Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyznaję - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyznaję - ebook

Ebook „Wyznaję” to misternie skonstruowane dzieło literackie. Powieść została uznana przez krytyków i znawców za wybitne wydarzenie w świecie książki. Potwierdzili to również czytelnicy, a także rankingi sprzedaży, w których „Wyznaję” długo utrzymywało się na samym szczycie. Kataloński pisarz Jaume Cabre dołączył na dobre do literackiego panteonu.

Zapoznaj się z twórczością katalońskiego pisarza zaczynając od jego dotychczas najważniejszej powieści dostępnej w formacie EPUB i MOBI. Jaume Cabré urodził się w Barcelonie. Tak jak jego bohater uczył się gry na skrzypcach i tak jak on porzucił je dla bardziej wyrafinowanego instrumentu – języka.

„Wyznaję” to prawdziwe czytelnicze wyzwanie – niemal 800 stron gęstej opowieści, kilkaset lat akcji, wielu bohaterów, wiele języków i odwołań do literatury i filozofii, połączonych jednym wątkiem.

Ebook opisuje historię hiszpańskiej rodziny, która wchodzi w posiadanie niezwykle cennych skrzypiec. Instrument zdobył od ukrywającego się faszysty ojciec rodziny – Feliks. Naznaczony złem instrument staje się kanwą epickiej historii snutej przez syna Feliksa – Adriana – który jest akademikiem specjalizującym się w historii zła.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63656-71-3
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁUMACZKI

Jaume Cabré – filolog, członek Katalońskiej Akademii Nauk, wykładowca uniwersytecki i jeden z najpoczytniejszych pisarzy katalońskich – konsekwentnie buduje wewnętrzną logikę narracji, często odchodząc od zasad edytorskich i przyzwyczajeń Czytelników.

W polskim wydaniu zachowano urwane, niezakończone wielokropkiem zdania, na przykład „Pytałeś mnie, co zna” (s. 88). Poza tym często przed przytoczeniem wypowiedzi nie ma znaków interpunkcyjnych, jak w zdaniu: „Zanim Feliks Ardèvol oświadczył profesorowi Boschowi chcę porozmawiać o twojej córce” (s. 55). Pozorne niezręczności stylistyczne „Ojciec… ojcu” (s. 16) wynikają z wielokrotnego powracania do tych samych motywów – z reguły kontekst wypowiedzi ujawnia się dopiero w kolejnym wariancie.

W powieści użyto cytatów w obcych językach. Jest na przykład lekko zmodyfikowany fragment wiersza galicyjskiej poetki Rosalíi de Castro: “teno medo dunha cousa que vive e que non se ve. Teno medo á desgracia traidora que ven, e que nunca se sabe ónde ven. Adrianie, ónde estás” (dosłownie: „boję się czegoś, co jest, choć tego nie widać. Boję się podstępnego nieszczęścia, które nadejdzie nie wiadomo skąd. Adrianie, gdzie jesteś”, s. 757). Zgodnie z wolą Autora cytaty i wypowiedzi w języku obcym nie zostały przetłumaczone ani wyróżnione kursywą. Kursywa zarezerwowana jest dla tytułów i dla narracji współczesnej, odróżnionej graficznie (na wzór wydań katalońskiego i hiszpańskiego) od wspomnień głównego bohatera. Wśród wtopionych w tekst cytatów dociekliwy czytelnik odnajdzie zapewne odniesienia do włoskiej opery, do Szymborskiej, Dantego, Homera, Pascala, Rilkego, do Gabriela Garcíi Márqueza oraz wielu autorów hiszpańskich i katalońskich.

Imiona głównych bohaterów powieści (Adrià, Fèlix, Carolina, Lola Xica) zostały spolszczone; pozostawiono w oryginale przydomek małżonków Guerxo (dosłownie: „Kaprawy”) i Guerxa („Kaprawa”). Germańska etymologia słowa Ardèvol (dosłownie: „odporna roślina”) pozwala na użycie kilku wariantów językowych tego nazwiska – kilkakrotnie pojawia się ono w formie włoskiej, Ardevole, a raz w wersji niemieckiej, Hartbold. Wielka miłość głównego bohatera, Sara Voltes-Epstein, nie wymawia „r”, stąd jej imię, kiedy się przedstawia, przybiera formę Saha. Decyzją tłumaczki, zaaprobowaną przez Autora, obraźliwy epitet „marika” zachowany jest w oryginalnym brzmieniu tak długo, jak długo młodociany bohater nie domyśla się jego znaczenia; znika w rozdziale szesnastym, kiedy Adrian jest już uświadomiony.

Pozostawiono w tekście nietłumaczone te toponimy, które można odnaleźć na aktualnym planie Barcelony (np. Casal del Metge) czy na mapie (jak położony w Pirenejach opuszczony klasztor Sant Pere del Burgal), natomiast Santa Maria dai Ciüf de Pardàc została spolszczona jako Matka Boska Kwietna, ponieważ w tym wypadku Autor wybrał miejscowości patronkę arbitralnie, sugerując się eufonią, a nie stanem rzeczywistym.

Anna Sawicka

ANNA SAWICKA – iberystka, pracownik Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor „Studiów Iberystycznych”, tłumaczy z języka katalońskiego i hiszpańskiego. Przez pięć lat była lektorem języka polskiego i wykładowcą literatury polskiej na Uniwersytecie Barcelońskim. Zajmuje się m.in. literaturą i kulturą katalońską (Drogi i rozdroża kultury katalońskiej, 2007). Ma w dorobku przekłady kilku katalońskich dramaturgów (Sergi Belbel, Josep Maria Benet i Jornet, Carles Batlle, Josep Pere Peyró, Lluísa Cunillé, Guillem Clua) oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo (Minihistorie, 2009), średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla (Księga Przyjaciela i Umiłowanego, 2003), a także powieści Alberta Sancheza Piñola (Chłodny dotyk, 2006), Lluisa-Antona Baulenasa (Za worek kości, 2008), Marii Àngels Anglady (Skrzypce z Auschwitz, 2010) i Eduarda Mendozy (Miasto cudów, 2010).1

Dopiero wczoraj wieczorem, idąc zmoczonymi deszczem ulicami Vallcarki, zrozumiałem, że przyjście na świat w tej rodzinie było niewybaczalnym błędem. Nagle dotarło do mnie, że zawsze byłem sam, że nigdy nie mogłem liczyć ani na rodziców, ani na żadnego Boga, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, chociaż w miarę, jak dorastałem, nauczyłem się przerzucać ciężar swojego myślenia i odpowiedzialność za czyny na bliżej nieokreślone wierzenia i przeróżne lektury. Wczoraj, we wtorek wieczorem, kiedy w strugach deszczu wracałem od doktora Dalmau, doszedłem do wniosku, że jest to wyłącznie moja sprawa. Że moje sukcesy i błędy zależą tylko ode mnie. Potrzebowałem sześćdziesięciu lat, żeby to odkryć. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz i pojmiesz, jaki czuję się opuszczony i samotny, i jak bezgranicznie za tobą tęsknię. Mimo dzielącej nas odległości jesteś moim wzorem. Mimo paniki, nie chwytam się brzytwy, żeby się utrzymać na powierzchni. Mimo pewnych sugestii radzę sobie bez wierzeń, bez kapłanów, bez ogólnie przyjętych zasad, które miałyby mi ułatwić drogę nie wiadomo dokąd. Czuję się stary; dama z kosą już na mnie kiwa. Widzę, że przestawiła czarnego gońca na szachownicy i zaprasza mnie uprzejmie do gry. Wie, że mam już niewiele pionków. Jednak jutro jeszcze nie nadeszło i zastanawiam się, którą figurą zrobić ruch. Zostałem sam na sam z kartką papieru, to moja ostatnia szansa.

Nie ufaj mi zanadto. Wiem, że w tym gatunku, jakim są wspomnienia pisane dla jednego czytelnika, łatwo kłamać, więc zawsze spadnę na cztery łapy, jak kot, ale postaram się za dużo nie zmyślać. Wszystko wyglądało właśnie tak, a nawet jeszcze gorzej. Wiem, że już dawno powinienem był ci o tym opowiedzieć, ale teraz też mi trudno i nie wiem, jak się do tego zabrać.

Naprawdę wszystko zaczęło się ponad pięćset lat temu, kiedy tamten udręczony mężczyzna postanowił wstąpić do klasztoru Sant Pere del Burgal. Gdyby tego nie zrobił lub gdyby przeor, wielebny Józef od Świętego Bartłomieja, stanowczo mu odmówił, nie opowiadałbym ci teraz tego wszystkiego. Ale nie potrafię cofnąć się aż tak daleko. Zacznę od tego, co bliżej. Dużo bliżej.

– Ojciec… Wiesz, synu… Ojcu…

Nie, nie; od tego też nie chcę zaczynać, nie. Najlepiej zacząć od gabinetu, w którym piszę, przed twoim wspaniałym autoportretem. Ten gabinet to mój świat, moje życie, moje uniwersum, w którym jest wszystko poza miłością. Kiedy biegałem po domu w krótkich spodenkach, z rękami odmrożonymi od jesiennych i zimowych chłodów, wolno mi było tu wchodzić tylko przy wyjątkowych okazjach. Chyba że się zakradłem i wszedłem ukradkiem. Znałem tu wszystkie zakamarki i przez parę lat rozkładałem za sofą swój partyzancki obóz, który ciągle musiałem zwijać, żeby nie nakryła mnie Mała Lola podczas sprzątania. Natomiast zawsze, kiedy wchodziłem tam oficjalnie, musiałem zachowywać się tak, jakbym przyszedł z wizytą, i trzymać ręce z tyłu, podczas gdy ojciec pokazywał mi rękopis znaleziony w upadającej księgarni berlińskiej; przyjrzyj się, tylko uważaj, nie dotykaj, żebym nie musiał na ciebie krzyczeć. Adrian zaintrygowany pochylił się nad rękopisem.

– To po niemiecku, prawda? – Bezwiednie wyciągnął rękę, tak jakoś mimochodem.

– Pst! Uważaj, co robisz! – Uderzył go po palcach. – Co mówiłeś?

– Że to po niemiecku, prawda? – Rozcierał bolącą dłoń.

– Tak.

– Chcę się nauczyć niemieckiego.

Feliks Ardèvol z dumą spojrzał na syna i powiedział wkrótce będziesz mógł zacząć, mój synu.

Ściśle rzecz biorąc, to nie był rękopis, był to plik pożółkłych kartek: na pierwszej stronie ozdobne litery układały się w tytuł: Der begrabene Leuchter. Eine Legende.

– Kto to jest Stefan Zweig?

Ojciec z lupą w dłoni, skoncentrowany na jakimś dopisku na marginesie pierwszego akapitu, zamiast odpowiedzieć mi to pisarz, synu, rzekł tylko no wiesz, to taki jeden, co jakieś dziesięć czy dwanaście lat temu popełnił samobójstwo w Brazylii. Przez długi czas o Stefanie Zweigu wiedziałem tylko tyle, że to ktoś, kto popełnił samobójstwo w Brazylii, jakieś dziesięć czy dwanaście, trzynaście, czternaście czy piętnaście lat temu, aż wreszcie mogłem przeczytać rękopis i dowiedzieć się czegoś więcej.

Wtedy skończyła się wizyta i Adrian wyszedł z gabinetu upomniany, żeby nie hałasował: w domu nigdy nie wolno było biegać ani krzyczeć, ani rozmawiać, bo ojciec zawsze albo siedział z lupą nad jakimś rękopisem, albo przeglądał mapy średniowieczne, albo rozmyślał, gdzie zdobyć jakieś nowe okazy, które by go przyprawiły o drżenie rąk. Jedyną dozwoloną mi czynnością zakłócającą ciszę była gra na skrzypcach. Jednak nie mógł poświęcić całego dnia na ćwiczenie XXIII arpeggio ze zbioru O livro dos exercicios da velocidade, z powodu którego znienawidziłem panią Trullols, ale nie skrzypce. Nie, to nie była nienawiść. Jednak Trullols była bardzo namolna i uparcie nalegała na ćwiczenie XXIII.

– Może bym zagrał coś innego dla odmiany.

– Tu – uderzała nuty końcem smyczka – znajdziesz wszystkie trudności w pigułce, zebrane na jednej stronie. To ćwiczenie jest po prostu genialne.

– Ale ja…

– Na piątek masz wykuć na blachę ćwiczenie dwudzieste trzecie. Łącznie z taktem dwudziestym siódmym.

Czasem pani Trullols była uparta jak osioł. Ale na ogół dało się z nią wytrzymać. A chwilami było nawet przyjemnie.

Bernat uważał podobnie. Kiedy przerabiałem O livro dos exercicios da velocidade, jeszcze go nie znałem. Ale zgadzaliśmy się obaj co do pani Trullols. Musiała być świetnym dydaktykiem, chociaż, o ile mi wiadomo, nie przeszła do historii. Chyba powinienem się skupić, bo wszystko mi się miesza. Tak, o wielu sprawach już wiesz, zwłaszcza o tych, które ciebie dotyczą. Ale są takie zakamarki duszy, które pozostają nieznane, bo nie da się poznać do końca drugiego człowieka, choćby nie wiem co.

Mimo że sklep prezentował się okazale, lubiłem go mniej niż gabinet ojca. Może dlatego, że za każdym razem kiedy tam wchodziłem, a zdarzało się to rzadko, miałem wrażenie, że cały czas jestem obserwowany. Ale sklep miał swoje dobre strony – tam mogłem się przyglądać pięknej Cecylii, w której byłem bez pamięci zakochany. Miała świetliste włosy blond, zawsze kunsztownie upięte, i wydatne wargi w kolorze krwistej czerwieni. Wiecznie czymś zajęta – albo przeglądała katalogi i wyceny, albo wypisywała etykiety, albo z uśmiechem, w którym pokazywała piękne zęby, obsługiwała nielicznych klientów.

– Mają państwo instrumenty muzyczne?

Mężczyzna nawet nie zdjął kapelusza. Stał przed Cecylią i obrzucał spojrzeniem lampy, kandelabry, krzesła z wiśniowego drewna z delikatną intarsją, dwuosobowe kanapy z początku XIX wieku, wazony z dowolnej epoki i dowolnej wielkości… Na mnie nawet nie spojrzał.

– Niewiele, ale gdyby pan był uprzejmy pójść za mną…

Na to „niewiele” składała się para skrzypiec i altówka; nie brzmiały może najlepiej, ale zachowały oryginalne struny z jelit, które jakimś cudem się nie zerwały. Była też poobijana tuba, dwa wspaniałe sakshorny i trąbka, w którą strażnik dął desperacko, żeby ostrzec mieszańców sąsiednich dolin, że pali się las Paneveggio, i ogłosić, że mieszkańcy Pardàcu proszą o pomoc sąsiadów z Siròru, San Martino, a nawet z Welschnofen, niedawnych pogorzelców, z Moeny i Soragi, których już zapewne zaalarmowała woń tej klęski żywiołowej z roku pańskiego 1690, kiedy ziemia była okrągła dla prawie wszystkich i, jeśli tylko nieznane choroby, dzicy bezbożnicy i bestie morskie i lądowe, mróz, burze i ulewne deszcze nie przeszkodziły, statki, które znikały na zachodzie, wracały ze wschodu, przywożąc marynarzy wychudłych i zmizerniałych, ze wzrokiem błędnym od prześladujących ich nocnych koszmarów. Latem roku pańskiego 1690 wszyscy mieszkańcy Pardàcu, Moeny, Siròru, San Martino, wszyscy, poza niedołężnymi, biegli oglądać przez łzy żywioł, który obracał wniwecz ich życie, jednym bardziej, innym mniej. Przerażający pożar, na który patrzyli bezradnie, pochłonął stosy użytecznego drewna. Kiedy na szczęście deszcze ugasiły ogień, Jachiam, czwarty syn Muredy z Pardàcu, najbardziej rozgarnięty z całego rodzeństwa, przeszukał dokładnie cały zniszczony las, wypatrując miejsc oszczędzonych przez płomienie i pni, które nadawały się do wykorzystania. Schodząc zboczem Wąwozu Niedźwiedziego, przykucnął, żeby ulżyć kiszkom w pobliżu przewróconego, spalonego na węgiel świerku. Jednak to, co zobaczył, odsunęło na dalszy plan potrzeby fizjologiczne: leżały tam żywiczne smolniaki zawinięte w szmatę, która wydzielała zapach kamfory czy innej dziwnej substancji. Ostrożnie rozwinął strzępy szmat oszczędzonych przez ten piekielny pożar, który zniszczył jego przyszłość. Odkrycie oszołomiło go: szmata na wierzchu smolnych polan zachowała brudnozielony kolor i lamówkę z żółtego, przybrudzonego sznura – dubletu, kaftana noszonego przez Bulchanija Brocię, grubasa z Moeny. Kiedy znalazł jeszcze dwa tobołki z ubraniem, całkiem strawionym przez pożar, zrozumiał, że Bulchanij, ten potwór, spełnił swoją groźbę zrujnowania rodziny Muredów, a wraz z nią całej wsi Pardàc.

– Bulchanij.

– Z psami nie rozmawiam.

– Bulchanij.

Posępny ton głosu Jachiama sprawił, że się odwrócił. Bulchanij z Moeny miał okazały brzuch, który, gdyby tylko jego właściciel żył dłużej i nadal dobrze się odżywiał, mógłby mu kiedyś służyć za podpórkę dla ramion.

– Czego chcesz, do cholery?

– Gdzie twój kaftan?

– A tobie co do tego?

– Dlaczego go już nie nosisz? Pokaż mi go.

– Spieprzaj, zasrańcu. Myślisz, że skoro wy wdepnęliście w gówno, to teraz cała Moena ma skakać, jak nam zagracie? Co? – Z nienawiścią w oczach wymierzył w niego palec. – Nie mam zamiaru niczego pokazywać. I spieprzaj stąd, bo mi zasłaniasz słońce, wypierdku.

Jachiam, czwarty syn Muredy, z zimną furią wyciągnął nóż do korowania, który zawsze nosił za pasem, i wbił w bandzioch Bulchanija Brocii, grubasa z Moeny, jakby był pniem klonu, który trzeba oczyścić. Bulchanij otworzył usta i oczy zrobiły mu się wielkie jak pomarańcze. Bardziej niż bólem zaskoczony był samym faktem, że ten gówniarz z Pardàcu ośmielił się go tknąć. Kiedy Jachiam Mureda z obrzydliwym plaśnięciem wyciągnął nóż czerwony od krwi, Bulchanij opadł na krzesło, jakby przez ranę uszło z niego powietrze.

Jachiam spojrzał w lewo i w prawo, droga była wolna. Naiwny, rzucił się biegiem w kierunku Pardàcu. Kiedy minął ostatni dom w Moenie, uświadomił sobie, że garbuska przy młynie, dźwigająca mokre pranie, która wpatrywała się w niego z otwartymi ustami, mogła wszystko widzieć. Zamiast przejechać jej nożem po gardle, żeby zamknęła oczy, przyspieszył tylko kroku. Mimo że był drwalem umiejącym najlepiej ocenić śpiewność drzew, mimo że nie skończył jeszcze dwudziestu lat, jego życie zostało zrujnowane.

Rodzina stanęła po jego stronie; natychmiast powiadomili sąsiadów z San Martino i z Siròru o dowodach świadczących, że to Bulchanij był podpalaczem, który z zawiści zniszczył ich las, gdy tymczasem cała Moena uznała, że nie ma co liczyć na sprawiedliwość; bez żadnych pośredników ludzie sami zaczęli ścigać nikczemnika, Jachiama Muredę.

– Synu – powiedział stary Mureda, patrząc na niego tak smutno jak nigdy dotąd. – Musisz uciekać. – Wręczył mu sakiewkę z połową złota, które uzbierał, pracując przez trzydzieści lat w lesie Paneveggio. Żaden z braci nawet nie pisnął i stary oświadczył ceremonialnie, że choćbyś był najbardziej wyspecjalizowanym w akustyce brakarzem, z najlepszym słuchem do śpiewności drewna, Jachiamie, synu, serce ty moje, czwarty potomku tego nieszczęsnego rodu, twoje życie więcej jest warte niż najlepszy klon, jaki kiedykolwiek udało nam się sprzedać. A poza tym unikniesz nędzy, która teraz na nas spadnie, bo Bulchanij z Moeny pozbawił nas drewna.

– Ojcze, ja…

– Szybko, bierz nogi za pas i uciekaj, kieruj się na Welschnofen, bo na pewno będą cię szukać w Siròrze. Rozpuścimy plotkę, że ukryłeś się albo tam, albo w Tonadichu. Tu, w dolinach, nie będziesz bezpieczny. Musisz wyruszyć w drogę, daleką drogę, jak najdalej od Pardàcu. Uciekaj, synu, i niech Bóg ma cię w swojej opiece.

– Ależ ojcze, ja chcę tu zostać. Chcę pracować w lesie.

– Las nam spalili, dziecko. Gdzie ty chcesz pracować?

– Nie wiem; ale umrę, jeżeli opuszczę doliny!

– Jeżeli nie uciekniesz tej nocy, sam cię zabiję. Rozumiesz?

– Ojcze…

– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek z Moeny skrzywdził mojego syna.

I Jachiam od Muredów z Pardàcu pożegnał ojca i ucałował jednego po drugim wszystkich braci: Agna, Jenna, Maxa i ich żony. Zebrali się wszyscy – Hermes, Josef, Theodor i Micurà; Ilse, Erica i ich mężowie, i jeszcze Katharina, Matilde, Gretchen i Bettina, żeby go pożegnać w milczeniu, i kiedy już był w drzwiach, mała Bettina powiedziała Jachiam, a on się odwrócił i zobaczył, że dziewczynka trzyma w ręce medalik z Matką Boską Kwietną, patronką Pardàcu, ten, który matka wręczyła jej przed śmiercią. Jachiam bez słowa popatrzył na braci, a potem na ojca, który potakująco skinął głową. Wtedy podszedł do Bettiny, wziął medalik z jej rąk i powiedział Bettino, moja mała, będę nosił ten klejnot aż do śmierci, choć nie wiedział, że naprawdę tak się stanie. A Bettina ujęła jego twarz w swoje dłonie, powstrzymując łzy. Jachiam wyszedł z domu z zaczerwienionymi oczami, wyszeptał krótką modlitwę nad grobem matki i pochłonęła go noc i wieczny śnieg, aby mógł zmienić swoje życie, historię i wspomnienia.

– Czy to wszystko, co państwo mają?

– To jest sklep antykwaryczny – odpowiedziała Cecylia tym swoim surowym tonem, który onieśmielał mężczyzn. I dodała z lekką ironią: – Może pójdzie pan do lutnika?

Podobała mi się Cecylia, kiedy była zła. Robiła się wtedy jeszcze ładniejsza. Ładniejsza od mojej mamy. Mamy z dawnych czasów.

Z tego miejsca widziałem biuro pana Berenguera. Słyszałem, jak Cecylia odprowadza zawiedzionego klienta, który ciągle miał na głowie kapelusz, a kiedy zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i usłyszałem, że Cecylia żegna mężczyznę, życząc miłego dnia, pan Berenguer podniósł głowę i puścił do mnie oko.

– Adrianie.

– Tak.

– Kiedy po ciebie przyjdą? – zapytał, podnosząc głos. Wzruszyłem ramionami. Nigdy nie wiedziałem, kiedy powinienem być w tym czy innym miejscu. Rodzice nie chcieli, bym zostawał sam w domu, i kiedy oboje wychodzili, przyprowadzali mnie do sklepu. Mnie to odpowiadało, bo miałem dobrą rozrywkę, oglądając nieprawdopodobne przedmioty, które lata świetności miały już za sobą, a teraz czekały cierpliwie na drugą, trzecią czy czwartą szansę. A ja wyobrażałem sobie ich życie w różnych domach i doskonale się przy tym bawiłem.

Zawsze w końcu przychodziła po mnie Mała Lola, zawsze w pośpiechu, bo musiała przyrządzić kolację, a nie wstawiła jeszcze gorącego dania. Dlatego wzruszyłem ramionami, gdy pan Berenguer zapytał, kiedy po mnie przyjdą.

– Chodź no tu – powiedział, wskazując mi białą kartkę. – Siądź przy stole Tudorów i narysuj coś.

Nigdy tego nie lubiłem, bo do rysowania się nie nadaję, mam dwie lewe ręce. Dlatego podziwiałem twój talent, który wydawał mi się czymś cudownym. Pan Berenguer kazał mi rysować, bo przeszkadzała mu moja bezczynność, choć to wcale nie była prawda, gdyż zajmowałem się myśleniem. Ale z panem Berenguerem nie można było dyskutować. Tak więc siedząc przy stole Tudorów, zajmowałem się czymkolwiek, żeby tylko dał mi spokój. Wyciągnąłem z kieszeni Czarnego Orła i spróbowałem go narysować. Biedny Czarny Orzeł, gdyby zobaczył siebie na papierze… A właśnie, Czarny Orzeł nie zdążył jeszcze poznać szeryfa Carsona, bo zdobyłem go dziś rano, wymieniając się z Ramonem Collem na harmonijkę Weissa. Gdyby mój ojciec się o tym dowiedział, chyba by mnie zabił.

Pan Berenguer był jedyny w swoim rodzaju; trochę się go bałem, kiedy się uśmiechał. Cecylię traktował, jakby była bezużyteczną służącą, czego nie mogłem mu wybaczyć. Ale on najwięcej wiedział o moim ojcu, który dla mnie pozostawał zagadką.3

Nie patrz tak na mnie. Wiem, że trochę zmyślam, ale to nie znaczy, że kłamię. Zapamiętałem na przykład, że próbowałem sobie stworzyć coś w rodzaju domu pod łóżkiem w moim dawnym pokoju, przekształconym obecnie w dział Historii i Geografii. To moje najdawniejsze wspomnienie. Było mi tam całkiem wygodnie, a przede wszystkim dobrze się bawiłem, patrząc na nogi wszystkich, którzy wchodzili, mówiąc Adrian, synku, gdzie się podziewasz, albo Adrian, czas na podwieczorek. Gdzie się schowałeś? Świetna zabawa. Tak, zawsze okropnie się nudziłem, bo mój dom nie był domem dla dzieci ani moja rodzina nie nadawała się do wychowywania kogokolwiek. Matka się nie liczyła, ojca pochłaniały całkowicie transakcje kupna i sprzedaży, a mnie tymczasem zżerała zazdrość, byłem zazdrosny o każdą kolejną rycinę czy wazon z delikatnej porcelany. Matka… wydawało mi się, że matka zawsze ma się na baczności; czujnie rozglądała się wokół siebie, mimo że miała po swojej stronie Małą Lolę. Teraz rozumiem, że czuła się obco w tym domu. Mieszkanie należało do ojca; matka była w nim zaledwie tolerowana. Kiedy ojciec zmarł, wreszcie mogła swobodnie odetchnąć i z jej spojrzenia znikł niepokój, chociaż nadal starała się nie patrzeć mi w oczy. Zmieniła się. Zastanawiam się, dlaczego. Zastanawiam się też, dlaczego moi rodzice byli razem. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się kochali. W ich domu nigdy nie było miłości. Ja byłem tylko przypadkową konsekwencją wydarzeń.

To ciekawe: chciałbym opowiedzieć o tylu sprawach, a tymczasem gubię się w dywagacjach i tracę czas na refleksje, które przyprawiłyby o ślinotok samego Freuda. Może dlatego, że wszystkiemu winne są moje relacje z ojcem. Może dlatego, że zmarł z mojej winy.

Pewnego dnia, kiedy byłem trochę starszy i przebywałem właśnie na zdobytym podstępem terytorium w gabinecie ojca, między sofą a ścianą, które zajęli moi Indianie i kowboje, wszedł ojciec, a za nim ktoś, kogo rozpoznałem po głosie, niby miłym, ale jednocześnie budzącym grozę. Po raz pierwszy usłyszałem pana Berenguera poza sklepem, tu mówił inaczej; od tamtej chwili słuchanie go straciło dla mnie urok, i w sklepie, i poza nim. Znieruchomiałem, postawiłem szeryfa Carsona na podłodze, ale koń Czarnego Orła, który zazwyczaj zachowywał się cicho, upadł na ziemię z hałasem. Przestraszyłem się; na szczęście nieprzyjaciel niczego nie zauważył. Ojciec powiedział przed panem nie muszę się tłumaczyć.

– Ja uważam, że tak.

Pan Berenguer usiadł na sofie, która pod jego ciężarem przesunęła się w stronę ściany, i naraził mnie na heroiczny wybór, czy dać się zgnieść, czy ujawnić kryjówkę. Usłyszałem, jak postukuje w papierośnicę i zaraz potem rozległ się lodowaty głos ojca w tym domu obowiązuje zakaz palenia. Wtedy pan Berenguer powiedział, że domaga się wyjaśnień.

– Pan dla mnie pracuje – ironia w głosie ojca – chyba się nie mylę?

– Udało mi się zdobyć dziesięć grafik, bez zdecydowanych protestów poszkodowanych. Przemyciłem te dziesięć grafik przez trzy granice, z własnej inicjatywy załatwiłem ekspertyzę, a teraz mi pan mówi, że je sprzedał bez konsultacji ze mną. A to był Rembrandt, zdaje pan sobie sprawę?

– Kupujemy i sprzedajemy, taki mamy sposób zarabiania na kurewskie życie.

To o kurewskim życiu usłyszałem po raz pierwszy. Bardzo mi się spodobało; ojciec wymówił potrójne r: kurrrewskie, myślę, że był wkurzony. Domyśliłem się, że pan Berenguer skwitował to uśmiechem; w tym czasie umiałem już interpretować ciszę i byłem pewien, że pan Berenguer się uśmiechnął.

– A, dzień dobry, panie Berenguer – głos matki – Feliksie, nie widziałeś chłopca?

– Nie.

Sytuacja patowa. Jak mam się teraz wyślizgnąć zza sofy, znaleźć się po przeciwnej stronie domu i udawać, że niczego nie słyszałem? Zadałem to pytanie szeryfowi Carsonowi i Czarnemu Orłu, ale w tej sprawie nie mogłem na nich liczyć. Mężczyźni milczeli, czekając, aż matka opuści gabinet i zamknie za sobą drzwi.

– Miłego dnia.

– Miłego dnia, proszę pani. – Głos znów zabrzmiał nieprzyjemnie. – Czuję się oszukany. Domagam się specjalnej prowizji. – Cisza. – Żądam.

Guzik mnie obchodziła sprawa prowizji. Żeby opanować drżenie, tłumaczyłem w myślach całą rozmowę na francuski, francuski zmyślony, a z tego wynika, że musiałem wtedy mieć siedem lat. Czasem tak robiłem, żeby się uspokoić, bo kiedy się denerwowałem, ruszałem się w sposób niekontrolowany, a w ciszy panującej w gabinecie usłyszeliby mnie, gdybym narobił zamieszania. C’est mon droit. Vous travaillez pour moi, monsieur Berenguer. Oui bien sûr, mais j’ai de la dignité, moi!

Z oddali dobiegał głos matki, wołającej Adrian, chłopcze! Mała Lolu, nie widziałaś go? Dieu sait où est mon petit Hadrien!

Nie pamiętam tego dokładnie, ale mam wrażenie, że pan Berenguer wyszedł wzburzony, a ojciec pozbył się go zdawkowym na dobre i na złe, panie Berenguer, czego nie potrafiłem przetłumaczyć na francuski. Tylko w mojej wyobraźni matka mówiła do mnie mon petit Hadrien.

W każdym razie mogłem już wyjść z ukrycia i w czasie, gdy ojciec odprowadzał gościa do drzwi, zdążyłem zatrzeć za sobą ślady; prowadząc partyzanckie życie, rozwinąłem niezwykłe umiejętności kamuflażu i mogłem przebywać w kilku miejscach naraz.

– Tu jesteś! – Matka pojawiła się na balkonie, z którego obserwowałem zapalające się na ulicy światła samochodów, bo tamte czasy utrwaliły mi się w pamięci jako wieczny zmierzch. – Nie słyszałeś, że cię wołam?

– O co chodzi? – W dłoni trzymałem szeryfa na gniadym koniu, niby że wracał z prerii.

– Trzeba przymierzyć szkolny fartuszek. Nie słyszałeś, że cię wołam?

– Fartuszek?

– Pani Angeleta podłużyła ci rękawy. – Tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazała: – Chodź.

W prasowalni pani Angeleta, z igłą w ustach, oceniała fachowym okiem długość nowych rękawów.

– Za szybko rośniesz, chłopcze.

Matka wyszła pożegnać pana Berenguera. W prasowalni zjawiła się Mała Lola po czyste koszule, a ja tymczasem stałem w fartuchu bez rękawów, co często zdarzało mi się w dzieciństwie.

– I za bardzo wycierasz łokcie – podsumowała mnie pani Angeleta, która musiała wtedy mieć z tysiąc lat.

Zamknęły się drzwi mieszkania. Słysząc kroki ojca oddalające się w stronę gabinetu, pani Angeleta pokręciła śnieżnobiałą głową.

– Ostatnio ma wielu gości.

Mała Lola nie reagowała; udawała, że nie słyszy. Tymczasem pani Angeleta przypięła szpilkami rękaw do fartucha i dodała:

– A czasem słyszę krzyki.

Mała Lola wzięła koszule, nie komentując słów szwaczki. Pani Angeleta jeszcze mruknęła:

– Ciekawe, o czym tak rozmawiają…

– O kurrrewskim życiu – palnąłem bez zastanowienia.

Koszule, które niosła Mała Lola, upadły na ziemię; pani Angeleta ukłuła mnie igłą w ramię, a Czarny Orzeł odwrócił się i patrząc spod przymkniętych powiek, omiótł wzrokiem wyschniętą ziemię aż po horyzont. On pierwszy dostrzegł w oddali chmurę pyłu. Wcześniej niż Szybki Królik.

– Zbliżają się trzej jeźdźcy – powiedział. Nikt się nie odezwał. Jaskinia chroniła ich wprawdzie przed bezlitosnym letnim żarem, ale nikt, żadna squaw, żadne dziecko, nie miał siły zainteresować się, kim są przybysze i jakie mają zamiary. Czarny Orzeł dał znak ledwie dostrzegalnym mrugnięciem. Trzej wojownicy zeszli na dół, tam, gdzie pasły się konie. Szedł za nimi, nie spuszczając oka z chmury kurzu. Jechali prosto na jaskinię, nie kryjąc swoich zamiarów. Jak ptak, który chce wyprowadzić w pole rabusia i odciąga go od gniazda, używając różnych sztuczek, tak on i jego trzej ludzie skierowali się na zachód, żeby zwrócić na siebie uwagę przybyszów. Obie grupy spotkały się koło pięciu dębów. Przybyszami byli biali mężczyźni; jeden jasnowłosy, pozostali dwaj mieli ciemną karnację. Ten z gęstymi wąsami zeskoczył zręcznie z siodła i uśmiechnął się, rozkładając szeroko ręce.

– Ty jesteś Czarny Orzeł – upewnił się, nadal trzymając ręce daleko od ciała, na znak pokojowych zamiarów.

Wielki wódz plemienia Południowych Arapaho, na ziemiach położonych w pobliżu rzeki Washity, Żółtej Ryby, potwierdził lekkim skinieniem głowy, siedząc na koniu tak nieruchomo, że nie drgnął mu ani jeden włos, i zapytał, kogo mamy zaszczyt gościć, a ten z czarnymi wąsami znów się uśmiechnął, wykonał żartobliwy ukłon i powiedział jestem szeryf Carson z Rockland, położonego w odległości dwu dni od waszego terytorium.

– Wiem, gdzie postawiliście swoją wioskę – odpowiedział obojętnym tonem legendarny wódz. – Na ziemiach Paunisów. – Splunął na ziemię.

– A to są moi pomocnicy – wskazał Carson, nie domyślając się, co oznaczało to splunięcie. – Szukamy zbiegłego przestępcy. – Teraz on splunął, ciekaw, co z tego wyniknie.

– Co takiego zrobił, że uznajecie go za przestępcę? – zapytał wódz Arapaho.

– Znasz go? Widziałeś gdzieś?

– Pytałem, co zrobił, że uważacie go za przestępcę.

– Zabił klacz.

– I pozbawił czci dwie kobiety – dodał blondyn.

– No tak, jasne, to też – przyznał szeryf Carson.

– A dlaczego szukacie go tutaj?

– Bo pochodzi z plemienia Arapaho.

– Mój lud mieszka wiele dni na zachód i na wschód, w stronę zimna i w stronę gorąca. Dlaczego przyjechałeś właśnie tu?

– Wiesz, kim jest. Chcemy, żebyś go wydał w ręce sprawiedliwości.

– Mylisz się, szeryfie Carson. Ten zabójca nie należy do plemienia Arapaho.

– Ach, nie? A ty skąd wiesz?

– Nikt z plemienia Arapaho nie zabiłby klaczy.

Wtedy zapaliło się światło i Mała Lola kiwnęła na niego ręką, dając znak, że ma wyjść ze schowka. Przed Adrianem stała matka, w barwach wojennych na twarzy, i nie patrząc na niego, nie spluwając w jego stronę, powiedziała Lolu, każ mu umyć twarz, do czysta. Wodą z mydłem. A jak to nie pomoże, to dolej parę kropel ługu.

Czarny Orzeł dzielnie zniósł tortury, żaden jęk nie wydobył się z jego gardła. Kiedy Mała Lola skończyła i wycierała mu twarz ręcznikiem, spojrzał jej prosto w oczy i zapytał Mała Lolu, możesz mi powiedzieć, co to znaczy pozbawić kobietę czci?

Kiedy miałem siedem, osiem lat, byłem przekonany, że decyduję o swoim życiu. Jedną z najrozsądniejszych decyzji było zdanie się na matkę w kwestiach dotyczących mojej edukacji. Ale najwyraźniej nie tak się przedstawiały sprawy. Przekonałem się o tym tego samego wieczora, kiedy chcąc się dowiedzieć, jak zareaguje ojciec na moje zabawy, przygotowałem się do szpiegowania rozmowy w jadalni. To nie było trudne, ponieważ mój pokój sąsiadował z jadalnią przez ścianę. Oficjalnie wcześnie poszedłem spać, żeby ojciec, wracając z pracy, zastał mnie w łóżku. To był najlepszy sposób na uniknięcie awantury, która przybrałaby niebezpieczny obrót, gdybym użył w obronie własnej argumentu, że to o kurrrewskim życiu usłyszałem od niego, i zamiast zarzutu masz niewyparzony język, który trzeba wyszorować szarym mydłem, usłyszałbym a skąd do kurwy nędzy wiesz, że powiedziałem kurrrewskie życie, ty bezczelny kłamczuchu? Co? Co? Może mnie śledziłeś? A ja pod żadnym pozorem nie mogłem wyłożyć kart na stół, bo stosując uniki stałem się jedyną osobą w domu, przed którą żaden kąt nie miał tajemnic, żadna rozmowa, dyskusja czy szloch z niewyjaśnionej przyczyny, jak wtedy, kiedy Mała Lola przez tydzień bez przerwy płakała, starannie ukrywając gnębiące ją ogromne cierpienie, kiedy wychodziła ze swojego pokoju. Minęło wiele lat, zanim zrozumiałem, jaki był powód tych łez, ale wtedy dotarło do mnie tylko tyle, że w życiu bywają zmartwienia, które mogą trwać cały tydzień, i trochę mnie zaniepokoiła ta perspektywa.

W każdym razie podsłuchałem rozmowę rodziców, przykładając ucho do dna szklanki przystawionej do ściany. W głosie ojca dało się wyczuć zmęczenie, a kiedy matka poskarżyła się, że jestem bardzo niegrzeczny, ojciec, nie okazując zainteresowania szczegółami, powiedział to już postanowione.

– Co zostało postanowione? – przerażony głos matki.

– Zapisałem go do szkoły jezuitów przy ulicy Casp.

– Ależ, Feliksie… Przecież…

W tym dniu przekonałem się, że w domu rządzi ojciec. I że moja edukacja zależy wyłącznie od niego. W myślach zanotowałem sobie, że mam sprawdzić w Britannice, co to takiego ci jezuici. Ojciec wytrzymał wzrok matki bez słowa, aż w końcu ona zdecydowała się przerwać milczenie:

– Dlaczego do jezuitów? Ty nie jesteś wierzący i…

– Wysoka jakość nauczania. Musimy zadbać o skuteczność. Mamy tylko jednego syna i nie możemy go zmarnować.

Niby tak, faktycznie, mieli tylko jednego syna. Chociaż nie, nie o to chodziło. Jasne było tylko to, że nie mogli sobie pozwolić na marnotrawstwo. Dlatego ojciec dodał coś o językach, co mi przypadło do gustu.

– Co powiedziałeś?

– Dziesięć języków.

– Nasz syn to nie jakieś monstrum.

– Ale może się ich nauczyć.

– A dlaczego dziesięciu?

– Bo ojciec Levinski z Gregorianum znał dziewięć. Nasz syn musi być lepszy.

– Niby z jakiego powodu?

– Bo powiedział mi przy kolegach, że się nie nadaję, bo mój aramejski, po całym roku studiowania pod kierunkiem Faluby, był daleki od doskonałości.

– Nie żartuj sobie: rozmawiamy o wykształceniu naszego syna.

– Nie żartuję: mówię o wykształceniu mojego syna.

Wiem, że matka musiała poczuć się niezręcznie, kiedy ojciec w jej obecności mówił o mnie jako o swoim synu. Ale wtedy wydawało mi się, że matka myślała o czym innym, bo zaczęła oponować, że nie da zrobić ze mnie dziwoląga, i z odwagą, o jaką jej nie podejrzewałem, powiedziała słyszysz? Nie chcę, żeby mój syn skończył jako jarmarczne dziwowisko, które musi być lepsze niż ojciec Luwowski.

– Levinski.

– Monstrum Levinski.

– Wielki teolog i biblista. Monstrum erudycji.

– Nie, musimy o tym porozmawiać spokojnie.

Nie zrozumiałem, o co jej chodzi. Przecież właśnie to robili: spokojnie rozmawiali o mojej przyszłości. A ja byłem coraz spokojniejszy, bo o kurrrewskim życiu nie było ani słowa.

– Kataloński, hiszpański, francuski, niemiecki, włoski, angielski, łacina, greka, aramejski i rosyjski.

– Co to ma być?

– Dziesięć języków, które powinien poznać. Trzy pierwsze już zna.

– Nie, francuski sam wymyśla.

– Ale sobie radzi, da się go zrozumieć. Mój syn może zrobić wszystko, co zamierza. A języki dadzą mu dodatkowy atut. Nauczy się dziesięciu.

– Musi się też bawić.

– Już jest duży. Kiedy przyjdzie czas na studia, już będzie je znał. – I dodał, wzdychając zmęczony: – Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze?

– Ma dopiero siedem lat, na litość boską!

– Toteż nie wymagam od niego, żeby od razu brał się za aramejski. – Bębnił palcami w blat stołu, dając do zrozumienia, że dyskusja skończona: – Zacznie od niemieckiego.

Podobał mi się ten plan, bo z Britannicą już sobie nieźle radziłem z pomocą słownika, no problem, natomiast niemiecki to była czarna magia. Bardzo byłem ciekaw deklinacji, chciałem wejść w świat języków, które zmieniają końcówki słów w zależności od funkcji, jaką pełnią w zdaniu. Nie ujmowałem tego w taki sposób, ale prawie: musiałem być nieznośnie przemądrzały.

– Nie, Feliksie, nie możemy popełnić tego błędu.

Usłyszałem głośne splunięcie.

– Słucham?

– Co to takiego aramejski? – zapytał tubalnym głosem szeryf Carson.

– Nie wiem dokładnie. Trzeba będzie sprawdzić.

Byłem dziwnym dzieckiem, przyznaję. Kiedy teraz to sobie przypominam i patrzę na malca, który słucha o swojej przyszłości, przytulając szeryfa Carsona i dzielnego wodza Arapaho, i martwi się tylko, żeby się nie wydało, że podsłuchiwał, myślę, że byłem nie tylko trochę dziwny, ale że był ze mnie naprawdę rzadki okaz.

– To nie jest błąd. Już wybrałem nauczyciela dla chłopca. Przyjdzie na pierwszą lekcję niemieckiego.

– Nie.

– Nazywa się Romeu; to bardzo wartościowy młody człowiek.

Zmartwiłem się. Nauczyciel w domu? Przecież dom był mój; tylko ja wiedziałem o wszystkim, co się w nim działo: nie potrzebowałem niewygodnych świadków. Nie, nie podobał mi się ten jakiś Romeu, który będzie wtykał swój nos w nasze sprawy, mówiąc o, jak to ładnie mieć własną bibliotekę, choć masz dopiero siedem lat, i inne gówna w tym rodzaju, powtarzane przez dorosłych, którzy do nas przychodzili. Wykluczone.

– I będzie studiował trzy kierunki.

– Co takiego?

– Prawo i historię. – Cisza. – I jeszcze jeden, który sam wybierze. Ale przede wszystkim prawo, bo najbardziej się przydaje, żeby sobie radzić na tym zaszczurzonym świecie.

Stuk, stuk, stuk, stuk, stuk, stuk, stuk. Moja stopa zaczęła się poruszać sama z siebie, stuk, stuk, stuk, stuk. Nienawidziłem prawa. Nie macie pojęcia, jak bardzo. Nie wiedziałem dokładnie, o co w nim chodzi, ale i tak śmiertelnie go nienawidziłem.

– Je n’en doute pas – disait ma mère. – Mais est-ce qu’il est un bon pédagogue, le tel Gomeu?

– Bien sûr, j’ai reçu des informations confidentielles qui montrent qu’il est un individu parfaitement capable en langue allemagne. Allemande? Tedesque? Et en la pédagogie de cette langue. Je crois que…

Powoli się uspokajałem. Stopa przestała się poruszać w niekontrolowany sposób i usłyszałem, że matka wstaje i pyta: a co z grą na skrzypcach? Ma ją porzucić?

– Nie. Ale schodzi na dalszy plan.

– Nie zgadzam się.

– Dobranoc, kochanie – odpowiedział ojciec, rozkładając gazetę, którą zwykle przeglądał o tej porze.

Czyli miałem zmienić szkołę. O cholera. Bałem się. Na szczęście szeryf Carson i Czarny Orzeł będą ze mną. Skrzypce schodzą na drugi plan? A czemu aramejski będzie dopiero później? Tej nocy trudno mi było zasnąć.

Zdaję sobie sprawę, że wszystko mi się myli. Nie wiem, czy miałem siedem, osiem czy dziewięć lat. Ale kiedy rodzice zauważyli mój talent do języków, już mi nie odpuścili. Zaczęło się od francuskiego pewnego lata, które spędziłem w Perpignan u ciotki Aurory, gdzie wszyscy przy pierwszej lepszej okazji przechodzili z gardłowego katalońskiego na francuski; dlatego teraz, kiedy mówię po francusku, mam południowy akcent, który tam sobie przyswoiłem i zachowałem przez całe życie, do czego się przyznaję z dumą. Nie pamiętam, ile miałem wtedy lat. Później uczyłem się niemieckiego; co do angielskiego, sam nie wiem. Chyba zaraz potem. To nie tak, że chciałem się ich uczyć. To przychodziło samo.

Kiedy teraz zbieram myśli, żeby ci to wszystko opisać, wyobrażam sobie swoje dzieciństwo jako długie i nudne niedzielne popołudnie, kiedy snułem się po domu, próbując wśliznąć się do gabinetu; przypuszczałem, że byłoby zabawnie mieć jakieś rodzeństwo, odkrywałem, że czytanie też w końcu staje się nudne, kiedy ma się Enidy Blyton po dziurki w nosie, martwiłem się, że następnego dnia trzeba iść do szkoły, i to było najgorsze. Nie dlatego, żebym się bał szkoły, nauczycieli i rodziców, tylko z powodu dzieci. Ja w szkole bałem się kolegów, bo patrzyli na mnie jak na dziwoląga.

– Mała Lolu.

– Co?

– Co mam robić?

Mała Lola przestawała wycierać ręce czy malować usta i patrzyła na mnie.

– Mogę iść z tobą? – Adrian patrzył na nią z nadzieją.

– Nie, skądże, tylko byś się nudził!

– Ale ja tu się nudzę.

– Włącz radio.

– To głupie.

Wtedy Mała Lola wkładała płaszcz i wychodziła z pokoju, który zawsze nią pachniał, i po cichu, tak żeby nikt jej nie usłyszał, podpowiadała mi powiedz matce, żeby cię zabrała do kina. A głośno dodawała miłego popołudnia, do widzenia, otwierała drzwi, puszczała do mnie oko i wychodziła; ona mogła dobrze się bawić w niedzielne popołudnia, ciekawe jak, a ja musiałem snuć się po mieszkaniu jak potępieniec.

– Mamo.

– Co.

– Nie, nic.

Matka uniosła głowę znad czasopisma, dopiła resztkę kawy i spojrzała na mnie:

– Mów, synu.

Bałem się poprosić ją, żeby mnie zabrała do kina. Bardzo się bałem, do dziś nie rozumiem, dlaczego. Moi rodzice byli zbyt poważni.

– Nudzę się.

– Poczytaj sobie. Jak chcesz, możemy powtórzyć francuski.

– Chodźmy do wesołego miasteczka, na Tibidabo.

– Teraz? Trzeba było mówić rano.

Nigdy nie wybraliśmy się na Tibidabo, w żadną niedzielę, ani rano, ani po południu. Musiałem użyć wyobraźni, zawsze kiedy koledzy opowiadali, jak tam jest, o mechanicznych cudeńkach, tajemniczych automatach, wieżach, zderzających się autach i… sam nie wiem, czym jeszcze. To było miejsce, gdzie rodzice zabierają dzieci. Moi nie zabierali mnie ani do zoo, ani na spacer nad morzem. Za bardzo byli drętwi. I nie kochali mnie. Tak mi się wydaje. Nadal się zastanawiam, po co mnie mieli.

– Ale ja chcę na Tibidabo!

– Co to za krzyki? – upomniał mnie ojciec z gabinetu. – Uważaj, żebym nie musiał cię ukarać.

– Nie chcę powtarzać francuskiego!

– Powiedziałem, że zasłużysz na karę!

Czarny Orzeł doszedł do wniosku, że to było bardzo niesprawiedliwe, i podzielił się swoją refleksją ze mną i z szeryfem. Żeby się nie zanudzić na śmierć, a przede wszystkim żeby uniknąć kary, wziąłem skrzypce i zacząłem ćwiczyć arpeggio, ozdobniki, których główną zaletą jest ich trudność; naprawdę ciężko jest osiągnąć dobre brzmienie. W moich uszach skrzypce brzmiały fatalnie, dopóki nie poznałem Bernata. Porzuciłem ćwiczenie w połowie.

– Ojcze, czy mógłbym zagrać na storionim?

Ojciec podniósł głowę. Jak zwykle oglądał pod lupą jakiś dziwny papier.

– Nie – odpowiedział. I pokazał mi to, co leżało przed nim na stole: – Popatrz, jakie to piękne.

To był bardzo stary rękopis z krótkim tekstem zapisanym nieznanym mi alfabetem.

– Co to takiego?

– Fragment Ewangelii świętego Marka.

– A co to za język?

– Aramejski.

– Słyszysz, Czarny Orle? Aramejski! Aramejski to bardzo stary język. Język papirusów i pergaminów.

– Czy mógłbym się go nauczyć?

– W stosownym czasie – powiedział z nieskrywaną satysfakcją; ponieważ na ogół wszystko przychodziło mi łatwo, więc on, czemu nie, chwalił się zdolnym synem. Chciałem wykorzystać dobry moment:

– Mogę zagrać na storionim?

Feliks Ardèvol popatrzył na niego w milczeniu. Odsunął lampę z lupą. Adrian stukał nogą w podłogę:

– Tylko raz. Ojcze, proszę…

Kiedy ojciec się denerwuje, patrzy tak, że można się przestraszyć. Adrian wytrzymał jego spojrzenie tylko kilka sekund. Musiał zamknąć oczy.

– Nie rozumiesz, co znaczy nie? Niet, nein, no, ez, non, ei, nem. Mówi ci to coś?

– Ei i nem?

– Fiński i węgierski.

Kiedy Adrian wychodził z gabinetu, odwrócił się wściekły i wygłosił straszną groźbę:

– Jak tak, to ja nie będę się uczył aramejskiego.

– Zrobisz, co ci każę – uświadomił mu ojciec pewnym siebie, lodowatym tonem człowieka, który wie, że zawsze będzie tak, jak on powie. I wrócił do studiowania rękopisu, do aramejskiego, do lupy.

Tego dnia Adrian postanowił prowadzić podwójne życie. Miał już tajne schowki, ale teraz zdecydował się poszerzyć granice podziemnego królestwa. Postawił przed sobą wielkie zadanie: odkryje kod sejfu i pod nieobecność ojca będzie grać na storionim; na pewno nikt się nie dowie. Potem włoży skrzypce do futerału i szybko schowa je do sejfu, zacierając w ten sposób ślady zbrodni. I żeby nikt nie odgadł jego planów, poszedł ćwiczyć arpeggio; nie zdradził się słowem ani przed szeryfem, ani przed wodzem Arapaho, pogrążonymi w poobiedniej drzemce na nocnej szafce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: