się do miasteczka i kupiła niewielki rewolwer. Często pozostawała na wyspie sama. Joe nie lubił spędzać tutaj czasu tak bardzo jak ona i wracał do mieszkania w mieście, gdy miał już dosyć samotności – a może raczej miał dosyć jej towarzystwa? W końcu to miejsce nie było jego miejscem, to nie do jego rodziny należała Heart Island przez trzy pokolenia, to nie on spędzał tu każde szkolne wakacje, jak robiła to Birdie. Kto jak kto, ale ona nie zamierzała się tutaj bać i współczuła ludziom, którzy odważyliby się jej cokolwiek zabrać. Trzymała rewolwer w pudełku, w wysokiej szafce kuchennej. Gdy spędzała samotnie noc, przekładała go do szuflady nocnego stolika.

Birdie przyspieszyła kroku, kontynuując okrążanie wyspy, aż dotarła w końcu na jej najwyższy punkt, Skałę Widokową, bo taką nazwę nadały temu wzniesieniu dzieci państwa Heart, czyli Birdie, jej siostra Caroline oraz ich brat Gene. Powierzchnia wyspy nie przekraczała półtora hektara. Z tego punktu obserwacyjnego Birdie widziała wszystkie budynki otoczone wysokimi skałami i drzewami. Ścieżka była właściwie jedyną drogą, którą dało się teraz chodzić po wyspie. Prowadziła z noclegowni do domku gościnnego i głównego budynku, a potem na pomost. Była oświetlana słabym światłem odpowiednio rozmieszczonych lamp słonecznych wbitych w ziemię. Kiedyś znajdował się tutaj tylko jeden budynek – ten, który teraz pełnił funkcję domku dla gości. Nie było wtedy ścieżki prowadzącej z pomostu do wejścia, wszyscy musieli wspinać się między drzewami na polanę. Nikt już nie korzystał z tej drogi, zwłaszcza w ciemnościach nocy. Lepiej było trzymać się ścieżki.

Stojąc w najwyższym punkcie i spoglądając w dół, Birdie uznała, że – jakkolwiek trudno było w to uwierzyć – mogła paść ofiarą przywidzenia. Nigdzie nie było widać łodzi pozostawionej na brzegu ani przycumowanej do skały. To jedyny sposób, aby tu dotrzeć, zatem logika podpowiadała, że Birdie wcale nie widziała tego, co wydawało się jej, że widzi. Następnym razem weźmie ze sobą okulary, albo założy soczewki przed wejściem do wody.

Jej nieżyjąca siostra, Caroline, powiedziałaby pewnie, że Birdie ujrzała ducha. Caroline i matka Birdie, Lana, wierzyły, że na wyspie mieszkają istoty z innego świata. Podobno nad przepaścią spacerował czasami pewien mężczyzna, pojawiała się też kobieta, która przystawała na Skale Widokowej. Była jeszcze jakaś inna historia, której Birdie teraz nie mogła sobie przypomnieć. Kompletne głupstwa! Nigdy nie zdarzyło się jej zobaczyć niczego podobnego. Caroline twierdziła, że to dlatego, że Birdie jest osobą pragmatyczną i cyniczną, a w związku z tym nie zasługuje na spotkanie zjawy. Mimo że Birdie nie potrafiła wytłumaczyć tego, co przed chwilą zobaczyła, nie zamierzała szukać ponadnaturalnych wyjaśnień. Niepokoiła się o swój wzrok, może nawet o zdrowie psychiczne, ale w żadnym razie nie myślała o duchach.

Obeszła wyspę dookoła i wróciła do punktu wyjścia. Kępa drzew była teraz tylko rozmazaną czarną linią, Birdie patrzyła tam przez chwilę w nadziei, że postać w jakiś sposób się zmaterializuje – choćby jako cień, poruszana wiatrem gałąź – i uda się znaleźć wytłumaczenie tego, co się wydarzyło. Widziała jednak tylko swoich starych znajomych: sosny, brzozy i klony, niezmiennie szumiące na wietrze.

W końcu wróciła do domu na śniadanie. Rano była w dobrym nastroju, teraz jednak uległ on pogorszeniu. Czuła nieuzasadnione wzburzenie, jakby dostała właśnie jakąś straszną wiadomość albo przypomniała sobie coś, o czym próbowała zapomnieć.1

Pod „Niebieską Kwoką” panował wyjątkowy gwar, a Emily od początku swojej zmiany zaliczyła już co najmniej trzy wpadki różnego rodzaju. Jednemu z klientów źle wydała resztę, a innemu przyniosła nie to zamówienie co trzeba. A teraz jakiś dzieciak wybiegł z toalety, nie rozglądając się, i wpadł jej pod nogi, gdy szła wąskim korytarzem między kuchnią a salą jadalną. Poczuła, że tacka, na której stały szklanki wody z lodem, wysuwa jej się z rąk. Emily zatrzymała się gwałtownie, by uniknąć zderzenia, lecz szklankom i tacy już to się nie udało.

Chłopiec popędził dalej korytarzem, ale pozostałe zdarzenia rozegrały się w dramatycznie zwolnionym tempie. Cztery naczynia przepłynęły obok Emily, rozpryskując fontanny wody, a kostki lodu na moment zawisły w powietrzu. W jej głowie pojawiło się krótkie „nie!”, które rozbrzmiewało echem przez jakiś czas. Po chwili rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła. Emily odsunęła się od sterty błyszczących odłamków i patrzyła na nią w milczeniu. O Boże... nie. Dlaczego niektóre dni zaczynają się kiepsko, a potem stają się tylko gorsze?

Angelo, chłopak z kuchni, rzucił się na pomoc. W jednej dłoni trzymał mopa, w drugiej wiaderko, wyglądał jak jakiś restauracyjny ratownik. Po chwili pojawiła się Carol, właścicielka lokalu.

– Co się stało? – zapytała.

– Upuściłam to. – Nie dało się ukryć. Emily nie zamierzała opowiadać całej historii o dziecku, ani wspominać, że drzwi toalety nie powinny otwierać się na zewnątrz, na korytarz, albo że przydałoby się powiesić tabliczkę z napisem „Prosimy o ostrożne otwieranie drzwi”. Carol przyjrzała się powstałemu bałaganowi i przyłożyła do czoła pulchną dłoń ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami. Emily nie mogła powstrzymać się od spojrzenia na biżuterię szefo­wej – duży pierścionek zaręczynowy z diamentem i pierścionek z rubinem, „rodowy”, jak mówiła o nim Carol. Oba błyszczały niczym gwiazdy.

– Angelo się tym zajmie. Zamówienie dla twojej czwórki jest już gotowe. Zaniesiesz je, a ja pójdę po wodę – powiedziała Carol zmęczonym, ale pozbawionym złości głosem. Carol nigdy nie była niemiła. – Spróbuj się trochę ogarnąć, Emily. Nie wiem, o czym dzisiaj myślisz, ale na pewno nie o pracy.

Emily skinęła głową. – Przepraszam.

Carol spojrzała na nią znad tacy ze zbitymi szklankami. Miała sympatyczną okrągłą twarz, zaróżowione policzki i ładne niebieskie oczy o ciemnych rzęsach. Była niska, przy kości, miała ciało matki. Emily pomyślała, że Carol rzeczywiście trochę przypomina kwokę: tłustawą, dumnie kroczącą i gdaczącą. Najchętniej przytuliłaby głowę do jej piersi i wypłakała się serdecznie.

– Co się dzieje, kochanie? – spytała Carol. – Chciałabyś o czymś pogadać?

– Nie – odparła Emily. Spróbowała się uśmiechnąć. – Nic mi nie jest. Przepraszam, Angelo – dodała.

Chłopak klęczał na podłodze i szorstkimi dłońmi zbierał wielkie odłamki szkła. Spojrzał na Emily ciemnymi oczami wiernego szczeniaka: szeroko otwartymi i trochę zakochanymi.

– Nie przejmuj się tym – powiedział.

Emily wiedziała, że Angelo się w niej podkochuje. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby klęczenie przed nią sprawiało mu przyjemność. Poczuła, że się rumieni, a po chwili biegła już za Carol, która zaczęła do niej prze­mawiać. Carol zawsze mówiła szybko, cicho, ale konkretnie. Nie interesowało jej, czy rozmówca ma coś do powiedzenia, za to musiał przynajmniej udawać, że słucha.

– Jeżeli pomylisz zamówienie, zwłaszcza w przypadku kogoś takiego jak Barney, który przychodzi codzienne o tej samej porze, żeby zjeść to samo danie, klienci gotowi są pomyśleć, że ich nie znamy, że o nich nie dbamy. Gdybyś pracowała w T.G.I. Friday’s albo Chili’s, pewnie nie miałoby to wielkiego znaczenia, jednak tutaj, w moim lokalu, jest inaczej. Właśnie bezpośredni kontakt z gośćmi odróżnia sieciówki od niezależnych restauracji. A jeżeli pomylisz się przy wydawaniu reszty, klienci zaczną nas uważać za niegodnych zaufania albo niekompetentnych. Rozumiesz mnie, Emily?

Emily wiedziała, że nie było to zaproszenie do udzielenia odpowiedzi.

– Upuściłaś coś? – kontynuowała Carol. – Trudno, każdemu może się to zdarzyć, ale zwykle dzieje się tak, kiedy jest się myślami gdzie indziej. Jesteś zdenerwowana nieudanym przedpołudniem. Najlepiej odpocznij parę minut, kiedy już obsłużysz tę czwórkę. Wyjdź na zewnątrz i trochę odetchnij. Ja przejmę twój rewir. Kiedy wrócisz, zaczniemy dzień od nowa, dobrze?

Emily energicznie pokiwała głową, a potem zaniosła zamówienie rodzinie siedzącej przy czteroosobowym stoliku pod oknem. Naleśniki dla dziewczynki, grzanka z jajkiem dla chłopca, jajecznica z białek z brokułami dla mamy, a dla taty – omlet z serem i chili con carne, z pieczonymi ziemniakami i dodatkowym kawałkiem bekonu – trzeba było widzieć, jakie mamuśka posłała mu spojrzenie, kiedy to zamawiał. Rzeczywiście wyglądał na takiego, który mógłby zrzucić parę kilogramów, ale na pewno nie chorowitego czy niezdrowego – ot, po prostu zwalisty facet, który lubił sobie podjeść. Pewnie miał podwyższony poziom cholesterolu i właśnie dlatego na twarzy jego żony pojawił się ten gniewny i jednocześnie zaniepokojony grymas, kiedy Emily postawiła na stole talerz z daniem.

– No! – powiedziała kobieta. – Nieźle to wygląda! – Miało to oczywiście znaczyć: „Kochanie, czy naprawdę zamierzasz to zjeść?”. Tak przynajmniej zdawało się Emily. Była w tym dobra – w rozpoznawaniu min, odczytywaniu mowy ciała. Bardzo często miała wrażenie, że wie, co naprawdę myślą ludzie, nawet jeśli mówią coś zupełnie innego. Odkryła to już dawno temu.

Przyniosła do stolika butelkę keczupu, a potem zgodnie z sugestią Carol wyszła na zewnątrz od zaplecza. Zajęła miejsce na ławce, na której wszyscy przysiadali na papierosa, i spojrzała w niebo. Dzień był ciepły i wilgotny, białe chmury wisiały wysoko na niebie. Lekki podmuch wiatru sprawił, że liście wysokich dębów górujących nad ogrodzeniem parkingu zatańczyły i zaszumiały. Wzięła głęboki oddech, starając się trochę uspokoić.

Dlaczego tam chodzisz i tyrasz dla tej głupiej krowy? – Dean dziś rano zadał takie pytanie. Nie chciał, żeby szła do pracy. Chciał, żeby z nim została w domu. Nie lubił Carol. Dean chyba nie lubił nikogo, kogo lubiła Emily. Nie bardzo wiedziała, co z tego wynika.

– W jedno przedpołudnie ze mną zarobisz więcej niż przez cały tydzień w tej „Grubej Kwoce”.

– „Niebieskiej Kwoce”.

– Nieważne – odparł. Zapalił papierosa, chociaż wiedział, że rano robiło się jej niedobrze od tego smrodu. – Nie musisz tak harować.

Nie podobało mu się, że pracowała jako kelnerka. Jego matka też była kelnerką, a Dean źle znosił, gdy Emily robiła coś, co przypominało mu o matce.

– To praca niższej klasy – dodał.

Emily nie uważała, żeby jakakolwiek uczciwa praca była „pracą niższej klasy”, niezależnie od tego, co Dean miał na myśli. Carol odnosiła się do niej z szacunkiem. Klienci – pewnie dlatego, że „Niebieska Kwoka” nie należała do najtańszych restauracji w mieście – byli na ogół uprzejmi, dawali niezłe napiwki. Do tego Emily całkiem nieźle radziła sobie jako kelnerka. Lubiła rozmawiać z ludźmi, okazywać życzliwość, pogawędzić o tym i owym ze stałymi gośćmi. Carol zawsze dbała o to, żeby Emily coś zjadła przed rozpoczęciem swojej zmiany albo po jej zakończeniu. Każdy mógł częstować się kawą i gorącą czekoladą. „Niebieska Kwoka” była najlepszym miejscem, w którym Emily miała okazję pracować.

Dean wściekł się na nią, kiedy mimo wszystko postanowiła wyjść z domu, i właśnie dlatego pojawiła się w pracy roztrzęsiona i przygnębiona. No, przynajmniej to był jeden z powodów. Nie lubiła, kiedy się wściekał, ale gdyby nie chodziła do pracy i nie miała stałej pensji, byłoby jej trudno przetrwać kolejne tygodnie. A wtedy musiałaby pożyczyć pieniądze od matki, czego nie mogła teraz zrobić. To zresztą zupełnie inna historia.

Rzeczywiście, Dean mógł zarobić mnóstwo kasy. Nie zawsze jednak zarabiał, i jakoś rozchodziło się to równie szybko, jak przychodziło. Na dodatek raz na jakiś czas znikał na parę dni, kiedyś nawet na cały tydzień. Wtedy myś­lała, że już nie wróci, i wcale nie była zbytnio ucieszona, kiedy wreszcie znów pojawił się w domu.

– Już lepiej?

Obok ławki stanął Angelo. Pachniał cytrynowym płynem do mycia naczyń. Emily spojrzała na niego, chłopak uśmiechnął się nieśmiało i skierował wzrok w niebo. Zawsze był dla niej miły. Niespodziewanie zapragnęła ująć go za rękę.

– Dzięki, że po mnie posprzątałeś. – Splotła dłonie na kolanach.

– Nie ma za co.

Angelo chyba chciał jeszcze coś dodać, ale w końcu się rozmyślił. Już parę razy próbował się z nią umówić. Powiedziała mu w końcu, że kogoś ma, wtedy przestał składać propozycje, jednak wciąż się do niej uśmiechał z nadzieją. Myślała, że będzie na nią zły, albo zacznie się wrednie zachowywać, skoro dała mu kosza, jednak nic takiego się nie stało. Angelo traktował ją równie życzliwie jak dotąd. Z jakiegoś powodu uznała, że chłopak musi mieć sympatyczną matkę, kogoś, kto nauczył go szacunku wobec kobiet. To było w nim naprawdę fajne.

– Chyba powinnaś wracać do środka – powiedział. – Carol musi się zająć jakąś papierkową robotą w biurze.

– OK – odparła Emily.

Carol przechowywała utarg z całego tygodnia w sejfie za biurkiem w swojej kanciapie. W piątki zajmowała się wszystkimi zestawieniami. Wieczorem po zamknięciu restauracji zabierała pieniądze do banku, do nocnej wrzutni. Emily słyszała, jak mąż Carol, Paul, mówi, że to zły pomysł. Uważał, że powinni robić to codziennie, po drodze do domu, żeby nie trzymać zbyt dużo gotówki w lokalu. Carol zgodziła się z tym, ale Emily nie zauważyła, żeby coś się zmieniło.

Carol miała swoje przyzwyczajenia, każdego dnia wszystko musiało być zrobione w ten sam sposób. Nie lubi­ła zmian. Od otwarcia do zamknięcia „Kwoki” wszystkie czynności – przygotowywanie kawy, wyciskanie soku z pomarańczy, napełnianie solniczek, pieprzniczek i cukiernic, przecieranie baru i stolików – stanowiły część powtarzalnego rytuału.

Ta cecha Carol przypadła Emily do gustu. Szefowa była osobą przewidywalną i godną zaufania. Nikt nie miał żadnych wątpliwości, czego oczekuje i jak zareaguje. Dla Emily było to uspokajające, bo zwykle nie potrafiła zgadnąć, co może doprowadzić Deana do wybuchu. Deana albo matkę... Nigdy nie wiedziała, czy spodziewać się z ich strony życzliwości, czy też okrucieństwa. W „Niebieskiej Kwoce” istniała tylko jedna zasada: ciężko pracuj i bądź miła dla ludzi, a nie będziesz mieć żadnych problemów. Zdaniem Emily ta reguła powinna dotyczyć całego życia. Niestety, świat oczywiście nie działał w ten sposób.

Gdy weszła do restauracji, istotnie poczuła, jakby dzień zaczął się od nowa. Emily pozwoliła, by ogarnął ją rytm tego miejsca, i przez resztę zmiany funkcjonowała już zgodnie z rutyną. Koniec z pomyłkami. Po zakończeniu pracy Carol przygotowała dla Emily klopsa z purée ziemniaczanym i sosem, a do tego sporą porcją smażonych warzyw. Emily wprawdzie nie wspominała, że jest głodna, ale zjadła wszystko i stwierdziła, że mogłaby zjeść jeszcze więcej. Zobaczyła, że Carol na nią patrzy. Po chwili szefowa podeszła i usiadła naprzeciwko niej w boksie.

Między porą śniadania i obiadu w „Niebieskiej Kwoce” robiło się nieco spokojniej, przy stolikach było jedynie paru klientów: matka karmiła małego chłopca, podając mu łyżką owsiankę, jakiś starszy człowiek czytał gazetę, mężczyzna i kobieta przy dwójce koło okna trzymali się za ręce.

– Smakowało ci? – spytała Carol. Postukała w talerz opróżniony przez Emily.

Emily chętnie wylizałaby cały sos, gdyby nikt na nią patrzył.

– Paskudztwo – odparła. – Zwracam to do kuchni.

Carol uśmiechnęła się i poklepała ją po grzbiecie dłoni.

– Nie jadłaś śniadania.

– Nie jadłam – przytaknęła Emily. Przypomniał jej się Dean, naburmuszony, siedzący z papierosem przy stole nad kubkiem kawy. Wolała wyjść z domu bez śniadania niż dalej się z nim kłócić. I dym, i jego nastrój, były wystarczająco toksyczne, żeby stamtąd uciec.

– Wszystko w porządku, moja droga? – spytała Carol.

– W porządku. Naprawdę. Przepraszam za to, co się stało. To się już nie powtórzy.

– Nie przejmuj się tym, dziecko. – Carol odchyliła się na krześle. Emily dostrzegła, że szefowa rozgląda się szybko po wnętrzu restauracji. Jeśli zobaczyłaby, że coś jest nie tak, zerwałaby się z miejsca, naprawiła co trzeba, i szybko wróci­ła do stołu. Najwyraźniej tym razem wszystko zyskało jej aprobatę. – Każdy miewa gorsze dni. Jak ci idzie w szkole?

– Dobrze – odparła Emily. – Świetnie.

Carol przez chwilę wpatrywała się w Emily, znów lekko klepnęła jej dłoń, a potem wstała.

– OK – powiedziała. – To dobrze.

Emily patrzyła, jak Carol kieruje się w stronę kuchni, by sprawdzić, czy wszystko jest przygotowane na porę lunchu. Bardzo chciała poprosić Carol, żeby została; chciała komuś opowiedzieć o tym, że musiała zrezygnować ze szkoły, że jej się nie udało i że będzie próbowała zapisać się na niektóre zajęcia na jesieni, kiedy powinno być trochę lepiej z kasą, o ile Dean nie będzie nadal potrzebował pomocy. Matka Emily przestała opłacać czesne, bo nie znosiła Deana i nie akceptowała faktu, że ktoś taki mieszka z jej córką. Z kolei Emily nie zarabiała tyle, żeby wystarczało na czynsz, jedzenie i całą resztę, nie mówiąc o zajęciach w szkole pomaturalnej.

Nie mogła jednak tego wszystkiego powiedzieć, bo przecież Carol nie była ani jej matką, ani przyjaciółką, tylko przełożoną. Lepiej o tym nie zapominać. Emily już kiedyś popełniła ten błąd i zbliżyła się zbytnio do ludzi, dla których pracowała. Kiedy musieli ją zwolnić z jakiegoś powodu, było to o wiele dotkliwsze. Sprawiali też wrażenie bardziej rozczarowanych, gdy zawiodła ich zaufanie. A zawsze tak to się kończyło.

– Mogę zostać na zmianie obiadowej, jeżeli jestem potrzebna – powiedziała Emily. Starała się, żeby nie zabrzmiało to jak prośba, chociaż rzeczywiście przydałyby się dodatkowe pieniądze.

Carol odwróciła się przy drzwiach i zastanawiała się przez chwilę.

– W grafiku jest teraz Blanche. Ale dzięki za propozycję. – Machnęła rękami i dodała: – Jesteś młoda. Rozerwij się dziś trochę.

Emily zabrała swoje rzeczy z zaplecza i wyszła z restauracji. Na zewnątrz powitała ją lekka mżawka, chociaż niebo było na ogół błękitne. Słońce i deszcz, ale ani śladu tęczy. Dean miał odebrać Emily z pracy; pozwoliła mu wziąć samochód i rano dotarła do restauracji autobusem. Jednak nie przyjechał. Cóż za niespodzianka.

Stała przez chwilę przy bocznej ścianie budynku. Mog­ła się schować pod markizą, żeby nie zmoknąć, ale nie chciała, by ktoś zobaczył, że znowu musi czekać. Wreszcie, po prawie dwudziestu minutach, ruszyła na przystanek.

W autobusie wyjęła telefon i zadzwoniła do matki. Matka z nią nie rozmawiała, ale Emily codziennie zostawiała wiadomość na sekretarce.

– Cześć, mamo – powiedziała. – Właśnie wyszłam z restauracji, wracam do domu autobusem. Dean miał dziś rozmowę o pracy, więc wziął mój samochód. Zastanawiałam się, czy nie chciałabyś przyjechać do nas w niedzielę na kolację. Dom wygląda naprawdę nieźle, fajnie by było, gdybyś go zobaczyła. – Zamilkła na moment, mając nadzieję, że matka odbierze. – No dobrze, kończę. Kocham cię. Zadzwoń do mnie.

Emily wierzyła, że matka kiedyś znów zacznie się do niej odzywać, choć na razie nic takiego się nie stało. Ich ostatnia kłótnia polegała na wzajemnym przekrzykiwaniu się. A może tylko Emily wrzeszczała?

– Z tym chłopakiem jest coś nie tak! – oświadczyła matka. Siedziała przy kuchennym stole i paliła papierosa. Zawsze kiedy Emily myślała o matce, Marcie, wyobrażała ją sobie właśnie tak: przy tym stole, opartą łokciami o laminowany blat, wpatrzoną w bliżej nieokreślone miejsce, z papierosem w dłoni. Dlatego tak nie znosiła zapachu dymu tytoniowego.

– Zamieszkanie z nim to najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić. Ten gość na pewno strasznie cię skrzywdzi. I nie waż się zachodzić w ciążę! Twoje życie wtedy się skończy.

A potem Martha powiedziała, że nie zamierza płacić czesnego, dopóki Dean się nie wyprowadzi. Emily nie potrafiła tego zrozumieć – skoro matka była przekonana, że Dean złamie jej córce życie, to dlaczego chciała jej odebrać jedyną szansę na uzyskanie wykształcenia, przecież zawsze powtarzała, że to podstawa sukcesu?

– Nie pozwolę, żeby te pieniądze trafiły do niego.

To prawda, w ostatnim semestrze Emily zrezygnowała z zajęć, a czesne, które jej zwrócono, przekazała Deanowi. Tak, rzeczywiście to zrobiła. Martha dowiedziała się o tym, ponieważ biuro kwestora przysłało jej rozliczenie. Emily powinna była się domyślić, że tak zrobią, nigdy jednak nie potrafiła niczego porządnie zaplanować. Dean potrzebował tych pieniędzy – właściwie wciąż nie wiedziała, na co. Akurat wtedy wydawał się bardzo zdesperowany. A zajęcia dotyczyły filmu, były fakultatywne, nie miały żadnego znaczenia dla jej specjalizacji, czyli wychowania przedszkolnego.

Ostatnia wizyta u matki skończyła się awanturą. Emily krzyczała:

– On mnie kocha!

Jakaś część jej umysłu patrzyła na to z boku, nie mogąc uwierzyć, ile złości się w niej mieści. Emily zwykle nie uciekała się do wrzasku, jednak czuła się wtedy tak, jakby coś chciało rozerwać jej pierś i wydostać się na zewnątrz.

– Zazdrościsz mi, bo nikt nigdy cię nie kochał tak, jak on mnie!

Matka siedziała i wpatrywała się w ścianę pokrytą tapetą, niedbale trzymając papierosa między palcami. Wyglądała na starą, zmęczoną, zużytą kobietę. Emily najbardziej obawiała się, że właśnie tak kiedyś skończy, przy kuchennym stole, że będzie wyglądała, jakby życie ją zupełnie stłamsiło i wszystko przestało ją obchodzić.

Starsza kobieta, która siedziała obok Emily w auto­busie, klepnęła ją w udo i podała chusteczkę. Emily przyjęła ją bezwiednie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że płacze.

– Dziękuję – powiedziała i otarła oczy.

– Ciężko jest być młodym – oznajmiła kobieta. Była ubrana w ładny niebieski płaszcz przeciwdeszczowy i miała srebrnosiwe włosy. Jej dłonie lekko drżały. – Pamiętam. Człowiek wtedy tak wiele pragnie...

– A potem jest łatwiej?

Pasażerka zachichotała i położyła miękką, suchą dłoń na dłoni Emily. – Niespecjalnie, kochanie.

Świetnie, pomyślała Emily. Po prostu świetnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: