Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z tej samej krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Z tej samej krwi - ebook

Podczas gdy greckie ulice kipią protestami przeciwko pogłębiającemu się kryzysowi, w niewielkim mieście Orestiada na granicy z Turcją, znalezione zostają zwłoki szwedzkiego policjanta, zajmującego się ustalaniem tożsamości uciekinierów z Afryki. Według lokalnej policji zabójstwa dokonała miejscowa prostytutka. Wybucha skandal, zaczynają o nim pisać wszystkie tabloidy. Dla korespondenta zagranicznego Jonathana Sandlera, który przybywa na miejsce zbrodni, początkowo sprawa wydaje się rutynowa, ale kiedy dziennikarz zaczyna stawiać niewygodne pytania, dochodzi do wniosku, że w tym zapomnianym zakątku Europy nic nie jest takie, jak się wydaje, a w kontaktach międzyludzkich nadal żywe są stuletnie konflikty i wzajemna nienawiść na tle etnicznym. Gdy prawniczka Livia Köhler, prowadząca w Sztokholmie sprawy azylantów, dowiaduje się o śmierci swego ojca, decyduje się zanurzyć w mrocznym świecie przemocy i agresji. Zarówno ona, jak i Jonathan Sandler odkrywają niezależnie od siebie spisek, który może wstrząsnąć Europą.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-566-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Studnia w Raianovie była pełna cuchnących szczątków zamordowanych mężczyzn, kobiet i dzieci.

W Kurkucie zamknięto w meczecie siedmiuset mężczyzn i spalono żywcem.

W Saryghiolu wszystkich mężczyzn wepchnięto do ciężarówek i wywieziono, a kobiety i młode dziewczęta zgwałcono.

Gdzie są granice obłędu?

Ile można znieść przemocy?

Często zastanawiał się nad tym. To były pytania, które nie chciały zniknąć. Myślał o opowieściach i historiach słyszanych wielokrotnie, a także o słowach, które na zawsze wryły mu się w pamięć.

Świadectwa były prawdziwe. Za zdaniami nie kryło się żadne efekciarstwo, tylko brutalna prawda. Wcale nie musiał przesadzać.

Kobiety w Kurkucie zmuszono do tego, aby przyglądały się, jak płoną mężczyźni. Musiały słuchać ich przeraźliwych, rozdzierających krzyków, musiały patrzeć na swoich mężów i synów, jak zamieniają się w żywe pochodnie. Do tych, którzy próbowali uciekać, strzelano – ginęli na miejscu, a potem ulice pełne były różnych części ciała: spalonych w połowie rąk i nóg, zwęglonych głów i czarnej skóry.

W Planitsie rebelianci byli jeszcze bardziej okrutni. Gdy ogień pochłonął mężczyzn, ten sam los spotkał kobiety. Spędzono je na plac i spalono żywcem.

Podobne masakry dosięgały miejscowość za miejscowością. Niszczono dom za domem. Nikomu nie udało się ocaleć.

Terror szerzył się w sposób systematyczny. Bezbronnymi dziećmi ciskano o mury. Jeden z przywódców rebelii odciął pewnemu mężczyźnie dwa palce, wymieszał krew z rakiją i kazał mu to wypić.

Do rzezi i ludobójstwa dochodziło wszędzie.

W Strumicy podzielono mężczyzn na dwie grupy – tych, których uważano za złych, wywieziono, a przed śmiercią wydłubano im oczy i odcięto nosy. Musieli cierpieć niewyobrażalne męki. Ziemia była czerwona od krwi.

W Sorres splądrowano domostwa i sklepy należące do mniejszości. Zabito setki uciekinierów, dzieci pobito, a osoby niepożądane wyłapano w miejskich kawiarniach i publicznie wychłostano. Ulice były usiane zwłokami, a od odoru gnijących ciał nie dawało się oddychać.

Tak ruguje się naród.

Tak buduje się kraj.

Tak przeprowadza się czystkę etniczną.1

OCZY I USZY – zawsze one najbardziej cierpią.

Jonathan Sandler nie mógł się uwolnić od pulsującego dźwięku, umiarkowanie intensywnego dzwonienia, które nie miało końca. Piekły go oczy, powieki miał sparaliżowane skurczem, po policzkach ciekły mu łzy.

Pierwsza bomba zapalająca przeleciała nad tłumem, a jej upadkowi towarzyszył odgłos tłukącego się szkła. Gdy języki ognia rozpełzły się po asfalcie, kilku policjantów wycofało się błyskawicznie, aby uniknąć odłamków i płomieni, ale potem reakcja nastąpiła piorunem. Jak na dany znak policyjne oddziały prewencji przeszły do ataku, ustawione w równych szeregach, z dyscypliną wojskową, gotowe do walki.

Gumowe pałki uderzały miarowo w pleksiglasowe tarcze, osłony twarzy były opuszczone, maski przeciwgazowe na miejscu. Tłum ogarnęła panika; większość cofnęła się, zwiększając dystans do policji, ale nie brakowało też takich, którzy ruszyli do przodu, do kontrataku. Nagle Jonathan znalazł się mniej więcej pośrodku, uwięziony między dwiema walczącymi stronami.

W kierunku policjantów leciała bomba za bombą, koktajle Mołotowa wybuchały płomieniami natychmiast, gdy tylko butelki roztrzaskiwały się o asfalt. Potem następowała odpowiedź: potężne i głośne eksplozje policyjnych granatów ogłuszających oraz chmury gazu łzawiącego wywołującego jeszcze większy zamęt.

Panował chaos.

Kompletny chaos.

Usiłował się wycofać i opuścić plac, ale gaz łzawiący niemal całkowicie to uniemożliwiał. Jonathan z coraz większym trudem oddychał i w końcu, dławiąc się od kaszlu, osunął się na kolana.

Równe szeregi policjantów zaczęły się rwać, kilku mundurowych skopało i pobiło jednego z młodych ludzi. Grupa demonstrantów, uzbrojona w kije bejsbolowe i szklane butelki, przystąpiła do kontrataku, a kiedy na plecach jednego z policjantów rozbił się koktajl Mołotowa, walka rozgorzała ze zdwojoną siłą.

Jonathan próbował się podnieść, aby uciec; najpierw przeczołgał się kilka metrów po ziemi, aż w końcu zdołał stanąć na nogi i ruszyć prosto w kierunku oddalonego o kilkaset metrów hotelu.

Policjanci zmobilizowali się jeszcze bardziej i stali się jeszcze bardziej bezwględni w swoich działaniach. Odgłosowi gumowych pałek okładających ludzkie ciała towarzyszyły desperackie krzyki i jęki. Kły psów policyjnych wbijały się w nogi i ramiona, a pleksiglasowe tarcze odpychały każdego, kto tylko próbował wejść im w drogę. Mundurowi nie zwracali już uwagi na to, kogo atakują – pokojowych demonstrantów przewracano na asfalt, a przypadkowych przechodniów spychano pod ściany domów.

Musiał uciec w jakieś bezpieczne miejsce, ale drzwi do hotelu były zamknięte, a zza szyb w wielkich oknach z zaciekawieniem wyglądali turyści, jakby patrzyli na film albo na wiadomości w telewizji.

Odwrócił się zatem i, zastanowiwszy się, co w tej sytuacji powinien zrobić, skierował swe kroki ku labiryntowi zaułków wokół placu Syntagma. Za jego plecami unosił się gęsty dym – czarne kłęby od butelek z benzyną i szarobiałe opary od policyjnego gazu łzawiącego. Syreny radiowozów i ujadanie psów z każdym metrem oddalały się coraz bardziej.

Potem Jonathan Sandler usiadł w tawernie w Place i napisał artykuł do gazety.

Został wysłany do Aten, aby relacjonować kolejne protesty przeciwko rządowym planom oszczędności i cięć finansowych. „Zbierz trochę głosów zwykłych ludzi. I znajdź jakąś mocną historię”, powiedziała mu w redakcji Sonja Saarinen, zanim wyszedł, aby pojechać pociągiem na Arlandę. I szefowa działu wiadomości dostała to, co chciała – polityka ograniczeń i restrykcji doprowadziła do bezrobocia na poziomie dwudziestu procent, nietrudno więc było natrafić na ludzi z budżetówki, którzy stracili pracę, albo na drobnych przedsiębiorców zmuszonych do zamknięcia swoich firm. Nie nastręczało też najmniejszych problemów znalezienie emerytów, którym nie starczało na lekarstwa, lub chorych niemających środków na opiekę. Teksty mniej lub bardziej pisały się same.

Ale potem coś się nagle stało, nastroje uległy radykalizacji i demonstracja przypominająca raczej pokojowy piknik rodzinny przekształciła się w gwałtowne starcia z policją.

Coraz więcej zamaskowanych demonstrantów napływało z bocznych uliczek i gdy tłum protestujących dotarł do placu Syntagma, przed budynkiem parlamentu przywitał go żelazny kordon policji. Najpierw przez jakiś czas trwała cicha wojna pozycyjna, podczas której obie strony stały wyczekująco naprzeciw siebie, lecz wraz z pierwszą rzuconą butelką z benzyną rozpętało się piekło.

Wiedział z doświadczenia, że działanie gazu łzawiącego na oczy i drogi oddechowe z każdą minutą będzie słabło, w tym momencie jednak, siedząc w cieniu Akropolu z kieliszkiem ouzo i talerzem przekąsek przed sobą, przeklinał samego siebie, że nie był ostrożniejszy.

„Czterdziestu trzech demonstrantów i ośmiu policjantów doznało obrażeń, rozmiaru spowodowanych szkód nie da się na razie oszacować. Spalono policyjne radiowozy, całkowicie zniszczono kilka ulicznych restauracji, splądrowano sklepy i włamano się do kilku banków” – rzeczniczka komendy głównej policji bez zająknięcia wyliczyła skutki potwierdzające powagę ulicznych zamieszek. „Kto ponosi za to odpowiedzialność?” – spytał przez telefon, na co natychmiast usłyszał odpowiedź: „Oczywiście demonstranci”. Kiedy wspomniał o brutalności policji oraz o tym, że poszkodowani zostali także niewinni ludzie, kobieta wyraźnie się zirytowała i oznajmiła, że policja po prostu była zmuszona się bronić.

To samo powtórzono w krótkim komunikacie prasowym rozesłanym do mediów: „Grecka policja w oczywisty sposób przestrzega konstytucji; jej zadaniem jest ochrona instytucji demokratycznych oraz praw i wolności obywateli”.

Co, rzecz jasna, było bzdurą: nikt, kto znajdował się wtedy na miejscu, nie powiedziałby, że policjanci dobrze się spisali, podobnie jak nikogo nie zaskoczyło, że nie przyznali się, iż zastosowana przez nich taktyka tylko pogorszyła sytuację.

Miał okazję obserwować coś takiego już wiele razy: kierownictwo policji ogłosi teraz, że zostanie wszczęte wewnętrzne dochodzenie, które z czasem wyląduje w szufladzie biurka. Niewykluczone, że dla zadowolenia opinii publicznej kilku pojedynczych policjantów zostanie ukaranych dyscyplinarnie, i to wszystko. Szefostwo policji nie musi nikomu się tłumaczyć, bo to nie w systemie krył się błąd.

Jonathan dopił resztkę ouzo i wstał od stolika. Wciąż słychać było odgłos policyjnych syren dochodzący z Syntagmy oraz z przylegających do niego alej i ulic, ale tutaj, w zaułkach pełnej turystów historycznej Plaki, życie toczyło się normalnie. Uliczni sprzedawcy oferowali takie same śmieci jak we wszystkich wielkich europejskich miastach, a restauracyjni naganiacze usiłowali zwabić zagranicznych gości do lokali wyjątkowymi ofertami lub za pomocą takich słów jak „domowa kuchnia” lub „typowo greckie specjały”. Na rogu Adrianou i Iperidou kupił u starszego mężczyzny torebkę świeżo prażonych kasztanów i czekał, aż sprzedawca wyda mu resztę. Wybuchy ogłuszających granatów przypominały o wciąż toczących się zamieszkach, on jednak był już daleko i nie chciał tam wracać. Zrobił, co do niego należało, napisał artykuł, i teraz wolał zacisze hotelowego pokoju. Mimo że demonstracja przybrała niebezpieczny charakter, właściwie nie było o czym się rozwodzić. Co prawda zdjęcia w gazecie wyglądały dramatycznie, a relacje naocznych świadków dodawały całej relacji tragizmu, on jednak widział gorsze, o wiele gorsze rzeczy; tutaj chodziło tylko o demonstrację w europejskiej stolicy i niezależnie od tego, jak gwałtowny miała ona przebieg, nie było się czym podniecać.

Wręcz przeciwnie.

Był korespondentem z Serbii, Afganistanu, Iraku, Libii, Ukrainy i Syrii. Siedział w hotelowym pokoju w Belgradzie, gdy siły NATO zrzuciły bomby na miasto. Słyszał sygnały ostrzegawcze przed nalotami, potem przeciągłe wycie, po którym następowały eksplozje, a później w miejscach, gdzie spadły bomby, wystrzelały w niebo kule światła. Znalazł się w Kabulu kilka dni po opuszczeniu miasta przez talibów, towarzyszył amerykańskim żołnierzom w Bagdadzie po inwazji w Iraku, widział na własne oczy plądrowanie ministerstw i instytucji, pisał o bezcennych skarbach, które znikały ze stołecznych muzeów, i donosił o ciągłym wyłączaniu prądu oraz o przemocy na ulicach. Nazywano to wojną wyzwoleńczą – tego samego określenia używały wojska rosyjskie, gdy wkroczyły na Półwysep Krymski. Po aneksji Krymu pojechał do Odessy i Sewastopola, gdzie widział spalone domy i słuchał nacjonalistycznej retoryki, spotykał na ulicach rosyjskich żołnierzy i rosyjskie czołgi. Takie same czołgi wtoczyły się na ulice libijskich i syryjskich miast, kiedy arabska wiosna przerodziła się w wojny domowe, a miejscowi dyktatorzy wykorzystali swoje arsenały broni przeciwko własnym narodom. Punkty kontrolne na drogach były śmiertelnie niebezpieczne, ponieważ nigdy nie było wiadomo z góry, za którą ze stron opowiadają się pilnujący ich żołnierze – czy są wierni rządowi, czy sprzyjają rebeliantom; na odcinku nadbrzeżnej trasy między Trypolisem a Bengazi wyciągnięto go z samochodu i przystawiono mu lufę karabinu maszynowego do skroni.

I chociaż wszystko skończyło się dobrze – tłumacz zdołał ich jakoś wybronić – on do dziś płacił za to wysoką cenę. Zlany zimnym potem budził się w środku nocy z powodu koszmarów, a terapia, której koszty pokryła redakcja, niewiele mu pomogła. Przesiedział wiele godzin w gabinecie, próbując wyjaśnić gnębiące go uczucie, cierpliwie starając się opisać to, co czuł i myślał, nigdy jednak nie zdołał dotrzeć do psycholożki, która się nim zajmowała. Jedyna korzyść sprowadziła się do tego, że dzięki niej lekarz przepisał mu tabletki na sen. Po ich połknięciu i popiciu szklanką wody oczywiście spał lepiej, tyle że potem w ciągu dnia był rozkojarzony i nieuważny, reagował wolniej, czuł się ociężały i pozbawiony energii. Faszerowanie się tabletkami jest na dłuższą metę śmiertelnie niezdrowe i nie do zaakceptowania, może więc lepszym wyjściem byłoby pozostanie w kraju i przestawienie się na pracę za biurkiem, w redakcji, podczas gdy ktoś inny ryzykowałby życie. Tyle że to mu nie odpowiadało.2

LIVIA KÖHLER była wściekła.

Nie zirytowana czy zła, tylko tak rozwścieczona, że miała ochotę cisnąć kubkiem z kawą i wrzeszczeć na całe gardło. Piatro Radzina nie żyje. Został uwięziony przez białoruską służbę bezpieczeństwa, był torturowany i bity, aż w końcu, zmasakrowany nie do rozpoznania, zmarł.

Pamiętała ich pierwsze spotkanie. Siedział skulony na fotelu w jej sztokholmskim biurze adwokackim i bez zająknięcia opowiadał swoją historię. Słyszała podobne opowieści już wcześniej: o woli politycznych przeobrażeń, o przebudzeniu, które wymaga czasu, o trudnym pierwszym kroku – kroku, który każdy musi zrobić, a którym na początek może być choćby zwykła rozmowa z kolegą z pracy czy sąsiadem; z czasem doprowadzi ona do czegoś większego, do rozprowadzania tajnych ulotek i demonstracji, do potajemnych zebrań w ukrytych miejscach – a potem o niezwykłym uczuciu trawiącym od środka, o wyzwalającym doznaniu płynącym ze świadomości, że jest się aktywnym i stanowi część czegoś większego, że walczy się o zmianę i przeciwstawia brutalnemu reżimowi oraz bezwględnemu dyktatorowi.

Piatro Radzina dokonał wyboru.

Nie potrafił przyglądać się bezczynnie, kiedy totalitarna władza biła demonstrantów albo gdy bezpieka w środku nocy wywlekała zwykłych ludzi z łóżek, kiedy dzieci widziały, jak ich rodziców zabiera się do więzień na tortury, lub gdy rodzice szukali swoich zaginionych synów i córek.

Nie widział innego wyjścia.

Zaczął działać w ruchu demokratycznym, organizował demonstracje i wydawał gazetkę podziemną, która szerzyła ich przesłanie.

Ruch dawał optymizm i wiarę w to, że rzeczywista zmiana jest możliwa. Wciąż przybywało nowych członków i niebawem pokoje studenckie, w których organizowano spotkania, musiano zastąpić większymi lokalami. Gęsty dym papierosowy zalegał w wynajmowanych mieszkaniach w rejonach Frunzeńskim i Moskiewskim, w końcu brakowało w nich miejsc do siedzenia. Prowadzone tam rozmowy polityczne były nie tylko stymulujące, ale też pomagały uporać się ze strachem. Poczucie wspólnoty i wsparcia pozwalało być silniejszym i pogodzić się z myślą, że być może następnym razem przyjdzie kolej na niego.

Tak przynajmniej mu się wydawało.

Do czasu, aż pierwszy raz rzeczywiście zetknął się z bezpieką.

Powinien był zauważyć samochód stojący przed wejściem i domyślić się, że ktoś na niego czeka, ale miał myśli zajęte czym innym. Nie był wystarczająco uważny, a kiedy wszedł na górę i znalazł się przed mieszkaniem, okazało się, że jest już za późno. Drzwi były otwarte, lecz gdy próbował zbiec z powrotem po schodach, piętro niżej wyłonił się funkcjonariusz i zagrodził mu drogę.

Opowieści o brutalnych metodach stosowanych w „Amerykance”, osławionym więzieniu NKWD, nie były wcale przesadzone. Kazano mu stać nago w lodowato zimnym pomieszczeniu, w którym z sufitu zwisały sople. Termometr pokazywał dwadzieścia stopni mrozu, ale jemu nie wolno było zmienić pozycji ani choćby drgnąć. Zamaskowani strażnicy grozili, że potraktują go prądem, a kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, osunął się na posadzkę. Wtedy został zgwałcony.

Po wszystkim strażnicy śmiali się do rozpuku. Ten ich śmiech wrył mu się w pamięć na zawsze.

Przesłuchania trwały cały tydzień, ponieważ jednak nic na niego nie mieli – przynajmniej wtedy – wypuścili go.

Dopiero po kilku dniach mógł chodzić. Ale prawie nie był w stanie mówić, ledwie widział, no i zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek. Bo jak ktoś raz trafi w szpony służby bezpieczeństwa, już nigdy się z nich nie wyrwie.

Czasami stawał w oknie swojego mińskiego mieszkania na siódmym piętrze i patrzył na bawiące się w dole dzieci. Po drugiej stronie placu zabaw tkwiło zawsze czarne bmw z przyciemnionymi szybami.

Najwyraźniej ktoś w nim siedział.

Śledzono go od pierwszej chwili, kiedy tylko wyszedł z „Amerykanki”. Czarne bmw jechało za nim w stosownej odległości przez całą drogę do domu; nie ulegało wątpliwości, że chcieli, aby o tym wiedział. Wybór marki też nie był przypadkowy: niemieckie luksusowe auto wyróżniało się wyraźnie na tle wszystkich wołg i wazów stojących na osiedlu, na którym mieszkał. Nie dało się go nie zauważyć. Świadomość, że jest obserwowany przez NKWD, ciążyła mu coraz bardziej.

Nie miał odwagi wychodzić, nie śmiał dzwonić do przyjaciół czy choćby kogokolwiek poinformować, że znowu jest na wolności.

Wystawał tylko godzinami w oknie, zastanawiając się, co ma zrobić, i kiedy w końcu się zdecydował, było to naprawdę proste. Nie miał wyjścia.

Gdy tydzień później samolot wylądował na Arlandzie, siedział w nim tak długo, aż wszyscy wyszli. Przetrwał i właśnie w Szwecji miał rozpocząć nowe życie. Obiecał sobie, że nigdy nie zapomni, jakie zło wyrządził mu reżim, ale postanowił prowadzić dalszą walkę z bezpiecznego kraju, gdzie nie będzie spętany strachem.

Takie miał marzenie, taką żywił nadzieję, nigdy jednak do tego nie doszło.

Livia Köhler pamiętała chwilę, kiedy przyszła pierwsza odmowa. Piatro Radzina jedynie pokręcił głową, jakby nie dowierzał, że to może być prawda.

To był początek długiej, pięcioletniej walki ze szwedzkimi władzami. Jego prośba o azyl była odrzucana raz za razem, w końcu w odruchu desperacji Piatro zaczął składać nowe wnioski pod fałszywym nazwiskiem – zarówno w Szwecji, jak i w Wielkiej Brytanii. Nadal mu odmawiano – odciski palców i informacje zgromadzone w oficjalnych bazach danych przekreślały wszelkie szanse, jednakże jego strach przed odesłaniem go do Białorusi był tak silny, że kazał mu uciekać się do wszelkich środków.

Ona z kolei usiłowała brzmieć jeszcze bardziej przekonująco, ale też nie wiedziała, jak to się skończy. Pisała odwołania, mnożyła argumenty, próbowała znaleźć dowody tortur i skłonić szwedzkie władze do wykazania zrozumienia.

Nic to nie pomogło.

Piatro Radzina mówił, że czuje się tak, jakby stał nad przepaścią i słyszał powolne odliczanie przed pchnięciem go w plecy, oznaczającym nieuchronną śmierć. Albo jakby znajdował się przed czarnym murem lub był sam na łodzi dryfującej po morzu, gdy fale wlewają się za burtę i z każdą sekundą narasta świadomość, że zaraz nastąpi to, co nieuniknione.

Bał się.

Lecz strach nie jest wystarczającym powodem, by otrzymać azyl.

Każda historia ma zawsze dwie strony. Tam, gdzie ona widziała przerażonego człowieka zdającego sobie sprawę z tego, że odesłanie go z powrotem na Białoruś oznacza śmierć, władze widziały natrętnego młodego mężczyznę, który zanadto się stawia i piekli, i nie stosuje się do decyzji szwedzkich instytucji.

„Sąd Imigracyjny przychyla się do oceny Urzędu Imigracyjnego, że biorąc pod uwagę osobistą postawę Piatra Radziny oraz pozostałe okoliczności dotyczące sprawy, nie brak podstaw, by zakładać, że wyżej wymieniony nie zastosuje się do postanowienia” – brzmiało orzeczenie sądu, na podstawie którego umieszczono Piatra w areszcie.

Była to decyzja, której on nie potrafił zaakceptować.

„Z faktów opisanych w aktach wynika m.in., że: Piatro Radzina podczas wizyty w szpitalu Löwenströmska usiłował uciec i użył przemocy fizycznej, gdy towarzyszący mu pracownicy Urzędu Imigracyjnego starali się go zatrzymać” – napisał ten sam sąd jakiś tydzień później w nowym orzeczeniu i umieścił go w areszcie w izolatce.

To też nie zmniejszyło jego lęku przed wydaleniem.

Kontynuował zatem swoją walkę, ale władze miały tylko jeden cel: Piatro Radzina musi opuścić Szwecję. Za wszelką cenę.

„P. siedział w więzieniu w Österåker, gdzie wielokrotnie naruszył obowiązujący regulamin. P. nie chciał współpracować przy wykonaniu orzeczenia sądu. Jednak w dniu wyjazdu wszystko przebiegło dobrze. Po wyprowadzeniu P. z celi założono mu kajdanki. Udaliśmy się na lotnisko Bromma, skąd wyczarterowanym samolotem polecieliśmy do Mińska. Podczas podróży P. zachowywał się spokojnie; na miejscu wylądowaliśmy o godz. 13.15. Zrelacjonowałem sprawę miejscowej policji i P. został przejęty bez problemu”.

W raporcie z wykonania zadania przez służby kryminalne rzeczywiście było tak napisane: „Zrelacjonowałem sprawę miejscowej policji i P. został przejęty bez problemu”.

Czytała to zdanie kilka razy.

A potem cisnęła pustym kubkiem po kawie o ścianę.

W wyczarterowanym samolocie z Brommy znajdowały się trzy osoby reprezentujące szwedzkie instytucje, ale z dokumentu nie wynikało, ilu białoruskich policjantów czekało na miejscu.

Od kiedy sprawa trafiła w jej ręce, wciąż zachodziła w głowę, czy ci ludzie naprawdę wierzą, że człowiek należący do opozycji i aktywnie walczący z dyktaturą ma jakąkolwiek szansę w konfrontacji z jednym z najbardziej autorytarnych reżimów na świecie. I czy naprawdę okazali się tak naiwni i wyjawili wszystko białoruskiej służbie bezpieczeństwa, a potem po prostu wrócili, jakby nic się nie wydarzyło. Co oni właściwie powiedzieli białoruskim policjantom na lotnisku w Mińsku? I co tamci sobie pomyśleli? Pewnie zwijali się ze śmiechu za plecami Szwedów.

Trzynaście dni po tym, jak szwedzkie władze odstawiły Piatra Radzinę w kajdankach wyczarterowanym samolotem do Białorusi, mężczyzna nie żył. Samobójstwo – utrzymywał białoruski reżim, tortury – twierdzili bliscy, media, organizacje praw człowieka i prawnicy.

Piatro jeszcze raz znalazł się w osławionej „Amerykance”.

Przez niemal dwa tygodnie poddawany był torturom, aż w końcu obrażenia były tak rozległe, że zmarł.

Pochowano go na jednym z cmentarzy w Mińsku.3

KIEDYŚ JONATHAN SANDLER uwielbiał misje zagraniczne. Kochał tę adrenalinę, którą czuł, gdy relacjonował wojnę w Afganistanie albo gdy jako jeden z pierwszych znalazł się na miejscu wydarzeń tuż po inwazji w Bagdadzie. Bycie tam, gdzie coś się działo, odczuwanie na własnej skórze, jak tworzy się historia, zawsze stanowiło dla niego coś wielkiego. Gdy potem mógł powiedzieć: „Ja tam byłem”, podbudowywał w ten sposób własne ego, toteż kiedy był młodszy, potrafił pracować bez przerwy. Wtedy znajdował w tym jakąś pieprzoną pasję, której teraz chyba mu brakowało.

Tak, brakowało mu jej.

Właśnie takie myśli krążyły mu po głowie, kiedy w bezsenne noce leżał w anonimowych pokojach hotelowych. Sądził, że jest wystarczająco silny i ma wszystko to, co trzeba, ale już tak nie było.

Wcześniej ważna była sama wyprawa za granicę. Zawsze miał spakowaną walizkę, zawsze trzymał w domu parę dolarów, by w razie czego nie musieć biegać do kantoru. Sprawdzenie, czy paszport jest w kieszeni wewnętrznej, należało do porannych odruchów, takich jak mycie zębów czy zamknięcie drzwi na klucz.

W każdej chwili był gotowy, w każdej chwili pod parą.

Tymczasem teraz wyjazd za granicę stanowił jedynie pretekst, aby nie musieć tkwić w ciasnym mieszkaniu, w którym myśli nieuchronnie nie dawały spokoju. Nawet już nie uważał, że jego zajęcie jest jakieś szczególnie atrakcyjne, jednak dopóki miał coś do roboty, mógł przynajmniej odsunąć od siebie swoje zgryzoty. Łatwiej było wynieść się do nieznanego miasta, chociaż z drugiej strony coraz częściej przychodziło mu do głowy, że wciąż tylko ucieka.

Koszmarne sny zmieniły charakter. Co noc czuł przy skroni lodowato zimną lufę broni, ale widział też twarz dziewczynki. To prawdopodobnie zdarzyło się dużo później, w innym kraju, lecz może w tym wszystkim chodziło właśnie o jej śmierć. Dziewczynka zawsze mówiła te same słowa, każdej nocy wypowiadała oskarżenie, przed którym nie potrafił się obronić.

„Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Mnie, dziecku, dlaczego mnie nie uratowałeś?”.

Kiedy nie odpowiadał, podnosiła głos, aż w końcu po prostu krzyczała. Jej twarz wykrzywiały ból i rozpacz i nagle okazywało się, że to ona trzyma broń, to ona przyciska lufę do jego głowy i pociąga za spust. Kliknięcie spustu wyrywało go ze snu – budził się z szaleńczo walącym sercem, zlany zimnym potem.

Usiadł na łóżku i łapczywie chwytał powietrze. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że obudził go dzwonek komórki.

– Jonathan – odpowiedział po chwili.

– Widziałeś, co się stało? – spytała zdyszanym głosem Sonja Saarinen.

– Godzina… która godzina?

– Nieważne. Nie widziałeś?

Westchnął.

Coś się stało, słyszał to po gorączkowym tonie szefowej działu wiadomości. Wiedział z doświadczenia, że nie było sensu z nią dyskutować. To, że jest środek nocy, a on ma na swoim koncie wiele nadgodzin, nie odgrywało najmniejszej roli. Sonja Saarinen nigdy nie ustępowała.

– Co miałem widzieć? – spytał zmęczonym głosem.

– Wiadomość z ostatniej chwili. Szwedzki policjant został zabity w jakiejś dziurze w północno-wschodniej Grecji, niedaleko tureckiej granicy. Prawdopodobnie był tam służbowo, ale na razie nic do końca nie wiadomo.

Musi się ocknąć, otrzeźwieć, i to szybko. Szwedzki policjant? Szwedzcy policjanci rzadko ginęli na służbie, przypominał sobie zaledwie kilka takich przypadków w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Dwóch zastrzelono w Malexandrze, było też niewyjaśnione zabójstwo aspiranta policji w czasie napadu na bank w Högdalen oraz śmiertelne strzały podczas akcji w Nyköpingu – to jedyne przykłady, jakie od razu przyszły mu do głowy.

Co, do cholery, robi szwedzki policjant w Grecji? – pomyślał, ale Sonja Saarinen szybko przywróciła go do rzeczywistości.

– Pojedziesz tam. To miasteczko nazywa się Orestiada. Załatwiłam ci już bilet na samolot, wysłałam numer rezerwacji na mejla. Aegean Airlines, wylatujesz kwadrans po siódmej, lot do Alexandropolisu trwa godzinę, potem kolejną godzinę zajmie ci jazda wynajętym samochodem do granicy. Mam nadzieję, że dotrzesz tam jako pierwszy, bo jeśli nawet inni wyślą ze Sztokholmu paru dziennikarzy, to ci maruderzy znajdą się na miejscu najwcześniej po południu.

Znowu westchnął.

Tej nocy już sobie nie pośpi.4

ZROBIŁO SIĘ BARDZO PÓŹNO, kiedy Livia wreszcie opuściła kancelarię adwokacką Rebach & Snellman.

Często tak bywało – nierzadko siedziała po godzinach albo przychodziła w weekendy. Zawsze znalazła się jakaś sprawa wymagająca rzetelnej analizy, zawsze było jakieś odwołanie do napisania albo prośba do ponowienia.

Pracy jej nie brakowało, ale akurat tego wieczoru nie potrafiła nic robić.

Po telefonie matki Piatra Radziny.

Po początkowym wybuchu furii po prostu gapiła się w pustkę. Siedziała na krześle i nie była w stanie się pozbierać, tylko płakała.

Poniosła porażkę – porażkę, która kosztowała czyjeś życie.

Oczywiście to było nieporównywalne, teraz jednak doskonale rozumiała, co Piatro miał na myśli, mówiąc, że czuje się tak, jakby stał przed czarnym murem. Jej zmysły przestały rejestrować, co dzieje się dookoła. Nie słyszała, kiedy dzwonił telefon ani kiedy koledzy zaglądali do środka i mówili do widzenia. Istniała jedynie ciemność, z którą nie potrafiła sobie poradzić.

Wiedziała, że musi przestać rozmyślać, i w drodze do domu wstąpiła do restauracji The Queen’s Head przy Drottninggatan.

Dobre trzy tygodnie wcześniej odwiedziła Piatra w więzieniu w Österåker i powiedziała mu, że wszystko się ułoży. Dała słowo, że zrobi co w jej mocy, by nie dopuścić do wydalenia go ze Szwecji. Piatro wychudł i wyglądał na wycieńczonego i wyniszczonego, wydawał się niemal niewidzialny, jakby stopniowo znikał. „Wszystko się ułoży”, powtórzyła o kilka razy za dużo, jakby próbowała przekonać samą siebie.

Co innego miałaby powiedzieć?

W głębi ducha wiedziała, że nie mogła zrobić już nic więcej. Wszystkie możliwości zostały wyczerpane, wszystkie drogi zamknięte. Być może nawet on zdawał sobie z tego sprawę, ale się nie odezwał.

Piatro Radzina po pierwszej odmowie śmiertelnie się bał, że zostanie odesłany z powrotem do kraju. Doskonale wiedział, że reżim nie okaże mu łaski i że wyrok śmierci na niego zostanie wydany w tej samej sekundzie, gdy jego stopa znowu dotknie białoruskiej ziemi. Powtarzał to podczas każdej rozmowy w Urzędzie Imigracyjnym, w każdym dokumencie, który ona dosyłała, i w każdym poświadczeniu, które przedkładano sądom.

Tam czeka mnie śmierć.

Matka Piatra Radziny załamała się podczas rozmowy przez telefon. Przez kilka minut płakała i krzyczała, a kiedy już się opanowała i uspokoiła, przestała szlochać i łkać, na koniec zaś powiedziała tylko: „Dlaczego?”, i odłożyła słuchawkę. Co więcej można było powiedzieć? Piatro Radzina się nie mylił. Po swoim powrocie do Białorusi nie miał najmniejszej szansy.

Zamówiła sobie piwo przy barze. Potem drugie, trzecie i czwarte; alkohol stępił przynajmniej najgorszy lęk. Uspokoiła się, odprężyła i zaczęła znowu dostrzegać świat dookoła siebie: tapety w kwiatki, posadzkę w czerwono-białą szachownicę, gwar w lokalu oraz pozostałych gości przy barze.

Ucisk w piersi zaczął zanikać, puls zwolnił.

Minęła już północ, kiedy wyszła z restauracji i ruszyła w kierunku stacji metra Rådmansgatan. Na ulicach było niewiele ludzi, czemu nie należało się dziwić, ponieważ meteorolodzy ostrzegali przed spadkiem temperatury i gołoledzią. Zimno powodowało, że pragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu, zbiegła więc pospiesznie na peron. Wkrótce siedziała już w wagonie i patrząc przez szybę, jak pociąg opuszcza stację, starała się bronić przed ponownym zalewem myśli o Piatrze Radzinie. Nie całkiem jej się to udało i dopiero gdy głos z automatu zapowiedział: „Następny przystanek: Abrahamsberg”, powróciła do rzeczywistości.

Powinna kupić chleb w ICA, ale ponieważ sklep był już zamknięty, poszła prosto Abrahamsbergsvägen.

Początkowo nie zwróciła na niego uwagi, ale dokładnie w momencie, kiedy zamierzała skręcić w Gustav III:s väg, dostrzegła idącego za nią mężczyznę.

Szedł w takim samym tempie co ona, zachowując pewną odległość, z rękami w kieszeniach płaszcza i wzrokiem wciąż skierowanym w jej stronę.

Kiedy przyspieszyła kroku, on zrobił to samo.

Gdy obejrzała się za siebie, on nieustannie wpatrywał się tylko w nią.

Kiedy zaczęła biec, on także.

Drobne płatki śniegu pobieliły asfalt i sprawiły, że nawierzchnia stała się śliska. Livia ledwie mogła złapać oddech. Na szczęście była już blisko domu.

W głębi ulicy stał samochód z zapalonymi reflektorami, znajdował się jednak zbyt daleko, by w razie czego móc liczyć na jakąkolwiek pomoc. Klucze leżały w torebce. Kiedy zaczęła manipulować przy suwaku, wydało jej się, że tuż za sobą słyszy kroki. Odwróciła się.

Nie było go.

Mężczyzna zniknął.

Ponieważ nie odważyła się zapalić lampy na klatce schodowej, musiała po omacku dojść do drzwi swojego mieszkania. Drżącymi palcami wsunęła klucz do zamka i dopiero gdy znalazła się w środku, odetchnęła z ulgą.

Nie włączyła światła, aby nie zdradzać mu, gdzie dokładnie mieszka, o ile on nadal był pod domem. Przysunęła się ostrożnie do jednego z okien i wyjrzała na zewnątrz. Nie było go widać, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Mężczyzna mógł przecież ustalić, do której klatki schodowej weszła, kierując się jej śladami na śniegu.

Wróciła do przedpokoju, zerknęła przez judasz i lekko uniosła klapkę nad otworem na listy.

Żadnych ogłosów.

Dłonie wciąż jej drżały, zauważyła to dopiero, gdy na nie spojrzała. Ten człowiek znajdował się tak blisko i zachowywał się tak dziwnie, był taki…

No właśnie, jaki?

Nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa. Z drugiej strony to mógł być ktoś zupełnie niewinny – ktoś, kto mieszka w tej samej okolicy i był na piwie z kumplami albo wracał z pracy na drugą zmianę. Tylko dlaczego tak na nią patrzył? Dlaczego przyspieszał, kiedy próbowała zwiększyć dystans między nimi?

Gdy późnym wieczorem chodziła sama po mieście, zawsze zachowywała czujność. Nawet skończyła kurs samoobrony, żeby w razie napadu czy próby kradzieży nie być bezradna. Może to zmęczenie albo natrętne myśli o Piatrze Radzinie spowodowały, że tak późno spostrzegła tamtego mężczyznę.

Poszła do kuchni i nalała sobie wody do szklanki. Nagle zamarła w pół ruchu: od drzwi dobiegł przeraźliwie świdrujący odgłos dzwonka.

Było zbyt późno na wizytę sąsiada. Przemknęła na palcach do przedpokoju, przez chwilę stała w nim nieruchomo, po czym w końcu spojrzała w judasz.

Odetchnąwszy z ulgą, odhaczyła łańcuch zabezpieczający i otworzyła drzwi.

Policjant wyglądał na zakłopotanego. Miał na sobie mundur i usiłował się wyprężyć, jakby chciał zebrać wszystkie siły i potrzebował fizycznego wsparcia, aby móc przekazać informację.

– Livia Köhler? – spytał, na co ona skinęła głową. – Niestety, mam dla pani smutną wiadomość. Domyślam się, że to może być dla pani szok. Pani ojciec… pani ojciec nie żyje. Zginął na służbie. Szczerze pani współczuję.5

Z POWODU DESZCZU I MGŁY samolot wylądował z półgodzinnym opóźnieniem, ale formalności związane z wypożyczeniem samochodu przebiegły sprawnie, toteż Jonathan Sandler wkrótce wsiadł do volkswagena golfa i ruszył na północ. Z Aten pozostał mu przed oczami obraz oświetlonego Akropolu i niebieskie światła policyjnych radiowozów na placu Syntagma. Władze postanowiły zminimalizować ryzyko i w mniejszym lub większym stopniu zabarykadowały budynek parlamentu. Demonstrantów już prawie nie było, kręciło się co najwyżej kilka osób, którym uciekło ostatnie metro, za to wszędzie widoczne były ślady niedawnych starć: spalony kiosk z gazetami, rozbite szyby oraz wszelkiego rodzaju hasła i slogany wypisane sprayem, gdzie to tylko możliwe – na chodnikach, fasadach domów, drzewach i schodach prowadzących do metra. Obraz ten do złudzenia przypominał sceny ze strefy wojny, toteż spokój zalegający w hali przylotów w Alexandropolisie, gdzie mieściło się biuro firmy wynajmującej samochody, stanowił uderzający kontrast.

Przez chwilę Jonathan szukał w samochodowym radiu czegoś do słuchania i w końcu zdecydował się na stację nadającą grecką muzykę ludową, rebetiko i laiko; pełne nostalgii melodie świetnie harmonizowały z deszczową aurą, która spowiła okolicę w szarą zasłonę. Po prawej raz po raz połyskiwały wody granicznej rzeki Ewros, na pozór spokojnej, lecz zdradzieckiej, bo kryjącej pod powierzchnią wiele śmiertelnych wirów. Wsie i osady – Feres, Sufli, Lavara, Didimoticho – migały za szybą samochodu. W tych miejscach nie było wielobarwnych parasoli spotykanych w miejscowościach turystycznych ani krzykliwych tablic reklamowych, tu stały zniszczone domy z pozamykanymi okiennicami w wypłowiałych kolorach. Im dalej na północ, tym puściej robiło się na drodze, samochodów ubywało, aż w końcu do spotkania kolejnego auta jadącego z naprzeciwka trzeba było czekać dobrych kilka minut. Pojazdy stawały się coraz bardziej zdezelowane, ograniczenia prędkości coraz większe, niejednokrotnie trzeba było omijać wielkie dziury w asfalcie. Po greckiej stronie droga kończyła się w miejscowości granicznej Ormenio, po stronie bułgarskiej – w Swilengradzie. Na drugim brzegu rzeki Ewros zaczynała się Turcja.

Kiedy wjechał do Orestiady, dochodziła dziesiąta i deszcz jeszcze bardziej przybrał na sile. Z powodu niepogody ulice były niemal puste, asfalt znikał pod strugami wody, a wycieraczki nie nadążały zbierać jej z przedniej szyby.

Rankiem podano więcej szczegółów dotyczących zabójstwa policjanta. Szwedzka policja zwołała w trybie pilnym konferencję prasową w Sztokholmie. Jonathan, zaparkowawszy golfa, przeczytał rozesłaną informację prasową, następnie przebiegł wzrokiem mejla, którego dostał ze swojej redakcji.

Zamordowany policjant miał pięćdziesiąt dziewięć lat i pracował w policji granicznej w Sztokholmie. Według wiadomości uzyskanych przez redakcję nazywał się Bo Köhler i w ramach współpracy unijnej pomagał greckim kolegom w opanowaniu fali uchodźców z Turcji. Kilka lat temu obszar wokół Orestiady był naturalną bramą do Unii Europejskiej, Grecy wznieśli jednak dwunastokilometrową zaporę z drutu kolczastego, skutecznie spełniającą funkcję granicznej blokady. Dlatego uchodźcy i emigranci korzystali teraz z innych tras; Jonathan sam opisywał tragedie, do jakich dochodziło na Morzu Śródziemnym i Morzu Egejskim, gdzie tonęły łodzie przemytników ludzi. Bo Köhler był jednym z nielicznych zagranicznych policjantów obecnych jeszcze na północy i zajmował się ustalaniem tożsamości nowo przybyłych uchodźców umieszczonych w jednym z obozów zorganizowanych przez grecki rząd na prowincji w pobliżu granicy z Turcją.

Jak na razie trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek sensacji.

Zanim jednak szwedzka policja zwołała konferencję prasową, w wielu greckich gazetach pojawił się dosyć pikantny szczegół dotyczący miejsca zabójstwa. Bo Köhler zginął od ciosu rozbitą butelką zadanego podczas awantury przed burdelem na peryferiach Orestiady. Claes Ribbing, szef policji granicznej przy Narodowym Wydziale Operacyjnym Policji, odpowiadający za funkcjonariuszy oddelegowanych na służbę do Grecji, unikał w czasie konferencji podania jakichkolwiek informacji na ten temat. „To wymaga jeszcze ustalenia”, odpowiadał na dociekliwe pytania coraz bardziej zniecierpliwionych dziennikarzy.

Jonathan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

Byłaby to bowiem okoliczność niezwykle niezręczna dla szwedzkiej policji, gdyby jeden z jej funkcjonariuszy odwiedzał prostytutki podczas pełnienia służby za granicą. Bulwarowe gazety rzuciłyby się na tę historię jak wilki na stado owiec. Wyciągnięto by na światło dzienne każdy najdrobniejszy szczegół, przebadano każdy najdrobniejszy ślad pozostawiony przez Bo Köhlera, jakby to on miał rozstrzygające znaczenie dla wyjaśnienia zbrodni. Przeprowadzono by wywiady ze starymi kolegami szkolnymi, wypytano sąsiadów o jego przyzwyczajenia i nawyki, a koledzy z pracy zapewnialiby, że przenigdy nie spodziewaliby się po nim czegoś takiego.

Jonathan cieszył się, że pracuje dla normalnego dziennika i przynajmniej nie musi uprawiać tego rodzaju parszywego dziennikarstwa.

Nagonka właśnie się zaczęła.6

NA JEZDNI GUSTAV III:S VÄG nie było widać śladów ani stóp, ani opon w coraz grubszej warstwie śniegu. Pługi śnieżne jeszcze nie zdążyły tu dotrzeć, a do pracy nikt na razie się nie wybierał, ponieważ pora była nadal bardzo wczesna.

Livia Köhler stała dłuższą chwilę przed oknem, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić.

Miniona doba była – no właśnie, jakiego określenia powinna użyć? Zatrważająca? Porażająca? Nerwowa?

Najpierw telefon od matki Piatra Radziny. Klient Livii zmarł przed tygodniem w mińskiej „Amerykance”. Do jego bliskich przyszli przedstawiciele władz i kazali im pojechać na miejsce po zwłoki. Obrażenia nie pozostawiały żadnych złudzeń: pokryte sińcami ciało, prawie niewidoczne w opuchniętej twarzy oczy, wybite zęby potwierdzały stosowanie wobec więźnia brutalnej przemocy.

Mimo podtrzymywanej przez kierownictwo więzienia wersji samobójstwa nie ulegało wątpliwości, że Piatro Radzina został zakatowany na śmierć.

Prawdopodobnie jego los miał posłużyć jako ostrzeżenie i odstraszający przykład. Róbcie, jak wam każemy, inaczej skończycie źle. To oczywiste przesłanie było skierowane do opozycji, która z pewnością przynajmniej na jakiś czas ucichnie, jeśli nawet nie z lęku przed reżimem, to przynajmniej z obawy przed tym, co Piatro Radzina mógł powiedzieć podczas tortur.

To jedno.

Ale stojąc w oknie, myślała także o swoim ojcu i wiadomości o jego śmierci. Powinna coś czuć, zdawała sobie z tego sprawę. Powinna być zrozpaczona i przygnębiona, ale chociaż bardzo się starała, nie potrafiła wykrzesać w sobie takich uczuć.

Wypełniała ją całkowita pustka – co wcale nie było jej winą.

Od śmierci mamy w wypadku samochodowym – Livia miała wtedy zaledwie dziewięć lat – zostali tylko we dwoje: ona i ojciec. Z czasem rozdźwięk istniejący między nimi zaczął się pogłębiać. Po prostu ci dwoje w żaden sposób nie umieli się porozumieć – by użyć tego dyplomatycznego określenia na opisanie ich relacji. Najpierw pojawiły się bunt i nienawiść wieku dojrzewania – Livia oskarżała ojca o śmierć mamy, ponieważ nie okazywał jej uczuć i był despotyczny – a potem, kiedy już wyprowadziła się z domu, miejsce nienawiści zajęło pełne rezygnacji przekonanie, że nigdy nie znajdą wspólnego języka. Oddalili się od siebie do tego stopnia, że w ciągu ostatnich lat nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, nie zdobywali się nawet na złożenie sobie życzeń urodzinowych czy świątecznych.

Policjant sądził być może, że na wieść o śmierci ojca córka załamie się w środku nocy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Livia przyjęła tę informację ze spokojem, który zaskoczył nawet ją samą. Stała w drzwiach i słuchała słów mężczyzny, nic przy tym nie czując. Jej ojciec był dla niej jak każdy inny człowiek. Ktokolwiek albo nikt.

Oczywiście bywały momenty, kiedy go potrzebowała, kiedy rzeczywiście mógłby być dla niej ważny, tyle że wtedy jego nigdy nie było. Ani razu nie wyciągnął do niej pomocnej ręki. Z całym tym chaosem, ze wszystkimi emocjami i zwątpieniem, których doświadczała w dzieciństwie, musiała poradzić sobie zupełnie sama.

Tamtego dnia mama i tata pokłócili się ze sobą. Livia do dziś pamiętała każdy szczegół: siedziała na najwyższym stopniu schodów i przysłuchiwała się, jak krzyczeli na siebie, słyszała piekącą nienawiść, która wypłynęła na powierzchnię, obserwowała, jak wszystko zaczęło się od jakiejś błahostki – mama zapomniała kupić ręczniki papierowe – a skończyło się na tym, że w końcu trzasnęła drzwiami, wsiadła do samochodu i pojechała. Livia próbowała zająć się zabawą w swoim pokoju, podczas gdy tata naprawiał coś w piwnicy, lecz im więcej godzin mijało, tym większy narastał w niej niepokój. Stała w oknie i wyglądała na ulicę, modliła się do Pana Boga, aby mama wróciła, nasłuchiwała każdego odgłosu dochodzącego z zewnątrz. Wreszcie zadzwonił telefon. Wciąż miała przed oczami obraz ojca ze słuchawką przyciśniętą do ucha, ze zmienionym nagle wyrazem twarzy, zapadającego się w sobie. Nigdy nie zapomni tamtej chwili.

Nie widziała, aby kiedykolwiek płakał, ani razu nie uronił choćby jednej łzy z powodu tej straty. Można było odnieść wrażenie, że ten wypadek w ogóle go nie poruszył, dla niej natomiast wszystko pochłonął chaos. Od tamtej pory nierzadko dostawała ataków furii, wypadała z klasy w trakcie lekcji, zaczęła wdawać się w bójki i została uznana za „dziecko stwarzające problemy wychowawcze”. Tymczasem jedyne, czego pragnęła, to krzyczeć tak długo, aż wreszcie straciłaby głos, wrzeszczeć, dopóki jej mama nie wróci, ona zaś, stojąc w oknie, zobaczy, jak samochód zatrzymuje się na podjeździe przed garażem, a potem usłyszy, jak otwierają się drzwi wejściowe. Chciała krzyczeć dotąd, aż jej rodzina znowu będzie w komplecie.

Nikt jednak tego nie rozumiał.

Nikt nie potrafił pojąć tego straszliwego uczucia i nikt nie potrafił domyślić się nieopisanego gniewu, który trzymał ją w żelaznym uścisku, ani bólu, który trawił ją od środka.

Każdego dnia zadawała sobie pytanie, dlaczego jej tata nie czuje tego samego, dlaczego on nie krzyczy i nie bije na oślep rękami, dlaczego ani razu nie zapłakał. Kiedyś spytała go o to, a w odpowiedzi usłyszała jedynie: „Nie warto, ona i tak nie wróci”.

To wszystko.

Nie doczekała się żadnych słów pocieszenia, żadnego uścisku, przytulenia. On nigdy się niczym nie przejmował i nigdy nie próbował jej zrozumieć.

Była pozostawiona sama sobie – i kiedy to do niej dotarło, zaczęła szczerze płakać. Łzy płynęły niepohamowanie po jej policzkach – wtedy, nie teraz.

Dla niej on nie żył już od dawna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: