Wyznanie - ebook
Wyznanie - ebook
Na komisariat zgłasza się JP. Przyznaje się do włamania i pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Nie potrafi jednak wyjaśnić, co nim kierowało, ani podać tożsamości ofiary. Świadkiem zajścia była piękna żona zamordowanego, Julia. Dlaczego jednak nie próbowała udzielić mężowi pomocy? Dlaczego wezwała pogotowie ze znacznym opóźnieniem? Jej podejrzane zachowanie każe się zastanowić, czy miała powód, by pragnąć śmierci swojego męża. Cała sprawa komplikuje sie jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że lista osób, które życzyły milionerowi jak najgorzej, jest alarmująco długa.
Wyznanie to porywający thriller psychologiczny, od którego nie pozwalają się oderwać niepokojące pytania: Kto naprawdę jest winny? Co kierowało oprawcą, kiedy na komisariacie przyznawał się do zbrodni? Poczucie winy? A może był to strategiczny ruch w śmiertelnej rozgrywce?
JO SPAIN – irlandzka autorka kryminałów, absolwentka Trinity College w Dublinie. Pracowała jako doradczyni polityczna w parlamencie irlandzkim i wiceprzewodnicząca organu biznesowego InterTrade Ireland. Wyznanie to jej pierwszy thriller, który wkrótce po wydaniu znalazł się na szczycie listy najchętniej kupowanych powieści w Irlandii.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-051-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś, 2012
Pierwszy rozbryzg krwi mojego męża na ekranie telewizora – to właśnie będzie mnie prześladowało w najbliższych tygodniach, idealnie ukośne bryźnięcie, każda kropla spływająca po szkle jak żywa czerwona łza.
Ten widok oraz trzask czaszki pękającej pod gradem uderzeń kija golfowego.
Jest w tym dźwięku coś dogłębnie szokującego. Nigdy dotąd go nie słyszałam, a jednak kiedy się rozległ, instynktownie wiedziałam, o co chodzi. To dziwne i okropne, ale chrupnięcia rozbijanej głowy nie da się z niczym pomylić.
Kilka minut wcześniej oglądaliśmy we dwoje thriller kryminalny, a teraz ten telewizor jest zbryzgany krwią. Siedzieliśmy oddzielnie, każde w swoim fotelu – drogim szezlongu z czarnej skóry. Na szerokim ekranie LCD właśnie rozgrywała się szczególnie przerażająca scena. Zabójca z filmu ścigał swoją trzecią ofiarę przez bezludny, złowrogi las, a gdy ją dopadł, zasłoniłam sobie oczy rękami, nie mogąc patrzeć na nieuniknione. Harry śmiał się, że taka ze mnie wrażliwa panienka.
I właśnie wtedy pośrodku naszego salonu stanął nieznajomy.
Nie słyszeliśmy, jak wchodził do domu.
W prawej ręce trzymał luźno kij do golfa i nie wyglądał groźnie, jeżeli nie liczyć tego, że zjawił się tak nieoczekiwanie. Dżinsy, koszulka z krótkim rękawem. Jakby po prostu zszedł z pola golfowego rozciągającego się z tyłu za naszym podwórkiem.
Harry odwrócił się do mnie osłupiały. Potem wstał, ciało zadziałało szybciej niż umysł – reakcja ssaka na to, że intruz naruszył jego przestrzeń. Otwierał już usta, by zadać pierwsze pełne oburzenia pytanie, gdy tamten zamierzył się na niego kijem.
Mój mąż zgiął się wpół, na chwilę zabrakło mu tchu. Był oszołomiony, ale skrzyżował ze mną spojrzenia i zobaczyłam, że błyskawicznie skalkulował sobie opcje. Zawsze był w tym dobry. Można go wrzucić w jakąkolwiek niezręczną sytuację, a doskonale radzi sobie z nią w ciągu kilku minut. „Potrafi czarować jak mało kto” – mawiała moja mama. Tym razem jednak nie zanosiło się na to, by można było coś zwojować słowami.
Harry jest silnym, wysportowanym mężczyzną. Ćwiczy kilka razy w tygodniu, a jedna z tych sesji to trening bokserski. Ostatnio był w pracy w ciągłym stresie, a nic tak nie spuszcza pary z człowieka jak wyżywanie się na worku treningowym.
Więc kiedy zamachnął się z półobrotu, żeby wymierzyć prawy sierpowy nieznajomemu, który stał przed nami w tak niedbałej pozie, pomyślałam: „To jest to”.
Tyle że wcale nie było.
Intruz walnął Harry’ego ponownie, podczas gdy ręka męża była dopiero w połowie drogi.
I znów, i jeszcze raz – wciąż go bił.
Harry nie miał szans.
Teraz leży na podłodze, a napastnik, wyraźnie spocony, stękając z wysiłku, raz po raz okłada go kijem. Knykcie mu pobielały od zaciskania dłoni na żelazie, mięśnie ramienia ma napięte. Za każdym razem, gdy ląduje kij, rozlega się wywracające żołądek łupnięcie, za każdym ciosem z ciała znowu pryska krew, wychodzą chrząstki, ślina, zęby. Z ust Harry’ego wydobywają się wymiociny, a u dołu nogawki beżowych spodni pojawiła się mokra plama.
Patrzę na to wszystko, nie wstając z fotela.
Nie odzywam się.
Nie pędzę do telefonu.
Nie rzucam się na nieznajomego.
Jedyne, czego naprawdę chcę, kiedy to się dzieje, to zakryć sobie oczy. Odciąć się od widoku grozy, tak jak zrobiłam przed chwilą, oglądając thriller w telewizji.
Wreszcie bicie się kończy. Intruz rozluźnia uścisk na kiju golfowym i przygląda się poczynionym szkodom.
Harry jest nie do rozpoznania. Wszystko dokoła spryskane krwią. To właśnie ludzie mają na myśli, kiedy używają zwrotu „zbić na miazgę”. To… krwawa masa. Ledwie przypomina człowieka. Oto leży mężczyzna, którego znałam niemal przez całe swoje dorosłe życie. Mężczyzna, który mnie trzymał za rękę, całował w usta, sypiał obok mnie, bywał we mnie – znam każdy cal jego ciała, a teraz nie rozpoznaję z niego ani kawałka.
Intruz pochyla się nad nim i szepcze mu coś do ucha – cicho, miękko, niczym miłosne czułe słówka.
Co? Co mu powiedział?
Tamten prostuje się i spogląda na mnie. Ma ciemne oczy, właściwie czarne. A także czarne włosy. Nie ciemnobrązowe – czarne jak węgiel. Grube brwi. Pełne, czerwone usta. Jest młodszy ode mnie, choć pewnie niewiele, może o jakieś dziesięć lat. Dobrze wygląda. Nawet zbryzgany krwią mego męża.
Wiem, o co tu chodzi.
To porachunek.
Harry i ja nie jesteśmy idealni. Wszyscy mamy swoje sekrety, prawda? Drobne kłamstewka. Większe grzechy.
Ale co zrobił mój mąż, że ściągnął na siebie coś takiego?
Przesuwam wzrok na jego ciało i wyrywa mi się jęk. Wiele razy wyobrażałam sobie, że Harry nie żyje, ale nie tak… Nigdy nie myślałam, że mogłoby to wyglądać w ten sposób.
Wtem nieznajomy odwraca się na pięcie i wychodzi z salonu. Tak po prostu – i już go nie ma.
Ledwie do mnie dociera, że drzwi od frontu otwarły się i zatrzasnęły.
Jestem sama, jeśli nie liczyć skrwawionej, zmasakrowanej masy leżącej na podłodze tuż obok moich stóp.
Gdy wreszcie zdobywam się na jakąś reakcję, jako pierwsze daje o sobie znać moje ciało.
Moczę się.Julie
Kiedy poznałam Harry’ego, powiedział mi, że pracuje w finansach.
„Co to właściwie znaczy?” – dopytywałam się. Dla mnie „finanse” oznaczały ludzi w dobrze skrojonych garniturach, którzy zajmują się niepojętymi dla mnie sprawami w nowo zbudowanych biurowcach w stolicy. Ich praca nie była prawdziwa. Dorastałam w małej miejscowości w wiejskim rejonie Irlandii. Byłam przyzwyczajona do widoku mężczyzn w kombinezonach roboczych, ze zrogowaciałymi dłońmi, przygarbionymi plecami, twarzami pooranymi przez wiatry i deszcze. Nikt z nich bynajmniej nie czuł się uprzywilejowany.
Na początku lat dziewięćdziesiątych „finanse” nabrały potężnego rozpędu. Poprzednia dekada była dla naszego małego kraju ponurym czasem, naznaczonym przez masową emigrację, bezrobocie i wysokie podatki oraz przez polityków po szyję tonących w brązowych kopertach i tkwiących w szemranych układach. Lecz w latach dziewięćdziesiątych zaszła wielka zmiana. Nikt z nas o tym nie wiedział, ale państwo właśnie zaczęło się przeobrażać w Celtyckiego Tygrysa. Irlandię zalewał dobrobyt i, Jezu, chyba nie było narodu, który szybciej przygarnąłby napływające pieniądze i poczuł się z nimi tak dobrze. Można by przysiąc, że mieliśmy je od zawsze.
Moje pochodzenie i wychowanie nie przygotowały mnie na to, co nadchodziło. Tato prowadził małe gospodarstwo na długo przed tym, nim Unia Europejska sprawiła, że stało się to dochodowe, a mama siedziała w domu, wychowując dziecko po dziecku. Przegapiła, że w latach siedemdziesiątych ludzi przestało obchodzić, co papież ma do powiedzenia o kondomach i o tym, co się dzieje w łożu małżeńskim. Na szczęście dla mnie. Byłam najmłodsza w naszej dużej rodzinie. Uwielbiano mnie i rozpieszczano, o ile to było możliwe, biorąc od uwagę, jak biednie nam się żyło.
Nigdy jednak nie byłam zadowolona. Leitrim nie miało nic do zaoferowania. Szczęśliwie dla mnie, skoro byłam najmłodsza z gromadki, nie oczekiwano, że zajmę się gospodarstwem ani że zamieszkam w pobliżu. Wszystkie te zobowiązania wzięło na siebie starsze rodzeństwo. Pozwolono mi skończyć szkołę i przykładałam się ostro do nauki – na tyle ostro, by zdobyć złoty bilet: miejsce w dublińskim Trinity College na wydziale sztuk pięknych. Zamierzałam zostać nauczycielką. Przeczytałam W kręgu przyjaciół Maeve Binchy. Nowi kumple, stolica, trzymiesięczne letnie wakacje i wspaniała emerytura? Tak, poproszę.
Wyjazd z ojczystego hrabstwa był pierwszym zwiastunem tego, że staję się wyrodną latoroślą. Moja biedna babcia o mało nie dostała ataku serca, kiedy usłyszała, dokąd się wybieram. Fakt, były lata dziewięćdziesiąte, lecz ona miała swoje lata – osiemdziesiąt pięć – i od małego wbijano jej do głowy niezłomne zasady. Po pierwsze, samotne dziewczęta nie przenoszą się z Leitrim do Dublina, jeśli nie chcą mieć do czynienia z nieprzyjemną i niechcianą niespodzianką w brzuchu. Po drugie, nie chodzą do szkoły średniej, jeśli nie przygotowuje ona do zawodu fryzjerki lub sekretarki. A po trzecie, jeżeli już muszą zlekceważyć wszelkie wiejskie tradycje, z całą pewnością nie idą do Trinity, uczelni pękającej w szwach od podstępnych, wyniosłych protestantów. Uważała, że college wciąż, jak za dawnych czasów, nie przyjmuje katolików.
Wychodzi na to, że miała rację. Uczelnia okazała się dla mnie bardzo niebezpieczna. Właściwie nie chodzi o miejsce, lecz o poznanych tam ludzi.
Harry’ego McNamarę po raz pierwszy ujrzałam na uniwersyteckim balu na moim trzecim roku studiów, w 1994 roku.
Jeszcze zanim wybiła północ, chłopak, z którym byłam na balu, zalał się w pestkę, jak mawia się u nas na wsi. Moja koleżanka Grace też zostawiła mnie własnemu losowi i zaczęła się obcałowywać z jakimś doktorantem z wydziału biologii. Szwendałam się więc sama po kamiennych dziedzińcach, a moja twarz zmieniała kolor w świetle wielobarwnych lamp rozmieszczonych strategicznie tak, aby oświetlały uczelniane mury z epoki wiktoriańskiej. Miałam nadzieję, że natknę się na kogoś znajomego i dokończę wieczór w towarzystwie. Nigdy nie czułam się dobrze w samotności.
Wtem usłyszałam cichy gwizd, a zaraz po nim słowa:
– No, niech mnie, jeżeli to nie jest Jessica Rabbit.
Harry zawołał na mnie poprzez krąg ludzi, którzy go otaczali, jakby był środkiem ich wszechświata. Opierał się nonszalancko o mur rektorskiego ogrodu. Na szyi wisiała mu rozwiązana muszka, z kącika ust wystawał papieros. Był bez wątpienia najprzystojniejszym facetem, na jakim kiedykolwiek spoczęło moje oko. Wyglądał tak nieirlandzko. Gęste, sfalowane brązowe włosy okalały opaloną twarz o świetnie wyrzeźbionych rysach. Trzyczęściowy garnitur był drogi, idealnie skrojony i leżał dokładnie tak, jak powinien. A przy tym na tyle dopasowany, żebym widziała dobrze zarysowane mięśnie i wysportowaną sylwetkę.
Lecz jego uśmiech… o tak, to ten uśmiech przesądził o wszystkim.
Harry ruszył w moją stronę i otaczająca go grupa rozstąpiła się jak morze dla Mojżesza. Wszyscy byli zazdrośni o nieznajomą, która niechcący tak łatwo przyciągnęła jego uwagę.
– Mówisz do mnie? – spytałam, unosząc brwi, po czym rozejrzałam się dokoła, udając, że sprawdzam, czy nie zwrócił się do kogoś innego. – Taką masz gadkę? Wywrzaskujesz seksistowskie uwagi do przechodzących kobiet?
Umiałam sobie poradzić z zaczepką, byłam przyzwyczajona do zainteresowania, jakie wzbudzałam u płci przeciwnej. Urodziłam się z naturalnie płowymi kręconymi włosami, miałam błękitne jak niebo oczy i pełne czerwone usta. Zdaje się, że to działa na większość mężczyzn. Ale największym atutem były moje krągłości, na co wyraźnie zwrócił uwagę Harry. Zawsze odznaczałam się drobnym ciałem (starsze siostry w dzieciństwie pieszczotliwie mówiły na mnie Polly Pocket). Ale gdy weszłam w nastoletniość, rozwinęłam się wręcz bajecznie. Wszystkie dziewczyny od Fergusonów wyglądały podobnie z blond lokami i ładnymi buziami. Żadna jednak nie miała takich piersi jak ja. Moje siostry były zniesmaczone.
Tego wieczoru, gdy zwróciłam uwagę Harry’ego, wiedziałam, że moje seksowne kształty przyciągają wzrok. Miałam na sobie dopasowaną szmaragdową suknię wieczorową. Na początku była po prostu tanim ciuszkiem marki Primark, ale dostała się w ręce mamy Grace i na jej maszynie do szycia przeobraziła się w coś magicznego.
– Jezu – powiedziała Grace zielona z zazdrości. – Mamuś, nie pozwoliłabyś mi wyjść za próg w czymś takim, a ją prawie wszyłaś do środka, żeby leżało jak ulał.
– Kocham cię, kwiatuszku, ale Julie ma figurę, żeby chodzić w takich rzeczach – odparła pani Delaney i zaserwowała biednej córce dwa ledwie ścięte sadzone jajka.
– Wszystko, czego nie mam, odziedziczyłam po tobie, straszna stara babo – mruknęła Grace pod nosem.
Sukienka przydałaby się raczej mojej zwariowanej na punkcie seksu przyjaciółce. W przeciwieństwie do wielu rówieśniczek z college’u, nie przyszłam tu, by znaleźć sobie faceta. To cudowne, że nasza mama zawsze była w domu, ale na myśl o tym, że sama miałabym się stać młodą stateczną gospodynią domową, wpadałam w panikę. I na pewno nie chciałam skończyć z ciążą w brzuchu, póki nie będę miała obrączki na palcu.
Łudziłam się, że jestem panią Niezależną.
Nic o sobie nie wiedziałam.
Harry roześmiał się, kiedy mu odszczeknęłam, po czym zacmokał, przekomarzając się.
– Czy to seksistowskie, że zauważyłem cię jako najlepiej wyglądającą kobietę w okolicy? Nie mam pojęcia, z kim tu dzisiaj przyszłaś, ale słowo daję, ten gość to jakiś tępak, skoro cię zostawił. Chyba że sama już na to wpadłaś i to ty puściłaś go w trąbę?
Uśmiechnęłam się wbrew sobie.
– On… gdzieś tam jest.
– Rozumiem. W takim razie, dopóki gdzieś tam jest, skorzystam z okazji, żeby cię uwieść, i zacznę od szampana. To po prostu nie w porządku, żebyś się snuła, taka boska, bez drinka w ręce. A drink może być tylko najlepszy.
– I tak będzie mu daleko do szampana, na którym się wychowałam – parsknęłam. – A czy ty właśnie powiedziałeś „uwieść”?
Zarumienił się.
– No, powiedziałem, faktycznie. To przez twoją sukienkę. Wygląda, jakby była stworzona dla ciebie i twoich… ee, wdzięków. Nie pamiętam, jak mam na imię, nie mówiąc już, w jakim żyjemy stuleciu.
– No proszę. Ćwiczyłeś przed lustrem, zanim wyszedłeś dziś z domu, czy zawsze tak masz?
– A teraz poważnie… czy to naprawdę takie beznadziejne? – Pochylił głowę i uśmiechnął się do mnie spod grzywki niczym uroczy brązowooki szczeniak. – Proszę. Nie torturuj mnie dłużej. Tamta paczka z tyłu gapi się na mnie, żeby sprawdzić, jak mi idzie, a jeżeli mnie spławisz, zupełnie zrujnuje to moją reputację. Czy mogłabyś chociaż poudawać, że nie uważasz mnie za totalnego dupka?
– Zlitowałabym się nad tobą, ale mi obiecałeś drogiego szampana, a tu nie serwują nic takiego.
– No, no, widzę światełko na końcu tunelu, przez który każesz mi się czołgać. Mają, i to porządnego. Po prostu nie trafiłaś do odpowiedniego baru.
– Aha. A tak do twojej wiadomości, nie można mnie kupić. Z bąbelkami czy bez.
– Mówisz, że jesteś bezcenna?
– Świetnie to ująłeś.
Nie jestem banalną lalą. Nie zakochałam się w Harrym McNamarze tylko dlatego, że miał gładką gadkę i znajomości w barze zarezerwowanym dla absolwentów. I mimo że był czarujący, a ja lekko wstawiona, nie było mowy, żebym wskoczyła z nim do łóżka. Wciąż byłam dziewczyną z małej, zapadłej wioski – nie czułam tych wielkomiejskich klimatów, w których zawiera się znajomości na jedną noc.
Rozmawialiśmy i w trakcie pogawędki odkryłam, że tak naprawdę jest byłym, a nie obecnym studentem, co tłumaczyło dostęp do baru dla absolwentów.
– Dobry Boże, to ile ty masz lat? – zapytałam. – Czy uczelnia jest świadoma tego, że czaisz się tu, polując na młode, niewinne niewiasty? I gdzie właściwie pracujesz… w tych swoich finansach?
Rozbawiło go to.
– Mam dwadzieścia siedem lat – odparł. – Chyba nie jestem dla ciebie za stary. Ile ty możesz mieć? Dwadzieścia dwa, trzy? Daj spokój. Jaki tam ze mnie łowca. A moja praca? Jestem bankowcem. Z grubsza.
– O! Dobra, czemu nie powiedziałeś po prostu, że pracujesz w banku? Dlaczego wszyscy w dzisiejszych czasach muszą używać tych dziwacznych słów typu „finanse” czy „konsulting”? Ja będę nauczycielką. Nie „dostarczycielką wiedzy”. Co? Z czego się śmiejesz?
– Z ciebie – odrzekł, nachylając się tak, że jego kasztanowe oczy o długich rzęsach znalazły się centymetry od moich i poczułam na ustach jego gorący oddech, pachnący miętą i alkoholem. – Mógłbym słuchać tego akcentu całą noc. Brzmi melodyjnie. Zawsze jesteś taka szczera?
– O. Myślałam, że się ze mnie śmiejesz, bo chcę być nauczycielką.
Przybliżył się do mojego ucha i szepnął:
– Daj spokój. Nie można być zwyczajnie czymś.
Odsunęłam się spłoniona, zaniepokojona tym, jak mocno moje ciało reaguje na niego. Byłam jeszcze wtedy dziewicą, lecz w głowie kołatało mi się tylko, jak bardzo chcę, żeby ten facet pieprzył mnie do nieprzytomności. Okazuje się, że miałam w sobie utajoną ladacznicę.
– Chcesz, żebyśmy stąd wyszli i napili się w jakimś ustronniejszym miejscu? – zapytał.
– Nie. Są tutaj też moje koleżanki. Muszę je znaleźć. Mamy taką zasadę: nie zostawiamy kobiet swojemu losowi.
– Zerwij się, nic im nie będzie. Noc jest jeszcze młoda. Dopiero… cholera, jeszcze się nawet nie ściemniło. Nie poddam się tak łatwo.
– Ja też się łatwo nie poddam – odrzekłam. – A tam widzę moją przyjaciółkę Grace, wyszła na powietrze. Muszę iść.
Wszystko w Harrym działało na mnie jak afrodyzjak. Nie chodzi o sam jego wygląd, lecz także o swobodę i pewność siebie, wrażenie siły czy mocy, jakie roztaczał. Był akurat w sam raz ode mnie starszy i uwodził mnie, ale nie w obleśny sposób.
I miał w sobie coś takiego… niebezpiecznego.
Jakby nie grywał zgodnie z normalnymi zasadami.
Ja z kolei zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Grzeczne dziewczyny wychodzą za mąż za dobrych chłopców. Ale znalazłam się w centrum zainteresowania Harry’ego i to okazało się upajające.
W końcu pociągało mnie w nim więcej, niż sobie zdawałam sprawę. Byłam ambitną młodą kobietą, ale przyzwyczajoną do miłości. Sprawiają to więzy dużej, kochającej się rodziny. Owszem, pragnęłam podążyć przez świat własną ścieżką, ale nie chciałam tego robić w samotności.
I myślę, że coś podobnego wyczuwałam w Harrym. Z upływem czasu dowiedziałam się, że nie był tak pewny siebie, jakiego odgrywał. Lubił otaczać się ludźmi: fagasami i pochlebcami. Nigdy jednak nie miał nikogo, kto by się naprawdę liczył. Żadnej rodziny, jak później odkryłam, i żadnych prawdziwych przyjaciół. Bardzo niewielu ludzi dopuszczał do siebie bliżej.
Tamtego wieczoru na balu w Trinity dałam mu swój numer.
Oto coś, o czym wówczas nie miałam pojęcia.
Harry przyszedł na ten bal z dziewczyną. Nie było jej przy nim, kiedy mnie zobaczył – może korzystała z toalety, poprawiała sobie makijaż czy coś podobnego. A on zniknął, zanim wróciła.
Można by powiedzieć, że to była miłość od pierwszego wejrzenia, a ona jest w tej historii nieistotną postacią.
Byłaby to romantyczna interpretacja.
Czy miałoby to jednak jakieś znaczenie, gdybym wtedy wiedziała, jak łatwo Harry podrywa i porzuca kobiety? Sam przypuszczalnie wykręciłby się i przedstawił to w inny sposób, a ja najprawdopodobniej uwierzyłabym mu z wyboru. Oboje byliśmy w tym dobrzy, zwłaszcza on.
Kiedy tamtego wieczoru powiedział mi, że jest bankowcem, nie wspomniał o tym albo przynajmniej nie poprawił mnie w tej kwestii, że niezupełnie pracuje w banku.
Był jego właścicielem.
Mając niewiele ponad dwadzieścia lat, założył własny bank. Placówka, zarządzana przez dobrze zapowiadającego się finansistę, zajmowała się głównie funduszami dobrze zapowiadających się deweloperów budowlanych. Oto człowiek przyzwyczajony do tego, że dostaje to, czego chce.
Opierałam mu się miesiącami, przez co zaloty stały się tym bardziej ekscytujące.
W tamtym czasie byłam w nim szaleńczo zakochana i on we mnie też.
Widzicie nas, prawda?
Młodzi, niewinni, pełni nadziei, miłości.
To my na początku naszej baśni.
Lecz baśnie nie zawsze są piękne i cudne.
Czasem bywają mroczniejsze, niż sobie można wyobrazić.Podziękowania
Oto czego się nauczyłam jako pisarka: dobrze sobie radzę, kiedy piszę sama; radzę sobie o wiele lepiej, gdy piszę z zespołem.
Szczególnie kilka osób skłoniło mnie do ciężkiej pracy nad tą książką.
Martinie Spain – irytująco miałeś rację co do luk na wczesnym etapie wątku, jak zawsze. I tak cię uwielbiam, mój ulubiony człowieku na świecie.
Nicolo Barr, dziękuję, że mnie popychałaś i – tak – wiedziałaś, co robisz. Spójrz na tę ślicznotkę. Uroczyście odwołuję wszystkie te momenty, kiedy widziałam twoje imię w swojej skrzynce odbiorczej i myślałam: „Na litość boską, błagam, żadnych więcej poprawek redakcyjnych!”.
Stef Bierwerth wzięła to, co uważałam za idealnie zarysowany szkic, i wskazała mi, ile jeszcze pracy muszę w niego włożyć – zrobiłaś to znakomicie, więc jest ci wybaczone. Gdzie ja bym bez Ciebie była? Wydawca i zarazem przyjaciółka. Mało kto ma tyle szczęścia.
Rachel Neely i Sarah Day adiustowały i korygowały powieść drobiazgowo. Rachel, Tobie szczególnie dziękuję za natchniony tytuł. Uważam, że przez to stałaś się matką chrzestną tej książki!
Dziękuję wszystkim moim pierwszym czytelnikom, całej niewiarygodnej załodze wydawnictwa Quercus, a zwłaszcza grafikom za niesamowity projekt okładki: jestem dumna, że pracowałam z każdym z Was.
I wreszcie składam podziękowania wszystkim moim przyjaciołom i krewnym, szczególnie czwórce największych kibiców – moim uroczym dzieciom: Izzy, Liamowi, Sophii i Domowi, maleńkiemu despocie. Dziękuję Wam za nieskończoną miłość i wsparcie. Udało mi się sięgnąć gwiazd tylko dlatego, że wszyscy podnosiliście mnie ku niebu.