Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z zamkniętymi oczami - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
1 stycznia 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Z zamkniętymi oczami - ebook

 

Z zamkniętymi oczami to drugi tom bestsellerowej trylogii kryminalnej Gianrica Carofiglia. Sprawcy przemocy wobec kobiet nie mogą pozostać bezkarni. Chyba, że mowa o szacownym obywatelu, profesorze medycyny, synu jednego z najbardziej ustosunkowanych adwokatów w Bari. Wystarczy jeden fałszywy ruch i kariera prawnika prowadzącego sprawę przeciw niemu zostanie skończona. Mecenas Guido Guerrieri zaryzykował. Został pełnomocnikiem Martiny Fumai, która oskarżyła Gianlucę Scianatica o nękanie fizyczne i psychiczne. Oprócz tajemniczej siostry Claudii, mistrzyni wing-tsun, szefowej schroniska dla ofiar przemocy, Guerrieri jest dla Martiny jedynym wsparciem. Mecenas coraz bardziej angażuje się w tę sprawę, coraz mocniejsza staje się nić sympatii i fascynacji, łącząca go z siostrą Claudią. Akcja nabiera tempa i nikt już nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczą się wypadki. Po Świadku mimo woli, pierwszej części trylogii, Carofiglio udowadnia, że nadal jest w świetnej pisarskiej formie, a konstruowania sądowych thrillerów uczyć się mogą od niego nawet Amerykanie.

 

Spytała mnie, czy dobrze robi, występując z wnioskiem o oskarżenie prywatne. Oczywiście, że nie. To szaleństwo. Nie wyjdziemy z tego cało. Ty, a przede wszystkim ja. Wszystko przez to, że w dzieciństwie naczytałem się komiksów Texa Willera i teraz nie potrafię się wycofać, co byłoby najinteligentniejszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić. Jak właśnie w tym wypadku. Jak zrobili to moi rozsądni koledzy. Nie powiedziałem niczego takiego.

fragment książki

 

 

Barwne postaci, nieprzewidywalny splot wypadków i potoczysta narracja, przetykana ciętymi uwagami, nie pozwalają się oderwać od tej książki.

Publishers Weekly

Zniewalająca historia, stworzona przez prokuratora, pogromcę bandytów, który lubi pisać książki. Obnaża słabości systemu prawnego i zarazem obala mit włoskiego macho.

Observer

Druga książka prokuratora Carofiglio jest świeża i dowcipna, choć także nastrojowa i mroczna. Doskonała znajomość systemu prawnego pozwala autorowi na wskazywanie jego słabych stron, zaś Guerrieri, dla którego dobro klientów jest ważniejsze niż zawodowa kariera, jest postacią inteligentną i sympatyczną.

Booklist

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-034-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nie ma czło­wie­ka, któ­ry na­praw­dę prze­stał­by pa­lić. Pa­le­nie moż­na rzu­cić co naj­wy­żej na chwi­lę. Na całe dni. Albo mie­sią­ce, albo lata. Ale nikt tak na­praw­dę nie prze­sta­je. Pa­pie­ros za­wsze bę­dzie cię ku­sić. Nie­kie­dy po­ja­wia się ni stąd, ni zo­wąd we śnie, na­wet pięć lub dzie­sięć lat po tym, jak „prze­sta­łeś”.

Czu­jesz wów­czas, że pal­ce do­ty­ka­ją bi­buł­ki, stu­kasz pa­pie­ro­sem o blat biur­ka i sły­szysz ci­chy, bło­gi dźwięk; czu­jesz, że masz w ustach filtr w ko­lo­rze ochry; sły­szysz trzask za­pał­ki i wi­dzisz żół­ty pło­mień, nie­bie­ski u spodu.

Czu­jesz wręcz, jak dym do­cie­ra do płuc, pa­trzysz, jak uno­si się nad pa­pie­ra­mi, książ­ka­mi, fi­li­żan­ką kawy.

Wte­dy się bu­dzisz. I my­ślisz, że je­den pa­pie­ros, tyl­ko je­den, nie zro­bi prze­cież żad­nej róż­ni­cy. Że mógł­byś go za­pa­lić, bo nadal trzy­masz na wszel­ki wy­pa­dek pacz­kę pa­pie­ro­sów w szu­fla­dzie biur­ka albo w ja­kimś in­nym miej­scu. Po­tem oczy­wi­ście zmie­niasz zda­nie; bo je­śli za­pa­lisz jed­ne­go, za­pa­lisz i dru­gie­go, a po­tem jesz­cze jed­ne­go i tak da­lej, i tak da­lej. Cza­sa­mi się uda­je, cza­sa­mi nie. Tak czy owak w ta­kich chwi­lach poj­mu­jesz, że zwrot „prze­stać pa­lić” to je­dy­nie abs­trak­cyj­ne po­ję­cie. Rze­czy­wi­stość jest inna.

W do­dat­ku ist­nie­ją sy­tu­acje gor­sze od kosz­ma­rów sen­nych.

Nie pa­li­łem już od wie­lu mie­się­cy.

Wró­ci­łem wła­śnie z biu­ra pro­ku­ra­tu­ry kra­jo­wej, gdzie przej­rza­łem akta pro­ce­su, w któ­rym mia­łem wy­stą­pić jako oskar­ży­ciel pry­wat­ny. I mia­łem cho­ler­ną ocho­tę wejść do skle­pu ty­to­nio­we­go, ku­pić pacz­kę pa­pie­ro­sów, moc­nych i ostrych – choć­by żół­tych MS – i pa­lić je tak dłu­go, aż dym roz­sa­dzi mi płu­ca.

Wy­na­ję­li mnie ro­dzi­ce dziew­czyn­ki zwa­bio­nej przez pe­do­fi­la. Przy­szedł przed szko­łę, za­wo­łał dziew­czyn­kę i ona z nim po­szła. We­szli na klat­kę scho­do­wą sta­rej ka­mie­ni­cy. Woź­na wszyst­ko wi­dzia­ła, po­nie­waż po­szła za nimi. Ten wieprz po­cie­rał człon­kiem o twarz dziew­czyn­ki, któ­ra mia­ła za­mknię­te oczy i mil­cza­ła.

Woź­na za­czę­ła krzy­czeć. Wieprz uciekł, za­sła­nia­jąc twarz pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem płasz­cza. Spo­sób ba­nal­ny, lecz sku­tecz­ny, po­nie­waż woź­na nie zdo­ła­ła się do­brze przyj­rzeć spraw­cy.

Kie­dy prze­słu­cha­no dziew­czyn­kę w obec­no­ści psy­cho­loż­ki, oka­za­ło się, że in­cy­dent ten nie zda­rzył się po raz pierw­szy. Ani na­wet dru­gi, ani trze­ci.

Po­li­cjan­ci do­brze się spi­sa­li, zi­den­ty­fi­ko­wa­li ma­nia­ka, sfo­to­gra­fo­wa­li go z ukry­cia. Przed bu­dyn­kiem gmi­ny, gdzie był wzo­ro­wym urzęd­ni­kiem. Dziew­czyn­ka go roz­po­zna­ła. Wska­za­ła pal­cem na zdję­cie, szczę­ka­jąc zę­ba­mi i od­wra­ca­jąc wzrok.

Kie­dy po­li­cjan­ci przy­szli go aresz­to­wać, zna­leź­li całą ko­lek­cję zdjęć. Jak z kosz­ma­ru.

Zdjęć do­łą­czo­nych do akt, któ­re obej­rza­łem tam­te­go ran­ka.

Mia­łem ocho­tę roz­wa­lić ko­muś pysk. Naj­chęt­niej temu wie­przo­wi. Albo jego ad­wo­ka­to­wi. Na­pi­sał, że ze­zna­nia dziew­czyn­ki są ewi­dent­nie nie­wia­ry­god­ne, sta­no­wią bo­wiem owoc cho­ro­bli­wych fan­ta­zji, ty­po­wych dla nie­któ­rych osob­ni­ków w wie­ku po­prze­dza­ją­cym doj­rze­wa­nie płcio­we. Na­praw­dę chęt­nie skuł­bym mu pysk. Skuł­bym też pysk sę­dziom śled­czym, któ­rzy ska­za­li pe­do­fi­la na areszt do­mo­wy. W ich po­sta­no­wie­niu moż­na było prze­czy­tać, że aby po­dob­ne groź­ne za­cho­wa­nia, bę­dą­ce przed­mio­tem śledz­twa, nie po­wtó­rzy­ły się wię­cej, wy­star­czy ogra­ni­cze­nie wol­no­ści oso­bi­stej w po­sta­ci aresz­tu do­mo­we­go.

Mie­li ra­cję. Z tech­nicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia mie­li ra­cję. Do­brze o tym wie­dzia­łem, by­łem prze­cież ad­wo­ka­tem. Ja sam upie­ra­łem się wie­lo­krot­nie przy ta­kim roz­wią­za­niu. Ze wzglę­du na mo­ich klien­tów. Zło­dziei, oszu­stów, po­ry­wa­czy, nie­wy­pła­cal­nych dłuż­ni­ków. Rów­nież nie­któ­rych di­le­rów.

Ale nie gwał­ci­cie­li nie­let­nich.

Tak czy owak chcia­łem ko­muś skuć pysk.

Albo za­pa­lić.

Albo zro­bić co­kol­wiek in­ne­go, byle tyl­ko nie wra­cać do kan­ce­la­rii i nie mu­sieć za­bie­rać się do ro­bo­ty.2

Po­sze­dłem jed­nak do kan­ce­la­rii i pra­co­wa­łem aż do póź­ne­go po­po­łu­dnia, nie ro­biąc prze­rwy na­wet na małą prze­ką­skę. Po­tem oznaj­mi­łem Ma­rii Te­re­sie, że mam do za­ła­twie­nia pil­ną spra­wę, i po­sze­dłem do księ­gar­ni.

Krą­ży­łem wśród pół­ek aż do go­dzi­ny za­mknię­cia i wy­sze­dłem ostat­ni, kie­dy ża­lu­zja była już do po­ło­wy opusz­czon a, a sprze­daw­cy usta­wi­li się rzę­dem koło kasy i spo­glą­da­li na mnie wzro­kiem, w któ­rym trud­no było do­pa­trzyć się sym­pa­tii.

Za­dzwo­ni­łem do miesz­ka­nia Mar­ghe­ri­ty i za­cze­ka­łem, aż mi otwo­rzy.

Mia­łem wpraw­dzie klu­cze, ale nie­mal nig­dy ich nie uży­wa­łem. Po­dob­nie jak ona, kie­dy przy­cho­dzi­ła do mnie, dwa pię­tra ni­żej.

Każ­de z nas za­cho­wa­ło swo­je miesz­ka­nie, wraz z książ­ka­mi, pla­ka­ta­mi, pły­ta­mi i całą resz­tą; nie­złym ba­ła­ga­nem, szcze­gól­nie u mnie. Ona mia­ła apar­ta­ment z ta­ra­sem, duży i pięk­ny. Utrzy­my­wa­ła w nim po­rzą­dek. Nie ob­se­syj­nie. Po pro­stu jak ktoś, kto pa­nu­je nad sy­tu­acją. Z nas dwoj­ga nad sy­tu­acją pa­no­wa­ła ona, ale mnie to od­po­wia­da­ło.

W jej miesz­ka­niu za­szła tyl­ko jed­na zmia­na. Ku­pi­li­śmy ogrom­ne łóż­ko, naj­więk­sze, ja­kie moż­na było zna­leźć, i usta­wi­li­śmy w jej sy­pial­ni. Za­ją­łem ka­wa­łek miej­sca w sza­fie i umie­ści­łem tam tro­chę swo­ich rze­czy. Po­tem za­ją­łem pół­kę w ła­zien­ce. I to wszyst­ko.

Czę­sto zo­sta­wa­łem u Mar­ghe­ri­ty na noc. Ale nie za­wsze. Cza­sa­mi mia­łem ocho­tę oglą­dać dłu­go w nocy te­le­wi­zję – co­raz rza­dziej – cza­sa­mi chcia­łem po­czy­tać do póź­na. Cza­sa­mi ona chcia­ła spać sama. Cza­sa­mi jed­no z nas spo­ty­ka­ło się wie­czo­rem z przy­ja­ciół­mi. Cza­sa­mi ona wy­jeż­dża­ła w spra­wach za­wo­do­wych, a ja zo­sta­wa­łem u sie­bie. Kie­dy jej nie było, nig­dy nie wcho­dzi­łem do jej miesz­ka­nia. Bra­ko­wa­ło mi jej już po kil­ku go­dzi­nach.

Za­dzwo­ni­łem jesz­cze raz. W tej sa­mej chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły.

– Zde­ner­wo­wa­ny?

– Głu­cha?

– Je­śli nie chcesz nic jeść, wy­star­czy po­wie­dzieć. Nie mu­sisz krę­cić ani owi­jać w ba­weł­nę.

Chcia­łem coś zjeść, szcze­gól­nie że ze środ­ka do­cho­dził przy­jem­ny za­pach do­pie­ro co przy­go­to­wa­ne­go je­dze­nia. Pod­nio­słem ręce na znak, że się pod­da­ję, i wsze­dłem do środ­ka.

– Po­wie­dzia­łam, że mo­żesz wejść?

– Ku­pi­łem ci książ­kę.

Spoj­rza­ła na moje pu­ste ręce, a ja wy­ją­łem pa­czusz­kę z kie­sze­ni kurt­ki. Wte­dy za­mknę­ła drzwi.

– Co to ta­kie­go?

– Kon­stan­di­nos Ka­wa­fis. Po­eta grec­ki. Po­słu­chaj tego wier­sza: Ita­ka.

Otwo­rzy­łem bia­łą ksią­żecz­kę, usia­dłem na ka­na­pie i prze­czy­ta­łem.

Proś, aby two­ja po­dróż była dłu­ga.

Abyś nie­jed­nym let­nim świ­tem wpły­wał

– a jak­że wdzięcz­ny i jaki szczę­śli­wy –

do wi­dzia­ne­go po raz pierw­szy por­tu;

i za­trzy­my­wał się w fe­nic­kich za­to­kach

po to, żeby za­ku­pić tam do­bre to­wa­ry,

per­ło­wą ma­ci­cę, ko­ral, am­brę i he­ban,

tak­że won­ne olej­ki wszel­kie­go ro­dza­ju,

moc­ne, draż­nią­ce won­no­ści, tak dużo, jak tyl­ko za­pra­gniesz;

abyś od­wie­dził wie­le miast egip­skich,

zbie­ra­jąc za­pas wie­dzy od lu­dzi uczo­nych.

Ita­kę za­wsze no­sić masz w pa­mię­ci.

Przy­by­cie tam to two­je prze­zna­cze­nie.

Ale by­najm­niej nie spiesz się w wę­drów­ce.

Le­piej je­że­li po­trwa dłu­gie lata ¹.

Mar­ghe­ri­ta wy­ję­ła mi książ­kę z ręki. Za­ło­żyw­szy stro­nę pal­cem, spoj­rza­ła na okład­kę – żad­nej ilu­stra­cji, tyl­ko wiersz – prze­su­nę­ła ręką po gład­kim bia­łym kar­to­nie; prze­czy­ta­ła szyb­ko. Po­tem wró­ci­ła do wier­sza, któ­ry jej prze­czy­ta­łem, i zo­ba­czy­łem, że po­ru­sza bez­gło­śnie war­ga­mi.

W koń­cu znów spoj­rza­ła na mnie i po­ca­ło­wa­ła mnie szyb­ko w po­li­czek.

– OK. Mo­żesz zo­stać. Umyj ręce. Na­staw pły­tę i na­kryj do sto­łu. W ta­kiej ko­lej­no­ści.

Umy­łem ręce. Na­sta­wi­łem Tra­cy Chap­man. Na­kry­łem do sto­łu i na­la­łem so­bie kie­li­szek wina. Mia­łem jesz­cze chęć na pa­pie­ro­sa, ale naj­gor­sze już mi­nę­ło.3

Po ko­la­cji obo­je mie­li­śmy ocho­tę gdzieś pójść. Zde­cy­do­wa­li­śmy się na lo­kal otwar­ty kil­ka mie­się­cy temu. Sta­re ma­ga­zy­ny, gdzie moż­na było zjeść, wy­pić, wziąć książ­kę albo ga­ze­tę, albo ja­kąś grę. Przede wszyst­kim była tam ma­lut­ka sala ki­no­wa, gdzie od pół­no­cy do świ­tu wy­świe­tla­no sta­re fil­my, je­den po dru­gim.

Moż­na było przyjść o do­wol­nej po­rze, wi­dzów nig­dy nie bra­ko­wa­ło. Wy­da­wa­ło mi się, że to an­ti­do­tum na co­dzien­ną ru­ty­nę. Dzień/pra­ca/czu­wa­nie/lu­dzie. Noc/dom/od­po­czy­nek/sa­mot­ność.

Szcze­gól­nie sala ki­no­wa była za­chwy­ca­ją­ca. Mój ide­ał kina.

Mia­ła oko­ło pięć­dzie­się­ciu miejsc, wol­no było roz­ma­wiać, cho­dzić, pić. Nie­kie­dy mię­dzy jed­nym fil­mem a dru­gim po­da­wa­no spa­ghet­ti albo, tuż przed świ­tem, kawę z mle­kiem w du­żych fi­li­żan­kach bez ucha i ro­ga­li­ki z nu­tel­lą.

Na­stęp­ne­go ran­ka nie mia­łem żad­nej roz­pra­wy, więc nie mu­sia­łem iść wcze­śnie spać. Mar­ghe­ri­ta sama de­cy­do­wa­ła, kie­dy pra­cu­je. Ubra­li­śmy się za­tem i wy­szli­śmy w do­brych hu­mo­rach.

Za­mor­skie Ma­ga­zy­ny, tak na­zy­wał się lo­kal. Przy­szli­śmy tro­chę po je­de­na­stej i jak zwy­kle nie bra­ko­wa­ło lu­dzi, cho­ciaż był śro­dek ty­go­dnia. Wie­le osób sie­dzą­cych przy sto­li­kach zna­łem z wi­dze­nia. Prze­waż­nie byli to ci sami lu­dzie, któ­rych wi­dy­wa­ło się w nie­któ­rych lo­ka­lach, na nie­któ­rych kon­cer­tach, nie­któ­rych przy­ję­ciach. Mniej wię­cej tacy jak ja.

Usi­ło­wa­łem za­cho­wać nie­po­zba­wio­ny au­to­iro­nii dy­stans wo­bec tych śro­do­wisk – mniej lub bar­dziej le­wi­co­wych, mniej lub bar­dziej in­te­lek­tu­al­nych, mniej lub bar­dziej za­moż­nych, mniej lub bar­dziej po­wy­żej trzy­dziest­ki, a przed pięć­dzie­siąt­ką (no cóż, nie­któ­rzy mie­li wię­cej niż pięć­dzie­siąt) – ale by­wa­łem tam nadal. Jak wszy­scy.

Pierw­szym fil­mem był Dom gry. Je­den z dzie­się­ciu mo­ich ulu­bio­nych. Nie­zwy­kła hi­sto­ria, noc­na i sza­lo­na. Wy­stę­pu­ją psy­chia­trzy i oszu­ści.

Do roz­po­czę­cia pro­jek­cji bra­ko­wa­ło jesz­cze co naj­mniej trzech kwa­dran­sów. Mar­ghe­ri­ta za­uwa­ży­ła przy sto­li­ku dwie zna­jo­me i po­de­szła, aby się z nimi przy­wi­tać, a one po­pro­si­ły, aby­śmy się do­sie­dli. Zna­jo­me Mar­ghe­ri­ty były ze sobą za­rę­czo­ne i obie no­si­ły imię Gio­van­na. Były rów­nież do sie­bie po­dob­ne. Obie mia­ły na so­bie ubra­nia w mę­skim sty­lu i za­cho­wy­wa­ły się jak męż­czyź­ni. Za­sta­no­wi­ło mnie, jaki jest po­dział ról – je­śli w ogó­le ta­kie są – w wy­pad­ku tej pary. Tre­no­wa­ły w tej sa­mej szko­le sztuk wal­ki co Mar­ghe­ri­ta.

– Zo­sta­nie­cie na fil­mie? – spy­ta­ła Mar­ghe­ri­ta.

– Nie, chy­ba nie. Gio­van­na musi ju­tro wcze­śnie wstać – oznaj­mi­ła Gio­van­na.

– Tak, do­pi­je­my rum i idzie­my spać – do­da­ła Gio­van­na.

Mnie cał­ko­wi­cie igno­ro­wa­ły. To zna­czy obie zwró­co­ne były w stro­nę Mar­ghe­ri­ty, roz­ma­wia­ły tyl­ko z nią i przy­siągł­bym, że ich spoj­rze­nia nie były cał­kiem nie­win­ne.

W pew­nym mo­men­cie Gio­van­na spy­ta­ła Mar­ghe­ri­tę, czy za­pi­sze się z nimi na kurs spa­do­chro­no­wy.

Jaki zno­wu kurs spa­do­chro­no­wy?

– Za­sta­na­wiam się. Mam wiel­ką ocho­tę. To jest coś, cze­go chcę spró­bo­wać od daw­na. Nie je­stem jed­nak pew­na, czy znaj­dę czas.

Uda­ło mi się wtrą­cić do roz­mo­wy.

– Wy­bacz, co to za hi­sto­ria z tym kur­sem?

– Ach, je­den z ich przy­ja­ciół jest in­struk­to­rem spa­do­chro­no­wym. Za­pra­szał je wie­lo­krot­nie na kurs. Wiesz, będą mo­gły zdo­być li­cen­cję. A one za­pro­si­ły mnie.

Za­pro­si­ły cie­bie, bo chcą cię prze­le­cieć. Masz zdo­być li­cen­cję les­bij­ki. Tak wła­śnie: li­cen­cję la­ta­ją­cej les­bij­ki.

Nie po­wie­dzia­łem tego. Oczy­wi­ście. My, le­wi­co­wi męż­czyź­ni, nie mó­wi­my ta­kich rze­czy. Co naj­wy­żej tak my­śli­my. A poza tym obie Gio­van­ny wy­da­wa­ły się zdol­ne do wy­rwa­nia mi jaj i za­gra­nia nimi we flip­pe­ra ze znacz­nie błah­szych po­wo­dów.

Mil­cza­łem więc, a one roz­ma­wia­ły da­lej o kur­sie spa­do­chro­no­wym, o tym, ja­kie to by­ło­by wspa­nia­łe, że nie po­trze­ba wca­le dużo cza­su – dwie go­dzi­ny w ty­go­dniu na teo­rię i ćwi­cze­nia – i o tym, że wy­star­czą trzy sko­ki, aby zdo­być li­cen­cję.

Chęt­nie wtrą­cił­bym kil­ka ką­śli­wych uwag. Na przy­kład że li­cen­cja spa­do­chro­no­wa jest nie­zbęd­nym atry­bu­tem mło­dej ja­pi­szon­ki na pro­gu no­we­go ty­siąc­le­cia. Tak, z pew­no­ścią, to praw­dzi­we szczę­ście, że wy­star­czą trzy sko­ki, aby zdo­być li­cen­cję. Sły­szy­cie, tyl­ko trzy sko­ki.

Sie­dzia­łem jed­nak ci­cho i do­brze zro­bi­łem. Po­nie­waż od­wa­że­nie się na skok z sa­mo­lo­tu w pust­kę, bez lęku, było moim naj­skryt­szym ma­rze­niem. Ma­rze­niem, któ­re­go nig­dy nie ośmie­li­łem się ni­ko­mu wy­ja­wić i któ­re, wie­dzia­łem to do­brze, od kie­dy skoń­czy­łem czter­dzie­ści lat, nie mia­ło się nig­dy speł­nić.

To ma­rze­nie bra­ło się z mo­ich dzie­cię­cych lę­ków i fan­ta­zji i przy­po­mi­na­ło mi o upły­wie cza­su. I o wszyst­kich in­nych rze­czach – waż­nych i drob­nych – któ­re chcia­łem zro­bić i któ­rych nie od­wa­ży­łem się zro­bić. Któ­rych już nig­dy nie mia­łem od­wa­żyć się zro­bić.

Uda­ło im się ją prze­ko­nać, że znaj­dzie czas, żeby cho­dzić na ten kurs. Po­sta­no­wi­ły, że spo­tka­ją się za dwa dni w sie­dzi­bie sto­wa­rzy­sze­nia spa­do­chro­nia­rzy spor­to­wych i za­pi­szą się wszyst­kie ra­zem, ze zniż­ką, dzię­ki przy­ja­cie­lo­wi obu Gio­vann.

– Ja idę obej­rzeć film. Za­czy­na się za dwie mi­nu­ty. Ale nie przej­muj się, zo­stań, je­śli chcesz po­roz­ma­wiać – oznaj­mi­łem z god­no­ścią.

– Nie, nie. Idę z tobą. One i tak już wy­cho­dzą.

Obie Gio­van­ny przy­tak­nę­ły. Jed­na z nich ru­chem praw­dzi­we­go twar­dzie­la wy­chy­li­ła resz­tę rumu. Po­że­gna­ły się z nami – praw­dę mó­wiąc, po­że­gna­ły się z Mar­ghe­ri­tą – i po­szły so­bie.

We­szli­śmy do sal­ki ki­no­wej, kie­dy świa­tła już po­ga­sły i za­czy­nał się film. Za­nim pod­da­łem się mrocz­nej i sur­re­ali­stycz­nej at­mos­fe­rze fil­mu Da­vi­da Ma­me­ta, po­my­śla­łem przez mo­ment, jak bar­dzo bym chciał sko­czyć w pust­kę z sa­mo­lo­tu albo z du­żej wy­so­ko­ści.

W pust­kę. Bez lęku.4

Chce pan wie­dzieć, skąd wzią­łem te pie­nią­dze, me­ce­na­sie?

Nie chcia­łem wie­dzieć, skąd wziął te pie­nią­dze pan Fi­lip­po Ab­bre­scia, zwa­ny Czar­nym Pup­puc­ciem. Był moim daw­nym klien­tem i za­wo­do­wo okra­dał i oszu­ki­wał to­wa­rzy­stwa ubez­pie­cze­nio­we. Cho­ciaż kie­dy prze­słu­chi­wa­li go pro­ku­ra­to­rzy, twier­dził, że jest mu­ra­rzem.

Mie­li­śmy na­za­jutrz spra­wę w są­dzie ape­la­cyj­nym. O udział w prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej i wła­śnie o oszu­stwo. Przy­szedł więc za­pła­cić. Nie chcia­łem wie­dzieć, skąd wziął pie­nią­dze, któ­re za chwi­lę miał mi wrę­czyć. Ale mimo to mi wy­ja­śnił.

– Ob­sta­wi­łem wła­ści­wy nu­mer, pa­nie me­ce­na­sie. Na ru­let­ce w Bari. Po raz pierw­szy w ży­ciu.

Pup­puc­cio miał dziw­ną minę. Po­my­śla­łem, że to mina czło­wie­ka, któ­ry całe ży­cie kradł i te­raz nie może uwie­rzyć, że coś wy­grał. Po­my­śla­łem, że on, jak tylu in­nych, zo­stał zło­dzie­jem i oszu­stem, bo wszyst­kie inne dro­gi były przed nim za­mknię­te. Po­my­śla­łem, że wy­raź­nie kre­ty­nie­ję i ro­bię się ża­ło­sny.

We­zwa­łem więc Ma­rię Te­re­sę i od­da­łem jej pie­nią­dze, któ­re po­ło­żył na biur­ku. Po­tem roz­ma­wia­li­śmy o tym, co się wy­da­rzy na­stęp­ne­go dnia.

Mamy dwie moż­li­wo­ści, wy­ja­śni­łem mu. Pierw­sza to ape­la­cja. W pierw­szej in­stan­cji do­stał czte­ry lata – mało, po­my­śla­łem, jak na te wszyst­kie oszu­stwa, któ­re po­peł­nił – i mogę spró­bo­wać uzy­skać unie­win­nie­nie. Je­śli jed­nak wy­rok zo­sta­nie utrzy­ma­ny, Czar­ny Pup­puc­cio wkrót­ce tra­fi za krat­ki. Dru­ga moż­li­wość po­le­ga na ugo­dzie z za­stęp­cą pro­ku­ra­to­ra ge­ne­ral­ne­go. Na ogół za­stęp­cy pro­ku­ra­to­ra ge­ne­ral­ne­go – a tak­że sę­dzio­wie sądu ape­la­cyj­ne­go – lu­bią ugo­dy. Wszyst­ko za­ła­twia się bar­dzo szyb­ko, roz­pra­wa koń­czy się przed po­łu­dniem i mogą pójść so­bie spo­koj­nie do domu albo gdzie im się żyw­nie po­do­ba.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, rów­nież ad­wo­ka­ci lu­bią ugo­dy w są­dzie ape­la­cyj­nym. Wszyst­ko za­ła­twia się bar­dzo szyb­ko i mogą pójść so­bie spo­koj­nie do kan­ce­la­rii albo gdzie im się żyw­nie po­do­ba. Ale tego nie po­wie­dzia­łem Pup­puc­cio­wi.

– A je­śli zde­cy­du­je­my się na ugo­dę, ile mogę do­stać, me­ce­na­sie?

– No cóż, są­dzę, że mo­że­my się zgo­dzić na dwa i pół roku. Nie bę­dzie to ła­twe, po­nie­waż pro­ku­ra­tor jest twar­dym fa­ce­tem, ale mo­że­my spró­bo­wać.

Kła­ma­łem. Zna­łem za­stęp­cę pro­ku­ra­to­ra ge­ne­ral­ne­go, któ­ry miał po­ja­wić się na­za­jutrz na roz­pra­wie. Go­tów był zgo­dzić się na dwa mie­sią­ce, żeby tyl­ko mieć z gło­wy całą spra­wę i nie kiw­nąć na­wet pal­cem. Nie był, by tak rzec, zbyt pra­co­wi­ty. Ale tego nie mo­głem po­wie­dzieć Czar­ne­mu Pup­puc­cio­wi.

W po­dob­nych przy­pad­kach na­le­ża­ło za­cho­wać na­stę­pu­ją­cą pro­ce­du­rę: po­wie­dzieć, że pro­ku­ra­tor jest twar­dym fa­ce­tem, obie­cać, że spró­bu­ję pójść na ugo­dę, ale nie bę­dzie to ła­twe i ni­cze­go nie mogę obie­cać, za­ło­żyć, że kara bę­dzie zde­cy­do­wa­nie wyż­sza niż ta, któ­rej się spo­dzie­wa­łem, po­ro­zu­mieć się co do kary, któ­rą od po­cząt­ku prze­wi­dy­wa­łem, po­twier­dzić, że je­stem ad­wo­ka­tem god­nym za­ufa­nia i sku­tecz­nym, za­in­ka­so­wać resz­tę ho­no­ra­rium.

– Dwa i pół roku? Czy war­to w ta­kim ra­zie iść na ugo­dę, me­ce­na­sie? To już le­piej zgódź­my się na pro­ces.

– Oczy­wi­ście, mo­że­my spró­bo­wać – oznaj­mi­łem obo­jęt­nie. – Je­śli jed­nak wy­rok czte­rech lat zo­sta­nie utrzy­ma­ny, wró­cisz za krat­ki. Mu­sisz zda­wać so­bie z tego spra­wę.

Pro­fe­sjo­nal­ne za­wie­sze­nie gło­su. Po chwi­li pod­ją­łem:

– Po­ni­żej trzech lat wię­zie­nie może zo­stać prób­nie za­mie­nio­ne na pra­cę na rzecz gmi­ny. Za­sta­nów się.

Te­raz on chwi­lę mil­czał.

– No, do­brze, me­ce­na­sie, ale niech się pan po­sta­ra, że­bym do­stał nie wię­cej niż dwa i pół roku. Prze­cież ni­ko­go nie za­bi­łem. Dwa, trzy oszu­stwa, nic wię­cej.

Po­my­śla­łem, że oszustw to on ma na su­mie­niu co naj­mniej dwie­ście, cho­ciaż ka­ra­bi­nie­rzy od­kry­li tyl­ko oko­ło pięt­na­stu. Na­le­żał rów­nież do or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej, któ­ra zaj­mo­wa­ła się oszu­stwa­mi na ska­lę prze­my­sło­wą. Jego wy­ciąg z re­je­stru ska­za­nych był dłu­gi. Nie wy­da­wa­ło mi się, bym mu­siał trak­to­wać pana Fi­lip­pa Ab­bre­scię ze szcze­gól­ną de­li­kat­no­ścią.

– Bra­wo, Pup­puc­cio. Pod­pisz te­raz spe­cjal­ne upo­waż­nie­nie i nie po­ja­wiaj się ju­tro na roz­pra­wie.

W ten spo­sób nie będę mu­siał się wy­głu­piać i szyb­ko so­bie po­ra­dzi­my z pro­ku­ra­to­rem ge­ne­ral­nym, po­my­śla­łem.

– Do­brze, pa­nie me­ce­na­sie, ale pro­szę pa­mię­tać: spró­buj­my ob­ni­żyć karę, ile tyl­ko się da.

– Nie martw się, Pup­puc­cio. Przyjdź ju­tro po roz­pra­wie do kan­ce­la­rii. Po­wiem ci, jak się to wszyst­ko skoń­czy­ło. A kie­dy bę­dziesz prze­cho­dził przez se­kre­ta­riat, weź ra­chu­nek.

Zdą­żył już pod­nieść się z krze­sła, ale nie za­mie­rzał wyjść.

– Pa­nie me­ce­na­sie?

– Słu­cham.

– Pa­nie me­ce­na­sie, po co wy­sta­wiać ra­chu­nek? Musi pan po­tem od tych pie­nię­dzy za­pła­cić po­da­tek. Czy to war­to? Pa­mię­tam, że na po­cząt­ku, kie­dy do pana przy­cho­dzi­łem, nie wy­sta­wiał pan ra­chun­ków.

Przyj­rza­łem mu się uważ­nie. Mó­wił praw­dę. Przez wie­le lat więk­szość pie­nię­dzy, któ­re za­ra­bia­łem, za­ra­bia­łem na czar­no. Po­tem, kie­dy wie­le się w moim ży­ciu zmie­ni­ło, za­czą­łem się tego wsty­dzić. Wsty­dzi­łem się, że oszu­ku­ję fi­sku­sa, więc za­czą­łem wy­sta­wiać ra­chun­ki i pła­cić bar­dzo wy­so­kie po­dat­ki. By­łem jed­nym z czte­rech, pię­ciu naj­bo­gat­szych ad­wo­ka­tów w Bari. Tak przy­najm­niej wy­ka­zy­wa­ły ze­zna­nia po­dat­ko­we.

Nie mo­głem opo­wie­dzieć o tym panu Fi­lip­po­wi Ab­bre­scii czy­li Czar­ne­mu Pup­puc­cio­wi. Nie zro­zu­miał­by. Prze­ciw­nie, uznał­by, że zwa­rio­wa­łem, i po­szu­kał­by so­bie in­ne­go ad­wo­ka­ta. A tego prze­cież nie chcia­łem. Był do­brym klien­tem, w su­mie po­rząd­nym fa­ce­tem i w do­dat­ku pła­cił w ter­mi­nie. Cza­sa­mi rów­nież pie­niędz­mi nie­po­cho­dzą­cy­mi z prze­stęp­stwa.

– Urząd skar­bo­wy, Pup­puc­cio, urząd skar­bo­wy. Nęka nas ostat­nio, nas, ad­wo­ka­tów. Mu­si­my uwa­żać. Czy­ha­ją w są­siedz­twie kan­ce­la­rii, wi­dzą, kie­dy klient wy­cho­dzi, a po­tem spraw­dza­ją, czy ma ra­chu­nek. Je­śli nie, wcho­dzą do kan­ce­la­rii i ro­bią kon­tro­lę. A to ozna­cza ko­niec pra­cy. Wolę nie ry­zy­ko­wać.

Pup­puc­cio ode­tchnął z ulgą. W su­mie by­łem tchó­rzem, po­nie­waż pła­ci­łem po­dat­ki tyl­ko po to, żeby unik­nąć więk­szych kło­po­tów. On by tego nie ro­bił, ale przy­najm­niej mógł mnie zro­zu­mieć.

Za­sa­lu­to­wał po woj­sko­we­mu, przy­ty­ka­jąc dłoń do nie­ist­nie­ją­ce­go dasz­ka. Cześć, me­ce­na­sie, czo­łem, Pup­puc­cio.

Po­tem od­wró­cił się i wy­szedł.

Kie­dy mi­nę­ła co naj­mniej mi­nu­ta i by­łem już pe­wien, że opu­ścił kan­ce­la­rię, po­wie­dzia­łem do sie­bie gło­śno:

– Je­stem kre­ty­nem. Zgo­da, je­stem kre­ty­nem. Czy ja­kieś pra­wo tego za­bra­nia? Nie, a więc mogę być kre­ty­nem tak dłu­go, jak mi się po­do­ba.

Na­stęp­nie od­chy­li­łem gło­wę na opar­cie fo­te­la i za­pa­trzy­łem się w nie­okre­ślo­ny punkt na su­fi­cie.

Sie­dzia­łem tak ja­kiś czas, aż za­dzwo­nił te­le­fon.5

Ma­ria Te­re­sa od­po­wie­dzia­ła jak zwy­kle po trze­cim dzwon­ku. Po chwi­li usły­sza­łem sy­gnał we­wnętrz­nej li­nii.

– O co cho­dzi?

– Dzwo­ni in­spek­tor Tan­cre­di z po­go­to­wia po­li­cyj­ne­go.

– Prze­łącz go.

Tan­cre­di był nie­mal moim przy­ja­cie­lem. Nie spo­ty­ka­li­śmy się nig­dy pry­wat­nie, a mimo to od­no­si­łem wra­że­nie, po­dob­nie jak on, że je­ste­śmy so­bie bli­scy. Był ty­pem po­li­cjan­ta, na któ­re­go chciał­byś się na­tknąć, gdy­byś padł ofia­rą prze­stęp­stwa; kimś, kogo chciał­byś za wszel­ką cenę unik­nąć, gdy­byś sam po­peł­nił prze­stęp­stwo. Szcze­gól­nie pew­ne ro­dza­je prze­stępstw. Tan­cre­di zaj­mo­wał się ma­nia­ka­mi, gwał­ci­cie­la­mi, pe­do­fi­la­mi, i tak da­lej. Ża­den z nich nie był za­do­wo­lo­ny, że za­jął się nim Tan­cre­di.

– Car­me­lo, jak się mie­wasz?

– Cześć, Gu­ido. Mie­wam się nie­źle, mniej wię­cej. A ty?

Miał ni­ski głos i lek­ki sy­cy­lij­ski ak­cent. Sły­sząc go przez te­le­fon, moż­na by so­bie wy­obra­zić wy­so­kie­go, gru­be­go męż­czy­znę z brzu­chem. A mie­rzył nie wię­cej niż metr sie­dem­dzie­siąt, był chu­dy, miał nie­co przy­dłu­gie wło­sy, za­wsze w nie­ła­dzie, i dłu­gie wąsy.

Kie­dy już wy­mie­ni­li­śmy grzecz­no­ści, po­wie­dział, że musi się ze mną spo­tkać. W spra­wie za­wo­do­wej, do­dał. Cho­dzi o jego za­wód czy mój? Mój i jego, w pew­nym sen­sie. Chciał przyjść do mnie do kan­ce­la­rii z pew­ną oso­bą. Nie po­wie­dział, kto to taki, a ja nie spy­ta­łem. Za­pro­po­no­wa­łem, że­by­śmy się spo­tka­li po ósmej, kie­dy już będę sam. Zgo­dził się i na tym roz­mo­wa się skoń­czy­ła.

Przy­szli o wpół do dzie­wią­tej. Se­kre­tar­ka już wy­szła, otwo­rzy­łem więc drzwi sam.

Tan­cre­di był w to­wa­rzy­stwie ko­bie­ty oko­ło trzy­dziest­ki, może odro­bi­nę star­szej. Mia­ła co naj­mniej metr sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu, wło­sy zwią­za­ne w koń­ski ogon, wy­bla­kłe dżin­sy i pod­nisz­czo­ną kurt­kę z czar­nej skó­ry.

Pew­nie ja­kaś ko­le­żan­ka Tan­cre­die­go, po­my­śla­łem, cho­ciaż wi­dzia­łem ją po raz pierw­szy. Ty­po­wy mę­ski styl po­li­cjant­ki od drob­nych kra­dzie­ży albo nar­ko­ty­ków. Mu­sia­ła na­roz­ra­biać i te­raz po­trze­bu­je ad­wo­ka­ta. Pa­trząc na nią – na tę twarz ko­goś, z kim nie chciał­byś się po­kłó­cić – po­my­śla­łem, że może po­bi­ła ja­kie­goś po­dej­rza­ne­go albo aresz­tan­ta. Zda­rza się to cza­sa­mi na ko­men­dzie po­li­cji.

Kie­dy wpro­wa­dzi­łem ich do mo­je­go ga­bi­ne­tu, Tan­cre­di nas so­bie przed­sta­wił:

– Me­ce­nas Gu­ido Gu­er­rie­ri...

Wy­cią­gną­łem rękę, spo­dzie­wa­jąc się, że usły­szę coś w ro­dza­ju „agent Iks” albo „in­spek­tor (nie na­le­ży nig­dy na­zy­wać in­spek­tor­ką in­spek­to­ra po­li­cji płci żeń­skiej, strasz­nie się z tego po­wo­du wście­ka­ją) Igrek”. Ale Tan­cre­di ni­cze­go ta­kie­go nie po­wie­dział.

– ...a to jest sio­stra Clau­dia.

Od­wró­ci­łem się w stro­nę Tan­cre­die­go, po­tem znów przyj­rza­łem się twa­rzy ko­bie­ty. Na war­gach in­spek­to­ra błą­kał się le­d­wie za­uwa­żal­ny uśmiech, jak gdy­by ba­wi­ło go moje osłu­pie­nie. Ona się nie uśmie­cha­ła. Uści­snę­ła mi rękę bez sło­wa, pa­trząc pro­sto w oczy z dziw­nie sku­pio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Do­pie­ro wte­dy za­uwa­ży­łem na jej szyi mały drew­nia­ny krzy­żyk za­wie­szo­ny na rze­my­ku.

– Sio­stra Clau­dia jest dy­rek­tor­ką Safe Shel­ter. Sły­sza­łeś o czymś ta­kim?

Nie sły­sza­łem, więc wy­ja­śnił mi, co kry­je się pod tą na­zwą. Sio­stra Clau­dia mil­cza­ła, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzro­ku. Pach­nia­ła de­li­kat­nie czymś, cze­go nie po­tra­fi­łem na­zwać.

Safe Shel­ter jest schro­ni­skiem, któ­re­go ad­re­su nikt nie zna – ad­re­su nie po­znam rów­nież i ja – dla ko­biet sprze­da­nych za gra­ni­cę, ode­bra­nych swo­im ka­tom, ko­biet mal­tre­to­wa­nych przez mę­żów bru­ta­li, zmu­szo­nych ucie­kać z domu, by­łych pro­sty­tu­tek, któ­re zde­cy­do­wa­ły się współ­pra­co­wać z wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści.

Kie­dy po­li­cja czy ka­ra­bi­nie­rzy mu­szą gdzieś umie­ścić taką ko­bie­tę, wie­dzą, że drzwi Safe Shel­ter są za­wsze otwar­te. Rów­nież w nocy, rów­nież w dni świą­tecz­ne.

Tan­cre­di mó­wił, ja po­ta­ki­wa­łem, sio­stra Clau­dia przy­glą­da­ła mi się. Za­czy­na­łem od­czu­wać lek­ki nie­po­kój.

– W czym mogę pań­stwu po­móc? – Po­czu­łem się jak ostat­ni idio­ta. Jak kie­dy wy­msknie się czło­wie­ko­wi coś w ro­dza­ju „ser­wus” albo „Co cię do mnie spro­wa­dza”.

Tan­cre­di nie zwró­cił na to uwa­gi i od razu prze­szedł do rze­czy.

– Jest dziew­czy­na, któ­ra pra­cu­je jako wo­lon­ta­riusz­ka w schro­ni­sku pro­wa­dzo­nym przez sio­strę Clau­dię. A ra­czej pra­co­wa­ła. Te­raz nie bar­dzo na­da­je się do pra­cy. Po­wiem krót­ko: ja­kiś czas temu po­zna­ła fa­ce­ta. Po­zna­ła go w trud­nym okre­sie ży­cia, któ­re zresz­tą tak na­praw­dę nig­dy nie było ła­twe. Fa­cet wy­dał się jej księ­ciem z baj­ki. Miły, opie­kuń­czy, za­ko­cha­ny. Bo­ga­ty. I przy­stoj­ny, jak twier­dzą ko­bie­ty. Jed­nym sło­wem: cho­dzą­cy ide­ał. Po kil­ku mie­sią­cach za­miesz­ka­li ra­zem. Na szczę­ście bez ślu­bu.

Ta­kie hi­sto­rie sły­sza­łem wie­le razy, nie tyl­ko z ra­cji mo­je­go za­wo­du.

Prze­rwa­łem więc Tan­cre­die­mu:

– Po kil­ku mie­sią­cach wspól­ne­go ży­cia on się zmie­nia. Naj­pierw nie jest już taki miły. Po­tem za­czy­na ją mal­tre­to­wać, po­cząt­ko­wo słow­nie, na­stęp­nie tak­że fi­zycz­nie. Krót­ko mó­wiąc, wspól­ne ży­cie sta­je się pie­kłem. Mam ra­cję?

– Mniej wię­cej. Co się ty­czy pierw­szej czę­ści hi­sto­rii. Może sio­stra Clau­dia opo­wie ci resz­tę.

Do­bry po­mysł, po­my­śla­łem. Prze­sta­nie wresz­cie wpa­try­wać się we mnie, bo za­czy­na mi to już dzia­łać na ner­wy.

Sio­stra Clau­dia mia­ła ła­god­ny ko­bie­cy głos, nie­mal hip­no­ty­zu­ją­cy. Kon­tra­sto­wał z jej wy­glą­dem, twa­rzą, spoj­rze­niem. Na pew­no umie śpie­wać, po­my­śla­łem, kie­dy za­czę­ła opo­wia­dać.

– Moim zda­niem nie zmie­nił się, kie­dy za­miesz­ka­li ra­zem. Był taki już wcze­śniej. Prze­stał tyl­ko uda­wać, po­nie­waż są­dził, że nie jest to już ko­niecz­ne. Trak­to­wał ją jak swo­ją wła­sność. Za­czął ob­ra­żać, po­tem bić, po­tem ro­bił jej rze­czy, o któ­rych je­śli ze­chce, opo­wie panu sama. Po­tem cze­kał na nią w po­bli­żu jej pra­cy, prze­ko­na­ny, że ma ko­chan­ka. Aby ją przy­ła­pać na go­rą­cym uczyn­ku. Oczy­wi­ście wszyst­ko na nic, bo nie było żad­ne­go ko­chan­ka. Ale wca­le się nie uspo­ko­ił. Zro­bił się jesz­cze gor­szy. Kie­dy pew­ne­go wie­czo­ru oznaj­mi­ła mu, że nie daje już rady i że je­śli on się nie zmie­ni, odej­dzie, po­bił ją do krwi.

Prze­rwa­ła na­gle. Z jej twa­rzy moż­na było wy­czy­tać, że chcia­ła­by być przy tym. Nie po to, żeby się przy­glą­dać.

– Na­stęp­ne­go dnia za­bra­ła tro­chę swo­ich rze­czy, tyle, ile mo­gła udźwi­gnąć bez ni­czy­jej po­mo­cy, i prze­nio­sła się do mat­ki, tam, gdzie miesz­ka­ła, za­nim zwią­za­ła się z tym męż­czy­zną. Za­czął ją prze­śla­do­wać. Cze­kał na nią przed pra­cą. Przed ka­mie­ni­cą, w któ­rej miesz­ka­ła z mat­ką. Rano. Wie­czo­rem. Cho­dził za nią. Dzwo­nił na jej ko­mór­kę. Dzwo­nił do domu. O każ­dej po­rze dnia, a przede wszyst­kim nocy.

– Co mó­wił?

– Wszyst­ko, co moż­na so­bie wy­obra­zić. Nad­to dwu­krot­nie po­bił ją na uli­cy. Któ­re­goś ran­ka zna­la­zła swój sa­mo­chód cały po­ry­so­wa­ny śru­bo­krę­tem. Pew­ne­go dnia zo­ba­czy­ła, że jej ro­wer, któ­ry trzy­ma­ła na klat­ce scho­do­wej, jest ro­ze­bra­ny na czę­ści. Oczy­wi­ście nie ma do­wo­dów, że zro­bił to on. Jed­nym sło­wem, jak pan po­wie­dział, me­ce­na­sie, jej ży­cie sta­ło się pie­kłem. Wraz z dziew­czy­na­mi pra­cu­ją­cy­mi w schro­ni­sku pró­bu­je­my jej po­móc. Kie­dy to tyl­ko moż­li­we, od­pro­wa­dza­my ją do pra­cy, a stam­tąd do domu. Przez kil­ka ty­go­dni miesz­ka­ła na­wet w schro­ni­sku, któ­re­go ad­re­su on nie zna, żeby nie mógł jej od­na­leźć. Nie jest to jed­nak żad­ne roz­wią­za­nie. Nie ma już wła­sne­go ży­cia, nie może wyjść wie­czo­rem, nie może iść na spa­cer, po za­ku­py do su­per­mar­ke­tu, po­nie­waż boi się, że się na nie­go na­tknie. Albo że zaj­dzie ją od tyłu. I rze­czy­wi­ście nig­dzie nie wy­cho­dzi. Żyje za­mknię­ta w domu jak w wię­zie­niu. On na­to­miast cho­dzi so­bie po mie­ście przez ni­ko­go nie nie­po­ko­jo­ny.

– Czy ta dziew­czy­na zło­ży­ła na nie­go do­nie­sie­nie?

Od­po­wie­dział Tan­cre­di.

– Na­wet trzy. Jed­no na po­ste­run­ku ka­ra­bi­nie­rów, dru­gie u nas, na ko­men­dzie, i trze­cie bez­po­śred­nio w pro­ku­ra­tu­rze kra­jo­wej. To ostat­nie zo­sta­ło na szczę­ście prze­ka­za­ne Man­to­va­ni, któ­ra za­ję­ła się spra­wą. Prze­pro­wa­dzi­ła śledz­two, na ile to było moż­li­we, prze­słu­cha­ła dziew­czy­nę, zdo­by­ła bil­lin­gi te­le­fo­nicz­ne, za­świad­cze­nia le­kar­skie i w koń­cu wnio­sła o aresz­to­wa­nie tego by­dla­ka.

– Za ja­kie prze­stęp­stwo?

– Mal­tre­to­wa­nie i prze­moc do­mo­wą kwa­li­fi­ko­wa­ną. Ale to wszyst­ko na nic się nie zda­ło. Sę­dzia od­rzu­cił wnio­sek, mó­wiąc, że nie wy­ma­ga tego do­bro spra­wy. I tu do­cho­dzi­my do naj­cie­kaw­szej czę­ści ca­łej hi­sto­rii. Sio­stra Clau­dia przy­szła tu­taj, żeby cię spy­tać, czy był­byś go­tów pod­jąć się obro­ny tej dziew­czy­ny i zo­stać jej peł­no­moc­ni­kiem. Już dwaj twoi ko­le­dzy od­mó­wi­li. Ktoś zło­śli­wy mógł­by po­wie­dzieć: z tych sa­mych po­wo­dów, dla któ­rych sę­dzia od­stą­pił od aresz­to­wa­nia tego pana.

Po­pro­si­łem, żeby wy­ra­żał się ja­śniej. Tan­cre­di wy­mie­nił je­dy­nie na­zwi­sko. Po­pro­si­łem, żeby po­wtó­rzył, aby się upew­nić, czy do­brze zro­zu­mia­łem. Kie­dy już by­łem prze­ko­na­ny, że mó­wi­my o tej sa­mej oso­bie, gwizd­ną­łem ci­cho. Nie po­wie­dzia­łem ani sło­wa.

Tan­cre­di opo­wie­dział mi dal­szy ciąg. Za­stęp­ca pro­ku­ra­to­ra, Man­to­va­ni, za­raz po od­rzu­ce­niu wnio­sku o areszt wnio­sła o po­sta­wie­nie za­rzu­tu. Męż­czy­zna do­stał we­zwa­nie na roz­pra­wę i po­szedł po­roz­ma­wiać z dziew­czy­ną pod jej do­mem.

Oznaj­mił jej, że może skła­dać tyle do­nie­sień, ile tyl­ko ze­chce, ale i tak nic mu nie zro­bi. Po­nie­waż nikt nie od­wa­ży się go ru­szyć. I do­dał, że na pro­ce­sie roz­szar­pie ją na strzę­py.

Dla­te­go wła­śnie dziew­czy­na po­trze­bu­je ad­wo­ka­ta. Po­nie­waż się boi, ale nie chce się wy­co­fać.

Tan­cre­di wy­mie­nił na­zwi­ska jesz­cze dwóch mo­ich ko­le­gów, do któ­rych zwró­ci­ła się dziew­czy­na. Je­den oświad­czył, że bar­dzo mu przy­kro, ale z za­sa­dy nie wy­stę­pu­je jako oskar­ży­ciel pry­wat­ny. Zna­łem go do­brze i mia­łem wąt­pli­wo­ści, czy w ogó­le zna sens sło­wa „za­sa­da”.

Dru­gi po­wie­dział, że ma za dużo pra­cy i że nie­ste­ty nie może za­jąć się tą spra­wą. Nie­ste­ty – aku­rat!

Wów­czas dziew­czy­na prze­ra­zi­ła się i wpa­dła w roz­pacz. Nie wie­dzia­ła, co ro­bić. Po­roz­ma­wia­ła z sio­strą Clau­dią, a sio­stra Clau­dia po­roz­ma­wia­ła z Tan­cre­dim. Żeby się po­ra­dzić. On wy­mie­nił moje na­zwi­sko i przy­szli do mnie. Bez dziew­czy­ny. Na­wet jej nie wspo­mnie­li o tym spo­tka­niu, bo gdy­bym ja rów­nież od­mó­wił, sio­stra Clau­dia wo­la­ła­by, żeby się o tym nie do­wie­dzia­ła.

I to już wszyst­ko. Nie mu­szę się go­dzić, pod­su­mo­wał Tan­cre­di. Je­śli od­mó­wię, zro­zu­mie­ją. Ale przy­najm­niej nie będę mó­wił o za­sa­dach ani o na­wa­le pra­cy.

Mil­cze­nie.

Spoj­rza­łem na sio­strę Clau­dię. Nie wy­glą­da­ła na ko­goś, kto zro­zu­mie. Ani tro­chę.

Prze­su­ną­łem ręką po twa­rzy, na któ­rej po­ja­wił się już za­rost. Po­tem uszczyp­ną­łem się czte­ry, pięć razy w po­li­czek i znów prze­su­ną­łem po nim ręką.

W koń­cu zro­bi­łem sta­now­czą minę i wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. Nie ma pro­ble­mu, od­rze­kłem. Je­stem ad­wo­ka­tem i je­den klient wart jest dru­gie­go. Już mó­wiąc to, po­my­śla­łem, że ga­dam głup­stwa.

Wy­da­wa­ło mi się, że na twa­rzy sio­stry Clau­dii po­ja­wił się cień od­prę­że­nia. Coś w ro­dza­ju ulgi. Tan­cre­di uśmiech­nął się lek­ko, jak ktoś, kto nig­dy nie wąt­pił, jak to się skoń­czy.

Zo­sta­ło nie­wie­le do po­wie­dze­nia. Dziew­czy­na bę­dzie mu­sia­ła przyjść do kan­ce­la­rii, żeby pod­pi­sać peł­no­moc­nic­two. I że­by­śmy się mo­gli po­znać, sko­ro mia­łem zo­stać jej ad­wo­ka­tem. Po­tem pój­dę do pro­ku­ra­to­ra, by zro­bić kse­ro­ko­pie akt. Będę mu­siał szyb­ko je prze­stu­dio­wać. Pro­ces za­czy­na się za dwa ty­go­dnie. Po­pro­si­łem sio­strę Clau­dię, aby dała mi nu­mer kon­tak­to­wy. Po chwi­li wa­ha­nia za­pi­sa­ła mi na kart­ce nu­mer te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go.

– To jest mój nu­mer. Ko­mór­ka jest za­wsze włą­czo­na.

Kie­dy wy­szli, opar­łem się ple­ca­mi o drzwi i za­pa­trzy­łem w su­fit. Się­gną­łem do kie­sze­ni w po­szu­ki­wa­niu pacz­ki pa­pie­ro­sów, ale kie­szeń była pu­sta.6

W za­sa­dzie też po­wi­nie­nem wyjść. Go­dzi­ny pra­cy daw­no mi­nę­ły, od rana na­wet nie zaj­rza­łem do domu. Chcia­łem wziąć prysz­nic i coś zjeść.

A jed­nak zo­sta­łem w kan­ce­la­rii. Usia­dłem przy biur­ku se­kre­tar­ki. Za­sta­na­wia­łem się, a w każ­dym ra­zie ro­bi­łem coś w tym sty­lu.

Gian­lu­ca Scia­na­ti­co był słyn­nym dur­niem. Ty­po­wym zna­nym przed­sta­wi­cie­lem tak zwa­ne­go ele­ganc­kie­go Bari. Tro­chę star­szy ode mnie, były fa­szy­stow­ski bo­jów­karz, po­ke­rzy­sta. I po­dob­no ko­ka­ini­sta.

Był le­ka­rzem i pra­co­wał w kli­ni­ce uni­wer­sy­tec­kiej. Nikt, kto znał pew­ne śro­do­wi­ska w Bari, nie są­dził, by za­szedł tak wy­so­ko – dy­plom, spe­cja­li­za­cja, kon­kurs i tak da­lej – dzię­ki wła­snym ta­len­tom.

Jego oj­cem był Er­ne­sto Scia­na­ti­co, prze­wod­ni­czą­cy jed­ne­go z wy­dzia­łów kar­nych sądu ape­la­cyj­ne­go. Je­den z naj­bar­dziej wpły­wo­wych lu­dzi w mie­ście. Na te­mat jego sa­me­go, jego in­te­re­sów nie­zwią­za­nych z są­dow­nic­twem po­wie­dzia­no już w grun­cie rze­czy wszyst­ko. Za­wsze szep­tem, na ko­ry­ta­rzach są­do­wych albo gdzie in­dziej. Opo­wia­da­no o ano­ni­mo­wych pe­ty­cjach w związ­ku z całą se­rią spraw, któ­re po­śred­nio lub bez­po­śred­nio go do­ty­czy­ły. Opo­wia­da­no, że nie­któ­rzy ad­wo­ka­ci i nie­któ­rzy pro­ku­ra­to­rzy pró­bo­wa­li zło­żyć na nie­go do­nie­sie­nie.

Wia­do­mo było, że żad­na z tych pe­ty­cji, ano­ni­mo­wa czy pod­pi­sa­na, nie od­nio­sła naj­mniej­sze­go skut­ku. Prze­wod­ni­czą­cy Scia­na­ti­co po­tra­fił się za­bez­pie­czyć.

Jed­nym z naj­głup­szych po­my­słów, ja­kie mo­gły przyjść do gło­wy ko­muś ta­kie­mu jak ja – kto wy­ko­ny­wał za­wód kar­ni­sty w Bari – było uczy­nić z nie­go swe­go wro­ga. Mniej wię­cej po­ło­wa pro­ce­sów po wy­ro­ku w pierw­szej in­stan­cji prze­cho­dzi­ła do jego wy­dzia­łu sądu ape­la­cyj­ne­go. To zna­czy mniej wię­cej po­ło­wa mo­ich pro­ce­sów prze­cho­dzi­ła do tego wy­dzia­łu. Otwie­ra się przede mną świe­tla­na za­wo­do­wa przy­szłość, po­my­śla­łem.

– Gra­tu­lu­ję, Gu­er­rie­ri – po­wie­dzia­łem gło­śno, jak zda­rza­ło mi się już w dzie­ciń­stwie, kie­dy my­śli sta­wa­ły się zbyt na­tar­czy­we. – Ko­lej­ny raz zro­bi­łeś wszyst­ko, żeby wpę­dzić się w kło­po­ty. Masz już czter­dziest­kę na kar­ku, ale da­lej wpa­dasz we wszel­kie moż­li­we ta­ra­pa­ty. Bra­wo.

Po­sie­dzia­łem tak tro­chę, mar­twiąc się. Mój wzrok wę­dro­wał po pół­kach i sto­ją­cych na nich tecz­kach.

Po­tem mi się znu­dzi­ło.

Za­wsze tak jest w moim ży­ciu – wcze­śniej czy póź­niej wszyst­ko mi się nu­dzi.

Za­rów­no to, co do­bre, jak i to, co złe.

Nie­mal wszyst­ko.

W każ­dym ra­zie kie­dy już prze­sta­łem się mar­twić, przy­po­mnia­łem so­bie, co opo­wia­dał Tan­cre­di. Na przy­kład że ten typ po otrzy­ma­niu we­zwa­nia do sądu przy­szedł pod jej dom. Co ta­kie­go po­wie­dział? Ach, tak. Że może skła­dać tyle do­nie­sień, ile tyl­ko ze­chce, ale i tak nic mu nie zro­bi. Nikt nie od­wa­ży się go ru­szyć.

I tak, kie­dy już prze­sta­łem się mar­twić, za­czą­łem się wście­kać. Nie po­trze­bo­wa­łem wie­le cza­su na zmia­nę na­stro­ju.

– Pie­przę was, Scia­na­ti­co. Ojca i syna. Pie­przę was obu. Te­raz zo­ba­czy­my, czy na­praw­dę nic ci się nie sta­nie, dup­ku – oznaj­mi­łem znów na głos.

Po­tem po­wie­dzia­łem so­bie, że te­raz już na­praw­dę nad­szedł czas, żeby pójść do domu.

Ale tyl­ko tak po­my­śla­łem. Znak, że za­męt w gło­wie za­czął usta­wać.7

Mar­ti­na Fu­mai przy­szła do kan­ce­la­rii na­stęp­ne­go wie­czo­ru, po siód­mej, ra­zem z sio­strą Clau­dią. Ma­ria Te­re­sa wpro­wa­dzi­ła je do mo­je­go ga­bi­ne­tu i wska­za­ła dwa krze­sła przed biur­kiem.

Mar­ti­na była bar­dzo ład­na, mia­ła krót­kie kasz­ta­no­we wło­sy, sta­ran­ny ma­ki­jaż, ja­kąś ta­jem­ni­cę w spoj­rze­niu i ru­chach. Bar­dzo chu­da. Ta jej chu­dość mia­ła w so­bie coś nie­na­tu­ral­ne­go, jak gdy­by sto­so­wa­ła die­tę i nie prze­rwa­ła jej we wła­ści­wym mo­men­cie. Pach­nia­ła słod­ki­mi per­fu­ma­mi, któ­rych uży­ła może tro­chę wię­cej, niż było trze­ba.

Mó­wi­ła ci­cho i kie­dy tyl­ko usia­dła, za­py­ta­ła, czy może za­pa­lić. Może, oczy­wi­ście, że może. Za­pa­li­ła więc cien­kie­go pa­pie­ro­sa, któ­re­go wy­ję­ła z bia­łej pacz­ki w kwia­ty. Nie­zna­nej mar­ki. Ro­dzaj pa­pie­ro­sów, któ­rych za­wsze nie­na­wi­dzi­łem. Mia­ła za­pal­nicz­kę z po­do­bi­zną Bet­ty Boop. Po­my­śla­łem, że musi to coś zna­czyć.

Po­dzię­ko­wa­ła mi, że pod­ją­łem się jej obro­ny. Ja zaś oświad­czy­łem, że nie ma pro­ble­mu – tak wła­śnie, uży­łem wy­ra­że­nia, któ­re­go nie cier­pię: nie ma pro­ble­mu – a na­stęp­nie wrę­czy­łem jej do pod­pi­sa­nia peł­no­moc­nic­two.

Spy­ta­ła, czy do­brze robi, wy­stę­pu­jąc z wnio­skiem o oskar­że­nie z po­wódz­twa cy­wil­ne­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: