Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z antropologii wiejskiej: Obrazki i szkice: Nowa serya - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z antropologii wiejskiej: Obrazki i szkice: Nowa serya - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 349 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z AN­TRO­PO­LO­GII WIEJ­SKIEJ.

Z AN­TRO­PO­LO­GII WIEJ­SKIEJ.

ob­raz­ki i szki­ce.

(Nowa Se­rya).

PRZEZ

KIp­mensn Ju­no­szę.

WAR­SZA­WA. Dru­kiem „WIE­KU” NOWY-ŚWIAT NR. 61.

1890.

Jed­nak­że omi­nąć, gdyż jest zdrad­ny. Wie­dzą o tem do­brze miesz­kań­cy oko­li­cy i prze­jeż­dża­ją za­zwy­czaj w bród przez rze­kę, cy przed­sta­wia jesz­cze te do­god­no­ści, że się ze­schnię­te koła wozu na­mo­czą, a zmę­czo­na szka­pa za­spo­koi pra­gnie­nia.

Ko­nie lu­bią pić wodę z bez­i­mien­nej rzecz­ki, bo czy­sta jest, zwłasz­cza w owym cza­sie, gdy w niej baby lnu i ko­no­pi nie mo­czą.

Prze­zro­czy­sta jej wstę­ga to­czy się po pia­sku żół­tym, po żwir­ku, po ka­my­kach róż­no­barw­nych. Roz­cią­gnę­ła się po za wio­ską, po za cha­łu­pa­mi, za ko­ścio­łem, okrą­ży­ła cmen­tarz i da­lej pły­nie przez łąki. Gdzie­nieg­dzie przy brze­gach jej ta­ta­rak ro­śnie, si­to­wie, nie­za­po­mi­na­jek moc. Nad brze­ga­mi tu i owdzie roz­sia­dły się wierz­by i spusz­cza­ją zło­ta­we ga­łąz­ki ku wo­dzie.

Nad tą rzecz­ką mu­si­my się dłu­żej za­trzy­mać, bo w ży­ciu Bied­no­wo­li gra ona pew­ną rolę.

Przy­cho­dzą tu baby i dziew­czę­ta ze wsi z bie­li­zną do pra­nia, i ude­rza­jąc ki­jan­ka­mi, opo­wia­da­ją so­bie na­wza­jem naj­śwież­sze, no­wi­ny dnia; przy­cho­dzą chłop­cy o wio­śnie, aby fu­jar­ki z wierz­bi­ny ro­bić, w któ­rym to kunsz­cie głu­pi Ja­siek ce­lu­je; przy­cho­dzą pa­stusz­ko­wie by­dło poić; przy­cho­dzi nie­kie­dy sta­ry Piotr, za­wo­ła­ny ry­bak, i łowi drob­ne ryb­ki na węd­kę.

Zna­ją do­brze we wsi głu­pie­go Jaś­ka, zna­ją też i sta­re­go Pio­tra, bo kto­by ich nie znał! Dziw­ni oba i nie tacy jak wszy­scy lu­dzie we wsi–od­mien­ni. Piotr wie o róż­nych róż­no­ściach co daw­no były, a choć do roz­mo­wy nie sko­ry, prze­cie cza­sem co nie­co moż­na z nie­go wy­cią­gnąć. Ode­zwie się, a za­wsze tak, że do my­śle­nia da, że czło­wiek musi do­brze gło­wy uała­mać. Ja­siek znów, tak­że dzi­ki, a od Ju­dzi stro­nią­cy, nie­kie­dy się ode­zwie, niby ni w pięć ni w dzie­więć, naj­czę­ściej lu­dziom do śmie­chu, ale póź­niej za­wsze się po­ka­że że nie było wca­le z cze­go się śmiać, i że Ja­siek choć głu­pi praw­dę po­wie­dział.

Piotr nie z Bied­no­wo­li ro­dem był, a na­wet nie­wia­do­mo zkąd przy­szedł tu przed laty.

Po­dob­no z daw­nym dzie­dzi­cem, aż zkądś z za mo­rza, z nie­miec­kich kra­jów przy­szedł. Póki daw­ny dzie­dzic żył, Piotr we dwo­rze słu­żył przy ko­niach, a po śmier­ci dzie­dzi­ca, gdy krew­ni jego ma­ją­tek ob­ję­li, w służ­bie już być nie chciał. Na ko­mor­nem u jed­ne­go go­spo­da­rza osiadł i żył, a taki był wszyst­kim lu­dziom przy­dat­ny, taki dla każ­de­go usłuż­ny i do­bry, że się wszy­scy przy­zwy­cza­ili do nie­go i po­lu­bi­li go.

Cię­ża­rem ni­ko­mu nie był, bo na ka­wa­łek chle­ba za­pra­co­wał, od lu­dzi żad­nych łask nie żą­dał, owszem czę­sto saul bied­niej­sze­go po­ra­to­wał i wspo­mógł.

Choć­by głu­pie­go Jaś­ka…

Cała bo hi­sto­rya o tym chłop­cu.

Temu lat dwa­na­ście, albo i wię­cej, o wio­śnie, tak o wio­śnie, bo już nad po­la­mi świer­go­ta­ły skow­ron­ki i świe­żo od­wa­lo­ne ski­by aż się czer­ni­ły ku słoń­cu, a już na­wet i bo­cia­ny kle­ko­ta­ły na sto­do­łach, jed­ne­go dnia przy­wlo­kła się do wsi ko­bie­ci­na ubo­ga, zmi­ze­ro­wa­na, bla­da, skó­ra i ko­ści….

Na ple­cach mia­ła to­bo­łek, a na ręku dziec­ko małe, co naj­wy­żej rocz­ne, a ta­kie mar­ne i wą­tłe na zdro­wiu jak i ona.

Przy­szła tedy, za­raz do pierw­szej z brze­gu cha­ty, pro­si­ła żeby jej go­spo­dy­ni tro­chę mle­ka sprze­da­ła i po­zwo­li­ła prze­no­co­wać pod da­chem.

Nad­szedł i go­spo­darz sam – żyje po dziś dzień, Jan Stę­por, bo­ga­ty chłop, na pięt­na­stu mor­gach osie­dzia­ły. Nad­szedł z Pio­trem.

Za­czę­li tedy owa ko­bie­ci­nę py­tać; co za jed­na? zkąd? do­kąd idzie? co ją do Bied­no­wo­li przy­gna­ło?

Nie­wie­le co moż­na się było do­wie­dzieć, bo tak z sił opa­dła, że le­d­wie parę słów mo­gła wy­mó­wić. Gło­wa jej spa – dała na pier­si, oczy przy­my­ka­ły się, jak­by z wiel­kie­go nie­wy­wcza­su, albo z nie­mo­cy może.

Dali jej mle­ka, a ra­czej dzie­cia­ko­wi dali, bo ona sama tyl­ko się tro­che wody na­pi­ła–i go­spo­darz za­pro­wa­dził ją do sto­do­ły.

– Niech się prze­śpi–rzekł do Pio­tra, –może nam ju­tro co po­wie.

Nie­za­wod­nie by­ła­by co po­wie­dzia­ła, gdy­by… mó­wić mo­gła, ale gdy rano Piotr z Ja­nem przy­szli do niej, le­ża­ła na gar­ści sło­my jak bez­wład­na. Dzie­ciak od­to­czył się pod ścia­nę i wrzesz­czał w nie­bo­gło­sy.

Piotr na­chy­lił się nad cho­rą, po­pa­trzył jej w oczy i za­raz po­miar­ko­wał że z niej nic nie bę­dzie. Oczy mia­ła sze­ro­ko otwar­te, chu­dą, po­żół­kłą ręką sku­ba­ła na so­bie ubra­nie. Po­ru­sza­ła usta­mi, jak­by chcąc prze­mó­wić, ale gło­su sły­chać nie było.

Piotr ukląkł przy niej, na­chy­lił się, a ona wi­dać ostat­nim wy­sił­kiem, ucze­pi­ła się chu­de­mi rę­ka­mi jego ka­po­ty i z wiel­ką trud­no­ścią wy­szep­ta­ła:

– Ra­tuj­cie dziec­ko moje, Ja­sia, Bóg na­gro­dzi! Stę­por, tro­chę da­lej sto­ją­cy, do­sły­szeć tego nie mógł, ale Piotr mu za­raz po­wie­dział:

– Ja­nie, prze­mó­wi­ła… żąda żeby ra­to­wać jej dziec­ko, Ja­sia. Sły­szy­cie: jej dziec­ko–Jaś.

– Dyć sły­szę….

– Ano sko­ro Jaś, to wi­dać jest chrze­ściań­skie dziec­ko i chrzczo­ne.

– Co tu ro­bić, Pię­trze? – za­py­tał za­fra­so­wa­ny go­spo­darz. –Ko­bie­ci­sko za­mrze jak za­pi­sał, nie wia­do­mo co za jed­na, zkąd jest. Kło­pot bę­dzie–i z dzie­cia­kiem też.

– Ha! wola Boża… a sko­ro Ja­nie ko­cha­ją­cy pod wa­szym da­chem taka się przy­go­da zda­rzy­ła, tedy….

– No, co tedy? do­radź­cież mi.

– Nad tą ko­bie­ci­ną śmierć stoi, trze­ba­by po księ­dza po­siać – a dzie­cia­ka nie­chby tym­cza­so­wie wa­sza do cha­łu­py wzię­ła; toć nie psiak jeno ludz­kie dziec­ko i musi głod­ne, bo się drze.

Po­szedł Jan po księ­dza, a chło­pa­ka swe­go Mać­ka po wój­ta po­siał, Piotr zaś wziął pła­czą­ce dziec­ko na rękę.

– Ci­chaj, ci­chaj – mó­wił nio­sąc nie­mow­lę do izby,–nie bój się… albo ty je­den taki? I o to się nie fra­suj. Taki ty do­bry bę­dziesz jak i dru­gi… że zaś sie­ro­ta je­steś i nikt ci grun­tu nie­zo­sta­wi, to też baj­ki… nie każ­dy z for­tu­na się ro­dzi. Ci­chaj, mały.

Wszedł Piotr do izby i opo­wie­dział go­spo­dy­ni co jest.

Ja­no­wa była pręd­ka, ale nie za­wzię­ta; więc choć z po­cząt­ku za­raz na­ga­da­ła co nie­mia­ra o ka­rze Bo­skiej, o na­sła­niu, o dar­mo­zja­dach, znaj­dach, o kro­wach co mle­ka da­wać nie chcą, o wła­snych dzie­ciach, z któ­rych tyle po­cie­chy co i nic – prze­cież tak pa­da­jąc i po­mstu­jąc, przy­nio­sła świe­że­go mle­ka w gar­nusz­ku.

– Rusz­no się, Mag­da!–za­wo­ła­ła na cór­kę. –weź mle­ko i na­pój tego ba­cho­ra, co nie­wia­do­mo czyj i nie­wia­do­mo zkąd…. na­pój go bo głod­ny, a odziej go też jaką szma­ta, bo wi­dać uziąbł w sto­do­le.

– Toć lato….

– Ale! to­bie lato, boś dziew­ka wiel­ka i przy ko­mi­nie sie­dzisz, a ta­kiej kru­szy­nie mo­gło być zim­no we sto­do­le. Nocą wia­ter cho­dzi, nie wiesz o tem głu­pia!

– Cichł cich!–mó­wi­ła Mag­da do dzie­cia­ka, któ­ry pa­trzył na nia wy­stra­szo­iieu­ii ocza­mi,–nie bój się… toć cię nie zjem, raku za­tra­co­ny!

Ja­no­wa dziec­ko cór­ce od­daw­szy, po­bie­gła do cho­rej. Za­czę­li się lu­dzie scho­dzić, ho wia­do­mość o umie­ra­ją­cej nie­zna­jo­mej wnet się po ca­łej wsi roz­nio­sła.

Nad­szedł ksiądz z dziad­kiem ko­ściel­nym, sta­rym Grzę dzi­kow­skim, wójt So­kół, soł­tys, przy­biegł i ko­wal pro­sto z kuź­ni, za­smo­lo­ny sa­dza­mi, w far­tu­chu, tak jak stał przy ro­bo­cie; po­scho­dzi­li się nie­któ­rzy go­spo­da­rze–a naj­wię­cej bab, bo te, jak wia­do­mo, są naj­cie­kaw­sze wszel­kich przy­gód.

Nie­zna­jo­ma umar­ła, wy­mó­wiw­szy jesz­cze przed śmier­cią parę razy: – Jaś, Jaś, moje dziec­ko–ale wię­cej nic się nikt od niej nie do­wie­dział.

Wójt, jak wójt, pa­pie­rów za­raz jął szu­kać koło zmar­łej–ale nic przy niej nie było, w owym zaś to­boł­ku, któ­ry z sobą przy­nio­sła, zna­leź­li trucht} dzie­cin­ne­go ubra­nia, kil­ka­na­ście zło­tych w gał­gan­ku i książ­kę do na­bo­żeń­stwa, a w niej ład­ny ob­ra­zek.

Ta­kie było dzie­dzie­two głu­pie­go Jaś­ka.

Miał wój­ci­sko kło­po­tu do­syć z po­cho­wa­niem nie­zna­nej ko­bie­ty, bo na­wet pi­sarz, co na wszyst­ko prze­bie­gi róż­ne zna, nie wie­dział co ro­bić i do są­do­we­go pi­sa­rza cho­dził po rade, ale że oba byli na taki in­te­res jed­na­ko­wo mą­drzy–więc Wójt aż do po­wia­tu mu­siał jeź­dzić.

Za­ła­twi­ło się prze­cież wszyst­ko jak na­le­ży–i po trzech dniach, na cmen­ta­rzu, pod sa­mym par­ka­nem, przy­był świe­ży grób.

Po po­grze­bie zgro­ma­dzi­li się lu­dzie przed cmen­ta­rzem i za­czę­li ra­dzić: co z dziec­kiem zro­bić? czy­je ono bę­dzie–kto je ma wziąć?

Ko­wal po­wie­dział pierw­szy:

– Ja­bym wziął, na­wet za­raz bym wziął, żeby chło­pak miał choć ze dwa­na­ście lat i mógł już do mie­cha sta­nąć, ale po ta­kim dro­bia­zgu to mi nic.

– Pew­nie że nic – ode­zwa­ła się ko­wal­ka, – bo swo­je dzie­ci mamy. Pię­cio­ro Pan Je­zus dał….

– Ja­bym też wziął, –mó­wił soł­tys,–wziął­bym do gęsi, ale po ta­kiem ma­leń­stwie cóż mi?

Jed­ni na dro­gich spo­glą­da­li–nie ode­zwał się nikt.

Może nie… je­den miał chęć za­opie­ko­wa­nia się dzie­ci­ną, ale… każ­de­mu na prze­szko­dzie coś było. Ten swo­ich dzie­ci miał gro­ma­dę, tam­ten cho­wał sie­ro­ty po sio­strze, inny znów baby się bał….

– A dzie­ciak ład­ny,–ode­zwa­ła się ja­kaś dziew­czy­na.

– Ład­ny to praw­da,–do­rzu­ci­ła Ja­no­wa, – i wi­dzi mi się że nie chłop­ski, bo de­li­kat­ny i ko­szul­ka na nim cien­ka, z kup­ne­go płót­na.

– Cie­ka­wość!

– Oj­ciec musi być wiel­ki nic­poń, sko­ro ko­bie­tę z dziec­kiem na po­nie­wier­kę w świat pu­ścił.

– Każ­dy chłop jest taki… a in­szy jesz­cze gor­szy,–ode­zwa­ła się soł­ty­so­wa.

– A każ­da ko­bie­ta sama nie wie co ple­cie… – rzekł ko­wal.

Na to mię­dzy ba­ba­mi gwar się zro­bił.

– Co on nam bę­dzie do­ga­dy­wał,–mó­wi­ły,–do mie­cha niech so­bie idzie, do kuź­ni…! Wi­dzi­cie go, jaki mą­dry…!

– Ci­chaj­cie, na ten przy­kład, lu­dzie!-za­wo­łał Grzę­dzi­kow­ski, dziad ko­ściel­ny, sta­ry ale jesz­cze krzep­ki czło­wiek, z no­sem czer­wo­nym jak bu­rak. –ci­chaj­cie! Nie pora się prze­ko­ma­rzać, raz że sto­imy przy po­świę­ca­nem miej­scu, a po­wtó­re, że prze­cie po­trze­ba coś, na ten przy­kład, z, onem dziec­kiem.

– Niech je Grzę­dzi­kow­ski weź­mie.

– Jak­by­ście wie­dzie­li że we­zmę – tyl­ko niech się na ten przy­kład od­cho­wa.

– Aha! mą­drzy­ście!

– Niech pod­ro­śnie ot tyle, żeby mio­tłą mógł ro­bić… bę­dzie mi po­ma­gał w ko­ście­le za­mia­tać, na­uczę go ua ten przy­kład śpie­wać, dzwo­nić, do mszy słu­żyć i bę­dzie sie­rot­ka na chwa­lę Bożą pra­co­wał–i do złe­go nie do­pusz­czę go, i jak­by co, to za­raz, na ten przy­kład, po oj­cow­sku oćwi­czę.

– Już­by go Grzę­dzi­kow­ski ćwi­czył… a on jesz­cze cho­dzić nie umie.

– To też go trze­ba na­uczyć.

– – Ale kto?

– Kto? kto?

– Niby to bar­dzo komu ocho­ta brać dziec­ko!

– A jesz­cze nie­wia­do­mo czy­je!

– Dziec­ko, na ten przy­kład,–za­wo­łał Grzę­dzi­kow­ski, –wia­do­mo czy­je jest!

– Ga­daj­cież, ga­daj­cież, sko­ro wie­cie! – za­wo­ła­ły chó­rem ko­bie­ty.

– Mój pa­nie Grzę­dzi­kow­ski, mój zło­ci­sty, czy­jeż ono? –mó­wi­ła soł­ty­so­wa, prze­py­cha­jąc się mię­dzy ludź­mi ku dzia­do­wi.

– Po­wia­daj­cie, Onu­fry, pa­nie Grzę­dzi­kow­ski po­wia­daj­cie, ja­ke­ście do­brzy!

– No–ga­dać, sko­ro lu­dzie pro­szą!–za­wo­łał ko­wal.

– O lu­dzie! lu­dzie! na ten przy­kład, – rzekł Grzę­dzi­kow­ski, za­kła­da­jąc obie ręce za pas, – nie chwa­lą­cy się, jak oto słu­żę przy tym ko­ście­le na­szym, na ten przy­kład, po­cho­wa­łem już trzech pro­bosz­czów, a je­den mię­dzy nimi był ka­no­nik na­wet. Te­raz mamy czwar­te­go już za mo­jej pa­mię­ci ojca du­chow­ne­go. Tam­ci, świec Pa­nie nad ich du­sza­mi, uczy­li was, prze­ma­wia­li do was, zry­wa­li so­bie pier­si – i po­mar­li, i dzi­siej­szy nasz oj­ciec du­chow­ny, na ten przy­kład, tak­że ze­rwie so­bie pier­si i przej­dzie do chwa­ły wie­ku­istej–a wy bę­dzie­cie za­wsze jed­na­ko­we głą­bie, jako, na ten przy­kład, łby ka­pu­ścia­ne….

– E,–rzekł ko­wal,–nie­chno Grzę­dzi­kow­ski tak w ka­pu­ście nie ryje, bo jesz­cze kto Grzę­dzi­kow­ski emu nogę prze­trą­ci!

– Mą­dryś ty, na ten przy­kład, mój maj­ster­ku, ale masz z mie­chem do czy­nie­nia… i two­je sło­wo jest jako mie­cho­we dmu­cha­nie – wia­ter pu­sty.

– Ej! pó­kim do­bry!

– Za­cze­kaj-no, pa­nie maj­ster. Mą­dre sło­wo jest jako per­ła, ale żeby, na ten przy­kład, in­sze­mu stwo­rze­nio­wi…

– Nie prze­ko­ma­rzaj­cie się Onu­fry, jeno ga­daj­cie czyj dzie­ciak?–za­wo­ła­ła soł­ty­so­wa.

– Toć po­wie­dzia­łem… że was księ­ża uczą i na­uczyć nie mogą. Tedy, na ten przy­kład, dzie­ciak jest Bo­ski, bo go Bóg mi­ło­sier­ny stwo­rzył.

– To praw­da… praw­da… – po­twier­dzi­ły ko­bie­ty wzdy­cha­jąc.–Grzę­dzi­kow­ski za­wsze mą­dre sło­wo po­wie.

– A sko­ro dzie­ciak ów, na ten przy­kład, z Bo­skiej woli tu się u nas we wsi zna­lazł–tedy na­tem miej­scu po­wi­wi­nien, jako stoi w Pi­śmie, na ten przy­kład, żyć, ro­snąć i roz….

– Po­wi­nien! wia­do­mo że po­wi­nien, ale kto go wy­cho­wa?

– We­dług mo­je­go po­miar­ko­wa­nia, na ten przy­kład, co się na czy­im grun­cie zdy­bie, to tego jest. Ta­kie pra­wo na świe­cie…. za­tem dzie­ciak się pa­trzy uczci­we­mu go­spo­da­rzo­wi Stę­po­ro­wi Ja­no­wi i jego żo­nie Aga­cie, któ­rzy go po­win­ni, na ten przy­kład, w zdro­wiu do­brem, uczci­wo­ści i bło­go­sła­wień­stwie Bo­żem wy­cho­wać.

– Tak Onu­fry roz­są­dził?–rzekł Stę­por.

– Po spra­wie­dli­wo­ści.

– I, nie pro­sił was nikt na sę­dzie­go….

– Słu­chaj­cie lu­dzie, – ode­zwał się mil­czą­cy do­tąd Piotr,–każ­dy z was ma swo­je fra­sun­ki i swo­je wła­sne dzie­ci–ja nie mam. We­zmę to dziec­ko.

– Wy Pio­trze!?

– Ja, we­zmę z do­brej woli i wy­cho­wam.

– Ależ czło­wie­ku,–ode­zwał się ko­wal, – nie dasz ra – dy. Dziec­ko małe, a wy nie ma­cie ani swo­jej cha­łu­py, ani żony, ani nic.

– Baj­ki to…. nie fra­suj­cie się o mnie, ani o sie­ro­tę.

W taki spo­sób Piotr zo­stał opie­ku­nem głu­pie­go Jaś­ka.

Dzi­wi­li się ła­dzie że tej opie­ki się pod­jął i nie mo­gli zro­zu­mieć w jaki spo­sób się z niej wy­wią­że, ale Piotr wie­dział co robi. Po­sta­no­wie­nie co do za­ję­cia się lo­sem dziec­ka po­wziął w tej sa­mej chwi­li, kie­dy ko­na­ją­ca mat­ka wy­chu­dłe­mi rę­ka­mi ucze­pi­ła się jego suk­ma­ny i szep­ta­ła bła­gal­nie: Jaś, dziec­ko moje, ra­tuj­cie….

Przez trzy dni roz­my­ślał Piotr jak ostat­nią proś­bę ko­na­ją­cej speł­nić, i cały plan opie­ki doj­rzał w jego gło­wie.

Bez po­mo­cy ko­biet nie wy­cho­wa się małe dziec­ko – więc, trze­ba było tę po­moc przedew­szyst­kiem za­pew­nić.

Wziął się do tego dość zgrab­nie.

Wie­dzieć trze­ba, że Piotr miał sta­le za­miesz­ka­nie u Stępn­rów. La­tem sy­piał naj­czę­ściej na dwo­rze, na pa­stwi­sku przy ko­niach, albo w pu­stej sto­do­le je­że­li deszcz pa­dał; na zimę ro­bił w staj­ni za­gro­dę z de­sek, i na sło­mie pod ko­żu­chem bar­dzo po­rząd­ne miał spa­nie.

Ze sto­ło­wa­niem się kło­po­tu wiel­kie­go też nie miał, u kogo ro­bił, ten mu dał jeść; prócz tego brał na od­ro­bek za­gon pod kar­to­fle i za­wsze ua zimę prze­cho­wy­wał parę kor­cy w kop­czy­ku. Cza­sem ryb­kę też zła­pał, pta­ka ja­kie­go w si­dła uło­wił–miał więc wik­tu roz­ma­ite­go dość.

Te­raz przy­był mu Ja­siek.

Za kil­ka lat bę­dzie i on mógł sy­piać pod go­lem nie­bem, w sto­do­le, albo w staj­ni, ale póki jesz­cze mały pę­drak – to trud­no.

Za­raz na dru­gi dzień po po­grze­bie nie­zna­jo­mej, po­szedł Piotr do mia­sta i na­ku­pił róż­nych róż­no­ści, aż się ży­dów­ka dzi­wi­ła, na co mu mo­gły być ta­kie rze­czy po­trzeb­ne. Chu­s­tecz­kę czer­wo­ną ko­bie­cą na gło­wę, pierw­szą modą, pa­cior­ków nie­bie­skich coś pięć smar­ków, i lu­ster­ko male, ale bar­dzo fo­rem­ne, w bla­sza­nej opra­wie, ta­kie co się skła­da i ma z dru­tu za­wia­ski. Prócz tego oba­rzan­ków coś dzie­sięć.

Wró­ciw­szy do wsi, za­raz za­czął Ja­no­wej okrut­nie ba­so­wać, a Mag­dzie przy­pod­chle­biać, dzie­ciom zaś dał po oba­rzan­ku. Po­tem wy­cią­gnął flasz­kę z kie­sze­ni, prze­pił do.Iana, po­czę­sto­wał Ja­no­we i Mag­dzie też dał kie­li­szek. Dziew­ka wsty­dzi­ła się okrut­nie, ale upro­szo­na, od­wró­ci­ła się do ścia­ny i wy­pi­ła.

Ja­no­wej chu­s­tecz­ka bar­dzo się uda­ła, a Mag­da nie­zmier­nie się cie­szy­ła z lu­ster­ka, a bar­dziej jesz­cze z pa­cior­ków, że były nie­bie­skie. Mia­ła ona wło­sy jak ko­no­pie, wła­śnie więc nie­bie­skie jej pa­so­wa­ło.

Ma się ro­zu­mieć, że od tego dnia w cha­łu­pie Stę­po­ra nie na­zy­wa­li chłop­ca znaj­dą, ale Ja­siem, a mle­ka mu też nie ża­ło­wa­li, bo Piotr to­tem to owem w dwój­na­sób za nie wy­na­gro­dził, po­mógł w ro­bo­cie, po­czę­sto­wał. Moż­na po­wie­dzieć na­wet, że za dużo ro­bił, a wszyst­ko tak dla Ja­sia.

By­wa­ło, je­sie­nią, to niec­kę wy­dłu­bie z ol­szy­ny, żół­ciut­ką taką, fo­rem­ną–to ły­żek grusz­ko­wych na­ro­bi–i nie ta­kich łaj­dac­kich, jak te co na jar­mar­kach po parę gro­szy sprze­da­ją, ale po­rząd­nych, wiel­kich, że w każ­dą moż­na po­rząd­ną por­cyę na­brać, O mio­tły Ja­no­wa też nie mia­ła kło­po­tu, bo Piotr mio­teł na­ro­bił, kro­sna na­pra­wił, mię­dli­ce, wszyst­ko co było po­trze­ba. Na zimę drew na­rą­bał, i we wszyst­kiem tak ba­bie pod­chle­biał, tak jej do­ga­dzał, że aż Stę­por za­czął my­śleć, czy cza­sem dzia­da złe nie opę­ta­ło….

Baz na­wet, oko­licz­nie, ogród­kiem. Stę­por wspo­mniał coś o sta­rym pie­cu, ale Piotr roz­śmiał się z tego – i żyli so­bie da­lej w zgo­dzie i przy­jaź­ni.

Moż­na było my­śleć, że Piotr wy­cho­wań­ca swe­go bar­dzo umi­ło­wał, ale dziw­ne to było mi­ło­wa­nie, bo rzad­ko kie­dy spoj­rzał na nie­go. Bawi się dzie­ciak – to bawi, a pła­cze–to pła­cze, Pio­tro­wi wszyst­ko to jed­no było.

– Na to jest dzie­ciak, żeby się darł–mó­wił nie­raz do Mag­dy,–i ty nie lep­sza by­łaś, owszem, może na­wet gło­śniej wrzesz­cza­łaś, boś się czu­ła na swo­ich śmie­ciach, przy mat­ce, nie tak jak ten ro­bak….

Na dru­gą zimę… w za­pu­sty, Mag­da po­szła Za­mąż i bar­dzo do­brze po­szła, za Mi­ko­ła­ja Skrzyp­ka, go­spo­dar­skie­go syna, je­dy­na­ka – a że jej się sa­mej zra­zu w no­wej cha­łu­pie przy­krzy­ło, więc wzię­ła Jaś­ka do sie­bie. Chło­pak już wte­dy cho­dził do­brze i mó­wił; z psem Bur­kiem, z ko­gu­tem już wo­jo­wał, i jak wziął ka­wa­łek chle­ba do ręki, to so­bie wy­drzeć nie dał. Ro­zu­miał już, że co mu dali to jego i że chleb jest do je­dze­nia, ale nie dla psa, ani dla ko­gu­ta.

Ani się lu­dzie obej­rze­li jak parę lat zbie­gło i Piotr wziął Jaś­ka do sie­bie. Dzie­ciak był już spo­ry, wła­śnie w sam raz do gęsi, a na­wet od bie­dy i z ga­dzi­ną by so­bie po­ra­dził.

"Wten­czas opie­ku­nów dla nie­go zna­la­zło się dużo. Każ­dy by chciał ta­kie­go sie­ro­tę wziąć, bo już po­ży­tek z nie­go się być. I soł­tys Jó­zef Gwiz­dał, har­dy chłop, bo­ga­ty – i ko­wal i na­wet Grzę­dzi­kow­ski ocho­tę na Ja­sia mie­li – ale Piotr po­wie­dział:

– Za­sie! Wte­dy jak ma­lut­ki był nie chcie­li­ście go znać… te­raz ja go nie dam. Wzią­łem dzie­cia­ka od ma­leń­ko­ści i on jest mój.

– I co wara, Pię­trze, po­tem? – py­ta­li. – Sami da­chu nad gło­wą nie ma­cie.

– Niech was gło­wa o to nie boli. Dach nad nami wszyst­kie­mi roz­po­starł Bóg wszech­mo­gą­cy, ja was o dach nie pro­szę.

– Ale co wam po chłop­cu?

– To co i wam wszyst­kim. Ja nie py­tam co wam po dzie­ciach.

– Nam jest co, bo dzie­ci na­sze.

– A ten mój.

Za­ciął się dziad i już wię­cej ani sło­wa nie chciał po­wie­dzieć..Iuż taką miał na­tu­rę, że do roz­mo­wy wy­ryw­ny nie był. Spy­ta­ją go to po­wie, albo tak, albo nie, i idzie w swo­ją dro­gę, nie przy­sta­je, nie gada. Po­chwa­lo­ny, na wie­ki, wi­taj­cie, bądź­cie zdro­wi–ot cała z nim roz­mo­wa.

Ale jak się wy­brał z Ja­siem nad rze­kę, albo na łąki, albo w las, wte­dy mó­wił dużo, dużo – a dzie­ciak tyl­ko oczy wy­trzesz­czał, a słu­chał.

Wy­cho­dzi­li oba, la­tem, albo je­sie­nią, by­wa­ło na cały dzień. Czy to ryby ło­wić, czy zio­ła zbie­rać, albo grzy­by w le­sie.

Na zio­ła Piotr oso­bli­wy był znaw­ca. Co roku dużo ich zbie­rał, su­szył na słoń­cu, w pęcz­ki wią­zał i na stry­chu u Stę­po­ra w cha­łu­pie prze­cho­wy­wał, i nie­jed­ne­go w przy­go­dzie sła­bo­ści ta­kiem ziół­kiem po­ra­to­wał, za do­bre sło­wo, bo ułu­dy dat­ku żad­ne­go nie przy­jął.

Ja­siek włó­czył się za Pio­trem pe zio­ła, albo łód­ką z nim jeź­dził, bo rzecz­ka za wsią była więk­sza niż przy wjeź­dzie i na­wet by­stra do­syć–a w ta­kich włó­czę­gach ga­wę­dził sta­ro­wi­na z dzie­cia­kiem. O czem? O tym wie­trze co wie­je, o słoń­cu co świe­ci, o ptasz­kach śpie­wa­ją­cych, zio­łach róż­nych–o tem co im pod oko wpa­dło.

– A wi­dzisz-no Ja­siu tego ptasz­ka ma­łe­go, co na ka­mie­niu siadł, nad wodą samą, i tak oto kiwa ogon­kiem uciesz­nie?

– Wi­dzę dzia­dziu.

– Jak­że go na­zy­wa­ją?

– Nie wiem… dzia­dziu.

– Plisz­ka. Pa­mię­taj­że so­bie, że taki pta­szek to plisz­ka–a te­raz uwa­żaj do­brze i jak zo­ba­czysz plisz­kę to mi po­każ.

Chło­pak oczy wy­trzesz­czył… pa­trzył bocz­nie.

– O! o! dzia­dziu!–za­wo­łał po chwi­li–jest! jest plisz­ka! dwie plisz­ki, trzy plisz­ki, a czwar­ta czar­na….

– No to wiedz o tem, żeś ze­łgał, bo czar­nej plisz­ki jesz­cze jako żywo nikt nie wi­dział.

– A ta, ta dzia­du­niu–pa­trz­cie.

– To jest ja­skół­ka. "Wstydź się Ja­siu, taki wiel­ki chłop je­steś, a ja­skół­ki nie znasz…. toć prze­cież pod strze­cha­mi gniaz­da mają.

– Dzia­dziu?–za­py­ta! dzie­ciak nie­śmia­ło.

– A co?

– Praw­da to, że ja­skół­ki na zimę cze­pia­ją się pa­zur­ka­mi jed­na dru­giej i to­pią się we sta­wie, a na wio­snę żywe z wody wy­la­tu­ją?

– Nie­praw­da.

– Kie­dy tak sama Mag­da po­wia­da­ła.

– O! wiel­ka rzecz. Mag­da wie tyle co i ty, a ty tyle co i ona, obo­je zaś nic nie wie­cie. Ja­skół­ki do cie­płych kra­jów na zimę od­la­tu­ją, a na wio­snę przy­la­tu­ją na­po­wrót.

– A dzia­dziu, czy ja kie­dy po­le­cę do cie­płych kra­jów?

– Jak w zi­mie wle­ziesz na piec, to bę­dziesz miał cie­ple kra­je.

– Ale?!….

– Oba­czysz.

– A czy praw­da dzia­dziu, że nie­to­perz czło­wie­ko­wi we wło­sy się wkrę­ca, i jak się wkrę­ci, to już go wy­jąc nie ma spo­so­bu?

– Nie­praw­da–nie­to­perz to jest mysz.

– A dla cze­go mysz nie jest nie­to­perz?

– Bo nie ma skrzy­deł.

– Cie­lę też nie ma skrzy­deł, a na­zy­wa się nie mysz, tyl­ko albo ja­łosz­ka, albo by­czek….

– Ty sam cie­lę je­steś. Po­wia­dam ci że mysz to jest mysz, a nie­to­perz to tak­że ja­ko­by mysz, tyl­ko że ze skrzy­dła­mi. Mysz jada ziar­no, sło­ni­nę, chleb – a nie­to­perz lata po nocy i ła­pie róż­ne musz­ki, Ćmy i żywi się nie­mi. Na­umyśl­nie zła­pię kie­dy nie­to­pe­rza, to go zo­ba­czysz.

– da się boję ta­kie­go zwie­rzę­cia…

– Nie bój się… – da sam go so­bie po­ło­żę na gło­wie i zo­ba­czysz że mi się we wło­sy nie wkrę­ci.

Chło­pak się za­my­ślił, a pu chwi­li zno­wuż na Pio­tra pod­niósł swo­je wiel­kie czar­ne uczy, bo ślicz­ne uczy miał ten dzie­ciak–i rzekł:

– Dzia­dziu, dzia­dziu–nie­chno dzia­dzio słu­cha­ją.

– Co chcesz Ja­siu?

– Czy to praw­da, że małe dzie­ci bo­cian przy­no­si?

– Głu­pi je­steś! Cza­sem przy­no­si. Kto ci to po­wie.

dział?

– Mag­da mó­wi­ła, że jej dzie­wu­chę przy­niósł. Czy Mag­da nie ze­łga­ła?

– Nie. Masz chleb, jedz, boś się dziś też roz­ga­dał na urząd.

Chło­pak wziął ka­wa­łek chle­ba i za­to­pił w nim drob­ne, bia­lu­teń­kie ząb­ki. Piotr po­py­chał czół­no dłu­giem wio­słem i mil­czał, za­du­mał się o czemś.

– Dzia­dziu,–ode­zwał się chło­pak,–slu­ehaj­cie-nu dzia­dziu, ja coś wiem.

– Cóż ty wiesz, Ja­siu?

– Tę dzie­wu­chę co u Mag­dy, to bo­cian zgu­bił.

– A to dla cze­go?

– Bo bo­cian był w le­cie, a ona zna­la­zła się w same gody, w mróz….

– I to może być. Co to­bie ta dzie­wu­cha w gło­wie?

– Dla cze­go ona nie umie mó­wić?

– Bo jesz­cze mala.

– A dla cze­go Wa­łek–nie­mo­wa jest duży?

– Bo sta­ry….

– Dzia­duś też są sta­rzy?

Sta­ry, o do­brze już sta­ry, mój Ja­siu.

– A dla cze­go dzia­duś nie są nie­mo­wa?

– Bo mam, Bogu dzię­ko­wać, ję­zyk, raku za­tra­co­ny!

– A mnie raz nie­mo­wa po­ka­zał ję­zyk….

Piotr uda! że nie sły­szy; dzie­ciak się za­du­mał i miał o czem: dzie­wu­cha Mag­dy nie mówi bo mała, nie­mo­wa jest duży bo sta­ry, dzia­dzio sta­ry a nie jest nie­mo­wa bo ma ję­zyk, a nie­mo­wa też po­ka­zał ję­zyk… Ja­siek po­sta­no­wił po­wró­cić jesz­cze do tej kwe­styi – i za­żą­dać wy­ja­śnień… był­by to uczy­nił, ale tuż kolo jego gło­wy z brzę­kiem prze­le­cia­ła mu­cha. To zwró­ci­ło jego cie­ka­wość w inną stro­nę.

– Dzia­dziu,–za­py­tał,–a zkąd się bio­rą mu­chy?

– Roz­ma­icie. Przy­la­tu­ją z lasu, albo za by­dłem lecą.

– A zkąd się wzię­ły w le­sie?

– Były tam.

– A gdzie były pier­wej niż w le­sie?

– "Wca­le nie były.

– Ale ja się py­ta­ni dzia­dziu, gdzie mu­chy były wten­czas kie­dy ich jesz­cze nie było?

– Bar­dzo ty je­steś cie­ka­wy, mój Ja­siu, trze­ba bę­dzie cię uczyć…

– A na co uczyć?

– Na to że­byś nie był głu­pi.

– Dzia­dzio to się chy­ba też uczy­li, jak byli głu­pie? Po­sta­no­wił Piotr, że tym­cza­so­wo uczyć bę­dzie Ja­sia….

sam.

Ale cze­go i jak i jak? Oto py­ta­nie, któ­re mu się wbi­ło w gło­wę jak kli­nem.

Nie­raz, let­nią nocą, le­żąc na przy­zbie pod cha­łu­pa Stę­po­ra, dzia­do­wi­na nie spał, lecz roz­my­ślał, za­pa­trzo­ny w gwiaz­dy mru­ga­ją­ce na nie­bie.

Ileż to razy Jaś za­py­ty­wał go o te świa­teł­ka, co się na wy­so­ko­ściach palą, jak się któ­re na­zy­wa? a ile ich wszyst­kich? a jak da­le­ko do nich? dla­cze­go jed­ne trzy­ma­ją się nie­ba jak przy­le­pio­ne, a inne znów, nie­wia­do­mo za co i dla­cze­go, od­ry­wa­ją się i lecą, lecą gdzieś w prze­paść, wlo­kąc za sobą jak­by sznu­rek zło­ci­sty?

Dla cze­go, choć się one od­ry­wa­ją od nie­ba, nie spa­da­ją na zie­mię, żeby je moż­na zo­ba­czyć i albo w cha­łu­pie za­wie­sić, albo gdzie na wzgó­recz­ku po­ło­żyć, żeby świe­ci­ły chłop­com jak na noc­ne pa­stwi­sko ko­nie pę­dzą?

Piotr nie miał się za głu­pie­go; owszem, że się dużo włó­czył po świe­cie, więc wi­dział nie jed­no i sły­szał wie­le od łu­dzi, a i na pi­smo ciem­ny nie był, bo go w mło­do­ści jesz­cze czy­tać na­uczo­no–a od bie­dy toć i list po­tra­fił na­pi­sać, choć na­mę­czył się przy­tem i na­po­cił, jak­by trzy fury twar­de­go drze­wa po­rą­bał.

Pi­śmien­ny tedy Piotr był, i wie­dział co się Bogu od lu­dzi na­le­ży i obcy kraj wi­dział, i na zio­łach się znał, i wie­dział co w wo­dzie jest, i jak się jaki pta­szek, albo zwierz na­zy­wa, ja­kie oby­cza­je i prze­bie­gi ma – to wszyst­ko do­sko­na­le, jak naj­le­piej znał – ale jak dzie­ciak za­czął o niż ne, dziw­ne rze­czy py­tać, to próż­no Pio­trzy­sko gło­wę ła­mał, żeby od­po­wiedź dać.

Dzie­ciak zaś dziw­ny był z tą cie­ka­wo­ścią swo­ją, a i upar­ty przy­tem.

Choć­by i z temi gwiaz­da­mi na­przy­kład. Piotr nie umiał nic po­wie­dzieć, Jaś nie po­prze­stał na­tem, zo­ba­czył że Mag­da pie­le w ogro­dzie, po­wlókł się za nią, kuc­nął w bruź­dzie, niby to jej po­ma­gał i ziel­sko z po­mię­dzy mar­chwi wy­ry­wał, ale w gło­wie swo­je miał i py­tał.

Już mu nie cho­dzi­ło bar­dzo o te gwiaz­dy co moc­no na wy­so­ko­ściach sie­dzą, ale o te co się od­ry­wa­ją i lecą, na chwi­lę smuż­kę zło­tą po so­bie zo­sta­wia­ją i… i giną.

Wie­dział Jaś że dzia­dzio mą­dry – ale i Mag­dę uwa­żał za bar­dzo ro­zum­ną ko­bie­tę.

Wy­da­wa­ła mu się na­wet dużo mą­drzej­sza od mężu swe­go Mi­ko­ła­ja, bo ta­kie po­tra­fi­ła ro­bo­ty, do któ­rych ro­zu­mu po­trze­ba nie mało. Po­tra­fi­ła chleb upiec, klu­ski ugo­to­wać, ob­le­cze­nie uszyć, a sko­ro ta­kie rze­czy umia­ła, to dla cze­go­by

O gwiaz­dach nie mo­gła po­wie­dzieć?

Pyta więc Jaś o te ucie­ka­ją­ce z nie­ba, dla cze­go nie chcą świe­cić wy­so­ko? czy im tam źle, że spa­da­ją? Mag­da nie taka jak dzia­dzio–bo dzia­dzio cza­sem prze­mil­czy, a ona na każ­de za­py­ta­nie od­po­wie.

Opo­wia­da też chłop­cu, żeby wie­dział, że gdy taka gwiazd­ka z nie­ba spa­da i smuż­ka ja­sna mi­gnie – to na zie­mi któś umarł i du­sza z nie­go ule­cia­ła.

Ja­siek już wie­dział że każ­dy czło­wiek ma du­szę, bo

I dzia­dzio mu o tem mu mó­wił i ksiądz w ko­ście­le tak samo na­ucza! – ale nie wie­dział tego, że każ­da du­sza ma gwiaz­dę swo­ją….

A prze­cież Mag­da tak mó­wi­ła.

Cze­piał się dzie­ciak dziad­ka, za­sy­py­wał py­ta­nia­mi, cie­ka­wy był do­wie­dzieć się, któ­ra jest gwiazd­ka jego wła­snej du­szy. Za­pew­ne bar­dzo mala być musi; bo tak so­bie wy­obra­żał że kto duży, to i du­szę ma wiel­ką, a czem du­sza więk­sza to i gwiaz­da jej zło­ci­sta bar­dziej i świe­cą­ca ja­śniej.

Ta­kie roz­my­śla­nia róż­ne dzie­ciak ten w gło­wie swo­jej mie­wał–i nie tyle tego świa­ta co go miał przed ocza­mi był cie­ka­wy – ile owe­go in­ne­go, nie­zna­ne­go, w któ­ry­mi du­chy i Stra­chy miesz­ka­ją…

Nie­raz wie­czo­rem Mag­da baj­ki róż­ne lu­bi­ła opo­wia­dać, a Ja­sia wten­czas­by na­wet ki­jem nie od­pę­dził – słu­chał chci­wie i każ­de naj­mniej­sze słów­ko za­pa­mię­tał, a po­tem cią­gle Pio­tra o du­chy, o stra­chy, o upio­ry, o du­sze po­ku­tu­ją­ce py­tał, ttż nie­raz sta­ry gnie­wał się, że so­bie dzie­ciak gło­wę ta­kie­mi rze­cza­mi za­przą­ta.

– Ot byś le­piej na zie­mię spoj­rzał, – mó­wił Piotr,– patrz oto ziół­ko ro­śnie, mó­wi­łem ci już jak się zo­wie – po­znaj­że.

– Wiel­ka rzecz! roz­chod­nik.

– Pa­mię­taj­że o tem i….

– l)zia­dziu… a czy w roz­chod­ni­ku też jest du­sza?

– Nie wiem. Nie ma. Co to­bie za­wsze tyl­ko du­sza w gło­wie? Prze­że­gnaj się, bo ta­kie my­śle­nie od złe­go idzie.

– A złe, to tak­że du­sza, praw­da dzia­dzia?

– Pluń–i nie wspo­mi­naj. Pój­dzie­my dziś ryby ło­wić. Jak zła­pie z kil­ka­na­ście, to pój­dę ju­tro ilu mia­sta i ku­pię ci kasz­kiet. Chciał­byś mieć kasz­kiet?

– Chciał­bym.

– No, to bę­dziesz miał… i jesz­cze ci coś ku­pię.

– A co dzia­dziu?

– La­men­tarz.

– Czy to leż do odzie­nia?

– Nie. La­men­tarz jest do ucze­nia. Ksią­żecz­ka taka wi­dzisz, co w niej li­te­ry sto­ją. Po­dług tych li­ter czło­wiek może na każ­dej książ­ce umieć czy­tać–a to do­bra rzecz. Wi­dzia­łeś kie­dy książ­kę?

– Wi­dzia­łem, w ko­ście­le…

– Uczyć się chcesz?

– Chcę, dzia­du­niu – ale żeby mnie dzia­duś nie bił.

– Za co cię mam bić?

– Bo Mag­da mó­wi­ła, ie na­uka przez bi­cia nic nie zna­czy.

Ku­pił Piotr ele­men­tarz i za­czął Ja­sia uczyć… po­ka­zą­jąc mu drew­nia­ną wska­zów­ką li­te­ry, tłu­ma­cząc jak się jed­ne z dru­gie­mi skła­da­ją.

Chło­pak po­jęt­ny był i w prze­cią­gu pół roku na­uczy] się czy­tać wca­le do­brze, tak że już z ele­men­ta­rzem nie mini co ro­bić. Wten­czas za­brał się Piotr do na­uki pi­sa­nia. Od­by­wa­ła się ona zi­mo­wą porą, w izbie u Skrzyp­ków. Na sto­le le­żał ka­wał pa­pie­ru, po­lin­jo­wa­ny cie­siel­skim ołów­kiem, ręką Pio­tra, ka­ła­marz z atra­men­tem, w któ­rym kil­ka­dzie­siąt much uto­pio­nych było, i pió­ra wy­sku­ba­ne ze skrzy­deł gęsi.

Przy sio­le po­chy­lo­ny sie­dział Jaś, a obok nie­go Piotr, któ­re­go pi­sa­nie bar­dzo mę­czy­ło. Przy tej czyn­no­ści Piotr zrzu­cał z sie­bie suk­ma­nę, ocie­ra! spo­co­ne czo­ło rę­ka­wa­mi zgrzeb­nej ko­szu­li i od­dy­chał tak cięż­ko, jak­by wiel­ki cię­żar na so­bie dźwi­gał.

Przy lek­cyi as­sy­sto­wa­ła Mag­da i jej mąż Mi­ko­łaj, obo­je nie­pi­śmien­ni, ale bar­dzo cie­ka­wi w jaki spo­sób na­uka się od­by­wa.

– Ja­siu, – mó­wił Piotr, – po­chwa­liw­szy Pana Boga, za­czy­naj li­te­rę a, któ­ra, jak ci tło­ma­czy­łem, po­dob­na jest do kó­łecz­ka fo­rem­ne­go, przy któ­rem zaś jest zno­wuż la­secz­ka, ko­la­sek i za­wi­ja­sek.

Mi­ko­łaj za­raz za­czął się dra­pać po gło­wie.

– Kół­ko, jak kół­ko, – mó­wił, – to jesz­cze, ale po co on ko­la­sek?

– Aha!–rzekł Piotr,–in­sza li­te­ra ma i po trzy ku­la­sków, a prze­cie musi być dycht fo­rem­na. No pró­buj Ja­siu kół­ko, tak jak tu stoi w ale­men­ta­rzu. Ztąd za­czy­naj. Na­przód cie­niuch­no, po­tem gru­bo i zno­wu cie­niuch­no.

– Tak?

– A tak, ma się ro­zu­mieć, tyl­ko tro­chę fo­rem­niej.

Jaś prze­chy­lił gło­wę i ro­biąc naj­dzi­wacz­niej­sze miny usta­mi, na­kre­ślił żą­da­ne kół­ko.

– Nie­chże go!–rze­kła Mag­da,–to ci rak śpe­ku­lant­ny, ja­kie pięk­ne kół­ko na­pi­sał!

– Dycht, pisz ma­luj oba­rza­nek!– za­uwa­żył Mi­ko­łaj.

– Nie ma co, spo­sob­ny dzie­ciak,–za­kon­klu­do­wał Piotr, na­pi­szże te­raz Ja­siu ku­la­sek i za­wi­ja­sek. Zra­zu gru­bo i cie­niej i bar­dzo cie­niuch­no.

– Jest dzia­dziu.

Piotr wziął do reki pa­pier i za­czął mu się uważ­nie przy­glą­dać,

– Patrz­no Mi­ko­łaj­ku,–rzekł,–pięk­na li­te­ra?! to je a.

– A ju­ści,–po­twier­dził Mi­ko­łaj,–spra­wie­dli­wy ku­las, ja­bym tak nie po­tra­fił…

– Ani ja tez,– do­rzu­ci­ła Mag­da. –Za­wdy co dziec­ko­we ręce to nie na­sze, na­ro­bio­ne, uapra­co­wa­ne…

– Ju­ści,–rzekł Mi­ko­łaj. – Od so­chy a od cepa pal­ce gru­be, gdzie zaś mi do ta­kiej le­ciuch­nej rze­czy jak pió­ro.

– Na­pisz te­raz Ja­siu b.

– Dzia­dziu,–ode­zwał się dzie­ciak.

– A co?

– Ja­bym chciał na­pi­sać jesz­cze a… i jesz­cze, jesz­cze, choć z kopę..Jak już będę do­brze a pi­sał, to mnie dzia­dzio b na­uczy.

– Jaki to rak przy­ścip­ny! –za­uwa­ży­ła Mag­da.

– Ma ra­cyą,–rzekł Piotr,- niech pi­sze sam­so. Tym­cza­so­wie my so­bie z Mi­ko­ła­jem faj­kę za­pa­li­my.

Mi­ko­łaj dłu­go oto pro­sić się nie dał, owszem wła­sne­go ty­tu­niu Pio­tro­wi uży­czył. Usie­dli pod pie­cem i za­czę­li ga­wę­dzić. Mag­da skro­ba­ła kar­to­fle, trą­ca­jąc od cza­su do cza­su ko­ły­skę, w któ­rej spa­ła je­dy­nacz­ka jej có­recz­ka Ka­sia.

Jaś tym­cza­sem ćwi­czył się w pi­sa­niu li­te­ry a, (idy star­si ga­wę­dzi­li, on wciąż pi­sał, aż na­resz­cie ubrał pew­nej wpra­wy,

– No, te­raz dzia­dziu,–rzekł po­da­jąc pa­pier Pio­tro­wi, –moje a jest krzyn­kę fo­rem­niej­sze i na­wet po­dob­ne do tego co w ale­men­ta­rzu.

Piotr bacz­nie przy­pa­trzył się pi­sa­niu.

– Nie ma co mó­wić, – rzekł, – uj­dzie. No, chłop­cze, na­pra­co­wa­łeś się dziś dość, na­ści ka­wa­łek chle­ba i pój­dzie­my spać.

– O, co wam tak spiesz­no?–pro­te­sto­wa­ła Mag­da,–zo­stań­cie i chło­piec niech zo­sta­nie. Za­raz bę­dzie wie­cze­rza, po­ży­wi­cie się tro­che.

Zo­sta­wał więc Piotr i Ja­siek zo­sta­wał; star­si gwa­rzy­li a dzie­ciak słu­chał, a wszyst­ko co usły­szał brał za­raz na uwa­gę i pa­mię­tał. Co raz w tę małą gło­wi­nę wpa­dło, to już po­zo­sta­wa­ło w niej na za­wsze.

Uczył się Ja­siek tro­chę od Pio­tra, a tro­chę od Mag­dy Od Pio­tra czy­ta­nia, pi­sa­nia, ziół po­zna­wa­nia, od Mag­dy ba­jek roz­ma­itych. Ba­wić się z dzieć­mi nie lu­bił, mó­wił mało… nie­śmia­ły był, a jak się ode­zwał, to tak ja­koś dziw­nie, jak nie dzie­ciak – i przez to go wła­śnie we wsi głu­pim Jaś­kiem, prze­zwa­li….

Ko­wal w Bied­no woli na­zy­wa! się Kusz­tyc­ki Wa­len­ty; sie­dział w ma­łej cha­łup­ce przy kuź­ni od lat daw­nych, za żoną wziął trzy mor­gi grun­tu w sze­ściu dział­kach, kuł wozy i pin­gi, sie­kie­ry na­sta­lał, ko­nie pod­ku­wał i do­brze mu się dzia­łu. Inny na jego miej­scu był­by pie­nię­dzy spo­ro na­zbie­rał, ale Wa­len­ty lu­bił wy­pić cza­sem, o co za­wsze z żoną miał sprzecz­ki.

Co praw­da ko­bie­ta mia­ła ra­cyę. Go­spo­dar­stwo, rze­mio­sło i inne spo­so­by do ży­cia ma­jąc, moż­na było kab­zę na­bić rze­tel­nie, a tym­cza­sem Wa­len­ty nie dość że gro­sza nie scho­wał, jesz­cze za­wsze od ży­dów po­ży­czał i cią­gle był im wi­nien. Przy­cho­dzi­li też ży­dzi­ska do kuź­ni jak do swo­jej. – Wa­len­ty! okuj­cie mi szka­pę. Wa­len­ty na­praw­cie mi wóz! Wa­len­ty zrób­cie mi kra­tę do okna. Wa­len­ty to, a owo!

Ko­wal mru­czał, klął cza­sem, ale ko­niec koń­ców kładł że­la­zo w ogień i ro­bił co mu ka­za­li – a trze­ba i to wie­dzieć, że jak był zły, to mu się ro­bo­ta w ręku pa­li­ła. Kol tak, że się iskry ja­ko­by z da­chu, pod­czas po­ża­ru wiel­kie­go, sy­pa­ły.

Wten­czas trud­no było do Kusz­tyc­kie­go przy­stą­pić, bo ni­ko­mu par­do­nu nie da­wał–i za­raz z ja­kiem nie­po­li­tycz­nem sło­wem się wy­rwał. Żona tyl­ko nie bala się go, i mo­gła w każ­dym cza­sie do nie­go mó­wić, gdyż przed nią jed­ną mo­res znał.

Wła­śnie przy­je­chał do Bied­no­wo­li Nu­chym Sit­ko, tre ehe… fak­tor, tro­che ku­piec z mia­stecz­ka, któ­ry od kil­ku lat Kusz­tyc­kie­go w kie­sze­ni trzy­mał.

Było to ra­niut­ko, le­d­wie słoń­ce we­szło. Kusz­tyc­ki kuź­nię otwo­rzył i do ro­bo­ty chciał się za­bie­rać, gdy wła­śnie Nu­chym wa­są­gie­ra dłu­gim nad­je­chał.

Uj­rzaw­szy go­ścia, ko­wal splu­nął, czap­kę na oczy na­sa­dził i uda­wał, że cze­goś szu­ka pod mie­chem.

Tym­cza­sem Nu­chym wy­gra­mo­lił się z wa­są­ga.

– Dzień do­bry, dzień do­bry, pa­nie maj­ster,–rzekł.– Od rana bie­rze­cie się do ro­bo­ty… wi­dać mu­si­cie mieć dość do ku­cia?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: