Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z mazurskiej ziemi - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z mazurskiej ziemi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 393 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîзвîлåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðшава, дня 14 Iюня 1884 ãîäà.

Dru­kiem R. Za­mar­skie­go w Bia­łej.

Krwa­wi­ło się słoń­ce na za­cho­dzie. Za­pa­da­ło ono za las, rzu­ca­jąc na nie­bo od­blask czer­wo­ny jak łuna od­le­głe­go po­ża­ru.

Chło­pi mó­wi­li że się wietrz­ny dzień za­po­wia­da na ju­tro, a mie­li słusz­ność na­praw­dę, bo już to nie od dzi­siaj wiatr sza­lo­ny się mio­tał i wiał bied­nym lu­dziom wprost w oczy; zdzie­rał po­czer­nia­łą sło­mę ze strzech, a tak wył szka­rad­nie, jak zgłod­nia­łe wil­czy­sko wśród zimy.

Ka­len­darz mó­wił że jest wio­sna, ale jej znać nie było – taka ja­kaś ża­łob­na i za­pła­ka­na przy­szła w tym roku. Na po­lach po­ka­zał sic pług tu i owdzie, wy­chu­dzo­ne by­dło cią­gnę­ło z pa­stwisk, skow­ro­nek śpie­wał wpraw­dzie, ale nikt mu nie wtó­ro­wał na zie­mi, bo nie do śpie­wa­nia było lu­dziom w tych cza­sach.

Smut­nie szu­mia­ła zło­ta wierz­ba nad wodą i brzo­za przy go­ściń­cu, a mię­dzy ludź­mi znać było przy­gnę­bie­nie cięż­kie. Były całe ob­sza­ry pól le­żą­cych odło­giem, za­nie­dba­nych od­daw­na. Pług nie tknął ich na je­sień, nie ru­szył te­raz na wio­snę, to też stward­nia­ły one i ziel­skiem po­ro­sły. W Ja­sach tyl­ko roz­le­gał się ło­skot sie­kier, ho drze­wo było za bez­cen, a spe­ku­lan­ci umie­li z chwi­li ko­rzy­stać.

W owych to cza­sach se­kwe­stra­to­ro­wie i ko­mor­ni­cy za­jeż­dża­li ko­nie, tyle mie­li za­ję­cia i pra­cy. Zie­mia była ta­nia, lecz nikt ku­po­wać jej nie chciał. Gdzie­nieg­dzie do­pie­ro uka­zy­wa­ły się pierw­sze awan­gar­dy ko­lo­ni­stów nie­miec­kich, za któ­re­mi po­źniej do­pie­ro nad­cią­gnąć mia­ły dłu­gie sze­re­gi wo­zów, peł­ne no­wych oby­wa­te­li…

Krwa­wi­ło się słoń­ce na za­cho­dzie – a przy jego pro­mie­niach, nie­ba­wem już zga­snąć ma­ją­cych, wi­dać było nie­wiel­ką, na wzgó­rzy­stym brze­gu rze­ki roz­rzu­co­ną wio­secz­kę. Sta­ra to wieś była. Cha­ty nie­wiel­kie, w zie­mię już po­tro­sze za­pa­dłe, ze strze­cha­mi mchem zie­lon­ko­wa­tym po­ro­słe­mi, kry­ły się w ogród­kach, w któ­rych cze­re­śnie za­czy­na­ły się wła­śnie bia­łem kwie­ciem po­kry­wać.

Na koń­cu wsi, jak zwy­kle, sta­ła karcz­ma wiel­ka, drew­nia­na, z ogrom­ną szo­pą dla koni, z po­zie­le­nia­łe­mi okna­mi, w któ­rych bra­ki szyb prze­myśl­ny aren­darz gon­ta­mi i pa­pie­rem uzu­peł­nił.

Wi­dać ztąd było czer­wo­ne mury spa­lo­ne­go nie­daw­no fol­war­ku, oto­czo­ne­go rzę­dem to­pól bal­sa­micz­nych; da­lej rze­kę, sze­ro­kie łąki nad­brzeż­ne i bia­ły ko­śció­łek w są­sied­niej wio­sce.

Przed karcz­mą stał aren­darz, Jan­kiel, w wy­tar­tym kam­lo­to­wym żu­pa­nie – i z żywa ge­sty­ku­la­cyą usi­ło­wał wy­tłu­ma­czyć coś sta­re­mu chło­pu po­wra­ca­ją­ce­mu wła­śnie z kuź­ni z na­ostrzo­ną sie­kie­ra.

W chwi­li, w któ­rej żyd naj­bar­dziej się za­pa­lił i wi­docz­nie naj­sil­niej­sze­go miał użyć ar­gu­men­tu, szyb­kim pę­dem wjeż­dżał do wsi szcze­gól­niej­szy ekwi­paż.

Była to bry­ka nie­po­mier­nej dłu­go­ści, za­przę­żo­na w trzy ro­słe, do­sko­na­le utrzy­ma­ne ko­nie; dwo­je źre­biąt bie­gło obok bry­ki lu­zem, a z tyłu dą­ży­ły przy­cze­pio­ne dwa dwu­let­nie źreb­ce.

Przed bry­ką, z gło­śnem szcze­ka­niem pę­dzi­ły trzy duże wy­żły, niby lau­fry, za­po­wia­da­ją­ce przy­jazd swe­go pana. W tym ekwi­pa­żu sie­dział mąż o bar­dzo sro­giem spoj­rze­niu i brwiach zmarsz­czo­nych gniew­nie. Odzia­ny był w bur­kę sła­wuc­ką, a na gło­wie miał kasz­kiet z lam­pa­sem.

Gdy ekwi­paż karcz­mę mi­jał, Jan­kiel ukło­nił się kil­ka­krot­nie do sa­mej zie­mi z bar­dzo uprzej­mym uśmie­chem, a chłop z przy­zwy­cza­je­nia czap­kę zdjął i od­krył gło­wę, po­kry­tą dłu­gim, gę­stym, ale jak mle­ko bia­łym wło­sem.

– Nu, pa­trzaj­ta Mar­cin­ku, czy ja wam nie mó­wia­łem? co!? ja wam po­wie­dzia­łem, co un te­raz trzy gro­sze nie­war­te!

– Niby kto? – za­py­tał chłop, na­kła­da­jąc czap­kę po­wo­li.

– Niby kto! kto? wy so­bie py­ta­cie kto? ja wam dwa go­dzi­ny ga­da­łem kto! a ten so­bie jesz­cze pyta: kto? Jak wy tego nie mo­że­ta zmiar­ko­wać, Mar­ci­nie! a wie­ta wy kto tera po­je­chał?

– A kto?

– Un znów sze pyta! Wi­dzie­liś­ta prze­cię, że sam wie­le­moż­ny nasz pan se­kwe­stra­tor! A czy wy miar­ku­je­ta Mar­cin­ku, gdzie un po­je­chał?

–- Gdzie? pew­nie na jar­mark z temi ko­nia­mi.

– Ny, ny – un tam na dwo­rze zro­bi do­bre­go jar­mar­ku, całe li­cy­ta­cyę na­wet!

– To bez to on tyla koni pro­wa­dzi?

– To zno­wu jest inna chwe­stya. Ten pan, to trze­ba wam wie­dzieć, nie ma żad­ne żonę, ani swo­je służ­bę, tyl­ko co jed­ne­go fur­ma­na, to bez to un nie może osta­wić w domu swój do­by­tek, więc za­bie­ra jego ze sobą – un za­wsze tak jeź­dzi, może dla tego coby jemu buło we­se­lej, a może tak so­bie dla swo­je fa­na­be­rye, to jego nie bar­dzo dro­go kosz­tu­je. Ny, ale co nam do tego, ja wam tyl­ko po­wia­dam, że my mo­że­my zro­bić bar­dzo do­bry in­te­res!

– A ja­ki­ze to?

– Oj, żeby ja tak szczę­ście miał, ja­kie wy ma­cie cięż­kie gło­wę mój Mar­ci­nie, ja so­bie na­wet dży­wu­je co was soł­ty­sem zro­bi­li z ta­kiem gło­wem! a może jesz­cze na wój­ta was wy­kie­ru­ją!?

– Ha, jak wy­pad­nie być – to się i bę­dzie.

– Oj waj, bę­dzie! a co wy bę­dzie­ta z kan-ce­la­ryą ro­bi­li, kie­dy wy nic wie­ta co z pie­niędz­mi ro­bić? A wy ma­cic Mar­cin­ku pie­nią­dze, ład­ne pie­nią­dze ma­cie!

– Musi ra­cho­wa­łeś ży­dzie moje pie­nią­dze?

– Za co ja mia­łem ra­cho­wać? wa­sza nie­wiast­ka ga­da­ła co ma­cie z pół­to­rej ćwier­ci ru­blów, same bia­łe jak per­ły, aj, żeby ja to miał w swo­im ma­jąt­ku! Ale co tu próż­ne ga­da­nie ga­dać? ja wara po­wia­dam Mar­ci­nie, co to wszyst­ko jak wi­dzi­ta w koło, może być na­sze, za bar­dzo ta­nie pie­nią­dze. Kup­my do współ­ki, wy da­cie pie­nią­dze zara – ja dam tro­chę po­źniej. To jest fajn in­te­res! ja wara od­dam wszyst­kie grun­tów, a so­bie we­zmę tyl­ko tro­che las, tro­che młyn i tro­che pro­pi­na­cye. Resz­ta bę­dzie wa­sza, jak­byś­ta na dro­dze zna­leź­li… pra­wie za dar­mo wa­sze bę­dzie! Chodż­ta do izby, zara wam lit­kup spra­wie, mam taką fajn pie­przów­ke, co aż oko zbie­le­je!

Chłop usiadł na ław­ce, żyd wciąż na­sta­wał.

– Ny, co to Wy tera nie pan? nie oby­wa­tel?

– Ja tam chłop z chło­pów, go­spo­dar­ski syn – od­po­wie­dział, nie bez pew­nej dumy, Mar­cin.

– Może wy so­bie miar­ku­je­cie na nich – rzekł Jan­kiel, ręką na fol­wark wska­zu­jąc – ny… a co z tego? Uni kap­ca­ny są, uni ban­kru­ty! wy może jesz­cze czap­kę przed nie­mi bę­dzie­ta zdej­mo­wać? Za co? Ja tyż je­stem bar­dzo mi­ło­sier­ny i mam tak­że mięk­kie ser­ce, ale jak kto kap­can, to na co jemu mi­ło­sier­ność? jemu mi­ło­sier­ność tak pa­su­je jak groch do ścia­nę! Ny, jak wy miar­ku­je­cie z tym in­te­re­sem, Mar­ci­nie? Ja za­wdy my­ślę, co my ich ku­pie­my.

– Albo to cłek by­dlę, żeby go ku­po­wać?

– Ja wam po­wiem, co nie ma gor­sze głu­pie bi­dło jak czło­wiek, co sam ze swo­jej gar­ści szczę­ście wy­pi­cha.

Żach­nął się chłop.

– Ej ci­cha; ty cy­ga­nie! bo jak cię za­ma­lu­ję, to ci się sąd­ny dzień przy­śni.

– Co wy zro­bi­cie za­bój­stwo? co to jest! ge­wałt! ja was do sądu za­skar­żę!

– A to skarż, be­sty­jo – mruk­nął po­nu­ro chłop i już chciał odejść, ale żyd za rę­kaw go chwy­cił.

– Za co my so­bie mamy gnie­wać? my za­wsze przy­ja­cie­le byli. Mój Mar­ci­nie, pa­nie Mar­ci­nie! pa­nie go­spo­dar­żiu! od ta­kie po­rząd­ne i god­ne oso­bę to nie tal na­wet pa­skud­ne sło­wo usły­szeć. Ja wam spra­wie­dli­wie po­wia­dam, co całe Za­rze­cze może na­sze być!

– A oni? rzekł ci­cho chłop.

– Ja­kie uni! gdzie jest uni? ich już wca­le nie ma! Cze­kaj­ta, ja wam po­ra­chu­ję wnet na pi­śmie. Siła ich było wszyst­kich? całe pa­ra­dę sześć – no, pa­trz­cie, ja tu pi­szę na ścia­nie sześć kre­sek. Raz, dwa… sześć. Wi­dzi­ta sześć!

– Dyć je sześć, rze­tel­nie.

– Pierw­sza kre­ska to dzie­dzic, gdzie un jest? Jemu nie ma.

– Nie­praw­da, bo jc za­gra­ni­com, czy za mo­rzem gdzieś.

– No, to idź­ta po nie­go i przy­nieś­ta go ztam­tąd na ple­cy. Ha! ha! wie­ta wy gdzie un jest?

Na­sze żyd­ki ga­da­li, co un po­wę­dro­wał aż za War­sia­wie do sa­me­go Ame­ry­ka i co un tam u tego Ame­ry­ka za stró­ża jest. Ny, tera pa­trz­ta, dzie­dzic fer­fał! mażę jed­ne kre­skę. To już tyl­ko pięć!

– Pięć – po­wtó­rzył chłop.

– Tera dzie­dzicz­ka, to tak­że jak­by jej nie buło…

– Kiej je, Bogu dzię­ka.

– Cze­kaj­ta, nie bądź­ta w ta­kie go­rą­ce wode ką­pa­ne! Na­przód, ko­bie­ta to sze ra­chu­je tyl­ko za po­ło­wę czło­wie­ka, to już moż­na pół kre­ski odma-zać; a po dru­gie, po­wiedz­cie mi, czy pół czło­wiek moż­na ra­cho­wać za cały czło­wiek? czy za pół ru­bla da kto ca­łe­go ru­bla? za pół gro­sza czy jest cały ob­wa­rzia­nek? No, ga­daj­cie, jest czy nie ma?

– Ha! ju­ści pew­nie że nie ma.

– No, to już dru­ga kre­ska; a tera jest tro­je dzie­ciów, to nie­war­to na­wet ra­cho­wać. Uni pój­dą do swo­je fa­mi­lie, do­sta­ną adu­ka­cye, będą pa­na­mi! Na co im ma­jąt­ku? a my nie bę­dzie­my już mie­li adu­ka­cye, to nam trze­ba ma­ją­tek! Wiec zo­sta­ła się tyl­ko jed­na kre­ska. Praw­dzi­wie to nie jest żad­na oso­ba, tyl­ko ten ich sta­ry przy­ja­ciel, co musi za-wdj swój nos do każ­de­go in­te­re­su wsa­dzić. Ja go tyl­ko na­pi­sa­łem bez mi­ło­sier­dzie, bo co un zna­czy? na­przód sta­ry jest, może za­raz zro­bić ganc git ge-sztor­ben – to go nie bę­dzie; po dru­gie, un ma pie­nią­dzów, co mu do śmier­ci wy­star­czy, moż­na mu tak­że zma­zać. A tera, pa­trzaj­ta na ścia­nę – buło ich sześć, a gdzie uni tera sa? nad kim wy ma­cie so­bie li­to­wać? kie­dy wam po­ka­za­łem na pi­śmie, co ich już nie ma.

Chłop wziął żyda za rękę i do­ty­ka­jąc pal­ców jego, na któ­rych ślad od ście­ra­nia kre­dy po­zo­stał, rze­ki;

– Ot, wi­dzis be­sty­jo, nie­do­wiar­ku, pa­trzaj, są tu wszrst­kie co do jed­ne­go, osta­li się na two­im pa­lu­chu, tak, jak nie­jed­na chłop­ska chu­do­ba na nim osta­ła, wszyć­kie tu są, wszyć­kie tu sie­dzą.

– Oj waj! tro­cha mi­dło i tro­cha pro­ste wode, już ręka czy­sta jest jak burś­tyn.

– Z su­mie­nia nie od­my­jesz!

– Mar­ci­nie! Mar­ci­nie! za co wy nie.je­ste­ście za księ­dza? wy by tak pięk­nie ga­da­li do chło­pów, coby uni nie byli gał­ga­ny, ani pi­ja­ki! uni by tak so­bie pła­ka­li w ko­ście­le jak wi­dry, czy jak ja­kie inne fu­trza­ne stwo­rze­nie, a po­tem za­pła­ka­ne przy­szli by do mnie… na go­rzał­kę! Ha! ha! ja nie wie­dzia­łem, co wy ta­kie mą­dre, a i co wam z tej mą­dro­ści?

Chłop mil­czał – oczy jego były w tej chwi­li zwró­co­ne w stro­nę fol­war­ku, a spoj­rze­nie miał smut­ne, za­łza­wio­ne pra­wie. Żyd to spoj­rze­nie za­uwa­żył i zda­wa­ło mu się, że je zro­zu­miał do­kład­nie. W oka­mgnie­niu też przy­szła mu do gło­wy inna kom­bi­na­cya, przed­miot roz­mo­wy zmie­nił na­gle.

– Nie mata wy cza­sem z fur­kę sza­na na psie­daż? mnie tera bar­dzo sza­na po­trze­ba.

– Zkąd zaś? toć mi łoń­skie­go lata het woda za­to­pi­ła wszyć­ko.

– Praw­da, ja za­po­mnia­łem co wy ma­cie taki pa­skud­ny ka­wa­łek przy same wode, co jak su­cho jest to same pa­pro­chów, a jak mo­krość to sam gnój!

– Ha! wola Bo­ska, jak się uro­dzi, to człek zbie­rze, a jak nie, to se in­a­czej ra­dzi jak mo­gą­cy.

– Ny, tak kra­wiec kra­je, jak ma­te­ryi sta­je, ale tych dwor­skich łą­ków, co uni tro­che wyż­sze są, to jest cósz fajn, aj waj! ja­kie uni mają sza­no! to praw­dzi­we cy­mes mit ma­kies! pan­na by mo­gła ta­kie sza­no jeść!

– Pięk­ne sia­no!

– Co to pięk­ne? To ra­ryt­ne sza­no! na całe oko­licz­ność ta­kie sza­no szu­kać! tego sza­no wiąz­ka to zna­czy ku­nio­wi za ćwiart­kę owies mlin­ko­wa­ny, przez siecz­kę. Mnie szc tak zda­je, co my z Saltz-ma­nem ku­pi­my tego łąka do współ­ki… kie­dy wi­nie chce­ta… u nie­go też pie­nią­dzów nie bra­ku­je.

Chłop na łąkę dwor­ską pa­trzył, ale nie od­po­wia­dał. Sie­dział na ła­wie za­my­ślo­ny.

Żyd niby o in­te­re­sie już za­po­mniał, prze­cha­dzał się przed karcz­mą, śpie­wa­jąc coś pod no­sem. Na­gle, jak­by so­bie coś przy­po­mniał, sta­nął i ude­rza­jąc chło­pa po ra­mie­niu, rzekł:

– Czy to praw­da, Mar­ci­nie, co wy chce­ta sta­wić no­we­go cha­łu­pa?

– Niby, ja to tak my­ślę, bo chcia­łem grunt dzie­ciom od­pi­sać, a dwo­je ich je: syn i cór­ka. Tak w jed­nej cha­łu­pie sie­dzę­cy, to się zięć bę­dzie z sy­nem wa­dził, a cór­ka zaś z nie­wiast­ką… zwy­czaj­nie jako baby, już się prze­ko­ma­rza­ją; jeno ob­ra­za Bo­ska…

– Ny, ma­cie wy recht, co w chłop­skie kar-ku­la­cye na dwa dzie­ci trza dwa cha­łu­pów; to pew­no, bo uni so­bie kie­dy za­bi­ją we zło­ścią a dla cze­go jesz­cze me sta­wia­cie…? sama pora tera jest!

– Ot, tak mi ze­szło ja­koś – a i drze­wa nie mam…

– Drze­wa to ba­ga­tel­ka jest! ja wam przedam.

– A ty gdzie masz bór?

– Nie­da­le­ko, ztąd wi­dać, ten wła­śnie co od hra­biow­skiej gra­ni­cy.

– Dyć to dwor­ski, nie twój!

– Dziś to un jesz­cze tro­chę dwor­ski, ale już i tak jak mój – albo to dłu­go cze­kać li­cy­ta­cyę? ja mam już na nie­go wspól­ni­ka. Zna­cie mu prze­cię, ten czar­ny Faj­buś, co miał daw­no ole­jar­nie, a tera so­bie z la­sem han­dlu­je. Chce­ta? to wam po­ka­żę pie­nią­dzów na za­da­tek. Ja chcia­łem z wami, ale jak wy nie chce­ta, to co ja mam ro­bić? ja prze­cie nie moge do­ło­żyć do wa­sze fa­na­be­rye.

Po­skro­bał się w gło­wę chłop.

– Po­ce­kaj­ta tro­chę – rzekł – moze ja się krzyn­kę roz­my­ślę.

– Aj! co mnie z wa­sze my­śle­nie? wia­do­mo co chłop­skie my­śle­nie, a ży­dow­skie je­cha­nie, to jed­no jest! Zara! zara! fur! fur! a w miej­scu stoi. U na­szych, to dwa sło­wa i siojn, sia­bas!

– A siła by to trza pie­nię­dzy?

– Ny, co z tego, że wy mata pie­nią­dzów: ale nim wy od­wią­że­cie swe­go wo­rek, a po­cznie­ta so­bie dra­pić w gło­wę, to dru­gi dzie­sięć razy kupi; a jak­sze na­my­śli­ta, to sze zno­wu roz­my­śli­ta i zno­wu za­cznie­ta so­bie co in­ne­go my­śleć.

– Ha, mo­że­bym ja wre­ście..

– Jak so­bie miar­ku­je­ta, mnie to wszyst­ko jed­no jest. Z tym spół­ka, z tam­tym spół­ka! Czy ty czort, czy ty Iwan, aby ja swo­je mia­łem.

– Za­wdy ja­bym se chciał do­ku­ment­nie to roz­ka­ku­lo­wać.

– Kar­ku­luj­ta! cho­ciaż to krót­ka kar­ku­la­cya, aj wuj! taki łąka, taki las! to jest sza­fran, to cy­na­mon jest!

– Dwa, trzy dni po­ce­kaj.

– Ny, ja po­cze­kam czte­ry dni na­wet. Aj waj! Mar­ci­nie, ja za­wsze mó­wi­łem, co wy ma­cie de­li­kat­ny ro­zum! co wy nie dla pa­ra­dy nie­sie­ta swo­je gło­wę na ple­cy.

– Adyć do­pie­roś ga­dał, com głu­pi.

– Co ja ga­dał? ja­kie ga­dał? ja nic nie ga­dał! a choć­by ja na­wet co ga­dał, to ra­chuj­cie że ja nic nie ga­dał! bo na co ta­kie ga­da­nie jest?

– No, tedy ce­kas?

– Co ja dla was nie zro­bię, mój Mar­ci­nie?

– Cty­ry dni.

– Choć­by na­wet z psi­liw­kiem! wie­ta co u mnie mia­ra rze­tel­na jest, na moje su­mie­nie!

– Pa­mię­taj­ze.

– Aj, Mar­ci­nie…! ko­cha­ny Mar­cin­ku! pa­nie Mar­ci­nie! kie­dy wy taki in­te­res zro­bi­li, to nie osta­wi­cie tak próż­no moje izbe, nie pój­dzie­ta z su­chem ge­bem spać, ja dziś fun­da­tor­słuc­baj­ra, ja sam fun­da­tor.' na moje su­mie­nie,

– Co tam! przed nie­wo­dem ryb nie ła­pią.

– Kie­dy uni już jest zła­pio­ne te ryby! Ja wam co po­wiem, na co tu nie­wo­da? uni jest ta­kie rybe, co ich wzię­li na trut­kę, uni tera już pły­ną z brzu­chem do góry! a kto chce to ich może zła­pić z go­łem re­kiem.

– Mą­dry z cie­bie ry­bak, mój Jan­klu.

– Ny, na co kura grze­bie? ale chodź­ta do stan­cye.

– Ce­kaj, to jak­że ta li­cy­ta­cya?

– Za dwa ty­go­dnie ter­min jest.

– A po co tam­ten dziś po­je­chał?

– To wi­dzi­ta co in­ne­go, a to to co in­ne­go. Ten pan co je­chał, to so­bie han­dlu­je tyl­ko z ru­cho­mo­ścia­mi, bo un jest se­kwe­stra­tor, a w try­bu­na­le to han­dlu­ją z nie­ru­cho­mosz­ciem. To jest bar­dzo pięk­ne pro­ce­du­rę! Uni za­pa­la­ją ma­łych świe-czków jak na sza­bas i wo­ła­ją: kto da wię­cej? to ja po­wia­dam: Jan­kiel Pa­ca­no­wer dwa ko­piej­ki wię­cej! świecz­ka zga­śni­ła i już po sza­ba­su! pła­cę pie­nią­dzów i sie­dzę so­bie na całe hy­po­te­kie, jak tu­rec­ki król na ka­na­pie.

– A to ci ku­me­dya!

– To nie ki­me­dya, to z peł­nem gię­bem we­se­le! to całe ha­se­ne jest!

– A jak­by na to mó­wiąc, dzie­dzic po­wró­cił?

– Ny, to co? po pierw­sze, un nie po­wró­ci, a choć­by po­wró­cił, to niech idzie szu­kać gdzie pies ma wą­tro­bę!

– Tedy rze­kłeś, ze ce­kos?

– Ny… ny…

– I bez ten eas prze­zem­nie nic nie zro­bis?

– Żeby mnie tak wiel­gie fry­bre nie trzę­siu­ło, jak ja przez was tego nie zro­bię.

– No, to do­brze, ale…

– Już za­czy­na­ta krę­cić! Wam sze zda­je, co kot za­wsze ma zęby?

– Bo pew­nie ze ma.

– A jak un sze ob­ró­ci z ogo­nem, a jesz­cze jemu za łeb przy­trzy­ma­ją, to gdzie jego zęby? aj, Mar­cin­ku, na co to ga­dać? wy­pij­ta sze wód­ki i idź­ta do cha­łu­pę spać.

– Nie żąd­ny ja dziś wód­ki, pój­dę se po­ma­leń­ku do domu… bądź­ta zdro­wi, Jan­klu.

– Ny, ny, idź­ta z Bo­giem, my so­bie jesz­cze pew­nie ju­tro bę­dzie­wa oglą­da­li.

Po­wo­li, cięż­kim kro­kiem po­szedł chłop ku do­mo­wi. Noc za­pa­da­ła wietrz­na, ciem­na, a na jej tle sza­rem za­cie­ra­ły się kon­tu­ry chat wie­śnia­czych. Cza­sem pies szczek­nął i zno­wu było ci­cho, o ile szum wia­tru tej ci­szy nie prze­ry­wał.

Cha­łu­pa Mar­ci­na na sa­mym koń­cu wsi sta­ła, od­osob­nio­na tro­chę. Na­prze­ciw niej był wzgó­rek wy­nio­sły, na któ­rym, po­mię­dzy czte­re­ma wy­smu kłe­mi to­po­la­mi stał krzyż wy­so­ki, po­czer­nia­ły już ze sta­ro­ści i po­chy­lo­ny na bok.

W le­cie dzie­ci i dziew­czę­ta przy­no­si­ły tu wian­ki i za­wie­sza­ły je na ota­cza­ją­cych krzyż i drze­wa szta­chet­kach, któ­re rów­nież po­czer­nia­łe, omy­te z far­by przez desz­cze, by­ły­by już daw­no upa­dły, gdy­by nie kil­ka koł­ków wbi­tych ręką tro­skli­wą.

Kto­by się chciał w dzień do­brze temu krzy­żo­wi przy­pa­trzyć, od­czy­tał­by, z trud­no­ścią wpraw­dzie, po­czer­nia­ły, w czę­ści mchem za­ro­sły na­pis, wy­ry­ty ja­kiemś pier­wot­nem na­rzę­dziem:

Chtó­ryś za nas czer­py­ał rany f Chri­ste f Zmy­luy sye Nad namy a u spodu na dol­nej czę­ści krzy­ża: „ Wa­len­ty Gay­da i Mag­da­le­na Gay-dzi­na Fon­da­to­ro­wie, A. D. 1782.

Ten Wa­len­ty Gaj­da i Mag­da­le­na Gaj­dzi­na fon­da­to­ro­wie, byli wła­śnie ro­dzi­ca­mi Mar­ci­na Gaj­dy, któ­re­go­śmy roz­ma­wia­ją­ce­go z Jan­kiem przed chwi­lą wi­dzie­li. Sia­ry ten chło­pi­sko, na­boż­ny, pe­łen owej pro­stej, chłop­skiej wia­ry, któ­ra we­dle orze­cze­nia Pi­sma góry prze­no­si*, po­wra­ca­jąc do domu z ro­bo­ty, lub z dro­gi, nig­dy nie omi­nął krzy­ża oj­cow­skiej fun­da­cyi. I te­raz za­trzy­mał się przed fi­gu­ra, ukląkł na zie­mi wil­got­nej, czap­kę z gło­wy zdjął i mo­dlił się szcze­rze, ser­decz­nie, tą mo­dli­twę go­rą­cą, peł­ną wes­tchnień i ję­ków, jaką tyl­ko chłop pol­ski mo­dlić się po­tra­fi.

W po­nu­rej ci­szy noc­nej, sły­chać było pół­gło­sem wy­ma­wia­ne sło­wa, wes­tchnie­nia głę­bo­kie i głu­chy od­głos twar­dej, ży­la­stej pię­ści, ude­rza­ją­cej z cała mocą w su­chą, a wy­pu­kłą i sze­ro­ką klat­kę pier­sio­wą.

Dłu­go się mo­dlił sta­ry Mar­cin', wiatr roz­rzu­cał siwe jego wło­sy, tar­gał je", roz­wie­wał poły suk­ma­ny, ale sta­ry, za­to­pio­ny W mo­dli­twie, nie zwa­żał na to; wciąż klę­czał.

Kie­dy na­resz­cie, opie­ra­jąc się jed­ną ręką o zie­mię, wsta­wał z tru­dem, we wsi roz­le­gło się gwał­tow­ne uja­da­nie psów i sły­chać było tur­kot kół, ude­rza­ją­cych o ka­mie­nie.

Pan Jan­kiel Pa­ca­no­wer pusz­czał się w po­dróż. Za­raz po odej­ściu Mar­ci­na za­przągł do bied­ki ły­se­go kasz­tan­ka, wy­pił kie­li­szek moc­nej sza­ba­sów­ki, a przy­wdziaw­szy na sie­bie kil­ka żu­pa­nów, aby się od zim­na za­bez­pie­czyć, opu­ścił do­mo­we pro­gi…

Po­je­chał na noc całą, a miał też in­te­re­sów co nie­mia­ra. Ta­kie duże przed­się­bior­stwo wy­ma­ga­ło wspól­ni­ków, trze­ba więc ich było wy­na­leźć za­wcza­su.

Kasz­ta­nek, ko­rzy­sta­jąc z tego, że aren­darz róż­ne­mi ma­rze­nia­mi za­ję­ty, o bi­czu za­po­mniał, szedł po­wo­li, a Jan­kiel ki­wa­jąc się na bied­ce, ma­rzył o przy­szło­ści, któ­ra mu się przed­sta­wia­ła w tem wię­cej ja­snych bar­wach, że gdzie spoj­rzeć do­ko­ła, było czar­no, łza­wo i smut­no…

Fol­wark w Za­rze­czu, wi­dzia­ny zda­le­ka, przy­po­mi­nał ru­iny ja­kie­goś sta­ro­żyt­ne­go, wa­row­ne­go za­mczy­ska. Przez sze­re­gi smu­kłych, wy­nio­słych to­po­li, wi­dać było czer­wo­ne, moc­no od sa­dzy i dymu okop­co­ne mury.

Wśród ru­mo­wisk i gru­zów ster­cza­ły ko­mi­ny, gdzie­nieg­dzie ja­kaś bel­ka na­wpół zwę­glo­na trzy­ma­ła się jesz­cze ścia­ny upar­cie. Wiatr roz­wie­wał po­pio­ły i roz­no­sił je po dzie­dziń­cu.

Przyj­rzaw­szy się jed­nak bli­żej, ła­two moż­na się było prze­ko­nać, że owe ru­iny i zglisz­cza nie mają prze­szło­ści od­le­głej za sobą, ani też nic na­le­żą do cie­ka­wych ar­che­olo­gicz­nych oka­zów.

To, co buj­na wy­obraź­nia wziąść mo­gła za cen­ne szcząt­ki ja­kiejś, szwe­dów jesz­cze pa­mię­ta­ją­cej wa­row­ni, to były mury spa­lo­nej go­rzel­ni, spi­chrza i pięk­nych, pół z ka­mie­nia, pół z ce­gły mu­ro­wa­nych, sto­dół.

Były to bar­dzo pro­za­icz­ne reszt­ki, któ­re mia­ły jed­nak swą krót­ką, ale efek­tów dra­ma­tycz­nych peł­ną hi­sto­ryę. Spło­nę­ły, roz­wa­li­ły się i pa­dły w gru­zy, tak jak wie­le im po­dob­ny­eh w tym cza­sie. Boć gdzie drwa rą­bią, tam wió­ry lecą, a sie­kie­ra, któ­ra won­czas ude­rza­ła, cięż­ką była – echo jej ude­rzeń brzmia­ło dłu­go, dłu­go – ba! może jesz­cze na­wet nie prze­brzmia­ło zu­peł­nie…

Nie osta­ły się mury twar­de. Ża­giew po­żar­na… do­tknę­ła je kil­ka­krot­nie swym po­ca­łun­kiem górą – cym – wiec roz­pa­dły się też od nie­go. Z ca­łe­go fol­war­ku po­zo­stał tyl­ko mały, na ubo­czu sto­ją­cy dwo­rek, niz­ki, drew­nia­ny, ukry­ty do po­ło­wy w peł­nym sta­rych gra­bów ogro­dzie. Dużo już burz nad tym dom­kiem prze­bie­gło, on jed­nak ostał się wśród nich i oca­lał i dziś w niz­kich swych ścia­nach przy­tu­la i ogrze­wa zmar­twio­ną, osie­ro­cia­ła pra­wie, ro­dzi­nę.

Smut­no w nim. Nie sły­chać roz­mo­wy gło­śniej­szej, ni śmie­chu, umilkł na­wet we­so­ły szcze­biot dzie­ci i ogień na ko­min­ku nie trza­ska tak jak nie­gdyś, i kwiat­ki w oknach nie kwit­ną. Za­nie­dba­ne, za­ku­rzo­ne, po­zwie­sza­ły smut­nie bla­de list­ki, i zda­ją się ocze­ki­wać śmier­ci.

Ręka, któ­ra pod­le­wa­ła je i pie­lę­gno­wa­ła nie­daw­no, dziś, ma­chi­nal­nie pra­wie, pod­no­si się do czo­ła i przy­ci­ska je ner­wo­wo, jak gdy­by tym spo­so­bem mo­gła po­wstrzy­mać na­tłok cięż­kich my­śli, ze­brać je, upo­rząd­ko­wać choć tro­chę. A tych my­śli ci­śnie się tak wie­le, a wszyst­kie ta­kie cięż­kie, roz­pacz­li­we, jed­na nad dru­gą czar­niej­sze i taki cha­os two­rzą one, że na­wet bla­dy pro­myk na­dziei, te; je­dy­nej nie­raz po­cie­szy­ciel­ki w zwąt­pie­niu, nie może się przez nie prze­do­stać.

W po­ko­ju pa­nu­je głę­bo­ka ci­sza, któ­rą prze­ry­wa tyl­ko su­chy, mia­ro­wy od­głos ze­ga­ro­we­go wa­ha­dła.

Przy biur­ku, na któ­rem leży mnó­stwo po­roz­rzu­ca­nych pa­pie­rów, sie­dzi mło­da jesz­cze ko­bie­ta. Znać, że ją cięż­ka tro­ska przy­gnia­ta, bo wśród wło­sów jak wę­giel czar­nych, prze­wi­ja­ją się gdzie­nieg­dzie srebr­ne nit­ki si­wi­zny; twarz jest ma­to­wo-bla­da, drob­ne usta nie mają już bar­wy pur­pu­ro­wej. Kon­tu­ry pięk­ne­go pro­fi­lu za­ostrzy­ły się nie­co, ra­mio­na utra­ci­ły za­okrą­gle­nie daw­niej­sze, a ręce ze­szczu­pla­łe, jak­by wy­schłe, opa­dły na ko­la­na bez­wład­nie.

Znać, że głę­bo­ki ja­kiś żal, tę­sk­no­ta, a i roz­pacz może, zła­ma­ły i zgnę­bi­ły tę pięk­ną nie­gdyś, tak rwą­cą się do ży­cia, po­stać. Cóż dziw­ne­go…? Wszak, zda­je się tak nie­daw­no temu, we­szła do tego dwor­ku, opie­ra­jąc się na ra­mie­niu uko­cha­ne­go czło­wie­ka… Peł­na ży­cia i wdzię­ków, z ogniem mi­ło­ści w czar­nych źre­ni­cach, z uśmie­chem i piosn­ką na ustach, wcho­dzi­ła pod tę strze­chę niz­ka, pro­mie­nie­ją­ca szczę­ściem, jak slo­necz­ny po­ra­nek bla­ska­mi. We­szła tam i roz­wi­nę­ła się, wy­pięk­nia­ła jesz­cze, jak roża gdy z de­li­kat­nych osło­nek pącz­ka się wy­chy­li i całe bo­gac­two barw­nych pła­tecz­ków roz­win­te. A póź­niej, kie­dy się już Ja­nek ma­leń­ki sam do niej przy­czoł­gał, gdy piesz­czo­tli­wie szcze­bio­tać do niej za­czął, to zda­wa­ło się jej, że Bóg całą skarb­ni­cę szczę­ścia przed­nia otwo­rzył i naj­droż­sze klej­no­ty czer­pać z niej po­zwo­lił.

Ileż bla­sków wi­dzia­ła w oczach pa­cho­lę­cia i dwóch ma­łych dziew­czy­nek, któ­re póź­niej przy­by­ły! Jak bez­piecz­ną i spo­koj­ną czu­ła się przy boku męża, któ­ry tyle mi­ło­ści i sza­cun­ku miał dla niej… Dziś, gdy się za­du­ma nad prze­szło­ścią, gdy cof­nie się my­ślą w upły­nio­ne chwi­le, to zda­je się jej że śni­ła.

Zda­je się jej że to był sen roz­kosz­ny, ma­rze­nie… roz­wia­ne dziś zu­peł­nie. Cza­sy cięż­kie na­sta­ły, bu­rza wy­pad­ków, ze wszyst­kie­mi jej na­stęp­stwa­mi fa­tal­ne­mi prze­cią­gnę­ła nad kra­jem, nad wio­ską, nad owym ci­chym dwor­kiem, w któ­rym tylc chwil szczę­śli­wych prze­by­ła.

Każ­dy dzień przy­no­sił nową tro­skę, nowe zmar­twie­nie. Pięk­ne oczy łza­mi za­szły… a łzy te były krwa­we. Wes­tchnie­nia roz­sa­dza­ły pier­si… Kie­dy zaś bu­rza już prze­szła i usta­ła, gdy echa ostat­nich gro­mów umil­kły, ona uj­rza­ła się samą i osie­ro­co­ną. Świat, do nie­daw­na tak pięk­ny, pe­łen tylu po­wa­bów, dziś zda­je się jej pu­stym zu­peł­nie; przy­szłość zaś, przy­szłość tak po­nęt­na i peł­na na­dziei, dziś po­dob­ną jest do ja­kiejś nie­zgłę­bio­nej ot­chła­ni, w któ­rej czar­ną pasz­czę ona na­wet spoj­rzeć nie śmie…

Ten czło­wiek, na któ­re­go ra­mie­niu opar­ta, za­mie­rza­ła przejść przez całe ży­cie spo­koj­nie, dziś, za gra­ni­ca­mi kra­ju, tuła się wśród ob­cych, nie wie­dząc, czy kie­dy­kol­wiek do uko­cha­nej i do dzie­ci po­wró­ci… Tak po­spiesz­nie, tak na­gle wy­je­chał, nie po­że­gnał jej na­wet, nie uści­snął ser­decz­nie.

Do­pie­ro dwa li­sty były od nie­go, dwa li­sty ury­wa­ne, krót­kie, w któ­rych ona prze­czu­wa­ła coś ta­jem­ni­cze­go, nie­do­po­wie­dzia­ne­go może… Do­no­sił, że mu do­brze w Szwaj­ca­ryi, że zna­lazł pra­cę wśród ob­cych, że ze swym lo­sem się go­dzi, ale w tych sło­wach czuć było łzy tłu­mio­ne.

Ma­ją­tek, cho­ciaż nie przy­wią­zy­wa­ła do nie­go wiel­kiej war­to­ści, do­tych­czas jed­nak aż nad­to do­sta­tecz­nie za­bez­pie­czał byt ro­dzi­ny; dziś całe to pięk­ne Za­rze­cze cóż war­to? Fol­wark w gru­zach, an­no­ta­ri znisz­czo­ny, po­dat­ki za­le­gły, dłu­gi wy­ma­gal­ne, po­ło­wa grun­tów w odło­gu, a zie­mia za bez­cen! Kre­dy­tu, wspar­cia, po­mo­cy, szu­kać próż­no. Ręki nikt nic poda, nie po­mo­że, nie po­dźwi­gnie z upad­ku. Jak kru­ki nad tru­pem, spe­ku­lan­ci krą­żą nad wła­sno­ścią i reszt­ka­mi jej dzie­lić się pra­gną.

Oko­licz­no­ści, czas, zmia­ny i prze­wro­ty spo­łecz­ne skła­da­ją się w zwią­zek fa­tal­ny, prze­ciw któ­re­mu ma sta­nąć do wal­ki – kto? ta sa­mot­na i sła­ba.

Toć i nie­dziw, że w ta­kich wa­run­kach ru­mień­ce ucie­ka­ją z twa­rzy, ręce za­ła­mu­ją się kur­czo­wo, a oczy łza­mi za­cho­dzą.

Są jed­nak­że chwi­le, w któ­rych żyw­szy blask w tych smut­nych źre­ni­cach za­świe­ci, a bo­le­śnie za­ci­śnię­te usta roz­chy­la­ją się w prze­lot­nym uśmie­chu. To bywa wten­czas, gdy z są­sied­nie­go po­ko­ju do­le­ci gwar dzia­twy; wów­czas to ra­dość mat­ki po­ko­ny­wa chwi­lo­wo smu­tek żony i milk­nąć mu każe.

Po­znaj­my wszak­że tych mło­dych oby­wa­te­li, sta­no­wią­cych dumę i ra­dość swej mat­ki. Są to bar­dzo mali jesz­cze lu­dzie, ale ze wszech miar god­ni uwa­gi. Mat­ka utrzy­mu­je, że nie zna rów­nie mi­łych dzie­ci i ma słusz­ność, bo nie wy­obra­ża so­bie na­wet, żeby mo­gły być mil­sze czy­je­kol­wiek. Któż ośmie­li się za­prze­czyć tej praw­dzie?

Przedew­szyst­kiem, naj­star­szy Ja­nek, to już oso­ba! Nie­za­dłu­go ubie­rze się w mun­dur. Nie bę­dzie to wpraw­dzie uni­form ge­ne­ral­ski, lecz pa­rad­ny strój pierw­szo­kla­si­sty! Gra­na­to­we kepi z nie­po­rów­na­nym wdzię­kiem le­żeć bę­dzie na jego gę­stej czu­pry­nie. Ja­nek do­brze się uczy – po­tro­sze może już ro­zu­mieć swe po­ło­że­nie. Sam pi­sał list do ojca, a mat­ce przy­rzekł, że jak do­ro­śnie, to wszyst­ko po­pra­wi. Weź­mie ro­dzi­ców i sio­stry do sie­bie, w pa­ła­cach trzy­mać ich bę­dzie. Czy­tał prze­cież Ro­bin­so­na, któ­ry był w gor­sze­ni po­ło­że­niu, a jed­nak nie zgi­nął, i wie z hi­sto­ryi, któ­ry król po­wie­dział chłop­czy­ko­wi: di­sce puer – więc bę­dzie się uczył gor­li­wie i do­brze. Czę­sto ca­łu­je mat­kę po rę­kach i pro­si żeby nie pła­ka­ła – jak­że wiec ta­kie­go chłop­ca nie ko­chać?

He­len­ka jest to wiel­ka sen­sat­ka, pra­wi lal­kom na­uki mo­ral­ne i utrzy­mu­je je we wzo­ro­wym po­rząd­ku. Za­czy­na już czy­tać i bar­dzo lubi książ­ki z ob­raz­ka­mi. Wpraw­dzie ma do­pie­ro sześć lat skoń­czo­nych, ale po­sta­no­wi­ła już so­bie, że nig­dy za mąż nie pój­dzie, gdyż ma za­miar oże­nić się… z ma­mu­sią! Zro­bi to nie­za­wod­nie, sko­ro tyl­ko uro­śnie – i nie po­zwo­li żeby Ja­nek wziął kie­dy mat­kę do sie­bie.

Mat­ka na­le­ży do niej i ona też nie odda jej ni­ko­mu. He­len­ka pa­mię­ta i dziś o niej, zna­la­zła na sto­le kil­ka łok­ci nici i za po­mo­cą szy­deł­ka ma za­miar zro­bić z nich ogrom­ną i cie­płą chust­kę dla mamy. Uda­ło jej się za­dzierz­gnąć kil­ka oczek, jest więc pew­ną, że dal­sza ro­bo­ta pój­dzie jak z płat­ka.

Bę­dzie z tej He­len­ki wiel­ka pra­cow­ni­ca i wzo­ro­wa go­spo­dy­ni.

Czte­ro­let­nia Wła­dzia nie ob­ja­wia jesz­cze żad­nych, bar­dziej okre­ślo­nych, pre­dy­lek­cyj. Ko­cha wpraw­dzie mat­kę, ale z rów­ną ra­do­ścią wy­cią­ga ręce do ru­mia­nych ja­błek i słod­kich pier­ni­ków. Pan­na to, nie­do­ro­sła jesz­cze, ale lu­bią­ca się stro­ić i ba­wić. To­a­le­ty ba­lo­we spo­rzą­dza z ga­zet sta­rych i gał­gan­ków, a w bra­ku od­po­wied­nie­go tan­ce­rza pusz­cza się chęt­nie w plą­sy z tłu­stym, bia­łym ko­tem, trzy­ma­jąc go za przed­nie łapy. Nie­de­li­kat­ny ten ka­wa­ler'już ją na­wet kil­ka razy za­dra­pał, ale pan­na pręd­ko otar­ła łez­ki i na złość ko­to­wi wzię­ła do tań­ca pie­ska, któ­ry był da­le­ko grzecz­niej­szy i wi­docz­nie le­piej wy­cho­wa­ny, bo nig­dy Wła­dzi nie uką­sił.

Tak więc, te trzy mło­de istot­ki sta­no­wi­ły je­dy­ną po­cie­chę i ra­dość opusz­czo­nej ko­bie­ty.

Te­raz my­śląc o przy­szło­ści, jaką im trze­ba bę­dzie za­pew­nić, opar­ła gło­wę na ręku i za­pa­dła w tak głę­bo­ką za­du­mę, że nie sły­sza­ła skrzyp­nię­cia drzwi i nie za­uwa­ży­ła na­wet, że któś wszedł do po­ko­ju.

Do­pie­ro gdy przy­by­ły kaszl­nął gło­śno, wi­docz­nie chcąc się za­anon­so­wać w ten spo­sób, od­wró­ci­ła gło­wę i z pew­nem za­dzi­wie­niem w gło­sie za­wo­ła­ła:

– Ach! pan Ful­gen­ty!

– Tak jest, pani do­bro­dziej­ko. Pati Ful­gen­ty, w swo­jej wła­snej oso­bie… ten sam. Gdzie go nic po­sie­ją tam wscho­dzi, do­kąd nie wo­ła­ją tam idzie, czę­ściej przy­no­si złe niż do­bre, naj­czę­ściej nie przy­no­si nic – zwy­czaj­nie jak sta­ry dzi­wak i zrzę­da. Pani do­bro­dziej­ka po­zwo­li, że uca­łu­ję jej rącz­kę, co, o ile mi wia­do­mo, do­tych­czas za­bro­nioncm jesz­cze nie jest.

Z temi sło­wy ujął po­da­ną so­bie reke, przy­ci­snął ją do ust z sza­cun­kiem – i chwil­kę na nia po­pa­trzył.

– Szczu­ple­je­my! pani do­bro­dziej­ko – cią­gnął da­lej – nie­dziw, jest to te­raz taka epi­de­mia po­dob­no… Nie­gdyś, gdym prze­by­wał za gra­ni­cą, po­wie­dział mi je­den po­eta, że kie­dy cia­ło szczu­ple­je, duch się wzmac­nia – i na­odw­rót, gdy cia­ło tyje, duch słab­nie. Jest w tem wię­cej praw­dy, ani­że­li w ży­ciu na­szem szczę­ścia, ale… ja tu pani do­bro­dziej­ko, nie w in­te­re­sie po­ezyi przy­sze­dłem.

– Czy się zno­wu co sta­ło?

– Ba! cóż­by ta­kie­go? Zwy­kłe rze­czy. Dług stał się po­zwem, po­zew spra­wą, spra­wa wy­ro­kiem, wy­rok na­ka­zem, na­kaz eg­ze­ku­cyą… toć to tak pro – ta ge­ne­za, że ją lada woź­ny zro­zu­mie.

– Jesz­cze więc ja­kaś spra­wa?

– Sta­re dzie­je! pani do­bro­dziej­ko, sta­re dzie­je! owi­łem… ale mnie nic słu­cha­no. Po­peł­nia­li­śmy grzesz­ki, te­raz mamy czy­ściec, w któ­rym… w któ­rym, oby na dłu­gie lata prze­by­wać nam nie przy­szło.

– Któż temu wi­nien, mój pa­nie?

– Co tam o tem!… jam nie wi­nien, bom ga­dał; pani do­bro­dziej­ka win­na jesz­cze mniej. Ja­nek, He­len­ka i Wła­dzia chy­ba już naj­mniej, a jed­nak im to po­dob­no naj­bar­dziej po­ku­to­wać przyj­dzie… Smut­no, pani do­bro­dziej­ko, bar­dzo smut­no, ale bądź co bądź, żeby jesz­cze trzy­sta razy smut­niej było, trze­ba się obej­rzeć ja­koś na­resz­cie i w sy­tu­acyi roz­pa­trzyć.

– Ja wła­śnie pra­gnę­łam…

– Pani do­bro­dziej­ko, poj­mu­ję to pra­gnie­nie, cho­ciaż oba­wiam się, aby ono żół­cią za­spo­ko­jo­nem nie zo­sta­ło.

– Pa­nie Ful­gen­ty!

– Ba! pa­nie Ful­gen­ty! a i cóż ten pan Ful-gen­ty po­ra­dzi?

– Określ pan przy­najm­niej ja­sno po­ło­że­nie, prze­cież je­steś ta­kim na­szym sta­rym przy­ja­cie­lem.

– Co tu okre­ślać – w domu se­kwe­stra­tor.

– Czy już zro­bił za­ję­cie?

– Hm, do­tych­czas nie jesz­cze, ale jak skoń­czy śnia­da­nie, to kto wie? Sztu­ka to twar­da – ale to jesz­cze naj­mniej­szy am­ba­ras, po­waż­niej­sze nie­bez­pie­czeń­stwa nam gro­żą.

Wes­tchnę­ła cięż­ko pani. Ful­gen­ty pra­wił wciąż da­lej.

– Sub­ha­sta­cya, wy­własz­cze­nie, pro­szę pani ko­cha­nej, mnó­stwo in­te­re­sów pry­wat­nych, a w do­dat­ku… wia­do­mo pani, że to wio­sna.

– I cóż ztąd?

– A cóż? orać! bro­no­wać! siać! pani do­bro­dziej­ko, tyl­ko kwe­stya – czem? co? i za co?

– Wo­bec gro­żą­ce­go nam wy­własz­cze­nia, wo­bec tego, że zmu­sze­ni bę­dzie­my opu­ścić te na­sze śmie­cie sta­re, ma­myż się o siew kło­po­tać?

– Ba! wo­bec… wo­bec! Są­dzisz pani za­tem, że każ­da groź­ba się speł­nia, że już nas tak od­ra­zu wy­rzu­cą z Za­rze­cza?

– Ja nie mam na­dziei – a i któż ją dzi­siaj nueć może? Wszyst­ko stra­co­ne – sto­imy nad prze­pa­ścią, nad gro­bem, w któ­rym wszel­kie złu­dze­nia raz już za­grze­bać na­le­ży. Któż dziś są­dzi in­a­czej? kto ma od­mien­ne zda­nie?

– Kto? hm… a może jest jesz­cze któś taki…?

– Nie są­dzę…

– Pani do­bro­dziej­ko, jest ta­koż Ful­gent) Dyr­dej­ko! – rzekł, kła­nia­jąc się, sta­ry.

– Pan?

– Dziw­ne to pani? a jed­nak tak jest. Ten sta­ry dzi­wak, mi­zan­trop, ten żmuj­dzin za­wzię­ty i upar­ty jak muł, ten, co jak po­wia­da­li­ście nie­raz, za­wsze był pusz­czy­kiem zło­wro­gim, ten po­wia­da, że do­pó­ki oczów świę­ta zie­mia nie przy­sy­pie, nie go­dzi się tra­cić na­dziei. Na­dzie­ja! pani do­bro­dziej­ko, na­dzie­ja!

– Zką­dże ją czer­piesz, pa­nie Ful­gen­ty?

– Nie se­kret, z sie­bie sa­me­go.

– Szczę­śli­wy…!

– Po­wiedz pani ra­czej, że do­świad­czeń­szy, że sta­ry… Nie pa­sio­no mnie cu­kier­ka­mi, gry­zło się chleb twar­dy, a nie­raz piło łzy gorz­kie. Tłukł się Dyr­dej­ko po świe­cie. A kie­dy mło­dzi na go­rą­cem ręce pa­rzy­li, on już ta­koż i na zim­ne dmu­chał. Nie lu­bią mnie… wiem o tem, je­stem mru­kli­wy dzi­wak, skne­ra… co so­bie na faj­kę ty­to­niu ża­łu­je… ale ja was ko­cha­ni jak oj­ciec, pani do­bro­dziej­ko, jak oj­ciec.

W oczach mło­dej ko­bie­ty znać było zdzi­wie­nie.

– Jak pani pa­trzy py­ta­ją­co… i nie dzi­wie się temu, bo ja nig­dy o swo­ich uczu­ciach mó­wić nic lu­bię i dziś nie ga­dał­bym ta­koż, ale mu­sia­łem… obo­wią­zek na­ka­zy­wał.

– Obo­wią­zek?

– Wła­śnie że obo­wią­zek! a po­nie­waż nie­wol­no mi was nig­dy opu­ścić, więc chciał­bym wy­tłó­ma­czyć po­wód, dla któ­re­go na­rzu­cam się pani. Przy­stą­pię więc wprost do rze­czy. Czy pa­mię­ta pani noc siód­me­go stycz­nia?

Wstrzą­snę­ła się ner­wo­wo.

– Mo­głaż­bym za­po­mnieć: – szep­nę­ła zci­cha.

– Sza­tań­ski czas był ta­koż. Wi­chu­ra strasz­na, deszcz, a ciem­no choć oczy wy­kol. Ka­rol był prze­bra­ny za chło­pa, od­pro­wa­dza­łem go przez las. Trud­no było roz­ma­wiać, bo szu­mia­ło szka­rad­nie, a gdzie drze­wa rzad­sze, to deszcz siekł po twa­rzy, jak bi­czem. Mil­cze­li­śmy oba. W le­sie, ale może tak z pięć wiorst od domu, cze­kał na Ka­ro­la chłop z wóz­kiem. Znasz go pani prze­cię – sta­ry Gaj­da. Nie było cza­su na czu­ło­ści, bo każ­da chwi­la zna­czy­ła wie­le. Ka­rol uści­snął rai rękę i po­wie­dział: – Dyr­dej­ko, tyś do­bry czło­wiek, bądź dla nich oj­cem – ja li­czę na cie­bie! – a jam od­rzekł tyl­ko: – Licz, jak na żmuj­dzi­na! Pani do­bro­dziej­ko, na żmuj­dzi­na! To świę­te sło­wo, to przy­się­ga! no – i ot cała hi­sto­rya.

– Pa­nie Ful­gen­te!

– Sło­wo się rze­kło… dziś, chcesz pani, czy nie Chcesz, a sta­ry Dyr­dej­ko twój i two­ich dzie­ci opie­kun. Dyr­dej­ko tu rząd­ca, eko­nom, pa­ro­bek na­wet w ra­zie po­trze­by, bom się wam w służ­bę za­przy­siągł!

Bia­ła rącz­ka wy­cią­gnę­ła się ku nie­mu.

– Dzię­ko­wać chcesz pani? a za cóż? jesz­cze nic nic zro­bi­łem, póź­niej może, jak od­cho­dzić będę, do­bre sło­wo da­cie.

– Jak­to od­cho­dzić? prze­cież obie­ca­łeś nie opusz­czać nas, pa­nie Ful­gen­ty.

– A jak­że, nie opusz­czę, nie, tyl­ko wi­dzi pani, jak już wam lżej bę­dzie nie­co, za ja­kie parę lat może, to mnie wy­pad­nie na świę­tą Żmujdź po­je­chać.

– Do swo­ich?

– Ja nie mam już swo­ich – po­ma­rii, tyl­ko po­trze­ba tam po­wo­ła mnie ko­niecz­nie.

– Po­trze­ba? ja­każ to?

– Chcia­ło­by się umrzeć w Dziun­dzisz­kach… Tu mach­nął sta­ry – ręką, szyb­ko łzę otarł i wnet twarz jego przy­bra­ła daw­ny, nie­co sar­ka­stycz­ny wy­raz.

– Wy­bacz pani – rzekł – roz­czu­li­łem się jak dzie­ciak, szka­rad­na to wada, z któ­rej na­wet czas nie może ule­czyć… no, ale przy­po­mnia­łem so­bie Ka­ro­la… Dziun­dzisz­ki, ot i głup­stwo się sta­ło.

Ko­bie­ta mia­ła oczy peł­ne łez.

– Oh! i pani ta­koż? nic pora, nie pora na to dziś. Łza za­sła­nia źre­ni­cę, a my ja­sno i do­brze wi­dzieć po­trze­bu­je­my. Z cy­fra­mi do czy­nie­nia mieć, ob­li­czać się, ra­cho­wać pani do­bro­dziej­ko, jak ży­dzi, bo bez tego zgi­nie­my.

Dłu­go trwa­ła roz­mo­wa pani Ka­ro­lo­wej ze żmuj­dzi­nem – roz­pa­try­wa­no się w sy­tu­acyi, ba­da­no środ­ki ra­tun­ku, lecz nie­ste­ty! po­ło­że­nie roz­pacz­li­we było… a ra­tu­nek trud­ny nie­zmier­nie.

Póź­no już wie­czo­rem, Dyr­dej­ko z pli­kiem pa­pie­rów i ra­chun­ków udał się do ofi­cy­ny, w któ­rej po­ko­ik zaj­mo­wał, a pani zaj­rzaw­szy do po­ko­ju dzie­ci, uca­ło­waw­szy je śpią­ce, za­mknę­ła się w ga­bi­ne­cie meza.

I w ofi­cy­nie i w dwor­ku dłu­go świa­tła nie ga­sły, bo sen nic bywa to­wa­rzy­szem tro­ski, a nie­szczę­śli­wym ską­po uży­cza swych da­rów.

III.

Przez dro­gę, wio­dą­cą ze wsi ku fol­war­ko­wi, cięż­kim ale pew­nym i rów­nym kro­kiem szedł Mar­cin. Ro­ga­tą czap­kę na­sa­dził na czo­ło, w ręku sę­ka­ty kij trzy­mał, a poły od suk­ma­ny za pas po­za­ty­kał, żeby mu lżej iść było.

Przy­szedł­szy na fol­wark, za­trzy­mał się tro­chę. Spoj­rzał raz na dwo­rek, to na ofi­cyn­kę zno­wu, jak­by się na­my­ślał, czy tu, czy tam wejść. Po­my­ślaw­szy chwil­kę, ku ofi­cy­nie się zwró­cił.

Po­stał chwi­lę przed drzwia­mi, buty bło­ta otarł na pro­gu i za klam­kę po­ru­szył. Drzwi otwar­te były… wszedł więc i schy­la­jąc się niz­ko ku zie­mi, po­wie­dział: Po­chwa­lo­ny. Dyr­dej­ko za sto­łem się­dział i pi­sał. Zo­ba­czyw­szy wcho­dzą­ce­go chło­pa, odło­żył pió­ro.

– A Mar­cin! jak się masz sta­ry, co po­wiesz? Chłop zwy­cza­jem swo­im po gło­wie skro­bać się za­czął.

– Niby ja to – mó­wił – po­trzeb­no­ści wiel­giej nie mia­łem, jeno tak…

– Chcia­łeś się do­wie­dzieć, co sły­chać? zo­ba­czyć, jak tu ży­je­my?

– A ju­ści…

– ?le, ile, mój bra­cie, a kto wie, czy go­rzej jesz­cze nie bę­dzie?

– I musi, pa­nie, ze bę­dzie, bo się zydy śka-rad­nie krę­cą, tak te­raz po wsiach la­ta­ją, że im się jeno łby na bied­kach trzę­są.

– La­ta­ją, po­wia­dasz?

– A ju­ści, wie­le­mo­zny pa­nie i to nie przez ra­cyi oni się tak krę­cą wse­dy, a juz na­bar­dziej ki­cie nas.

– Spo­dzie­wa­ją się cze­góś…

– Bo i pew­nie… o li­cy­ta­cyę coś ga­da­li… Nie do­koń­czył chłop, czap­kę miał w reku, z nogi na nogę prze­stę­po­wał, wi­docz­nie chciał coś po­wie­dzieć, lecz nie śmiał.

Dyr­dej­ko spoj­rzał mu by­stro w oczy. Wstał, zhli­żył się do nie­go, a ująw­szy za kla­pę od suk­ma­ny, rzekł:

– Słu­chaj­no, Mar­ci­nie, tyś tu ta­koż bez ko­ze­ry nie przy­szedł, mów więc śmia­ło, co chcesz? sami tu prze­cież je­ste­śmy.

– Dyć to praw­da, pa­nie, chcia­łem ja se wy­miar­ko­wać tu jed­ne kar­ku­la­cyę i dłu­gom my­ślał, czy do wie­le­mo­zne­go pana tu przyjść – czy­li do sa­mej dzic­dzic­ki?

– No – i przy­sze­dłeś do mnie?

– A ju­ści – bo to je taka stu­ka, co nie ko­biec­kiej gło­wy do niej po­trze­ba. Kwar­da rzec i mar­kot­na! je­sce by się pani za­la­men­to­wa­ła – i tyło!

– I ja­każ to sztu­ka? nie strasz­no sta­ry, tyl­ko ga­daj.

– Tedy zydy ga­da­ły, co mają Za­rze­cze ku­pić, het ze wsyć­kiem jak je – i na­wet mnie na­ma­wia­ły, że­bym z nie­mi do współ­ki był. Mą­dre oni som, pa­nic! zara las het wy­tną, a zie­mię we­zmą za­dar­mo, a po­tem do miem­ców po­ja­dą i na ko­le­ni­je fol­wark pu­scą…

– I cóż? przy­sta­łeś Mar­ci­nie do współ­ki? Za­czer­wie­nił się chłop.

– Wie­le­mo­zny pa­nie! bez co mnie pan tak… beś­ta?

– Cóż to za besz­ta­nie? in­te­res, ko­rzyst­ny na­wet…

– Niech je ta mar­no­ści z ta­kim jen­te­re­sem – jo nie cy­gan!

– Więc nie chcia­łeś?

– Po­wie­dzia­łem ży­dóm ze się na­my­ślę – no i przy­se­dłem do pana. Dyć gro­so­wi­ny tro­che mam, a i jen­sze go­spo­da­rze nie przez gro­sa, a co z nim ro­bić? Ju­ści wia­do­mo, ze zie­mia na­lep­sa, ale i dzie­dzic­ki sko­da, zeby się mia­ła z dzie­ciar­ni gdzie tu­łać po świe­cie… We­dle tego ja tu je­stem, wie­le­mo­zny pa­nie.

Dyr­dej­ko się za­my­ślił i dłu­go nie od­po­wia­da!; – chłop tym­cza­sem do kie­sze­ni sią­gnął, ta­ba­kier­kę z kory brzo­zo­wej z niej wy­jął i za­ży­wał po­wo­li, jak­by da­jąc czas tam­te­mu do na­my­słu.

Przez chwi­lę trwa­ło mil­cze­nie; Dyr­dej­ko pierw­szy głos za­brał.

– Po­czci­wy je­steś, sta­ry! – rzekł z uczu­ciem.

– Chłop. – od­po­wie­dział Gaj­da – ni taki, ni sia­ki, jeno chłop pro­sty… ni­cy­jej zgu­by nic pra­gną­cy.

– Jak­że więc?

– A tak, wielc­mo­zny pa­nie. Fol­war­cy­sko wiel­gie je; gdzie tera, przez pań­scy­zny… ta­kiej ko­by­le po­re­dzi? Na tyli śtuk grun­tu, tyla łą­ko­wi toć to śka­rad­nej for­sy trze­ba, a zkąd ją we­żmie­ta? Więc ja se tak po­miar­ko­wa­łem: Mają zydy kupo wać, las zmi­scyć, a reś­tę miem­co­ni przchan­dlo­wać, to mo­że­by le­piej nase go­spo­da­rze co wzię­ły…

– Ku­pić chce­cie?

– A niby… Wi­dzi wiel­moż­ny pan te łąki, co het za Za­sta­wie­ni, gdzie pan bę­dzie tyle śtuk dro­gi po sia­na po­sy­łał? albo całe to pole za la­sem? Nim pa­ro­bek ze so­chą tam doj­dzie, to i po­łu­dnie bę­dzie, a nam toby dycht pa­so­wa­ło. Niech se wiel­moż­ny pan po­miar­ku­je, bo mnie się zda­je, co ja spra­wie­dli­wie ga­dom…

Dyr­dej­ko za­my­ślił się i szyb­ko po stan­cyi cho­dzić za­czął.

– Masz ty ra­cyę, Mar­ci­nie – rzekł – ale niech ci się nie zda­je, że to tak ła­two zro­bić.

– Bez co nie ła­two? pa­nie.

– Form dużo, praw­nych form, se­gre­ga­cyj, po­mia­rów, róż­nych rze­czy. Nie będę ci tłó­ma­czył, bo się na­tem nie znasz, ale po­wia­dam ci, że to rok, dwa lata przej­dzie, nim się to ure­gu­lo­wać może, a tym­cza­sem…

– Miar­ku­je fa pa­nie, tym­ca­sem zydy…

– No tak, tak, mój Mar­ci­nie.

– Wie­le­mo­zny pa­nie, to baj­ki! ja tak se kar­ku­lu­je po chłop­sku. Pa­pie­rów my orać nie bę­dzie­wa, jeno grunt, a jak nam pan on grunt wy­dzie­li ze­by­śwa orać mo­gli, to my, choć dziś, zara pie­nię­dzy przy­nie­sie­wa, a pa­pie­ry niech by ta i póź­niej. Omen­tra tez moze po­tem od­mie­rzyć. Spra­wie­dli­wie po­wia­dom, wie­le­mo­zny pa­nie, co pań­stwu po tych ka­wał­kach? a sprze­daw­sy, mo­że­by się tro­chę po­ła­ta­ło.

– Praw­da, ale prze­cież bez dzie­dzicz­ki tego nie zro­bię; toć to nie ob­wa­rza­nek za grosz sprze­dać! Bądź co bądź, dzię­ku­ję ci Mar­ci­nie, żeś z tem przy­szedł, i miło mi jest że my­śla­łeś o nas – dziś jesz­cze z pa­nią po­mó­wię i mam na­dzie­je, że się zgo­dzi­my. Na­wet, wiesz co, pójdź ty do niej sam pier­wej.

– A no, jak pójść to się i pój­dzie, ale je­sce chcia­łem się pana o coś za­py­tać.

– O cóż to?

– Cy… ja­kie­go pi­sma nie było?

– Od nie­go?

– A ju­ści, jak on tam sie­ro­ta na świe­cie se re­dzi?

– Było pi­smo, ale nie­we­so­łe, bie­dę kle­pie, o swo­ich pa­mię­ta, a i cie­bie Mar­ci­nie, ka­zał po­zdro­wić.

– Bóg mu za­płać! praw­dzi­wie bo do­bre pa­ni­sko było, niech go tam Naj­święt­sa Pa­nien­ka po-CI esy i pzy pro­wa­dzi scę­śli­wie. On się, wiel­moż­ny pa­nie, nie bę­dzie gnie­wał, jak my te ka­wał­ki po­ku­pu­je­my, bo on sam, choć niby i dzie­dzic, za­wdy po­wia­dał, ze to tyło próż­na mi­trę­ga dla dwo­ru. Pój­dę ja, pa­nie, do dzie­dzic­ki, co bę­dzie, to bę­dzie! a je­śli jej się spodo­ba, to ja zara z chło­pa­mi po­ga­dam i po ob­rząd­ku tu do wiel­moż­ne­go pana przyj­dzie­wa. Ja tak miar­ku­ję, ze, choć na to mó­wią­cy – i mię­dzy nami zdy­bie się jen­szy krę­ciel, to prze­cie i taki za kupą pój­dzie…

Po­szedł Mar­cin do pani. Dyr­dej­ko sam w stan­cyj­ce po­zo­stał.

Przy­pa­trz­my się temu żmuj­dzi­no­wi. Była to ory­gi­nal­na fi­gu­ra. Jle Jat ży­cia mogł li­czyć, tego z po­wierz­chow­no­ści jego nikt­by nie od­gadł. Wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt, a miał siedm­dzie­siąt co naj­mniej. Niz­ki, krę­py, o sze­ro­kich ra­mio­nach, z twa­rzą czer­stwą jesz­cze, ru­szał się żwa­wo, ge­sty­ku­lo­wał z ogniem.

Twarz jego mia­ła wy­raz sar­ka­stycz­ny. Z pod krza­cza­stych, gę­stych i na­je­żo­nych brwi, błysz­cza­ły oczy nie­okre­ślo­ne­go ko­lo­ru, peł­ne ognia. Czy był blon­dy­nem, czy bru­ne­tem nie­gdyś, któż mogł zgad­nąć? Nad czo­łem jego pię­trzy­ła się czu­pry­na gę­sta, twar­da jak szczot­ka, bar­wy niby szpa­ko­wa­tej, niby pło­wej, jak­by przy­ku­rzo­nej nie­co. Ko­ści po­licz­ko­we wy­sta­ją­ce miał, nos nie­wiel­ki, wąsy przy­strzy­żo­ne krót­ko. Ręce su­che, ży­la­ste, zna­mio­no­wa­ły nie­po­spo­li­tą siłę fi­zycz­ną.

Ubie­rał się ory­gi­nal­nie, gdyż gar­de­ro­ba, skom­ple­to­wa­na jesz­cze przed trzy­dzie­stu laty, wy­star­cza­ła mu aż do­tąd.

Zna­leźć w niej było moż­na i frak cy­na­mo­no­wy z gu­zi­ka­mi żół­te­mi i ja­kieś rajt­ro­ki przed­po­to­po­we­go kro­ju i koł­nie­rzy­ki, co z man­ty­no­wej chust­ki jak dwa rogi ster­cza­ły. Te ko­stju­my wszak­że przy­wdzie­wał Dyr­dej­ko tyl­ko w uro­czy­stych ży­cia go­dzi­nach, na co­dzień bo­wiem no­sił dłu­ga z chłop­skie­go suk­na be­kie­szę, sza­me­ro­wa­ną suto.

Po­ko­ik, któ­ry zaj­mo­wał, był bar­dzo ubo­go ume­blo­wa­ny. Pro­ste łóż­ko, skó­rą ło­sio­wą przy­kry­te, skó­rza­na na niem po­dusz­ka, nad łóż­kiem mata sło­mia­na, kru­cy­fiks i wi­ze­ru­nek Mat­ki Bo­skiej Ostro­bram­skiej, do któ­rej sta­ry Dyr­dej­ko szcze­gól­ne miał na­bo­żeń­stwo. Pod ob­ra­zem wi­siał gru­by, sta­ro­świec­ki ze­ga­rek, któ­ry ongi, daw­no już jesz­cze, ś… p… dzia­dek Ful­gen­te­go ku­pił w Gdań­sku i jako klej­not ro­dzin­ny wnu­kom prze­ka­zał.

Oprócz łóż­ka, znaj­do­wa­ło się w stan­cyj­ce krze­seł drew­nia­nych kil­ka, stół sta­ro­świec­ki dę­bo­wy, pa­pie­ra­mi za­ło­żo­ny, szaf­ka i cięż­ka skrzyn­ka oku­ta, do pod­ło­gi przy­mo­co­wa­na śru­ba­mi.

W tym po­ko­iku bie­lo­nym, nie­wy­kwint­nym, już Dyr­dej­ko bli­sko dwa­dzie­ścia lat prze­pę­dził. Co wy­rwa­ło go ze Żmuj­dzi Świę­tej, jak ją na­zy­wał? jaka go siła przy­nio­sła z ro­dzin­nych Dziun­dzi­szek tu, na sze­ro­kie ma­zur­skie płasz­czy­zny? dłu­go­by opo­wia­dać trze­ba. Epo­pe­ja to cała. Syn nie­bar­dzo za­moż­nych ro­dzi­ców, od ma­łe­go czuł po­ciąg do świa­ta, do książ­ki, do szer­sze­go ży­cia. Na­le­żał on wła­śnie do tej garst­ki lu­dzi, co uko­chaw­szy ide­ał ja­kiś całą po­tę­gę mło­dej, a zdro­wej i sil­nej na­tu­ry, mc pły­ną za prą­dem, lecz nad­sta­wia­ją pierś wła­sną, są­dząc, że ona jest opo­ką, o któ­rą się by­stra fala roz­trą­ci. Był to je­den z tych Sy­zy­fów ci­chych a nie­zna­nych, co chcie­li gła­zy przez wul­kan wy­rwa­ne, na daw­ne miej­sce po­dźwi­gnąć, a rze­ki roz­drob­nio­ne i wpół wy­schłe, we­pchnąć w daw­ne, wspa­nia­łe ło­ży­ska. Ileż ten bied­ny Sy­zyf gu­zów obe­rwał! ile razy spa­da­ją­cy głaz sta­czał go ra­zem z sobą ku prze­pa­ści! ale nie ra­cho­wał tego twar­dy żmuj­dzin, nie po­zo­wał na bo­ha­te­ra, skrom­ny był za­wsze a i mó­wić o so­bie nic lu­bił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: