Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
22,11

Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu - ebook

„Ryje” to znani politycy i celebryci. Polują na nich „paparuchy”, czyli fotografowie robiący zdjęcia z ukrycia. Chcą zdobyć „mordochwyty”, czyli kompromitujące fotki. Wszystko to opisują „hieny”, czyli pracownicy brukowców, a w postaci kolorowej medialnej papki spożywacie to Wy – czytelnicy, choć tak naprawdę jesteście dla nich tylko „targetami”.

Wulgarna, brudna i cyniczna książka dziennikarza, który przez 7 lat pracował w „Fakcie”. Wielka polityka, mali politycy, dziennikarskie hieny, morze alkoholu i ani kropli moralnych zasad. Ta książka demaskuje prasę brukową. A przy okazji ludzi z pierwszych stron tabloidów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-58-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ostatni raz u spowiedzi byłem… Nie, wizyty w konfesjonale to jednak nie moje klimaty. Choć muszę przyznać, że rachunek sumienia zrobiłem, za grzechy szczerze żałuję, a ta książka jest rodzajem spowiedzi, tylko że powszechnej.

Dlaczego się na nią zdecydowałem?

Powodów jest oczywiście kilka. Mówi się, że ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę ze względu na obrzydliwości towarzyszące tym czynnościom. Niektórzy po przeczytaniu tej książki być może do indeksu rzeczy zakazanych będą chcieli dołączyć również robienie brukowca. Nie zgodzę się z nimi.

Nasza wiedza o sprawach, które dzieją się obok nas i wpływają na nasze życie, to moim zdaniem ogromna wartość. Bez względu na to, czy dotyczy ona tego, co jemy, czy też medialno-politycznej papki, którą jesteśmy karmieni na co dzień. Jeśli chodzi o polityków, większość z nas nie ma już raczej złudzeń, ale z mediami jest inaczej – wielu wciąż im ślepo wierzy. Ludzie nie mają zielonego pojęcia, jakimi zasadami rządzą się te informacyjno-rozrywkowe twory zwane tabloidami.

Jedni, zazwyczaj ci z mniejszych miast, słabo wykształceni i zagubieni życiowo, każde doniesienie brukowców traktują ze śmiertelną powagą. Pozwalają redaktorom rozniecać swój gniew, manipulować sobą i sterować swoimi emocjami. Są przekonani, że prasa brukowa stoi po ich stronie, szarych, biednych i nic nieznaczących ludzi. Karmią się więc łamami wręcz ociekającymi demagogią, której chyba tylko u populistycznych polityków jest tyle samo.

Drudzy, wykształceni, ci z wielkich miast, wyśmiewają tabloidy w całości, jak leci, mimo że przecież i w nich są ciekawe, ważne i poruszające informacje. Ze zdumieniem obserwuję, jak nawet moi znajomi ze świata mediów nie odróżniają tego, co w brukowcach jest ustawką, a co nie, co jest zwykłą zabawą, żartem, a co naprawdę poważnym tematem. Nikt nie odróżnia prawdy od fałszu.

Ta książka zdziera z brukowców płaszczyk hipokryzji, w którym te tak chętnie się przechadzają. Jest wulgarna, brudna i cyniczna. Bo tylko w taki sposób można oddać to, co naprawdę dzieje się w tym medialnym rynsztoku, w którym i ja ubabrałem sobie nie tylko ręce.

Niektórzy mówią, że nie powinno się „robić” do własnego gniazda. Idę na przekór tej ludowej mądrości. „Narobiłem” w nadziei, że ktoś to zauważy i w końcu posprząta. Choćby tylko we własnej głowie.Prolog

Mieliśmy ich wszystkich na muszce – najważniejsze osoby w dużym europejskim kraju: prezydenta Kaczyńskiego, premiera Tuska, marszałków sejmu i senatu, posłów najróżniejszej maści i szefów rządowych agencji. Czasem byli na wyciągnięcie ręki, jak wtedy, gdy mierzyliśmy do odpoczywającego we własnym ogródku Tuska, leżąc na dachu sąsiedniej kamienicy; innym razem dzieliły nas nawet kilometry, jak wtedy, gdy za pomocą najnowocześniejszej lunety namierzyliśmy braci Kaczyńskich na molo w pilnie strzeżonym prezydenckim ośrodku w Juracie.

Czasem te „ryje” same wpadają ci w ręce, innym razem tropisz je nawet miesiącami. Uczysz się ich zwyczajów, zapamiętujesz twarze ich znajomych, prześwietlasz na wylot wszystkie lubiane miejsca i kryjówki, gdzie szukają wytchnienia, którego jednak nie zaznają. Nigdy. Już my się o to zatroszczymy.

Masz notes i zapisujesz w nim marki i numery rejestracyjne samochodów, którymi chcą ci zwiać. Po pewnym czasie umiesz przewidzieć niemal każdy kolejny ich krok, każdą kuglarską sztuczkę, którą chcą cię oszukać. Gdy już wiesz, że jesteś dobrze zakamuflowany, że nie mają szans, żeby cię dostrzec – zbierasz się do strzału.

Czasem to kwestia sekundy, w której niemal instynktownie musisz podjąć decyzję, czasem, czekając na celny strzał, zastygasz w bezruchu na godziny. W błocie, w gównie, w mrozie. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. Obserwujesz ich uważnie, śledzisz dokładnie ich zachowanie, wodzisz za nimi lunetą, dostosowując swój organizm do płynności ich ruchów – oddychasz wraz z nimi, przez chwilę stanowicie jedność. W końcu palcem wskazującym uruchamiasz serię nawet kilkudziesięciu strzałów na sekundę!

Chwilę potem już wiesz, czy nie dałeś plamy. Z podnieceniem i podenerwowaniem oglądasz swoje dzieło – wykrzywione nieludzko grymasy ich twarzy, zastygłe gesty i stężałe ciała. Wszystko namacalnie, blisko i wyraźnie. Po chwili już wiesz, że się udało. Znowu.

Masz… zdjęcie politycznego celebryty, które chciałyby mieć wszystkie kolorówki w kraju. Teraz jeszcze tylko redakcyjna obróbka – do fot trzeba w końcu wymyślić jakąś historię, a stawiając sprawę profesjonalnie – znaleźć format tematu. A potem już tylko rozjazd walcem atomowym, jak się mawia w tej branży, i kolorowa papka wędruje do wygłodniałej gawiedzi.

Tylko czy aby na pewno na zdrowie?Witajcie w naszej bajce

Smród uderzał już od wejścia. Stary grzyb w melanżu z papierosami. I to nie slimami, mentolami czy cygaretkami tak modnymi na salonach Warszawki. Raczej sort bardziej pośledni – choć towar przecież importowany, a jakże, tyle że zza wschodniej granicy i dystrybuowany w największym markecie Europy – na Stadionie Dziesięciolecia. Jednym słowem „Czarnobyl”.

Gęsty siwy dym utrudniał widoczność już na schodach. Nic dziwnego, że podążający nimi w przeciwnym kierunku, schodząc, a właściwie spadając, często rozbijali sobie głowy i siali spustoszenie w integralności swoich tkanek kostnych. W końcu w tej redakcji zorganizowanej w stylu old fashion na dyżurach dopuszczano stosowanie niedozwolonych nigdzie indziej wspomagaczy chmielowych, choć nie raz i nie dwa pojawiała się też jakaś małpka albo któraś z jej większych siostrzyczek.

Z należną atencją, a więc drąc się na całą redakcję „Bry!”, powitałem koleżeństwo z pracy. Umiarkowany odzew miał jednak swoje wytłumaczenie. Dla nich byłem już po drugiej stronie, słowo „zdrajca” wisiało w powietrzu, choć nikt nie plunął mi nim jeszcze prosto w twarz. Dlatego na mój radosny zaśpiew jedyną reakcją było podniesienie znad klawiatur komputerów kilku pobrużdżonych czół, kilka ruchów kręcących z niedowierzaniem głów o skórach cienkich jak pergamin i pożółkłych od tytoniu oraz spojrzenia pełne bezbrzeżnej dezaprobaty ze strony „młodych idealistów”.

Tak, odchodzę z pracy, w której wszystkiego się nauczyłem i którą polubiłem, zdaje się, że nawet ze wzajemnością. Z gazety niegdyś największej w kraju z racji tego, że właściwie jedynej w buroszarej, smutnej komuszej rzeczywistości. Z redakcji zdychającej z głodu, wypindrzonej jednak w szaty obrończyni takich samych jak i ona nieudaczników. Dwadzieścia dni, dwadzieścia długich dni zalegającej z wypłatą wierszówki ukonstytuowanej najpodlejszą śmieciówką. Bo walczyć o prawa pracownicze na łamach to jedno, a dymać własnych pracowników bez pardonu to już całkiem inna sprawa.

Żeby w tym całym syfie było jednak coś przynajmniej odrobinę glamour, przytaszczyłem ze sobą kartonowe pudło. Wymyśliłem sobie, że pakując szpargały, będę mieć scenkę niczym z hollywoodzkiej superprodukcji. A tu raptem dwie teczki notatek i kontaktów, kilka ołówków, stare akredytacje, spleśniały pasztecik grzybowy i identyfikatory, które otrzymuje się przy wejściu na ważne konferencje, a potem większość redaktorów kolekcjonuje je, w sumie nie wiadomo po co.

Zebrawszy ten swój mizerny posag, byłem gotowy do drogi w nieznane, czyli na coś, co wtedy wydawało mi się niemalże dziennikarskim księżycem – na przemysłowy Służewiec. Pardon, był on takim jedynie z nazwy, która pozostała z dawnych czasów. Teraz powinna ona brzmieć jak coś w stylu korpo-Mokotów albo nosić jakąś z angielska brzmiącą nazwę, która byłaby zdecydowanie bardziej trendy, jazzy czy whatever. Na fejsiku zaś jacyś złośliwcy założyli fanpejdż tej części miasta, nazywając go „Mordor Domaniewska”.

„Zniszczą cię!” – w końcu ktoś nie wytrzymał i cisnął w tężejącą ciszę. „Po co tam idziesz? Przecież wycisną cię jak cytrynę i za pół roku wywalą na zbity pysk, a tu już nie będziesz mieć powrotu” – dorzucił ktoś, gdy przystanąłem. „Nie nadajesz się, to jest wielka korporacja. Zostań, Miller obiecał, że za kilka miesięcy będzie kasa, bo załatwi mocnego sponsora. A może nawet Ruscy nas wykupią” – metodę kija i marchewki wcielił w życie ktoś, wykorzystując moją chwilę słabości, w której dumałem nad ciętą, aczkolwiek – jak widać – niezbyt szybką ripostą. Gdy w końcu się zatrzymałem na korytarzu, który jak w kiepskich horrorach zdawał się nie mieć końca, na redakcyjnej scenie niczym deus ex machina pojawił się on – naczelny.

Oj, gość ten był zaprawiony w bojach, nie tylko tych wódczanych, jak mało kto. Wśród tych, którzy jeszcze pamiętali, a w międzyczasie nie odurzyli się grubą kreską Mazowieckiego, krążyły legendy o tym, jak potworną kreaturą propagandy był w stanie wojennym. Choć cóż, przyznaję, że sam byłem jego świadomym i jawnym współpracownikiem. Dwudziestokilkulatkiem, który dał się uwieść retoryce i podziwiał cięte pióro, przy którym czasem nawet sam Urban nabierał cech mistera elegancji.

„Pamiętaj, synu, nigdy, ale przenigdy nie pozwól, żeby ci narzucili, co masz myśleć, rób swoje” – poradził mi, ściskając dłoń na pożegnanie. W ojcowskie tony, apelując do czystego i niewinnego sumienia, uderzył facet, który kilka dni wcześniej puścił na całą rozkładówkę mój wywiad z jednym z baroniątek SLD. Chwała mu za to, bo – jakby na to nie patrzeć – koniec końców w tym wszystkim rozchodzi się przecież o wierszówkę. Problem w tym, że ja takiego wywiadu nigdy w życiu nie przeprowadziłem. „O co więc chodzi?” – przemknie zapewne przez myśl co bystrzejszym. Ano w tym właśnie momencie dochodzimy do pewnego detalu, który w połączeniu z większą korpokasą sprawił, że postanowiłem zejść z trybuny. Kilka dni przed porzuceniem gazety-matki dostałem bowiem rzadko spotykaną propozycję zawodową, i to taką z kategorii „nie do odrzucenia”.

„Chcesz, kurwa, żebyśmy cię wywieźli w bagażniku nad Wisłę?” – tak mniej więcej brzmiała, a jej realność warunkowało niespełnienie przeze mnie kilku wcześniej postawionych wymagań oraz ewentualna odmowa dalszego komunikowania się ze składającymi ową propozycję smutnymi dżentelmenami.

A było ich trzech. Działacze partii, która była spadkobierczynią tej, o której broń Boże nie można powiedzieć, że to „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”. Nie, tak tego na pewno nie można ująć. Co nie zmienia jednak żadnego z faktów, o których już wspominałem, a więc, że dżentelmenów było trzech, mieli do mnie interes i każdy z nich utulony był w pogłębiającym się smutku.

Cierpiąc przez chwilkę na minisyndrom sztokholmski, nawet zacząłem im współczuć. Na ich maniakalno-depresyjne nastroje niepośledni wpływ miała bowiem moja dziennikarska twórczość. Twórczość to w tym miejscu może zbyt wielkie słowo, ale biorąc pod uwagę, że kogoś o bezsenność może przyprawić notka na trzysta znaków w nieczytanej już chyba przez nikogo biuletynogazetce, to przyznacie, że siła oddziaływania jednak całkiem, całkiem.

W tej bowiem notce opisałem partyjne powyborcze układanki. Czyli: kto będzie kim i na jaką funkcję już się szykuje, jeśli wyborczy szwindel się uda. Skomplikowaną sytuację dzielenia skóry na politycznym niedźwiedziu nadał mi i wyłuskał jeden z informatorów umocowany w tejże partii, który jak to na informatorów dziennikarzy przystało – rozgrywał tym jakieś tam swoje interesy (tylko nie kręćcie głowami i nie mówcie, że nie wiedzieliście, że właśnie tak to się odbywa – nie zamierzam pisać tej książki dla naiwniaków).

Żeby cała ta sytuacja była jeszcze bardziej tragikomicznie śmieszna, to w składzie oficjalnej delegacji smutnych dżentelmenów znalazł się również mój rzeczony informator. Przyjechali późnym popołudniem pod redakcję. Poprosili, żebym zszedł i z nimi pogadał. Na nasze potrzeby nazwijmy ich Budyniem, Wałkiem i Królikiem (ten ostatni to właśnie moje „głębokie gardło” – ach jak intrygująco to brzmi!). Unikam podawania prawdziwych nazwisk, gdyż wszyscy ci panowie nadal aktywnie uczestniczą w życiu publicznym, obecnie jako radni uprawiając tym razem „poletko pana P.” w stolicy, a ja przecież nie chcę burzyć społecznego zaufania wobec nich. No naprawdę, za kogo mnie macie…

Tak więc przechodząc do sedna – cała ta trójca jak jeden mąż wymagała ode mnie udzielenia odpowiedzi na jedno proste, aczkolwiek zasadnicze w ich wąskim horyzoncie widzenia, pytanie: „Kto ci, kurwa, powiedział, że ona ma zostać wiceprezydentem?”. Przy czym, dopytując o ten problem, panowie, najwyraźniej już zafascynowani amerykańską, a nie radziecką kinematografią, odgrywali role dobrego, złego i fajtłapowatego policjanta.

Zaczął dobry. „Z uwagi na naszą wieloletnią przyjaźń…” – próbował mnie złamać okrągłymi frazesami. Cięższą rolę do odegrania miał Królik. Musiał bowiem grać wbrew sobie, wbrew obiektywnej prawdzie, która stanowiła, że to właśnie on mi nadał te wieści. „Piotruś, powiedz, kto ci powiedział. Oni myślą, że to ja. Jak im nie powiesz, to mnie wypierdolą – płakał, błagając, mimo że przecież nikt nie miał na myśli stosowania wobec niego przemocy seksualnej. – Nie pozwól im mnie zniszczyć” – łkał jak małe dziecko, choć jest mężczyzną naprawdę godnej postury.

Najmniej jednak podatny na moje tłumaczenia, że jest ta cała tajemnica dziennikarska i żeby nie wiem co, to nie mogę powiedzieć, był najbardziej nobliwy z dżentelmenów. „Nie pierdol – podsumował moje wywody Budyń. – Wiesz, co my kiedyś robiliśmy z takimi jak ty? – zapytał, a mój mózg podsunął mi, nie wiedzieć czemu, obrazki z porwaniem księdza Popiełuszki. Okazało się, że jednak istnieje coś takiego jak «szósty zmysł». – Chcesz, kurwa, żebyśmy cię w bagażniku wywieźli nad Wisłę?” – propozycja, którą przeczuwałem, została w końcu wypowiedziana. A że to mogły nie być przelewki, świadczył fakt, że auto, którym przyjechali panowie, było odpalone i gotowe do jazdy, dysponując przy tym nader pokaźnym bagażnikiem.

Stojąc pod pręgierzem konieczności podjęcia jakiejś decyzji, postanowiłem nabrać ich na trik z kompromisowym rozwiązaniem. Najmocniej przeprosiłem, że nie będę im w stanie pomóc nawet w zamian za tak przyjacielską propozycję przejażdżki, którą mi przedstawili, i obiecałem, że wyjawię naczelnemu, kim był mój tajemniczy informator. Wałek i Budyń przystali na to od razu, wiedzieli bowiem, że mój szef siedzi w kieszeni u ich szefa, i tylko biedny Królik, pocąc się i czerwieniąc, też musiał udawać, że to rozwiązanie całkiem go zadowala.

Sęk w tym, że jakoś tak mam, że obietnice traktuję jako obowiązujące tylko do czasu, kiedy mi one odpowiadają (nie sprawdzajcie, proszę, kto też tak robił, bo nie należę do jego fanów). A ta zaczęła mi ciążyć już w momencie, gdy przez nikogo nie niepokojony wróciłem przed ekran swojego ledwo zipiącego komputera w redakcji. Naczelnemu powiedziałem, co się stało, nie zdradzając jednak ostatecznie, kto był moim źródłem.

Wtedy zaczęła się tura „politycznych negocjacji”. Stanęło na tym, że w weekend, kiedy miałem wolne, ktoś przeprowadził włazodupczy wywiad z partyjnym baroniątkiem, który na dwóch szpaltach wydrukowano w poniedziałkowym numerze. Wszystko to okraszone moim nazwiskiem w ramach pokuty i naprawy przyjacielskich stosunków z naszym partyjnym organem głównym – wyjaśniając to w socrealistycznej nowomowie. Sążnisty wywiad miał zrekompensować partii szkody rzekomo poniesione w związku z ujawnionym przeze mnie politycznym straganem, na którym kupczyła aż miło. To przelało czarę goryczy w mojej romantycznej wówczas jeszcze duszy i postawiło nie tyle kropkę nad i, co na końcu zdania, a tym samym zakończyło moją przygodę z pismem proletariuszy wszystkich krajów, którzy już od dawna nie chcieli się łączyć.

***

Szkło i metal. Wszędzie tylko szkło i metal. W zasadzie szkło jednak przeważało. Odbijało świecące słońce tak, aby za żadną cenę nie wpuścić go do środka eleganckich budowli. Słońce jest złe, słońce może przypomnieć korponiewolnikom o tym, że gdzieś jeszcze jest inne życie, że jest śmiech, zielona trawa, myśli wolne. Dlatego promienie słońca trzeba było odbić ogromnymi lustrzanymi taflami szkła, świat zewnętrzny zasłonić kartonowo-gipsowymi boksami – tak, aby hodowani korpoludzie, podłączeni do komputerów niczym rzężący staruszkowie do respiratorów, kurczyli się w sobie, by ich nadnercza wręcz tryskały kortyzolem, czyli – mówiąc oględnie – by srali w gacie ze strachu, że poza tym zimnym i idealnym budynkiem nie ma innego życia, a nawet gdyby było, to oni sobie w nim nie poradzą.

„Takiś mądry – powiecie – to po coś się tam pchał?” Odpowiedź jest prosta (i nie musicie skreślać niepotrzebnego): a) kasa, Misiu, kasa i b) wtedy tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem. Niestety…

Stałem więc w centrum korpo-Mokotowa odstrzelony w najlepsze ciuchy jak stróż w Boże Ciało i patrzyłem na szklany dom, a właściwie szklany pałac, jak chłop małorolny na ciągnik. Z rozdziawioną gębą, czyli czując strach, ale i podniecenie. „Idealny świat” – porównywałem to z dotychczasową marną egzystencją. W duszy mi się kotłowało niczym w garze jak pewnie wielu zakompleksionym przybyszom z mniejszych miast, których dopuszczono na wyśnione łono stolicy.

„Czy się uda? Czy dam radę?” – ściskało w dołku. To znowu: „To szansa, jak to wyjdzie, to zawojuję już cały świat” – debilny optymizm wraz z hiperwentylacją uderzał do mózgu. I tak z głową napuchłą od nie wiadomo jakich oczekiwań i wyobrażeń, jednocześnie spocony i częściowo sparaliżowany strachem i stresem, podjąłem decyzję: „Wchodzę”.

Ochrona, bramki na specjalne karty magnetyczne – tu już nie ma miejsca na radosne wbieganie i spadanie ze schodów. Dziennik wejść i wyjść.

„Czwarte piętro, życzę miłego dnia” – wykrzywiają się usta, nad którymi lodowata panna umieściła modne okulary kujonki, a jej słowa zioną takim chłodem, że klimatyzacja w ten ciepły dzień zdaje się nie mieć już racji bytu. W windzie tłoczno. Suniemy w górę w milczeniu. Zaraz otworzy się nowy etap w moim zawodowym, ale pewnie i nie tylko, życiu. Jaki będzie? Przed oczami stają mi strzępki obrazów z rozmowy kwalifikacyjnej.

„Ale wiesz, my potrzebujemy, jakby ci to dobrze wytłumaczyć, pistoleta – swoją filozofię pracy wyłuszczył mi szef działu krajowego. – My potrzebujemy takiego dziennikarza, dla którego nie będzie rzeczy niemożliwych. W ogóle lepiej, żeby nie znał tego ostatniego słowa. Jak coś zlecamy, to to ma być zrobione, i nie pytamy, w jaki sposób się udało. Interesuje nas tylko, czy się udało. Łapiesz?” – mrugnął do mnie porozumiewawczo. Na rozmowie o pracę, jak to na rozmowie o pracę, jeśli ci na niej zależy, to szefostwu in spe przytakujesz we wszystkim. „Uchodzę za dziennikarza od misji specjalnych” – pochwaliłem się i napuszyłem jak paw. To w końcu ja miałem na tyle odwagi, żeby spotkać się i przeprowadzić wywiad z przywódcą neofaszystów, których rozjeżdżaliśmy od niepamiętnych czasów na łamach i którzy byli dla nas, „lewaków”, śmiertelnymi wrogami, i to nawet ze zwielokrotnioną wzajemnością. To mnie wyrzucono z konferencji prasowej organizowanej przez Episkopat Polski, gdy na wyraźne redakcyjne polecenie zacząłem zadawać niewygodne pytania o finansowanie przez miasto pielgrzymki papieża, zwracając się do kościelnego dostojnika per pan. To ja obnażyłem dwulicowość prawicowego polityka, który bezlitośnie rozprawiał się z oficerami Ludowego Wojska Polskiego, ukrywając przy tym skrzętnie, że jego ukochany ojczulek również był jednym z nich, a nasz mały polityk żywił się lepiej i dorastał w bardziej luksusowych warunkach niż inne dzieci na jego żołdzie właśnie. To ja napisałem lepki reportaż z bicia seksualnego rekordu świata przez białogłowę kryjącą się pod pseudonimem Marianna Rokita. Wreszcie to ja kupowałem w Dalikowie kościół dla Urbana.

Ja, ja i ja – swoje dziennikarskie ego nadmuchałem do tak niewyobrażalnych rozmiarów, że już całkiem przeświadczony o swojej niepowtarzalności, wypaliłem: „Chcecie, żebym był waszym pistoletem, to będę” – powziąłem publiczne postanowienie. „No tak, tak, ale czy będziesz w stanie nam też zrobić targeta, jak zajdzie taka konieczność?” – pisnęła, jak na moją nutę o ton za wysoko, paniusia pragnąca podkreślić fakt, że też uczestniczy w spotkaniu. Jak się okazało, była to lubiąca się szarogęsić wiceszefowa działu. „Jak będzie trzeba, zrobię wszystko, nie tylko targeta, mimo że w tej chwili nawet nie do końca wiem, co to jest” – starałem się nadać swojemu głosowi jak najbardziej czarujący ton. Wyszło to średnio, bo niestety w swojej prostolinijności nie umiem udawać choćby minimalnego zainteresowania szpetnymi i pokracznymi niewiastami, po których już na pierwszy rzut oka widać, że cierpią na anemię w postaci niedoboru witaminy C. A właściwie „ce-ha” – jeśli wiecie, o czym mówię, zbereźnicy.

Z tych reminiscencji wyrwał mnie dzwonek windy – czwarte piętro i zarazem mój pierwszy dzień w największym tabloidzie w tej części Europy. W dziale krajowym tłok i gwar, którego mogłaby pozazdrościć niejedna ogólnopolska redakcja. Miejsce, jak na nowego w zespole przystało, dostałem jak najgorsze. Pośrodku działu, twarzą do ściany, tyłkiem do wszystkich innych. Żadnego oficjalnego powitania w stylu: „Witaj na pokładzie, to jest nasz nowy pracownik” i takie tam. Szef krzyknął tylko do jednego z redaktorów: „Kamyk, to jest nowy. Możesz z nim zrobić, co chcesz. Miej go na oku” – w ten oto sposób zostałem przynajmniej przedstawiony swojemu mentorowi.

Facet po czterdziestce, typowy maczo (sprawdzić, czy nie gej) w kowbojkach, a pod rzadkim wąsikiem uśmieszek znamionujący wyjątkową szujowatość. Kryzys wieku średniego mocno manifestował zaś na… głowie. Sorry, nie będziemy się przecież oszukiwać, że jak ktoś jest łysy, a cztery włosy spina w kucyk, to wszystko jest z nim w porządku. To akurat wiedziałem nawet w tamtych czasach.

„No dobra, młody – zaczął mój mistrz, a ja spodziewałem się, że wygłosi pogadankę filozoficzną dotyczącą tajników tej pracy. Sami wiecie, jakieś wskazówki co do budowania tytułów, informacje, co dla tej gazety jest ważne, na co szczególnie trzeba być uwrażliwionym. Zamiast tego nauczyciel wykrzyknął: – Pierdolnij mi kilka kup i szortów. Byle na szybko!” – z satysfakcją charakterystyczną dla tych, którzy upajają się władzą, nawet iluzoryczną.

Z tego wszystkiego ogarnąłem tylko bluzg oraz to, że zadanie jest zdeterminowane czasowo, i to z wysokim priorytetem. Na szczęście zza morza biurek i monitorów wychyliła się znajoma, nieco otyła albo zapuchnięta od alkoholu nieogolona twarz. To był Kanon, z którym kiedyś pracowałem w kontrowersyjnym tygodniku z „wielkimi uszami”.

Kolega wyjaśnił mi, że szorty to króciutkie notki informacyjne, w których poza tytułem można zmieścić w porywach jeszcze dwa zdania. Intrygujące zaś od początku kupy okazały się rozczarowującymi w swojej normalności nieco większymi artykulikami, czasem ozdobionymi mordochwytami, oj, pardon, zdjęciami twarzy ich bohaterów (wtedy już jednak przechodziły metamorfozę i zamiast kupami, zwano je bablami).

„No jak, nasrałeś mi już coś?” – zachrypiał Kamyk, przerywając mi rozmowę z dawno niewidzianym kumplem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: