Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z dziejów Słowiańszczyzny kresowej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z dziejów Słowiańszczyzny kresowej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W stro­nie za­chod­nio-pół­noc­nej, w cza­sach za­mierz­chłej prze­szło­ści, mię­dzy więk­sze­mi rze­ka­mi spław­ne­mi, pod wo­dzą star­szych na­ro­du, przez lata, na­gro­ma­dzi­ło się mnó­stwo lu­dzi do jed­ne­go na­le­żą­cych po­ko­le­nia, i osie­dliw­szy się, od­da­li się pra­cy rol­nej i ho­dow­li by­dła. Ludu tego było dużo, lecz i zie­mi pięk­nej a ży­znej, po­ro­słej buj­ną tra­wą i la­sem było jesz­cze wię­cej. To też każ­dy, kto nad gło­wą mieć chciał schro­ni­sko, rą­bał wiel­kie prze­strze­nie lasu i sta­wiał sie­dzi­bę. A rzecz to była nie­ła­twa. Bo cho­ciaż drze­wa gru­be­go było pod­do­stat­kiem, lecz wśród la­sów znaj­do­wa­ły się czę­sto­kroć nie­prze­by­te mo­cza­ry i trzę­sa­wi­ska, a tam, kędy lasy zni­ka­ły, roz­cią­ga­ły się mniej­sze lub więk­sze prze­strze­nie wody, po­ro­słe przy brze­gu buj­ną zie­le­nią wod­nej tra­wy i wy­so­ką trzci­ną.

I lasy, i woda, i ogrom­ne ob­sza­ry zie­mi nę­ci­ły ku so­bie nowy lud przy­by­ły, boć to był lud sło­wiań­ski, co umiał się wpa­trzyć w mat­kę przy­ro­dę, zro­zu­mieć jej gło­sy, a gło­sy te zjed­no­czyć i przy­swo­ić.

To też, kie­dy wódz ich naj­wię­cej sza­no­wa­ny, Lech, osiadł: na wy­nio­słem wzgó­rzu, co je za­raz Le­cho­wem na­zwa­no, gdy za­ło­żył sie­dzi­bę, któ­ra Gniez­da ho­spo­dar­skie­go mia­no do­sta­ła, dru­ży­na jego roz­pierz­chła się po oko­li­cy, za­kła­da­jąc mniej­sze lub więk­sze osa­dy.

Huk sie­kier ka­mien­nych, i gło­sy lu­dzi pło­szy­ły co chwi­la zwie­rza i pta­stwo, któ­re na nie­zna­ny so­bie ha­łas z krzy­kiem zra­zu opusz­cza­ło sie­dzi­by, aż wkoń­cu ule­gło sil­niej­sze­mu od sie­bie czło­wie­ko­wi.

Osa­dy te były po­cząt­kiem wzno­szą­ce­go się po­wo­li na­ro­du, któ­ry, pa­trząc na wzgó­rze Le­cho­we, stał się ra­zem z nim za­wiąz­kiem póź­niej­sze­go pań­stwa.

Je­den z po­mię­dzy przy­by­łych, sta­ry już był bar­dzo, a zwa­no go Do­dkiem. Stał on za­wsze wraz z Le­chem w ra­dzie i wiel­kie miał po­sza­no­wa­nie po­mię­dzy Sło­wia­na­mi. Do­dek ze swo­ją cze­la­dzią nie ża­ło­wał pra­cy. Wy­ciąw­szy roz­le­głą po­la­nę przy­le­ga­ją­cą do ciem­ne­go boru, a z dru­giej pa­trzą­cą na roz­le­gle w od­da­li wody, któ­re wów­czas mo­rzem, a póź­niej znacz­nie je­zio­rem zwa­no, zbu­do­wał so­bie osa­dę, przy­tu­la­jąc do sie­bie wie­le po­mniej­szych chat, na­le­żą­cych do jego krew­nia­ków. Nad po­ra­niej­sze­mi temi osa­da­mi i cha­ta­mi, Do­dek, jako gło­wa ca­łe­go rodu, gó­ro­wał.

Ra­zem te osa­dy zwa­no opo­lem, bo oko­pa­ne do­ko­ła ro­wem, roz­sia­dły się na wiel­kiem polu, czy­li oczysz­czo­nej z lasu prze­strze­ni. I tak roz­ra­sta­jąc się co­raz wię­cej, two­rzy­ły one ja­ko­by wiel­ką ro­dzi­nę, któ­ra wśród uro­czy­sto­ści re­li­gij­nych, lub ku wspól­nej obro­nie łą­czy­ła się z in­ne­mi.

A ta Do­dko­wa za­gro­da była to nie­la­da za­gro­da, znać było, że sta­wia­niem jej prze­zor­na kie­ro­wa­ła ręka. Roz­le­gła prze­strzeń, się­ga­ją­ca aż ku Go­płu, oto­czo­na była w czwo­ro­bok czę­sto­ko­łem. Wro­ta czę­sto­ko­łu wy­cho­dzi­ły na je­zio­ro, a że wody Go­pła i wpły­wa­ją­cych rzek do nie­go czę­sto wy­le­wa­ły i mo­gły za­ta­mo­wać przy­stęp do za­gro­dy, cha­ta więc i jej oto­cze­nie zbu­do­wa­ne było na wy­so­kich pa­lach.

Pale te nie­raz bar­dzo głę­bo­ko wcho­dzi­ły we wnę­trze zie­mi; były to bo­wiem po­zo­sta­łe pnie drzew wy­cię­tych, po­mię­dzy któ­re­mi ręka ludz­ka po­wbi­ja­ła jesz­cze gru­be koły i na nich do­pie­ro zbu­do­wa­ła cha­tę, two­rząc tym spo­so­bem sil­na prze­ciw wy­le­wom wód ochro­nę. Na ze­wnątrz czę­sto­ko­ła gę­sto po­na­kła­da­no ka­mie­ni i ga­łę­zi, za­sy­pu­jąc próż­ne miej­sca zie­mią, co znów utwo­rzy­ło nową obro­nę. A wte­dy obro­na, choć­by jak naj­sil­niej­sza, była ko­niecz­ną; było bo­wiem i zwie­rza dzi­kie­go nie­ma­ło, a nie­bra­kło też i wdzie­ra­ją­ce­go się do za­gród sło­wiań­skich, wro­ga, dość czę­sto.

Od sa­mych zaś wrót czę­sto­ko­łu scho­dził jak­by most ru­cho­my z po­wią­za­nych gru­bych klo­ców drze­wa. Klo­ce te, miej­sca­mi po­prze­ry­wa­ne w wią­za­niach, grzę­zły po­wo­li w roz­mię­kłą zie­mię, a rzu­co­ne na wierzch ga­łę­zie i ka­mie­nie sta­no­wi­ły zej­ście, aż po­nad ba­gni­ste oko­li­ce one­go je­zio­ra, po­ro­słe­go gru­bą trzci­ną przy brze­gu.

Od wnę­trza wro­ta pod­par­te były drą­giem, a dwa wiel­kie ka­mie­nie nie­opo­dal le­żą­ce, świad­czy­ły, iż w ra­zie po­trze­by sta­no­wi­ły one sil­niej­szą, za­po­rę. Obok wrót tych był nie­wiel­ki w czę­sto­ko­le otwór, opa­trzo­ny ru­cho­mym, osa­dzo­nym na koł­ku, ka­wa­łem drze­wa, zwa­nym zwy­kle ko­ło­wro­tem, Ko­ło­wrót ten po­pchnię­ty otwie­rał dro­gę do wej­ścia i za­raz wła­snym cię­ża­rem je za­pie­rał. Było to wej­ście do wnę­trza dla miesz­kań­ców za­gro­dy i naj­bliż­szej im dru­ży­ny, sło­wem, wej­ście dla pie­szych. Od sa­mych wrót, po obu stro­nach wzdłuż czę­sto­ko­łu, cią­gnę­ły się szo­py, czy­li schro­ni­ska dla ca­łe­go go­spo­dar­skie­go do­byt­ku.

Do­byt­ku tego znać gro­ma­dzo­no nie­ma­ło, bo i miej­sca na nie­go było nie­ską­po.

Na­prze­ciw­ko wrót, za­my­ka­ją­cych czwo­ro­bok, sta­ła cha­ta Do­dko­wa.

Gó­ro­wa­ła ona naj­po­kaź­niej, ja­śnia­ła nad in­ne­mi. Na wy­so­kich pa­lach, uło­żo­ne po­zio­mo, nie­ocio­sa­ne mo­drze­wio­we klo­ce, utka­ne w spo­je­niach mchem, two­rzy­ły sil­ne ścia­ny, chro­niąc w so­bie Do­dko­wą ro­dzi­nę. Cha­ta ta, oby­cza­jem sło­wiań­skim, była szczy­tem do wrót zwró­co­na, a cią­gnąc się wzdłuż i o las opie­ra­jąc, drzwia­mi wy­cho­dzi­ła na ob­szer­ny, czę­sto­ko­łem oto­czo­ny, po­dwó­rzec. W ścia­nie zaś, zwró­co­nej do wrót, wy­rżnię­ty otwór sta­no­wił okno, w któ­rem za­miast szy­by była gru­ba ru­cho­ma de­ska, wy­krę­ca­ją­ca się na­kształt ko­ło­wro­tu, a zwa­na wo­gó­le za­po­rą.

Otwar­ta za­po­ra wpusz­cza­ła świa­tło, za­mknię­ta za­pie­ra­ła szczel­nie otwór przed zim­nem i sło­tą.

Wej­ście było z dwóch stron cha­ty, to jest, po środ­ku ścian jej naj­dłuż­szych. A dziw­na rzecz, choć lu­dzie wte­dy byli wzro­stem wy­nio­śli, wej­ście było ni­skie tak, że Do­dek wcho­dząc, pra­wie na wpół zgi­nać się mu­siał.

Od pro­gu, któ­ry był na całą gru­bość klo­ca, na­rzu­co­no kło­dy drze­wa, ga­łę­zie i ka­mie­nie, two­rząc zej­ście na rów­ny grunt ca­łe­go po­dwór­ca.

Tak jak po­mię­dzy czę­sto­ko­łem, tak i po­mię­dzy pa­la­mi pod cha­tą na­rzu­co­no ka­mie­ni, chru­stu i zie­mi, któ­re sta­no­wiąc jej pod­sta­wę, two­rzy­ły za­ra­zem pod­ło­gę po­wle­cze­ną, dla gład­ko­ści ubi­tą gli­ną.

Cha­ta była po­kry­tą gru­be­mi klo­ca­mi drze­wa, prze­cią­gnię­te­mi od jed­nej do dru­giej ścia­ny, na nich uło­żo­no gę­sto trzci­nę, któ­rej do­star­cza­ło są­sied­nie Go­pło.

Po­kry­cie cha­ty, zwa­ne pu­ła­pem, tak samo jak pod­ło­gę, po­wle­czo­no gli­ną, a nad niem roz­po­star­to wią­za­nie da­chu, osło­nio­ne zno­wu ga­łę­zia­mi, chru­stem i trzci­ną. Na da­chu czas sam po­wo­li utwo­rzył po­wło­kę.

Miej­sca­mi mech już zie­lo­ny po­ra­stał, to znów wiatr przy­niósł grud­kę zie­mi a z nią i na­sion­ko tra­wy lub zie­la.

Na­sion­ko po­wo­li kieł­ko­wa­ło, za­pusz­cza­ło ko­rzon­ki, chwy­ta­ło nie­mi wszel­ką mięk­szą po­wło­kę. Zie­le wzra­sta­ło, świe­ci­ło zie­lo­ną bar­wą, two­rząc nie­ja­ko prze­po­wied­nię wzro­stu ca­łe­go ludu. Dwa otwo­ry w da­chu wy­pusz­cza­ły dym wiel­kie­mi słu­pa­mi, świad­cząc, że w tych dwóch ro­gach cha­ty ogni­ska są roz­ło­żo­ne. Otwo­ry te były ob­szer­ne i się­ga­ły przez pu­łap do wnę­trza cha­ty. Ko­mi­nów bo­wiem aż pod sam dach wy­pro­wa­dzo­nych, w owym cza­sie nie zna­no, lecz na sze­ro­ko uło­żo­nych ka­mie­niach roz­nie­ca­no nig­dy nie­ga­sną­cy ogień, któ­ry za­ra­zem ogrze­wał i oświe­tlał, i przy któ­rym wa­rzo­no stra­wę ł pie­czo­no plac­ki.

Ogni­sko to naj­więk­sze zaj­mo­wa­ło miej­sce i zwy­kle umiesz­cza­ne było po­środ­ku izby.

Po pod ścia­na­mi sta­ły sze­ro­kie ławy, na nie­któ­rych le­ża­ły skó­ry: niedź­wie­dzia, lisa lub wil­ka. Ławy te słu­ży­ły za­ra­zem za sie­dzi­sko i łoże. Na czte­rech pa­lach wbi­tych w zie­mię uło­żo­ne gład­sze de­ski słu­ży­ły za stół, a ten sprzęt tak pro­sty wy­star­czał za­peł­nię pierw­szym miesz­kań­com na­szej zie­mi. Na prze­cią­gnię­tej pod pu­ła­pem bel­ce wi­sia­ły rów­nież skó­ry zwie­rząt, a po­za­ty­ka­ne rogi, oraz strza­ły, oszcze­py i węd­ki świad­czy­ły o za­ję­ciu i spo­so­bie ży­cia go­spo­da­rza.

Na nie­wie­ściej stro­nie, gdzie zwy­kle wa­rzo­no i przy­rzą­dza­no je­dze­nie, po­dob­ne były sprzę­ty. Tyl­ko ogni­sko jesz­cze sze­rzej bu­cha­ło, a za­miast łu­ków, strzał i oszcze­pów, po­za­ty­ka­ne były wiel­kie igli­ce z ko­ści, cien­ko po­kra­ja­ne i usu­szo­ne wnętrz­no­ści ryb lub zwie­rząt, za­stę­pu­ją­ce dzi­siej­sze nici, ką­dziel za­tknię­ta na przę­śli­cy, a na­wet kro­sna do tka­nia lnu lub weł­ny.

Już to sprzę­tu na nie­wie­ściej stro­nie zwa­nej ba­biń­cem było wię­cej. Sta­ły tam na ła­wach i pół­kach misy, dzba­ny, garn­ki i kub­ki gli­nia­ne, a nie­któ­re na­wet mi­ster­nej ro­bo­ty.

Na bel­ce prze­wie­szo­ne były chu­s­ty sza­re i bia­łe, a przy­ty­ka­ją­ca ko­mo­ra, czy­li scho­wek, mie­ścił w so­bie za­pa­sy żyw­no­ści, jak: su­szo­ne ryby, mię­so, kru­py, od­wa­rzo­ny z chmie­lą i zbo­ża na­pój po­dob­ny do piwa i miód prze­wa­rzo­ny lub z wo­skiem.

Całe oto­cze­nie wska­zy­wa­ło, że w naj­pier­wot­niej­szej chwi­li swe­go związ­ku tu­ziem­cy zaj­mo­wa­li się garn­car­stwem, i że nie był im obcy uży­tek lnu i weł­ny. Zbo­że zaś umie­li oczysz­czać i tłuc czy mleć, prze­ra­bia­jąc je na po­ży­wie­nie. A wi­dząc skrzęt­ność psz­czół i za­bie­ra­jąc im pra­cę, nie­wia­sty uczy­ły się od nich za­bie­gło­ści, gro­ma­dząc za­pas w ko­mo­rach.

Na ze­wnątrz cha­ty, w po­dwór­cu, znać też było pra­co­wi­tość. Oko­ło cha­ty wi­sia­ły łuki i strza­ły, su szy­ły się nie­wy­praw­ne skó­ry, po­kry­te wło­sem, a oprócz tego, oko­ło szo­py, sta­ły so­chy i naj­pier­wot­niej­sze na­rzę­dzia, słu­żą­ce do upra­wy roli.

Wśród po­dwór­ca tej cha­ty było kil­ka olch i dę­bów sta­rych, znać przy wy­ci­na­niu la­sów po­zo­sta­wio­nych, jako nie­za­wa­dza­ją­cych.

Je­den z ta­kich dę­bów stał w szczy­cie cha­ty, bę­dąc jej nie­ja­ko pod­po­rą. Roz­dar­ty na dwo­je pod samą ko­ro­ną, jed­ną po­ło­wą zwi­snął nad da­chem, okry­wa­jąc go swo­je­mi ga­łę­zia­mi; na tych za­wi­słych nad da­chem ga­łę­ziach bo­cian gniaz­do ustro­ił; dru­gą po­ło­wą dąb wy­ra­stał ku gó­rze, spo­glą­da­jąc wy­nio­śle.

Lu­dzie mó­wi­li, że go­spo­darz cha­ty i dąb jed­ne mie­li lata.

Oj, bo też sta­ry był Do­dek; oj i bar­dzo sta­ry, a lu­dzie, co jak on, ra­zem z Le­chem przy­by­li, sta­rym go już pa­mię­ta­li.

Do­dek jak i dąb miał jed­no ra­mię zwich­nię­te i bez­wład­ne.

W ja­kiejś z Le­chem na nie­przy­ja­cie­la wy­pra­wie, rękę mu wróg prze­trą­cił i sta­rzec wię­cej nią już nie wład­nął, lecz dru­ga sil­nie jesz­cze broń dzier­ży­ła. I Do­dek, jako dąb, przy­gar­nia­jąc pod owo zwich­nię­te ra­mię bliż­szych i dal­szych so­bie, pa­trzył spo­koj­nie na wzra­sta­ją­ce wo­kół nie­go po­ko­le­nie. Do­pie­ro od lat nie­wie­lu jak rękę tak i oczy Do­dek wśród boju po­stra­dał, i od­tąd go­spo­da­rzył już tyl­ko oko­ło swo­jej za­gro­dy, któ­rej znał każ­dy za­ką­tek.

Lecz Do­dek miał sy­nów, któ­rych jed­ne­go po dru­gim słał na obro­nę zie­mi.

Obro­ny tej cią­gle po­trze­ba było, bo od za­cho­du po­su­wa­ją­ce się co­raz to wię­cej ludy Ger­mań­skie, czę­sto aż do sie­dzib Sło­wiań­skich się­ga­ły.

Szli więc sy­no­wie i, tak jak wie­lu in­nych, nie wra­ca­li wię­cej.

Smierć lub gor­sza od niej – nie­wo­la, za­bie­ra­ła lu­dzi.

Szli jed­nak sy­no­wie je­den po dru­gim, szli już na­wet i wnu­ko­wie, – aż wresz­cie Do­dek po­zo­stał sam, jak ów dąb sta­ry przy cha­cie.

Po wszyst­kich dzie­ciach zo­sta­ła mu tyl­ko je­dy­nie Kra­sa, wnu­ka po naj­młod­szym synu.

Osie­ro­co­na, bez ojca i mat­ki, cho­wa­ła się w cha­cie dzia­da, pod okiem sta­rej Si­wu­chy, któ­ra, po­stra­daw­szy wszyst­kich swo­ich, od­daw­na prze­nio­sła się do Do­dko­wej za­gro­dy, trzy­ma­jąc w niej rząd i go­spo­dar­kę nie­wie­ścią.

A dziw­neż to było dziew­czę ta Kra­sa.

Pięt­na­stu wio­sen jesz­cze nie li­czy­ła, a wy­glą­da­ła jako dziew­ka do­rod­na.

Gdy pod­czas ob­rzę­dów bo­gom skła­da­nych, wio­dła śle­pe­go Do­dka, dzie­ci rów­ne jej wie­kiem, trzy­ma­ją­ce się jesz­cze mat­czy­ne­go rań­tu­cha, spo­glą­da­ły na nią z pew­nem po­sza­no­wa­niem.

Za­wo­dzi­ła ona z nie­mi we­spół tany, stro­iła ku­kły (1), lub z pia­sku pie­kła ko­ła­cze, lecz niech tyl­ko usły­sza­ła opo­wia­da­nie o wal­ce, oczy jej świe­ci­ły ja­kimś dziw­nym bla­skiem, a noz­drza roz­war­te zda­wa­ły się ła-– (1) Ku­kła – lal­ka.

pać każ­de tęt­no za­sły­sza­nej bi­twy… Gdy o cięż­kiej roz­po­wia­da­no nie­wo­li, wte­dy co mia­ła w ręku, zie­le czy nić, do któ­rej ją wdro­żyć chcia­no, rwa­ła na ka­wał­ki, jak gdy­by tę nie­wo­lę chcia­ła po­tar­gać. Na głos jed­nak dzia­da a Si­wu­chy, po­kor­ną była jak ba­ra­nek.

Gdy do za­gro­dy wstę­po­wa­li wra­ca­ją­cy z boju wo­jow­ni­cy, pro­wa­dząc za sobą jeń­ce, Kra­sa przy­no­si­ła im wody i po­ży­wie­nia.

Dziw­ne to było dziew­czę. Cze­ladź gło­su jej słu­cha­ła, jak­by gło­su sa­me­go dzia­da, a psy rzu­ca­ją­ce się na każ­de­go i trzy­ma­ne na łań­cu­chu, na głos Kra­sy ła­si­ły się po­kor­nie. Dziad ją mi­ło­wał, boją miał je­dy­ną; – ona dla dzia­da mia­ła cześć nie­zwy­kłą, a sia­da­jąc mu u nóg wpa­try­wa­ła się w jego po­marsz­czo­ne, po­cię­te wśród sro­gich walk ob­li­cze i wsłu­chi­wa­ła się w opo­wia­da­nia o tych wal­kach, o ojcu i bra­ciach, co zgi­nę­li na woj­nie.

Po­tem bie­gła pod dąb sto­ją­cy u wę­gła cha­ty i róż­ne za­wo­dzi­ła pie­śni.

Tym pie­śniom wszy­scy się do­syć na­dzi­wo­wać nie mo­gli. Dzi­wo­wa­ła się im cze­ladź, krzą­ta­ją­ca się w po­dwór­cu, dzi­wo­wa­ła Si­wu­chą, krę­cąc gło­wą i szep­cząc nie­zro­zu­mia­łe wy­ra­zy, dzi­wo­wa­li się wszy­scy do­ko­ła, zwąc Kra­sę nie­sa­mo­wi­tą, a naj­wię­cej dzi­wo­wał im się sta­ry Do­dek.

Taką to była Kra­sa, ta wnu­ka Do­dko­wa.

Do­dek wła­śnie le­żał na przy­zbie cha­ty, wy­grze­wa­jąc się na słon­ku wio­sen­nem, gdy na­raz do­le­cia­ła go pieśń Kra­sy, do­tąd mu jesz­cze nie­zna­na.

Dziad wstał, wy­pro­sto­wał się na dłu­gość krzep­kie­go swe­go jesz­cze cia­ła, prze­tarł ręką za­śle­płe oczy, po­trząsł na poły ogo­ło­co­ną, z wło­sów i szra­ma­mi okry­tą gło­wą, a rzu­ciw­szy się na­po­wrót na przy­zbę za­mru­czał:

– A no, to urok, – ona nie­sa­mo­wi­ta.

Do­dek słu­chał do­la­tu­ją­cej pie­śni, pod­no­sił gło­wę, wciąż so­bie coś mru­cząc, na­resz­cie za­wo­łał:

– Kra­sa, Kra­sa, sam tu!

A głos jego grom­ki po­wtó­rzy­ło echo, jak­by głos roz­bi­te­go dzwo­nu.

Dziew­cze, na głos dzia­da, ze­rwa­ło się z pod dębu i bie­gło przed cha­tę.

– Kra­sa, Kra­sa! – wo­łał Do­dek nie­cier­pli­wie.

– Idę dzia­du, idę! – I to mó­wiąc dziew­czę przy­pa­dło do ko­lan star­ca.

Do­dek usiadł, po­ło­żył rękę na gło­wie Kra­sy – tym ru­chem, co to znać, że oczy nie wska­zu­ją kie­run­ku i rzekł:

– Pi­sklę ty moje, zkąd to­bie te pie­śni?

– Zkąd? zkąd? – po­wta­rza­ła Kra­sa, a oparł­szy się na ko­la­nach dzia­da, wpa­try­wa­ła się w jego twarz po­ora­ną i wy­dar­te oczy.

– Zkąd? czy ja wiem? Cza­sem wiatr za­wie­je i strza­ła brzęk­nie w koł­cza­nie a ztąd pieśń uro­śnie. Cza­sem szra­my na wa­szem licu i oczy za­ga­słe mó­wią mi, jak źli lu­dzie na was go­dzi­li, i wte­dy tu – do­da­ła wska­zu­jąc na pier­si – taka pieśń za­dźwię­czy, że od niej wszyst­kich nie­moc ogar­nąć może. Cza­sem, tam, zda­le­ka…

– Ci­cho, nie psuj so­bie gęby – rzekł Do­dek su­ro­wo. – Pi­sklę ty oto sła­be, nie­do­łęż­ne, co to­bie się roi. Le­d­wo z gniaz­da dziób wy­chy­li­ła… dziew­ka – do­dał z pew­ną po­gar­dą. – Wiedz o tem, że choć z gniaz­da wy­le­cisz, nig­dy o swo­jej sile, ino przy­cze­pio­na do cu­dze­go skrzy­dła, w cu­dzem gnieź­dzie osię­dziesz. Oj Do­dku, Do­dku, to­bie to na sta­re lata mieć tyl­ko ta­kie pi­sklę przy so­bie. Ni komu oszczep dać W rękę, ni na kim koł­czan za­wie­sić. Łuk mój w proch pój­dzie ze mną, któż go dźwi­gnie ze ścia­ny?… Do­dko­wa ręka nie rzu­ci już po­ci­sku, a w sta­rem Do­dko­wem gnieź­dzie ród nowy osię­dzie.

Tak mru­cząc, Do­dek, po­wlókł się smut­no do cha­ty, od­su­wa­jąc wnu­kę. A dziew­czę ździ­wio­ne­mi oczy­ma pa­trzy­ło na dzia­da, nie­ro­zu­mie­jąc cze­mu­by tak groź­nie do niej prze­ma­wiał.II.

Słoń­ce schy­li­ło gło­wę ku za­cho­do­wi, a idąc dłu­gą smu­gą po ca­łej po­la­nie, znać w je­zio­rze się skry­ło i zdrzem­nę­ło.

Ci­sza za­le­gła w Do­dko­wej cha­cie.

Bia­ły mie­sią­czek, igra­jąc z ostat­nim brza­skiem dnia, ob­rzu­cał swem świa­tłem wszyst­ko do­ko­ła, i on to

I wła­śnie tak do snu ko­ły­sał. Gło­śne chra­pa­nie, do­cho­dzą­ce z wnę­trza cha­ty, świad­czy­ło, że za­snął sta­ry Do­dek. W tej sa­mej izbie, przy drzwiach, spał mały pa­rob­czak jego po­krew­niak, a tuż obok nie­go dwa wiel­kie psy, któ­re zwi­nąw­szy się w je­den wiel­ki kłąb ku­dła­ty, uło­ży­ły się do zu­peł­ne­go spo­ko­ju, jako i ich pa­no­wie.

Tym sa­mym spo­ko­jem od­dy­cha­ła i dru­ga po­ło­wa cha­ty, gdzie się mie­ścił ba­bi­niec, a pod szo­pa­mi, gdzie stał cały zwie­rzę­cy do­by­tek, pod do­zo­rem kil­ku pa­rob­ków, rów­nież za­pa­no­wał sen do­bro­czyn­ny.

Wszy­scy więc i wszyst­ko spo­czy­wa­ło. Zda się na­wet dąb sto­ją­cy u wę­gła zdrzem­nął się ra­zem ze wszyst­kie­mi. Wiatr nie po­ru­szał ga­łę­zi i nie szu­miał wio­sen­ne­mi Ust­ka­mi, któ­re, stu­liw­szy się do sie­bie, były jak­by w ocze­ki­wa­niu, czy aby jaki wi­cher nie za­szu­mi nad ich gło­wa­mi…

Księ­życ smu­ga­mi bia­łe­mi rzu­cał świa­tło, sre­brzył dach cha­ty, prze­glą­dał się w ka­łu­ży sto­ją­cej po nie­daw­nym desz­czu, a bły­ska­jąc od cza­su do cza­su przez otwar­ty ko­ło­wrót okna i wal­cząc z ża­rzą­cem się na środ­ku ogni­skiem, oświe­tlał jej wnę­trze. Ca­łym sno­pem pro­mie­ni za­wisł na ogrom­nym łuku, a zsu­wa­jąc się po ścia­nie, łą­czył go nie­ja­ko z roz­ro­słą po­sta­cią śpią­ce­go.

Na­raz ja­kieś prze­cią­głe gło­sy dały… się sły­szeć zda­la poza wro­ta­mi. Nikt gło­sów tych nie usły­szał, lecz Kra­sa ze­rwa­ła się z po­sła­nia.

– Si­wu­cho, Si­wu­cho! tam, poza wro­ta­mi, ja­kieś gło­sy… słu­chaj­cie!

– Ci­cho, śpij! Cie­bie za­wsze coś woła, we dnie i w nocy – mruk­nę­ła sta­ra – i, od­wró­ciw­szy się, chrap­nę­ła na­no­wo.

Dziew­czę przy­tu­li­ło gło­wę do po­sła­nia; księ­życ bły­snął cie­ka­wie.

W od­da­li za­szu­mia­ło… Głos to lu­dzi czy wia­tru gra­nie?

Kra­sa, mimo roz­ka­zu Si­wu­chy, pod­nio­sła gło­wę i za­czę­ła na­słu­chy­wać. Szmer rósł i zbli­żał się, a dziew­czę, ze­rwaw­szy się z po­ście­li, z roz­war­te­mi sze­ro­ko ocza­mi, jak­by nie­mi chcia­ła do­po­módz so­bie do słu­cha­nia, jed­nym su­sem sta­nę­ła przed pro­giem cha­ty.

Czę­ste na­pa­dy nie­przy­ja­ciół na osa­dy Sło­wian zmu­sza­ły ich do bez­prze­stan­ne­go czu­wa­nia. Dzie­ci na­wet przy­uczo­ne były do wal­ki. Nie drża­ły ze stra­chu, a gdy ręka była za­sła­ba, aby rzu­cać po­ci­ski, kry­jąc się przed wro­giem, na znak groź­by za­ci­ska­ły pię­ści. Pło­chli­we za­zwy­czaj dziew­czę­ta, w ra­zie na­pa­du nie­przy­ja­ciół do­po­ma­ga­ły do wal­ki wśród za­gród i ty­nów, zno­sząc ka­mie­nie i po­da­jąc po­ci­ski, lub usu­wa­jąc i opa­tru­jąc tych, co już wal­czyć nie mo­gli. Nie dziw więc, że Kra­sa nie zlę­kła się nie­zna­nych gło­sów.

Gło­sy się zbli­ża­ły, a tę­tent koni co­raz wię­cej sły­szyć się da­wał.

– Otwie­raj! do cha­ty Do­dko­wej! – zda­le­ka wo­ła­li przy­by­sze.

Kra­sa usły­szaw­szy swoj­ską mowę, ka­za­ła wro­ta otwie­rać, bie­gnąc do Do­dka, by mu spóź­nio­nych oznaj­mić go­ści.

Psy co­raz gło­śniej szcze­ka­ły, cho­wa­jąc się pod szo­py, to znów wy­ska­ku­jąc, jak­by wśród przy­by­szów wro­ga po­czu­ły.

We wro­ta wje­cha­ło dwóch lu­dzi, a oprócz tego do każ­de­go ko­nia, na gru­bym rze­mie­niu, przy­wią­za­ny był czło­wiek, wlo­ką­cy się za ko­niem.

Psy rzu­ca­ły się na przy­wią­za­nych, aż Gni­lec, je­den z cze­la­dzi w cha­cie Do­dko­wej, mu­siał ich od­pę­dzić.Ży­cie w po­dwó­rzu bu­dzić się po­czę­ło. Tam i sam wyj­rza­ła gło­wa z pod szo­py, sły­chać było prze­cią­głe ziew­nię­cie… Każ­dy prze­cią­ga­jąc się i prze­cie­ra­jąc oczy ku­ła­kiem, choć przy świe­tle księ­ży­ca, pra­gnął doj­rzeć przy­by­łych. Ko­nie usły­szaw­szy rże­nie, rże­niem od­po­wia­da­ły, jak­by i one chcia­ły oka­zać go­ści­nę, lub prze­czu­wa­ły, że z pod szo­py wyj­dą wkrót­ce na dal­szą wy­pra­wę.

Si­wu­chą na­wet się ze­rwa­ła, a usły­szaw­szy zmie­sza­ne gło­sy, do­rzu­ci­ła drew na ogni­sko, zbu­dzi­ła dziew­ki i ka­za­ła im za­krząt­nąć się oko­ło ja­dła dla przy­by­łych.

Kra­sa przy­cup­nę­ła na przy­zbie cha­ty, a kry­jąc się za wę­głem cie­ka­wie na­słu­chy­wa­ła.

Przy­by­li z koni zsie­dli, a od­daw­szy je pa­rob­kom, roz­ka­za­li, aby od­wią­zaw­szy pro­wa­dzo­nych lu­dzi, wzię­li ich pod straż pil­ną. Sami szli do go­spo­da­rza.

Do­dek, po­znaw­szy z mowy swo­ja­ków, od­rzu­cił łuk, sta­nął przede drzwia­mi cha­ty i wy­cią­gnął dłoń na po­wi­ta­nie.

– Od Le­cho­we­go przy­by­wa­my Gniez­da, – mó­wił star­szy z przy­jezd­nych, kła­nia­jąc się przed Do­dkiem z ozna­ką usza­no­wa­nia, ja­kie u Sło­wian od naj­daw­niej­szych cza­sów star­com od­da­wa­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: