Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z burzliwej chwili. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z burzliwej chwili. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 382 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED BI­TWĄ.

Wy­pra­wa owa, na któ­rą Chmiel­nic­kich, ojca i syna, wy­ru­sza­ją­cych wi­dzie­li­śmy, roz­strzy­gnę­ła się pod Ochma­to­wem. Ze stro­ny pol­skiej do­wo­dził oso­bi­ście het­man wiel­ki ko­ron­ny, Sta­ni­sław Ko­niec­pol­ski. Pod roz­ka­za­mi jego szły woj­ska kwar­cia­ne, puł­ki ko­zac­kie i cho­rą­gwie pań­skie: jego wła­sne, Lanc­ko­roń­skich, Lu­bo­mir­skich, Tysz­kie­wi­czów, Ko­ryc­kich, Ostroż­skich, Po­toc­kich, Ki­sie­lów, Wi­śnio­wiec­kich – w ogó­le pa­nów, co na Rusi roz­le­głe po­sia­da­li do­bra i sami ru­si­na­mi z po­cho­dze­nia byli. Rzecz to była na­tu­ral­na. Pa­no­wie ci sta­wa­li w obro­nie po­sia­dło­ści swo­ich, przez na­jazd ta­tar­ski za­gro­żo­nych bez­po­śred­nio. Pa­no­wie z wo­je­wództw od te­atru dzia­łań wo­jen­nych od­da­lo­nych, ani się sami sta­wi­li, ani pocz­tów nie przy­sła­li. Nie dzi­wi­ło to ni­ko­go; nikt nie­obec­nym nie­obec­no­ści za złe nie brał. Dzi­wić­by się ra­czej na­le­ża­ło, gdy­by się byli sta­wi­li. Wiel­ko­po­la­nie i li­twi­ni mo­gli­by do­ka­zać tego na uskrzy­dlo­nych ko­niach chy­ba. Woj­nę to­czy­li ru­si­ni sami, z wy­jąt­kiem je­dy­nym, któ­ry po­ja­wił się nie­spo­dzia­nie i był zdu­mie­wa­ją­cym, z po­wo­du prze­strze­ni, jaką prze­być mu­siał, aże­by w krót­kim cza­sie, jaki upły­nął od wkro­cze­nia nie­przy­ja­cie­la do bi­twy ochma­tow­skiej, na te­atr wo­jen­ny przy­był. Wy­ją­tek ów po­cho­dził z krań­czyn rze­czy­po­spo­li­tej, prze­ciw­le­głych tym, na któ­rych się od­by­wa­ła ak­cya wo­jen­na – z Li­twy – ze Żmu­dzi – z Birż.

W Bir­żach pa­no­wał po­to­mek rodu jed­ne­go z naj­zna­ko­mit­szych, ksią­żę Ja­nusz Ra­dzi­wił, sta­ro­sta żmudz­ki. Po­wia­da­my "pa­no­wał" w tym sen­sie, w ja­kim Chmiel­nic­ki pierw­szy, a za nim Szaj­no­cha, pa­nów pol­skich "kró­le­wie­ta­mi" za­mia­no­wa­li.

Kró­le­wię­ta to byli w naj­ści­ślej­szem a do sta­nu i kształ­tu rzą­dów w Pol­sce od­nie­sio­nem zna­cze­niu. Szlach­cic pol­ski każ­dy, zro­dzo­ny kan­dy­dat do tro­nu, był de jure kró­le­wi­cem. Czerń ato­li szla­chec­ka na dal­szym sta­ła pla­nie. Fak­tycz­nie kró­le­wi­ca­mi – kró­le­wię­ta­mi – byli ma­gna­ci; ota­cza­li wła­dzę zbliz­ka, po­sia­da­li głos i mo­gli wie­le; ma­je­sta­to­wi mo­nar­sze­mu do­da­wa­li bla­sku, ale w za­mian za to zaj­mo­wa­li wszy­scy ra­zem i każ­dy z osob­na sta­no­wi­sko ro­dzi­ny kró­lew­skiej, na­le­że­li bez­po­śred­nio do nie­usta­ją­cej rady fa­mi­lij­nej, w od­nie­sie­niu do któ­rej pa­nu­ją­cy obo­wią­za­nym był do wzglę­dów wiel­kich. Bez nich nic się nie dzia­ło i dziać nie mo­gło. In­te­re­sa ich, wi­do­ki, ka­pry­sy na­wet i fan­ta­zye ode­gry­wa­ły rolę znacz­ną w spra­wach pry­wat­nych i pu­blicz­nych, we­wnętrz­nych i ze­wnętrz­nych.

Ksią­żę Ja­nusz Ra­dzi­wił zaj­mo­wał śród kró­le­wiąt sta­no­wi­sko jed­no z wy­dat­niej­szych. Syn Krzysz­to­fa II, pana na Bir­żach i Du­bin­kach, odzie­dzi­czył po ojcu wy­trwa­łość w tak zwa­nych "błę­dach ge­new­skich" i skłon­ność do dą­sów, zwłasz­cza gdy oka­zya do ta­ko­wych wprost lub ubocz­nie od kró­la po­cho­dzi­ła. Skłon­ność ta ce­cho­wa­ła Ra­dzi­wi­łów w ogó­le. Coż dziw­ne­go! Psu­li ich nie­tyl­ko lu­dzie, ale sam Pan Bóg. Bra­cia szlach­ta gar­nę­ła się do nich; mo­nar­cho­wie i pa­pie­że spół­u­bie­ga­li się o nich; Pan Bóg na in­ten­cyę ich spe­cy­al­ne czy­nił cuda. Jed­ne­mu z Ra­dzi­wi­łów, jak sko­ro na świat przy­szedł, ze­słał na po­wi­ta­nie rój psz­czół do ko­ły­ski. Sie­rot­ka zaś – czyż­by zo­stał tem, czem zo­stał, gdy­by się o nie­go Pan Bóg nie sta­rał? Z ka­to­li­ka kal­win; z kal­wi­na znów ka­to­lik – tym ostat­nim stał się nie pier­wej, aż Stwór­ca sam prze­ko­nał go o wyż­szo­ści wy­zna­nia jed­ne­go nad dru­giem. Raz – przy­by­wa doń za­kon­nik po jał­muż­nę; ksią­żę dać mu ka­zał pięk­ne­go, ale nie­ujeż­dżo­ne­go ko­nia z tą kon­dy­cyą, że, je­że­li na nim do klasz­to­ru do­je­dzie, koń ten wła­sno­ścią kon­wen­tu się sta­nie. Ku wiel­kie­mu księ­cia i dwo­ru ca­łe­go zdu­mie­niu, koń ów "pod za­kon­ni­kiem tak szedł spo­koj­nie, jak gdy­by już do­brze przy­tar­ty szka­pa." Cud to był. Cud ato­li inny wy­raź­niej jesz­cze za­świad­czył o oso­bli­wej Pana Boga wzglę­dem Ra­dzi­wi­łów skłon­no­ści. Pi­szą o nim: Ni­cius Eri­th­ra­eus, Ko­ja­ło­wicz, Prze­toc­ki i inni – vide Nie­siec­ki. Ksią­żę Sie­rot­ka razu pew­ne­go je­chał z War­sza­wy do Wil­na i na go­spo­dzie sta­nąw­szy, ka­zał so­bie po­si­łek spo­rzą­dzić. Dzia­ło się to przed Wiel­ka­no­cą, w dzień wiel­ko­piąt­ko­wy. Ugo­to­wa­no mu, z wy­raź­ną Pana Boga ob­ra­zą, obiad mię­sny. Na sto­le, do któ­re­go ksią­żę za­siadł z dwo­rza­ny, wy­stę­po­wa­ły mię­si­wa jed­ne po dru­gich i po­mię­dzy in­ne­mi oka­za­ły ka­płon pie­czo­ny. Ze spół­bie­siad­ni­ków je­den, przy­po­mniaw­szy, że to wiel­ki pią­tek, szy­dzić się jął i na­igra­wać z ob­rząd­ków ka­to­lic­kich i ta­jem­nic oł­ta­rzo­wych, w na­stę­pu­ją­cy w koń­cu od­zy­wa­jąc się spo­sób: "Taka w tem praw­da, cze­go ka­to­li­cy uczą, jak to, że ten ka­płon upie­czo­ny i tu na pół­mi­sku po­sta­wio­ny, żyje." O dzi­wo! Za­le­d­wie sło­wa te wy­mó­wio­ne­mi zo­sta­ły, ali­ści ka­płon z pół­mi­ska się ze­rwał, w skrzy­dła ude­rzył i za­piał. Do­wód taki, wy­raź­ny i jaw­ny, prze­ko­ny­wa­ją­cym był w tym wzglę­dzie, że po­znał Ra­dzi­wił, jak go Pan Bóg do sie­bie "cią­gnie." Czy­by "cią­gnął," gdy­by to nie o Ra­dzi­wi­ła cho­dzi­ło? Nie chciał prze­to już "da­lej – jak bio­graf po­wia­da – opie­rać się cią­gną­cej ła­sce bo­skiej" i po­wró­cił na łono ko­ścio­ła praw­dzi­we­go. Cią­gnie­nie wszak­że owo od­no­si­ło się do li­nii ołyc­ko-nie­świez­kiej, nie zaś do bir­żań­sko-du­bin­kow­skiej, któ­ra tez z ra­cyi tej trwa­ła upo­rnie w błę­dach kal­wiń­skich, dą­sa­jąc się za­rów­no na Pana Boga, jak na kró­la. Nie stryj­że to ro­dzo­ny księ­cia Ja­nu­sza pod Gu­zo­wem się wsła­wił? Nie oj­ciec­że to jego do Zyg­mun­ta III pi­sał: non est ma­jus de­me­ri­tus quam gra­tias re­gna­tis do­me­ru­is­se? Nie z je­goż to pod­usz­cze­nia po­seł upic­ki naj­pierw­szy z li­be­rum neto uży­tek uczy­nił?

Mimo to, ksią­żę Ja­nusz, je­dy­ny li­tew­ski pan, na Ruś prze­ciw­ko ta­ta­rom przy­był. Z tak da­le­ka!…. Gdzie Krym, gdzie Rzym – gdzie Ochma­tów, gdzie Bir­że! Pta­kiem chy­ba z pań­stwa swe­go zle­ciał. Nie do­syć ato­li na­tem. Sta­wił się z pocz­tem ta­kim, ja­kie­mu rów­ne­go nie wy­sta­wił nikt, pod wzglę­dem do­bo­ru lu­dzi, koni, rynsz­tun­ku i uzbro­je­nia. Cho­rą­giew jed­na hus­sar­ska okry­ta – lu­dzie je­den w dru­gie­go niby niedź­wie­dzie; na nich ki­ry­sy w ema­lię, skó­ry lam­par­cie, u ra­mion skrzy­dła sze­ro­kie, na heł­mach pió­ra gę­ste, pod nimi ko­nie dziel­ne. Cho­rą­giew dru­ga ko­zac­ka – lu­dzie w kon­tu­szach z wy­lo­ta­mi, bar­wa pon­so­wa, na grzbie­tach bur­ki ko­sma­te, na łbach koł­pa­ki z ki­ta­mi, ko­nie lek­kie i lot­ne, Da­lej, pod przy­kry­ciem roty pie­cho­ty wę­gier­skiej, cią­gnął, po­prze­dza­ny przez ob­słu­gi­wa­ne przez pusz­ka­rzy nie­miec­kich czte­ry dzia­ła mo­sięż­ne, ta­bor spo­ry, skła­da­ją­cy się w czę­ści z po­jaz­dów pysz­nych, z wy­bi­ja­nych ak­sa­mi­tem ka­ret, z ko­las kry­tych, w czę­ści więk­szej z wo­zów, po­na­kry­wa­nych skó­ra­mi i ro­go­ża­mi. Osob­no, w oto­cze­niu stra­ży przy­bocz­nej, szły po­wo­zy, z któ­rych je­den zaj­mo­wał ksią­żę; z tyłu pro­wa­dzo­no ko­nie wierz­cho­we, na­stęp­nie je­cha­ła służ­ba dwor­ska i służ­ba my­śliw­ska. Dwór pana na Bir­żach i Du­bin­kach, bio­rąc na uwa­gę licz­bę i oka­za­łość, nie ustę­po­wał w ni­czem dwo­ro­wi kró­la ja­kie­go, a przy­najm­niej księ­cia pa­nu­ją­ce­go.

Wy­stą­pie­nie to nie­ko­niecz­nie li­co­wa­ło z cha­rak­te­rem wy­pra­wy. Wpraw­dzie z pa­nów każ­dy, rów­nie jak każ­dy od­dział woj­ska na­ro­do­we­go, wlókł za sobą ta­bór; w ta­bo­rach pań­skich znaj­do­wa­ły się ka­re­ty i ko­la­sy; ale te ostat­nie nie były tak wy­twor­ne; ta­bo­ry zaś sta­no­wi­ły w cza­sach owych część skła­do­wą nie­odzow­ną sztu­ki wo­jen­nej, słu­żąc, w ra­zie po­trze­by, jako sza­niec ru­cho­my tak w za­czep­nem na polu bi­twy dzia­ła­niu, jako też zwłasz­cza w od­wro­cie. Wpro­wa­dzi­li je w uży­cie Hus­sy­ci. Ta­bo­ry od­da­wa­ły usłu­gi wiel­kie – nio­sły żyw­ność i amu­ni­cyę i zdwa­ja­ły siłę woj­ska. Prze­szły na­stęp­nie w nad­uży­cie: cze­góż jed­nak nie nad­uży­wa­ją lu­dzie! Z tem wszyst­kiem ta­bor księ­cia Ja­nu­sza, w któ­rym bron­zy, zło­ce­nia i bar­wy za­nad­to w oczy biły, wy­glą­dał jako nad­uży­cie w nad­uży­ciu, sta­no­wił w woj­sku, gdy się do ta­ko­we­go w po­cho­dzie przy­łą­czył, wy­ją­tek. Het­man wiel­ki, gdy ta­bór ów po raz pierw­szy zo­czył, za­sta­no­wił się.

– Eee… – za­czął, wska­zu­jąc sy­no­wi ręką sze­reg ka­ret i cu­gów – po­patrz jeno… Co to… co to?….

Sta­ni­sław Ko­niec­pol­ski, czer­stwy, jędr­ny, z dłu­gą bro­dą, wzro­stem nie­wiel­ki, sta­rzec, ją­kał się moc­no.

– Ccco to… – krztu­sił – co to?….

Syn, cho­rą­ży ko­ron­ny, spiął ostro­ga­mi ko­nia, po­sko­czył, roz­py­tał i, po­wra­ca­jąc, oznaj­mił ojcu, czy­je to ka­re­ty i cugi.

– To iii… tez… prz…

O coś jesz­cze sta­ry het­man syna za­py­tać chciał, lecz prze­szko­dził mu przy­by­wa­ją­cy w tej wła­śnie chwi­li kniaź Je­re­miasz, któ­ry nie daw­niej jak wczo­ra woj­ska swo­je wpro­wa­dził w or­dy­nek po­chod­ny i otrzy­mał dla nich miej­sce w szy­ku bo­jo­wym. Het­man i ksią­żę po­zdro­wi­li się uprzej­mie i pierw­szy wy­słu­chał z uśmie­chem na ob­li­czu krót­kiej dru­gie­go prze­mo­wy, wy­ra­ża­ją­cej na­dzie­ję po­wo­dze­nia.

– Da Bóg… ddda Bóg… – od­rzekł het­man z przy­ci­skiem.

– Mam so­bie za za­szczyt sta­wać pod roz­ka­za­mi mo­ści­wo­ści wa­szej…

– Gra­tias aago…

– Mci­ści­wość wa­sza przy­jąć racz z afek­tem do­brym służ­by moje…

– Z wdzięcz­no­ścią… ooj­czy­zna… – od­parł sta­rzec.

Wo­dzo­wie je­cha­li je­den obok dru­gie­go czas ja­kiś w mil­cze­niu, któ­re prze­rwał ksią­żę Je­re­miasz:

– Za­jeż­dża­łem po dro­dze do Czyh­ry­nia… – ode­zwał się od nie­chce­nia.

– Aaa?…. eee?…… – za­czął het­man, ją­ka­jąc się.

– Wiel­moż­ność wa­sza rzu­ci­łeś za­pew­ne okiem na za­mek?…… – po­spie­sza­jąc ojcu z po­mo­cą, za­py­tał cho­rą­ży ko­ron­ny.

– Tak… – od­parł ten­że – za­trzy­ma­łem się tam na chwi­lę i obej­rza­łem obro­ny… Po­zwo­li­łem so­bie na­wet pa­nam ad­mo­ni­tio­nem ad­mo­ve­re służ­bie mo­ści­wo­ści wa­szej.

– Tooo… gra­tias ago… – rzekł het­man. Roz­mo­wa po­wyż­sza to­czy­ła się w polu, opo­dal nie­co od trak­tu, któ­rym cią­gnę­ły huf­ce i ta­bo­ry. Wo­dzo­wie, dla unik­nię­cia snadź ku­rzu, trzy­ma­li się z boku w od­da­le­niu nie­ja­kiem. Na po­sta­ciach ich wi­dać się da­wa­ło znu­że­nie, od rana bo­wiem, z wy­jąt­kiem nie­dłu­gie­go w po­łu­dnie od­po­czyn­ku, sie­dzie­li na ko­niach, a dzień ku schył­ko­wi się już miał. Ko­niec­pol­skie­mu wiek po­de­szły po­zwa­lał­by na od­by­wa­nie po­cho­du w ko­la­sie; nie czy­nił ato­li tego, dla dwóch po­wo­dów: raz dla tego, że z wy­ra­cho­wa­nia wy­pa­da­ło mu, że nie­przy­ja­ciel w po­bli­żu już znaj­do­wać się musi, po­mi­mo że o ta­ta­rach nie miał jesz­cze wia­do­mo­ści do­kład­nych, po­wtó­re, dla da­wa­nia z sie­bie przy­kła­du pa­nom, któ­rzy ra­dzi fol­go­wa­li so­bie. Wy­znać na­le­ży, że przy­kład skut­ko­wał nie­bar­dzo. Z wy­jąt­kiem Ko­niec­pol­skie­go mło­de­go, któ­ry ojcu to­wa­rzy­stwa do­trzy­my­wał i knia­zia Wi­śnio­wiec­kie­go, któ­ry przy­kła­du nie po­trze­bo­wał, ża­den zresz­tą z bio­rą­cych w wy­pra­wie udział oso­bi­sty star­szych i mło­dych ma­gna­tów na szka­pie się nie trząsł. Nie­je­den, w ka­re­cie sie­dząc, i zbroi nie miał na so­bie. Ten i ów drze­mał, to­nąc w po­dusz­kach pu­cho­wych. Rzad­ki w po­wo­zie nie po­sia­dał in­stru­men­tum gau­dii, pod po­sta­cią bu­te­lek kil­ku wę­grzy­na wy­traw­ne­go, słu­żą­ce­go do za­bi­ja­nia nu­dów po­dró­ży po­wol­nej. Z ka­ret nie­któ­re szły pu­ste, – za to w in­nych zsia­da­ło się pa­nów po dwóch i po kil­ku, za­ba­wia­jąc się ga­węd­ką, war­ca­ba­mi, ko­ścia­mi. Ta­kim go­spo­dom ru­cho­mym to­wa­rzy­szy­ła pie­szo służ­ba, pa­cho­li­ki, ko­zacz­ko­wie, wę­grzyn­ki.

Huf­ce i ta­bór księ­cia Ja­nu­sza zaj­mo­wa­ły miej­sce ostat­nie w ko­lum­nie po­chod­nej. Het – man zwró­cił uwa­gę na cho­rą­gwie w do­brym ma­sze­ru­ją­ce szy­ku. Za­sta­no­wi­ła go oka­za­łość onych.

– Hhho­ne­ste… ho­ne­ste… – wy­ją­kał, ręką wska­zu­jąc.

– Wspa­nia­le… – do­rzu­cił cho­rą­ży ko­ron­ny.

Ksią­żę Je­re­miasz, ścią­gnąw­szy nie­co brwi, okiem znaw­cy po­wo­dził wzdłuż po ro­tach, pre­zen­tu­ją­cych się tak, że do zga­nie­nia w onych nie na­strę­cza­ło się nic zgo­ła. Po chwi­li od­sap­nął i rzekł:

– Ut ap­pa­ret, ksią­żę na Bir­żach i Du­bin­kach chce ta­ta­rów nie­tyl­ko vin­ce­re, ale oraz i ve­xa­re…

Het­man zlek­ka gło­wą wstrzą­snął, z gie­stem za­py­ta­nie ozna­cza­ją­cym.

– Wszak tak – od­parł ksią­żę – zła­ko­mi ich wi­do­kiem zdo­by­czy bo­ga­tej, któ­rej nie do­sta­ną…

– Splen­dor, za­praw­dę, wiel­ki… – ode­zwał się Ko­niec­pol­ski mło­dy. – I do cze­go to splen­dor taki z tak da­le­ka prze­ciw­ko ta­ta­rom spro­wa­dzać?….

– Dla po­ka­za­nia, że co Ra­dzi­wił, to nie ja­kiś tam pan z Rusi…

– Chy­ba dla tego… I do­ka­zał swe­go… za­ka­so­wał nas.

– Niech zna świat pana z Li­twy!….

– Sa­me­mu ce­sa­rzo­wi je­go­mo­ści nie to­wa­rzy­szy or­szak oka­zal­szy…

– Może tez w wy­stą­pie­niu tem i kal­wi­nizm udział jaki ma… – wtrą­cił ksią­żę, któ­ry sam bę­dąc ka­to­li­kiem świe­żej daty, u je­zu­itów wy­cho­wa­ny, na wy­zna­nie uwa­gę zwra­cał.

– Może… – od­rzekł cho­rą­ży ko­ron­ny.

"Może" owo, po­mię­dzy mło­dy­mi ludź­mi za­mie­nio­ne, od­no­si­ło się do spół­za­wod­nic­twa, ja­kie pa­no­wa­ło po­mię­dzy ma­gna­ta­mi, ma­ni­fe­stu­jąc się we wszyst­kiem, co się w ten lub ów spo­sób do ma­ni­fe­sta­cyi tego ro­dza­ju nada­wa­ło. Jed­ne­mu słu­żył ku temu ród, dru­gie­mu ma­ją­tek, in­ne­mu rze­czy­wi­sty lub uro­jo­ny ro­zum, Szło to tak da­le­ko, że na­wet za­le­ty po­wierz­chow­ne, rysy ob­li­cza, pięk­ny wzrost, szy­kow­ny wy­gląd, bra­ne­mi były za mia­rę po­rów­na­nia. Rzecz pro­sta – róź­ni­ca wy­zna­nia ode­gry­wa­ła we wzglę­dzie tym rolę waż­ną. Ra­dzi­wił cheł­pił się kal­wi­ni­zmem swo­im i przy­stra­jał go tak, aże­by w oczy bił. Była w tem próż­ność – cho­ro­ba, któ­ra gra­su­jąc w sfe­rach tak pa­nu­ją­cych, jak do pa­no­wa­nia się gar­ną­cych, wy­rzą­dzi­ła Pol­sce krzyw­dy strasz­li­we.

Nie bez ra­cyi prze­to ksią­żę Je­re­miasz po­są­dzał księ­cia Ja­nu­sza o po­bud­ki próż­no­ści, na­ka­zu­ją­ce mu, dla tego, że był Ra­dzi­wi­łem, li­twi­nem i kal­wi­nem, wy­stą­pić na Rusi świet­niej, ani­że­li pa­no­wie ru­scy.

Cóż mu jed­nak na­ka­zy­wa­ło z tak da­le­ka na wy­pra­wę wo­jen­ną przy­by­wać? Czy tak­że próż­ność?

We wzglę­dzie tym za­cho­dzi­ła po czę­ści za­gad­ko­wość, po czę­ści wąt­pli­wość. Ta ostat­nia roz­strzy­ga­ła się na ko­rzyść księ­cia. Pakt obec­no­ści świad­czył do­brze o uczu­ciach jego pa­try­otycz­nych. Po­spie­szył ze służ­bą kra­jo­wi i po­spie­szył tak, że po­jąć nie moż­na było, jak zdą­żyć mógl. Może mu w tem do­po­mógł Bóg kal­wiń­ski. Fakt ato­li fak­tem po­zo­sta­wał i po­wścią­gał wszel­kie uwa­gi a przy­pusz­cze­nia zło­śli­we, do próź – no­ści się ścią­ga­ją­ce. Dla tego też tak het­man, jak Ko­niec­pol­ski mło­dy, jak ksią­żę Wi­śnio­wiec­ki, prze­jeż­dża­jąc opo­dal nie­co od huf­ców ra­dzi­wi­łow­skich, cią­gną­cych trak­tem w od­da­le­niu nie­ja­kiem od ko­lum­ny po­chod­nej, przy­glą­da­li się onym z cie­ka­wo­ścią z ad­mi­ra­cyą po­łą­czo­ną.

Woj­sko po­su­wa­ło się szla­kiem, pro­wa­dzą­cym z Chmiel­ni­ka na Ży­wo­tów, ku Zwi­no­gród­ce i do­cho­dzi­ło do po­zy­cyi, któ­ra, ze wzglę­du na po­sta­wie­nie się prze­ciw­ni­ka, mia­ła zna­cze­nie stra­te­gicz­ne. Ta­ta­ro­wie zaj­mo­wa­li prze­strzeń po­mię­dzy Zwi­no­gród­ką a Hu­ma­niem, nie zdra­dza­jąc się jesz­cze co do miej­sca, w któ­rem bi­twę sto­czyć za­mie­rza­ją. Śle­dzi­ły za ru­cha­mi ich zbliz­ka od­dzia­ły lot­ne za­po­ro­skie, od­da­ne pod roz­ka­zy Chmiel­nic­kie­mu, któ­ry czyh­ryń­com do­wo­dził i z cho­rą­gwią gro­do­wą sta­no­wił punkt środ­ko­wy ope­ra­cyi pod­jaz­do­wej, roz­wi­nię­tej na dłu­go­ści ta­kiej, jaką wy­no­sił front ope­ra­cyj­ny ar­mii nie­przy­ja­ciel­skiej, Miał więc Chmiel­nic­ki do speł­nie­nia za­da­nie waż­ne i trud­ne, wy­ma­ga­ją­ce czuj­no­ści nad­zwy­czaj­nej i zna­jo­mo­ści rze­czy wiel­kiej.

Osła­niał woj­sko i prze­nik­nąć był po­wi­nien za­mia­ry prze­ciw­ni­ka. Do het­ma­na czę­sto przy­bie­ga­li od nie­go goń­ce i Ko­niec­pol­ski usta­wicz­nie wy­glą­dał ta­ko­wych. I obec­nie, ja­dąc obok księ­cia Wi­śnio­wiec­kie­go i przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie, jaką on z Alek­san­drem Ko­niec­pol­skim to­czy­li, raz po raz przed sie­bie okiem rzu­cał, ocze­ku­jąc za­po­roż­ca z wie­ścia­mi.

Za­po­ro­żec nie przy­by­wał; z przo­du nic się wi­dzieć nie da­wa­ło; woj­sko jeno pły­nę­ło dro­gą, po­ły­sku­jąc bla­skiem me­ta­licz­nym, jaki spra­wiał po­łysk orę­ża na słoń­cu.

Z przo­du nic się wi­dzieć nie da­wa­ło, – za to po­ka­za­ła się gro­mad­ka jeźdz­ców z tyłu, Dali znać o so­bie ten­ten­tem koni kłu­su­ją­cych. Na ten­tent obej­rzał się Ko­niec­pol­ski mło­dy i rzekł:

– A… otóż i ksią­żę Ja­nusz…

Na sło­wa te het­man ko­nio­wi swe­mu cu­gli po­wścią­gnął i… zwró­ciw­szy go pół­ob­ro­tem w pra­wo, w miej­scu za­trzy­mał. W chwil­kę póź­niej sta­nął przed nim jeź­dziec do­rod­ny, lat oko­ło czter­dzie­stu, sie­dzą­cy na dziel­nym, ma­ści si­wej, krwi arab­skiej ogie­rze, ubra­ny w ak­sa­mit­ną, bo­ga­tą klam­rą pod szy­ją spię­tą de­lię, z pod któ­rej prze­glą­dał pan­cerz; na gło­wie miał koł­pak so­bo­li, z kit­ką z piór cza­plich. Za­trzy­mał się przed het­ma­nem, koł­pak pod­niósł i gło­wę przed nim z usza­no­wa­niem uchy­lił.

– Wiwi-wi-wi­taj­cie, mo­ści ksią­że… – wy­ją­kał Ko­niec­pol­ski.

– Służ­by moje uni­żo­ne, pa­nie mo­ści­wy, het­ma­nie wiel­ki ko­ron­ny… – była księ­cia od­po­wiedź.

Po po­wi­ta­niu tem na­stą­pi­ły po­wi­ta­nia z księ­ciem Je­re­mia­szem i z mło­dym Ko­niec­pol­skim, po­czem wnet het­man ko­nia zwró­cił i ru­szył, po­cią­ga­jąc za sobą przy­by­sza i to­wa­rzy­szy daw­niej­szych. Sfor­mo­wa­ła się sama przez się czwór­ka z wo­dzów zło­żo­na – trzech mło­dych, je­den sę­dzi­wy, po­waż­ny, bro­da­ty.

– Dźdź­dzię-kuję… za po­moc spiesz­ną… – ode­zwał się ten ostat­ni do przy­by­sza.

– Hm… – mruk­nął ksią­żę Ja­nusz z lek­kim na ustach uśmie­chem. – Mógł­bym się po­spie­chem tym chwa­lić, gdy­by nie był on przy­pad­ko­wym i gdy­by nie było w nim do – peł­nie­nia po­win­no­ści nie tyle wzglę­dem kra­ju, ile wzglę­dem sie­bie…

Wy­ra­zy ostat­nie ce­cho­wa­ła ja­kaś trud­na na ra­zie do roz­wią­za­nia za­gad­ka. Przy­pad­ko­wość?… po­win­ność wzglę­dem sie­bie?…… – coby to ozna­czać mia­ło?…. Po­win­ność wzglę­dem sie­bie wklu­cza się w po­win­ność wzglę­dem kra­ju; przy­pad­ko­wość zaś do­my­ślać się ka­za­ła, że ksią­żę, cią­gnąc w te stro­ny z na­dwor­ne­mi woj­ska­mi swo­je­mi, miał inną ja­kąś, nie prze­ciw­ko ta­ta­rom, wy­pra­wę na celu. Mia­łoż­by to cho­dzić o za­jazd jaki? Była to rzecz przy­pusz­czal­na. Ksią­żę Wi­śnio­wiec­ki do­ko­nał był wła­śnie nie­daw­no za­jaz­du Rom­sza, znaj­du­ją­ce­go się w po­sia­da­niu Ka­za­now­skie­go. Moż­na więc było przy­pusz­czać, że i Ra­dzi­wi­ła… któ­ry przed ro­kiem owdo­wiał po Po­toc­kiej, cór­ce Ste­fa­na, wo­je­wo­dy bra­cław­skie­go, pana co po­sia­dał roz­le­głe na Rusi do­bra, spro­wa­dza­ła na Ruś spra­wa za­jaz­do­wa. Nie wy­pa­da­ło jed­nak za­py­ty­wać go o to. Z tego po­wo­du, roz­mo­wa, któ­ra się wsz­czę­ła od wy­mia­ny sa­lu­ta­cyj i kom­pli­men­tów, ze­szła pręd­ko na po­win­szo­wa­nia, ty­czą­ce się siły zbroj­nej, wy­sta­wio­nej przez pana na Bir­żach i Du­bin­kach. Mło­dy Ko­niec­pol­ski chwa­lił lu­dzi i ko­nie; w koń­cu, pół­se­ryo a pół­żar­tem, po­wtó­rzył uwa­gę księ­cia Wi­śnio­wiec­kie­go, od­no­szą­cą się do żalu, jaki owład­nie ta­ta­ra­mi, gdy ich omi­nie zdo­bycz taka, Ksią­żę Ja­nusz uśmiech­nął się na to i od­parł:

– Spro­wa­dzi­łem cho­rą­gwie nie na po­ka­zy­wa­nie onych ta­ta­rom…

– Na gro­mie­nie ich nie­mi…

– Tak… za­pew­ne… gdy do tego przy­szło… Za­cho­dzi tu jed­nak cir­cum­stan­tia pe­cu­lia­ris. Wy­bra­łem się – do­dał – nie na woj­nę, ale na gody we­sel­ne…

Ksią­żę Wi­śnio­wiec­ki i Ko­niec­pol­ski mło­dy spoj­rze­li nań ze zdzi­wie­niem nie­ja­kiem. Het­man od­chrząk­nął i rzekł:

– Ttte­gom się dddo-my­ślał…

Ja­nusz ksią­żę Ra­dzi­wił, ja­kie­śmy rze­kli po­wy­żej, owdo­wiał przed ro­kiem. Miał za sobą Ka­ta­rzy­nę Po­toc­ką, zro­dzo­ną z Ma­ryi Mo­hy­lan­ki, ho­spo­da­rów­ny wo­ło­skiej. Ka­ta­rzy­na owa wy­pa­da­ła sio­strą cio­tecz­no­ro­dzo­ną księ­ciu Je­re­mia­szo­wi Wi­śnio­wiec­kie – mu, któ­ry rów­nież z Mo­hy­lan­ki, Re­gi­ny, Ma­ryi sio­stry ro­dzo­nej, zro­dzo­nym był. Imię, ja­kie no­sił, da­nem ma zo­sta­ło na ohrz­cie na pa­miąt­kę dziad­ka po ką­dzie­li, Je­re­mia­sza ho­spo­da­ra. Ten miał có­rek czte­ry i wszyst­kie po­wy­da­wał za pa­nów pol­skich: jed­nę za Mi­cha­ła Wi­śnio­wiec­kie­go, dru­gą pri­mo voto za Ste­fa­na Po­toc­kie­go, se­cun­do voto za Fir­le­ja, trze­cią za Sa­mu­ela Ko­rec­kie­go, czwar­tą za czte­rech po ko­lei, Prze­ręb­skie­go, Sę­dzi­wo­ja-Czarn­kow­skie­go, Mysz­kow­skie­go i Po­toc­kie­go. Po­mię­dzy ksią­żę­ta­mi prze­to, Wi­śnio­wiec­kim a Ra­dzi­wi­łem, za­cho­dzi­ła kol­li­ga­cya przez Mo­hy­lan­ki – byli so­bie szwa­gra­mi – i dzię­ki kol­li­ga­cyi tej wzmian­ka o go­dach we­sel­nych obe­szła księ­cia Je­re­mia­sza. Do kogo jed­nak od­no­si­ła się ona? – Do księ­cia Ja­nu­sza – tego do­my­ślić się było ła­two. Ale pan­na mło­da? Na­zwi­sko jej było ta­jem­ni­cą, dla mło­dych lu­dzi zwłasz­cza, z któ­rych je­den, wprost z ob­cych przy­by­wa­jąc kra­jów i ma­jąc jesz­cze gło­wę na­bi­tą pro­jek­tem po­dró­ży do In­dy­ów, nie miał ani moż­no­ści, ani cza­su roz­pa­trzeć się w sto­sun­kach miej­sco­wych, dru­gi zaś, za­ję­ty pu­blicz­ne­mi i pry­wat­ne­mi spra­wa­mi, trzy­ma­ją­ce­mi go po­mię­dzy Wisz­niow­cem a Łub­na­mi, za­cie­trze­wio­ny w pro­ce­sach tego ro­dza­ju, jak z Ka­za­now­skim, roz­tar­gnio­ny rze­cza­mi wo­jen­ne­mi, może i za­sły­szał o wia­do­mo­ści, ty­czą­cej się po­wtór­nych pana na Bir­żach związ­ków mał­żeń­skich, ale mimo uszów ją pu­ścił. Z tem więk­szą prze­to obec­nie cie­ka­wo­ścią uwa­gę na mó­wie­nie księ­cia Ja­nu­sza zwró­cił.

– Cią­gnę – pra­wił ten ostat­ni – na gody moje wła­sne… Od­pra­wię je po od­by­tej po­trze­bie wo­jen­nej…

– Z kim­że, je­że­li za­py­tać wol­no?…… – ode­zwał się cho­rą­ży ko­ron­ny.

– Ha… za­wsze z krew­niacz­ką księ­cia je­go­mo­ści… – od­parł, ocza­mi na księ­cia Je­re­mia­sza wska­zu­jąc.

– A?…. z krew­niacz­ką moją?…. Cie­szy mnie to nie­wy­mow­nie… – pod­chwy­cił len ostat­ni, za­my­śla­jąc się lek­ko, jak­by przy­po­mnie­nia w my­śli zbie­rał. – Aha!…… – do­dał po chwil­ce – z ho­spo­da­rów­ną za­pew­ne…

Ksią­żę Ja­nusz na znak po­twier­dze­nia do­my­słu tego gło­wą po­chy­lił.

– Za­szczyt to dla mnie wiel­ki… Dzi­wi mnie jeno, żem nic nie wie­dział o tem…

– Nie dziw. Rzecz się za­wią­za­ła per nun­tios, któ­rzy pac­tum com­po­su­erunt nu­per­ri­me… Wa­sza ksią­żę­ca mość ostat­nie­mi cza­sy nie by­łeś w War­sza­wie…

– Za­ję­cia trzy­ma­ły mnie gdzie­in­dziej…

– Dzia­ło się re­gis in­te­rven­tu… Jak sko­ro za­pa­dło sło­wo ostat­nie, wy­bra­łem się w po­dróż nie­zwłocz­nie, nie spo­dzie­wa­jąc się prze­szkód ze stro­ny Mar­sa… Bel­lo­na w dro­dze mnie za­sko­czy­ła…

– Z po­wo­du tego wa­szej ksią­żę­cej mo­ści mi­trę­ga się dzie­je… – wtrą­cił cho­rą­ży ko­ron­ny.

– Hm… za­pew­ne… tro­chę…

– Prze­ciw­nie… – pod­chwy­cił ksią­żę Wi­śnio­wiec­ki – doda to bla­sku po­chod­niom hy­me­nu, któ­re ob­wi­nąć bę­dzie moż­na we wień­ce z li­ści lau­ro­wych…

– Tak… za­iste… – po­twier­dził ksią­żę Ra­dzi­wił z wy­mu­szo­nym nie­co uśmie­chem i do­dał spo­so­bem na pół echo­wym: – Po­chod­nie hy­me­nu… wień­ce lau­ru…

Od­po­wiedź ta wy­rze­czo­ną była to­nem ta­kim, że, po­mi­mo po­twier­dze­nia słów księ­cia Je­re­mia­sza, ozna­cza­ła, iż pan mło­dy chęt­nie­by się był ob­szedł bez ob­wi­ja­nia w lau­ry po­chod­ni hy­me­nu. Brał w woj­nie udział, bo mu­siał – bo ta­ta­rzy szla­ki mu prze­cię­li. Był­by jed­nak wo­lał po­dróż od­by­wać spo­koj­nie, je­że­li nie dla cze­go in­ne­go, to dla tego, aże­by zwło­ki unik­nąć. Kto bo­wiem od­gad­nąć mógł, jak dłu­go woj­na po­trwa – zwłasz­cza zaś woj­na taka. Ta­tar­stwo – to ku­rza­wa: w garść ją chwy­cisz, roz­sy­pie się i zbie­rać po­trze­ba okru­szy­nę po okru­szy­nie. Przy­tem, dru­ży­na we­sel­na nie­bar­dzo nada­wa­ła się do dzia­łań wo­jen­nych, nisz­czą­cych ko­nie i ob­dzie­ra­ją­cych na lu­dziach odzież. Nie dla bra­ku prze­to ani­mu­szu ry­cer­skie­go, do­wo­dy któ­re­go zło­żył pod Smo­leń­skiem, gdzie wal­czył za­szczyt­nie, ale dla ra­cyj in­nych, ze splen­do­rem związ­ku za­mie­rzo­ne­go stycz­ność ma­ją­cych, mło­dy wdo­wiec nie na­der ocho­czo brał w woj­nie udział. Cze­mu woj­na ta nie wy­pa­dła wcze­śniej nie­co, albo póź­niej nie­co? Sta­ło się jed­nak. Gdy się zaś sta­ło, nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak do oko­licz­no­ści się sto­so­wać, nie oka­zu­jąc hu­mo­ru złe­go.

Nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go; ale, co się hu­mo­ru ty­czy, z tym spra­wa nie szła gład­ko. Ra­dzi­wił za­nad­to był pa­nem wiel­kim, ma­gna­tem, wiel­mo­żą, aże­by nad sobą cał­ko­wi­cie za­pa­no­wy­wać w ra­zie po­trze­by umiał. Zły jego prze­to hu­mor zdra­dzał się sam przez się, mi­mo­wied­nie i mi­mo­wol­nie. Naj­wy­raź­niej zdra­dzał się przez to, że, za­miast mó­wić o spra­wach wo­jen­nych, za­wią­zał z Ko­niec­pol­skim mło­dym ga­węd­kę o kra­jach ob­cych, mia­no­wi­cie zaś o In­dy­ach, do­kąd wę­dro­wiec mło­dy był­by po­pły­nął, gdy­by nie sta­now­cze oj­cow­skie veto, któ­re go do Pol­ski ścią­gnę­ło. A szko­da. Za­mia­rem het­ma­ni­ca było pod­bi­cie kró­lestw paru na rzecz rze­czy­po­spo­li­tej pol­skiej.

Na ga­węd­ce tej upły­wał czas – wo­dzo­wie je­cha­li, woj­ska się po­su­wa­ły, słoń­ce się ku za­cho­do­wi chy­li­ło.

Na­gle z przo­du, na polu, po­ka­za­ło się jeźdz­ców kil­ku, pę­dzą­cych co koń wy­sko­czy. Kie­ru­nek pędu ich prze­ciw­nym był temu, w któ­rym po­dą­ża­ły woj­ska. Het­man, pew­ny, że to goń­ce od kor­pu­su pod­jaz­do­we­go, zwró­cił na nich bacz­ną uwa­gę. Kniaź Ja­re­ma, ksią­żę Ja­nusz i cho­rą­ży ko­ron­ny uwa­gę na nich zwró­ci­li tak­że. Roz­mo­wa się urwa­ła. Miej­sce onej za­ję­ło ocze­ki­wa­nie. Jeźdz­ce pę­dzi­li, zbli­ża­li się szyb­ko – przy­bli­ży­li się wresz­cie. Ten co na cze­le je­chał, na wil­cza­tym sie­dział ko­niu; ko­nia przed het­ma­nem na miej­scu osa­dził – wo­dzo­wie się za­trzy­ma­li.

Het­man, któ­re­mu mó­wie­nie przy­cho­dzi­ło z trud­no­ścią, nie ode­zwał się pierw­szy. Ode­zwał się Chmiel­nic­ki – on to był bo­wiem.

Przy­by­cie jego oso­bi­ste zwia­sto­wa­ło rze­czy waż­ne.

– Przy­wo­żę mi­ło­ści­wo­ści wa­szej wie­ści o hor­dzie… – za­czął, z głę­bi pier­si od­dy­cha­jąc.

– Ppp-po­myśl­ne?…… – za­py­tał Ko­niec­pol­ski.

– Za­go­ny się do kupy ścią­gnę­ły…

I wnet po­czął spra­wę zda­wać z do­kład­no­ścią i ze świa­do­mo­ścią rze­czy, zna­mio­nu­ją­ce­mi tak skoń­czo­ną rze­mio­sła wo­jen­ne­go zna­jo­mość, jako też szcze­gól­ną umy­słu by­strość. Wy­mie­niał po­je­dyn­cze od­dzia­ły ta­tar­skie, zkąd i w ja­kiej przy­cho­dzi­ły sile i pod ja­ki­mi szły wo­dza­mi, aż się z roz­syp­ki, z oko­lic Hu­ma­nia, Zwi­no­gród­ki i in­nych miej­sco­wo­ści, zgro­ma­dzi­ły w do­li­nie Ty­ki­cza, pod Czar­ną Ka­mion­ką, w po­waż­nej sile czter­dzie­stu ty­się­cy wo­jow­ni­ków, słu­cha­ją­cych roz­ka­zów Ome­ra-agi. Na­zwi­sko wo­dza tego zna­nem w Pol­sce było; znał je mia­no­wi­cie ksią­żę Wi­śnio­wiec­ki, któ­ry w la­tach po­przed­nich do czy­nie­nia z nim miał – na gło­wę go był po­ra­ził i syna mu w nie­wo­lę wziął. Opo­wia­dał da­lej Chmiel­nic­ki o wo­jen­nym ta­ta­rów szy­ku – o tem, któ­re ta­bo­ry zaj­mu­ją śro­dek, któ­re skrzy­dła pra­we i lewe i ja­kie­mi są za­mia­ry ich. W ostat­nim tym wzglę­dzie, oto co pra­wił: – Zgro­ma­dzi­li się pod Czar­ną Ka­mion­ką, po­su­nę­li się do Bu­ków i tam, wy­po­czy­wa­jąc, sto­ją w szy­ku, go­to­wym do przy­ję­cia bi­twy… Lecz cze­kać nie będą… Ju­tro, sko­ro świt, ru­szą na Kuty, w in­ten­cyi zbli­że­nia się do Wo­ron­ne­go i Ochma­to­wa, do­kąd po­su­nę­li swo­je stra­że przed­nie… Chcą oni ubiedz trzę­sa­wi­ska ta­mecz­ne i woj­ska na­sze na twar­dym spo­tkać grun­cie… Du­fa­ją w siły swo­je…

Woj­ska pol­skie li­czy­ły wo­jow­ni­ków nie wię­cej, jak ty­się­cy dzie­sięć…

Het­man, spra­woz­da­nia Chmiel­nic­kie­go wy­słu­chaw­szy, za­py­tał:

– Do Och-ochma­to­wa ddda­le­ko?….

– Pół­to­ry mil­ki… – od­rzekł za­py­ta­ny. – Set­nia cze­bryń­ska gro­blę w Ochma­to­wie zaj­mu­je; za­po­roż­ce na cza­tach sto­ją ze stro­ny jed­nej, hen, aż po Zie­lo­ny Róg, z dru­giej ku Po­doj­nej.

Ko­niec­pol­ski, wąsy so­bie pal­ca­mi roz­gła­dziw­szy, dłoń po dłu­giej bro­dzie swo­jej spu­ścił po­wo­li z góry na dół, przy­ci­ska­jąc ta­ko­wą do pier­si. Ozna­cza­ło to u nie­go za­do­wol­nie­nie. Na­stęp­nie lek­ko ko­nia po­trą­cił i stę­pem ru­szył. Or­szak cały za jego po­szedł przy­kła­dem. Chmiel­nic­ki z ko­za­ka­mi miej­sce z tyłu za­jął. Na po­waż­nem wo­dza ob­li­czu znać było za­my­śle­nie po­waż­ne. Mil­czał; zda­wa­ło się, jak­by ob­li­czał – od­chrzą­ki­wał nie­kie­dy. Po upły­wie kwa­dran­sa, nie dłu­żej, w sio­dle się nie­co od­wra­ca­jąc, ręką na Chmiel­nic­kie­go ski­nął.

– Wra­caj do set­ni Wasz­mość i od stra­ży przed­niej przy­szlij mi puł­kow­ni­ka Czar­niec­kie­go…

Sło­wa te z ust star­ca wy­szły płyn­niej, jak zwy­kle, co zda­rza­ło się za­wsze, gdy go co za­ję­ło żywo. Na polu bi­twy, gdy roz­ka­zy da­wał, nie ją­kał się wca­le.

Chmiel­nic­ki, któ­re­go koń przez czas na­my­śla­nia się het­mań­skie­go wy­po­czął nie­co, ru­szył wnet z ko­py­ta i nie­ba­wem z oczów znikł. W chwil kil­ka póź­niej, ze stro­ny, w któ­rą on od­je­chał, przy­był ca­łym ko­nia pę­dem jeź­dziec i przed het­ma­nem niby wry­ty sta­nął.

Nie bę­dziem się za­trzy­my­wa­li nad opi­sy­wa­niem po­sta­ci jeźdz­ca tego. Czy­ta­ją­ca pol­ska pu­blicz­ność zna ją z opo­wia­dań hi­sto­ry­ków i pa­mięt­ni­ka­rzy, z po­dań i pie­śni, z ry­sun­ków i ma­lo­wi­deł. Jest to je­den z tych losu wy­brań­ców, któ­rych po­pu­lar­ność wy­trzy­mu­je pró­by cza­su bez ska­zy naj­mniej­szej – wzra­sta owszem w od­da­le­niu. Zresz­tą, w opo­wia­da­niu ni­niej­szem, Ste­fan Czar­niec­ki nie ode­gry­wa i ode­gry­wać nie bę­dzie roli wy­dat­nej. Nie o nie­go nam głów­nie cho­dzi. Nie bę­dzie­my też na nim za­trzy­my­wa­li czy­tel­ni­ka uwa­gi.

We­zwa­ny przy­był po roz­ka­zy do het­ma­na, któ­ry, zna­jąc lu­dzi swo­ich, nie po­trze­bo­wał się z nim w dłu­gie wda­wać roz­ho­wo­ry.

– Ju­tro bi­twa… – rzekł. – Zaj­mij Wasz­mość sta­no­wi­sko na­wprost gro­bli ochma­tow­skiej…

Czar­niec­ki od­po­wie­dział słów kil­ka, ko­nia na miej­scu zwró­cił i wi­chrem się od­da­lił.

– Mo­ści ksią­że… – po upły­wie chwil kil­ku za­cze­pił Ko­niec­pol­ski Ra­dzi­wi­ła, któ­re­mu, jako go­ścio­wi ry­cer­skie­mu, na­le­ża­ły się wzglę­dy pew­ne.

– Co do mnie – pod­chwy­cił Ra­dzi­wił, uprze­dza­jąc przy­pusz­czal­ną a do do­wódz­twa w boju od­no­szą­cą się pro­po­zy­cyę het­ma­na – wy­ma­wiam i wy­pra­szam so­bie do­wódz­two cho­rą­gwi mo­ich wła­snych, od­da­jąc ta­ko­we cał­ko­wi­cie pod roz­ka­zy Wiel­moż­no­ści wa­szej… Znaj­du­jąc się tu przy­pad­ko­wo, nie chcę i nie mogę par­ty­cy­po­wać w boju in­a­czej, jeno jako ochot­nik pro­sty… Gdy Wiel­moż­ność wa­sza wy­ślesz na nie­przy­ja­cie­la któ­rą z cho­rą­gwi mo­ich, pój­dę z nią z ocho­tą…

– Nie od­mó­wisz mi jed­nak wa­sza ksią­żę­ca mość, w ra­zie po­trze­by, świa­tłej rady swo­jej… – była het­ma­na od­po­wiedź.

– Je­że­li ta­ko­wa przy­dać się jeno bę­dzie mo­gła Wiel­moż­no­ści wa­szej…

Spra­wie­nie woj­ska do boju ju­trzej­sze­go nie wy­ma­ga­ło roz­po­rzą­dzeń szcze­gól­nych, te bo­wiem po­czy­nio­ne­mi były z góry. Od­dział każ­dy wie­dział za­wcza­su, ja­kie w szy­ku bo­jo­wym za­jąć ma miej­sce. Że zaś szyk bo­jo­wy z trzech skła­dał się czę­ści – śro­dek i dwa skrzy­dła – więc i do­wódz­twa nad czę­ścia­mi temi na­przód roz­da­ne­mi były. Po­rzą­dek we wzglę­dzie tym pa­nó­wał zu­peł­ny i na pod­sta­wie po­rząd­ku tego co wie­czo­ra obóz się za­ta­czał. Każ­dy wie­dział, co do kogo na­le­ży. Per­spek­ty­wa bliz­kiej bi­twy nie spro­wa­dza­ła zmian ani mo­dy­fi­ka­cyj żad­nych.

Wo­dzo­wie je­cha­li – woj­ska cią­gnę­ły – słoń­ce za­cho­dzi­ło, zło­cąc ocze­re­ty, po­ra­sta­ją­ce na sta­wi­skach żasz­kow­skich.

Żoł­nier­stwo spo­dzie­wa­ło się pod Żasz­ko­wem obo­zo­wa­nia. Pora dnia do spo­czyn­ku wzy­wa­ła lu­dzi i ko­nie, znu­żo­ne po­cho­dem ca­ło­dzien­nym. Na­dzie­ja ta ato­li za­wod­ną się oka­za­ła. Na­ka­za­nym jeno zo­stał przy­sta­nek krót­ki dla na­po­je­nia koni, i wnet woj­sko w dal­szy ru­szy­ło po­chód, roz­dzie­la­jąc się za wsią na trzy dro­gi. Część jed­na, na­czel­na, wzię­ła się w pra­wo, wzdłuż sta­wisk, pod do­wódz­twem Po­toc­kie­go, dru­ga, środ­ko­wa, po­cią­gnę­ła trak­tem, trze­cia, z księ­ciem Je­re­mia­szem na cze­le, uda­ła się sze­głów­ka­mi, pro­wa­dzą­ce­mu mimo Bah­wy na wy­ży­ny, do­mi­nu­jąc nad do­li­na­mi bah­wiań­ską i ochma­tow­ską. Cho­rą­gwie wszak­że Ra­dzi­wi­ła w Żasz­ko­wie po­zo­sta­ły. Kie­dy straż tyl­na gro­blę prze­cho­dzi­ła, słoń­ce spu­ści­ło się za wzgó­rza, osła­nia­ją­ce od wscho­du Pia­ty­ho­ry, Alek­san­drów­kę i Krzy­wo­czy­nów­kę.

Nie­bo ja­śnia­ło po­go­dą. Gwiaz­dy na błę­ki­cie wy­stę­po­wa­ły po­wo­li. Księ­życ w pierw­szej kwa­drze ze­szedł wcze­śnie i, po­su­wa­jąc się po skle­pie­niu la­zu­ro­wem, przy­świe­cał po­spie­sza­ją­cym huf­com, nad któ­re­mi mi­ga­ły bla­ski, niby ogni­ki błęd­ne. Były to od­bi­cia pro­mie­ni księ­ży­co­wych od ja­snych zbroi ry­cer­skich i od gro­tów spis ko­za­czych.

Wie­czor­ny, chłod­na­wy, rzeź­wią­cy wie­trzyk prze­cią­gał po­nad po­la­mi. Gwa­ro­wi lu­dzi i skrzy­pie­niu kół od­po­wia­da­ły od­gło­sy ste­po­we. Na lewo od­zy­wa­ły się ko­ni­ki po­lne i prze­piór­ki, na pra­wo chru­ście­le i żaby. Żoł­nie­rze gdzie nie­któ­rzy pół­gło­sem sar­ka­li, zło­rze­cząc kar­no­ści woj­sko­wej, któ­ra ich w wie­czór taki, do spo­czyn­ku nę­cą­cy, w sze­re­gach trzy­ma­ła i do po­cho­du zmu­sza­ła.

"Ej mie­sią­cu, mie­sią­czy­ku, nie świeć ty ni­ko­mu,

Tyl­ko memu mi­łeń­kie­mu, gdy wra­ca do­do­ma."

Pieśń tę za­czął był ktoś w jed­nej z set­ni ko­za­czych.

– Ot… ci­cho­byś był… – skar­cił śpie­wa­ka to­wa­rzysz. – Za­chcie­wa się to­bie o księ­ży­cu śpie­wać, kie­dy człek­by wo­lał nie oglą­dać słoń­ca tego cy­gań­skie­go… Gdy­by nie świe­ci­ło, het­man­by może nie pę­dził woj­ska po nocy…

– Ni­byż to lep­sze słoń­ce ludz­kie… – od­rzekł na to inny – nie by­łeś chy­ba pę­dzo­ny przez dzień cały…

– Taka na­sza dola ko­za­cza… – ode­zwał, się jesz­cze inny. – Ubra­li­śmy się w skó­rę wil­czą, wil­ka­mi nam być po­trze­ba..

W spo­sób ten po­cie­sza­li się żoł­nie­rze w mar­szu, któ­ry się nie za­koń­czył aż na go­dzi­nę z cze­meś przed pół­no­cą, kie­dy czo­ła ko­lumn na­tknę­ły się na łań­cuch war­ty, wy­sta­wio­nej przez Czar­niec­kie­go. Woj­ska się za­trzy­ma­ły i przy świe­tle księ­ży­ca, za­cho­dzą­ce­go za so­ro­ko­ciu­rzań­skie lasy, zaj­mo­wać po­czę­ły po­zy­cyę, któ­ra, nie bę­dąc wy­raź­nie bo­jo­wą, w bo­jo­wą z ła­two­ścią zmie­nić się mo­gła. Od­dzia­ły je­den po dru­gim na sta­no­wi­ska wcho­dzi­ły, sta­jąc w po­rząd­ku prze­pi­sa­nym, pod okiem oboź­ne­go, któ­ry ob­wo­ły­wał ko­lej­no cho­rą­gwie i roty. Resz­ta sta­ra­nia na­le­ża­ła już do rot­mi­strzów. Ci, w cią­gu mar­szu uprze­dze­ni, ka­za­li ko­nie roz­po­prę­żyć i roz­cheł­znać, ale nie roz­sio­dły­wać i wnet im ob­ro­ki dać. W go­dzi­nę nie­speł­na go­spo­dar­ka obo­zo­wa ukoń­czo­ną zo­sta­ła. Ko­nie u koł­ków sze­re­ga­mi uwią­za­ne gry­zły owies w tor­bach; war­tow­ni­cy prze­cha­dza­li się kro­ka­mi mie­rzo­ne­mi; na zie­mi po­ko­tem lu­dzie spa­li pod bur­ka­mi i hu­nia­mi. Da­lej nie­co, z tyłu, w od­le­gło­ści mniej wię­cej po­ło­wy ćwier­ci mili, sze­re­go­wa­ły się wozy ta­bor­ne i po­jaz­dy star­szy­zny. Dla sta­re­go het­ma­na usta­wio­no obok ko­la­sy jego łóż­ko obo­zo­we; przed niem tkwił buń­czuk, oko­ło któ­re­go war­ta cho­dzi­ła. Na­mio­tu w obo­zie ca­łym ani jed­ne­go; ognia nig­dzie ani śla­du. W roz­po­ło­że­niu ca­łem czuć się da­wał spo­czy­nek chwi­lo­wy, na­ce­cho­wa­ny zu­peł­nem, co się ty­czy rzu­ce­nia się do orę­ża na za­wo­ła­nie naj­pierw­sze, po­go­to­wiem. Na polu do­ko­ła za­pa­no­wa­ła ci­sza sen­na, któ­rej nie prze­rwa­ło nic przez całą nocy resz­tę.

Prze­rwał ją do­pie­ro pierw­szy brzask dzien­ny.

Jak sko­ro na nie­bie ju­trzen­ka się za­ru­mie­ni­ła, na­tych­miast w obo­zie po­wstał ruch. Trą­by nie za­gra­ły, ta­ra­ba­ny nie za­bęb­ni­ły – na­ka­za­nem im było mil­cze­nie; mimo to lu­dzie się zry­wa­li – wy­cią­ga­li, zie­wa­li, oczy prze­cie­ra­li i do koni spie­szy­li. Za­nim słoń­ce ze­szło, woj­sko całe w li­nii już sta­ło. Het­man w peł­nej zbroi, w bur­ce co mu lewe osła­nia­ła ra­mię, z bu­ła­wą, zna­mie­niem wła­dzy, w ręku, po­prze­dza­ny przez buń­czucz­ne­go a po­prze­dza­ją­ca trę­ba­czy i or­szak stra­ży przy­bocz­nej, ob­jeż­dżał sze­re­gi, czy­niąc tu i ów­dzie uwa­gi i prze­stro­gi sto­sow­ne, od­no­szą­ce się do jaz­dy cięż­kiej i lek­kiej, do pie­cho­ty i har­ma­ty.

Za­uwa­żyć na­le­ży, że w sze­re­gach nie znaj­do­wa­ły się świet­ne księ­cia Ja­nu­sza cho­rą­gwie. Po­zo­sta­ły one w Żasz­ko­wie, jako re­zer­wa, we­zwa­ną być ma­ją­ca w ra­zie po­trze­by wiel­kiej. Przy re­zer­wie onej po­zo­stał i wódz jej na­tu­ral­ny. Z tego po­wo­du ksią­żę Ja­nusz nie­obec­no­ścią świe­cił. Het­man, woj­sko spra­wiw­szy i sta­nie one­mu na miej­scu za­le­ciw­szy, udał się na­przód trak­tem ku Ochma­to­wi pro­wa­dzą­cym.

– Bę­dzie ta­niec… – po­szła po sze­re­gach po­szep­tem mowa.

Bi­twa w po­wie­trzu nie­ja­ko wi­sia­ła, po­mi­mo, że nie­przy­ja­cie­la ani z przo­du, ani z bo­ków wi­dać nie było. Z przo­du roz­le­ga­ły się pola, na pra­wo po­ka­zy­wa­ła się wio­ska opusz­czo­na a w niej gro­bel­ka, sta­wek i da­lej ocze­re­ty, na lewo cią­gnął się pa­rów, za nim las.

Żoł­nie­rze w sze­re­gach, wo­dzo­wie przed sze­re­ga­mi w nie­mem ocze­ki­wa­niu spo­glą­da­li ku wscho­do­wi, zkąd nie­ba­wem po­win­no się było słoń­ce po­ka­zać. Kniaź Ja­re­ma, jak po­sąg, stał na ko­niu przed skrzy­dłem le­wem; przed pra­wem pan Po­toc­ki prze­jeż­dżał się po­wo­li. Ocze­ki­wa­no naj­przód na po­wrót het­ma­na, któ­ry, od­je­chaw­szy, znikł był za gór­ką.

Ani słoń­ce nie wscho­dzi­ło, ani het­man nie po­wra­cał – zda­wa­ło się, jak­by w stro­nie tam­tej ży­cie za­mar­ło.

Naj­pierw­szą ży­cia ozna­kę dały kacz­ki dzi­kie. Wy­le­cia­ło z za gór­ki sta­do jed­no z wrza­wą, za niem dru­gie, trze­cie, czwar­te.

– Ktoś tam kacz­ki pło­szy… – ten i ów w sze­re­gach się ode­zwał.

Na­gle w po­wie­trzu roz­legł się zgiełk, któ­ry, pod­chwy­ty­wa­ny z przo­du, z bo­ków i z tyłu przez echa, zmie­niał się w ro­dzaj tego od­gło­su, jaki wy­da­je zbli­ża­ją­ca się zda­le­ka bu­rza, spra­wia­ją­ca po­wie­trza drże­nie i zie­mi dud­nie­nie. Łą­czy­ły się z tem świ­sty ja­kieś. Wresz­cie za­brzmia­ło kil­ka je­den po dru­gim wy­strza­łów dzia­ło­wych i wraz z tem po­ka­zał się het­man po­wra­ca­ją­cy. Je­chał stę­pem, bro­dę gła­dził i spo­koj­nie błę­kit­nem spo­glą­dał na sze­re­gi okiem. Wo­dzo­wie skrzy­dło­wi wnet ku nie­mu po­sko­czy­li. On ku nim jeno bu­ła­wą ski­nął. Wo­dzo­wie roz­je­cha­li się na sta­no­wi­ska swo­je i po chwi­li li­nia cała stę­pem po­wol­nym po­da­ła się na­przód.

Woj­sko ru­szy­ło w szy­ku, za­cho­wu­jąc w sze­re­gach po­rzą­dek ści­sły. Uszło staj parę i za­trzy­ma­ło się. Przed niem od­sło­nił się wi­dok w ro­dza­ju swo­im oso­bli­wy. W po­przeg cią­gnę­ła się do­li­na, otu­lo­na tu­ma­nem, z któ­re­go, niby z ot­chła­ni ja­kiej, wy­ska­ki­wa­ły jeźdź­ców gro­mad­ki. Byli to za­po­roż­ce. Nie­ba­wem, pę­dząc co w ko­niach tchu sta­wa­ło, po­ka­za­ła się set­nia ko­za­cza pod Chmiel­nic­kie­go do­wódz­twem. Po niej, w od­wro­cie po­spiesz­nym, nad­bie­ga­ła straż przed­nia pod Czar­niec­kim. Za­po­roż­ce, Czeh­ryń­ce i Czar­niec­kie­go ko­men­da prze­su­wa­li się przez luki, dzie­lą­ce huf­ce jed­ne od dru­gich… i szy­ko­wa­li się z tyłu, za sze­re­ga­mi, któ­re, gdy się przed nie­mi pole oczy­ści­ło, uj­rza­ły wy­nu­rza­ją­ce się z tu­ma­nu tłu­my ta­tar­skie. Kupa jed­na dar­ła się przez gro­blę, inne przez trzę­sa­wi­ska. Do­li­nę na­peł­niał las ru­cho­my spis na­gich.

Het­man, jak­by na coś cze­kał jesz­cze, zna­ku do ata­ku nie da­wał. Na­resz­cie ku to­wa­rzy­szą­cym mu trę­ba­czom gło­wą ski­nął. Trą­by się ozwa­ły i w chwi­li tej, po wy­da­nych przez rot­mi­strzów roz­ka­zach "na­przód!" za­brzmia­ła na li­nii ca­łej: "Boga Ro­dzi­ca!"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: