Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za tobą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Za tobą - ebook

Życie w cieniu sławnego ojca, zbrodnia i tajemnice ukryte w cieniach przeszłości. Powieść psychologiczna z Japonią w tle.

39-letnia Rio Silvestri na pierwszy rzut oka jest przeciętną amerykańską kobietą. Ma kochającego męża, wspaniałą córkę, biega w maratonach i realizuje się zawodowo jako pielęgniarka. O jej japońskich korzeniach świadczą tylko rysy twarzy.

To wszystko jest jednak fasadą, pod którą Rio skrywa swoją prawdziwą historię. Urodziła się w Japonii jako Chizuru Akitani, córka światowej sławy skrzypka. Gdy w wieku dwunastu lat trafiła do zakładu poprawczego jako zabójczyni swojego prześladowcy ze szkoły, ojciec się jej wyrzekł. Po osiągnięciu pełnoletniości zmieniła więc imię i wyemigrowała do USA, ojczyzny swojej matki, by tam zacząć nowe życie.

Nic nie przeraża jej bardziej niż myśl, że jej mroczny sekret mógłby wyjść na jaw. Jest pewna, że wtedy mąż i córka nie chcieliby mieć z nią więcej do czynienia. Gdy jednak pewnego dnia otrzymuje tajemniczą przesyłkę, a w niej smyczek ojca wraz z informacją o jego śmierci, a także złożony w postać motyla tajemniczy banknot, postanawia wrócić do domu i zmierzyć się ze wszystkim, od czego próbowała uciec.

Czy podróż do Japonii przyniesie jej wreszcie odpowiedź na pytanie, kim jest: Rio czy Chizuru? A może obiema naraz?

Kelly Luce jest autorką dwóch powieści: Three Scenarios in Which Hana Sasaki Grows a Tail (A Strange Object, 2013) oraz Za tobą (Farrar, Straus and Giroux, 2016). Luce dorastała w Brookfield, w stanie Illinois. Studiowała kognitywistykę na Northwestern University, po czym przeprowadziła się do Japonii, gdzie mieszkała i pracowała przez trzy lata. Autorka została doceniona przez liczne programy stypendialne, a jej teksty ukazywały się m.in. w Chicago Tribune, Salon, O, The Oprah Magazine, Electric Literature.
W 2013 roku za powieść Three Scenarios in Which Hana Sasaki Grows a Tail otrzymała nagrodę Editor's Choice Prize Fiction od Foreword Reviews. Książka ta znalazła się również w finale konkursu organizowanego przez Texas Institute of Letters & Writers League of Texas.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4795-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Wycinek z anglojęzycznego czasopisma „Kyoto Wow!”

14 października 1988

Pewnego bezchmurnego popołudnia w mieście Tokushima położonym na spokojnej wyspie Sikoku dwunastoletnia Chizuru Akitani, córka Hiro Akitaniego, uznanego skrzypka i Żywego Skarbu Narodowego, będąca owocem jego japońsko-amerykańskiego małżeństwa, weszła do pokoju nauczycielskiego szkoły podstawowej Motomachi cała zakrwawiona, ściskając w dłoni nożyk do otwierania listów. W pokoju wybuchła panika, gdyż obecni sądzili, że szóstoklasistka, znana ze swego introwertyzmu, poważnie się zraniła. Pierwsza podeszła do Chizuru nauczycielka języka angielskiego, panna Daniela Townshend. Kiedy się do niej zbliżyła, dziewczyna uniosła dłoń i uciszyła zebranych pięcioma słowami: „To nie jest moja krew”.Wcześniej

Ośrodek Wychowawczo-Terapeutyczny Kawano zajmował budynki przeznaczone pierwotnie dla sierot ocalałych po wybuchu bomby jądrowej. W latach siedemdziesiątych sierociniec przekształcono w zakład poprawczy dla młodocianych przestępców. Część dzieciaków upierała się, że ocalali przywlekli ze sobą promieniowanie i skazili to miejsce tak, że nikt nie mógł w nim dojść do siebie, ale dla mnie stało się domem. Przyjechałam tu jako dwunastolatka, a wyjechałam dopiero po dwudziestych urodzinach.

W pierwszych dniach rzeczywiście czułam się jak po wybuchu. Wiedziałam, dlaczego mnie tu umieszczono – i jednocześnie nie wiedziałam. Wstrząs będący efektem tego, co się zdarzyło – co zrobiłam – zmącił mi umysł i rozwodnił wspomnienia. Dwa razy dziennie spotykałam się z doktorem Kankanem, psychiatrą o siwej czuprynie, rozmiłowanym w morskich metaforach. Powiedział mi, że kogoś zraniłam, ale nie rozwinął tematu. Chciałam wiedzieć kogo. Czy to był ktoś z mojej rodziny? Obcy? Bałam się o rodziców. „Porozmawiamy o tym, jak już na dobre się tutaj odnajdziesz”, brzmiała nieodmiennie jego odpowiedź.

Ale inni pacjenci – osadzeni, jak sami się określaliśmy – wywiedzieli się, co zaszło. W Kawano nie było sekretów i nie miało znaczenia, że nie pozwalano nam czytać najsmakowitszych artykułów prasowych, a ówczesny świat był jeszcze pozbawiony internetu – wiedza przesączała się tak czy siak. Jakiś chłopak na stołówce wyszeptał mi, że zabiłam kolegę ze szkoły. Zadźgałam go na śmierć. Czy czuję się jak morderczyni? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Byłam pewna, że mówi prawdę, lecz nie miałam pojęcia, jak może się czuć morderczyni. A skoro kogoś zabiłam, to chyba powinnam wiedzieć.

Już w bardzo młodym wieku – jako cztero-, może pięciolatka – uzmysłowiłam sobie obecność w piersi czegoś mrocznego, jakiejś czepiającej się serca czerni. Tkwiła tam zwykle uśpiona i pozwalała o sobie nie myśleć, ale od czasu do czasu puchła jak zakażony gruczoł. Niekiedy czułam się zraniona lub wściekła, a uczucia te były tak mocno ze sobą związane, że nie przyszło mi do głowy ich rozdzielać, dopóki terapeuta nie wyjaśnił mi różnicy.

Mój gniew był organem.

Bałam się go. Czarny organ podsuwał złe myśli – wizje krzywdzenia człowieka, który mnie prześladował. Człowiek ten nazywał się Tomoya Yu, a jego szydercze „tłusty kartofel!” wciąż dźwięczało mi w uszach. Wizje się urzeczywistniły. Nie zapanowałam nad własnym ciałem.

W Kawano dzieci nie śmiały się z mojej tuszy. I w ogóle niespecjalnie tu sobie dokuczano. Zamiast obrzucać się obelgami, nadawaliśmy sobie praktyczne przydomki, a moje nadwyżkowe fałdki bladły w zestawieniu z innymi cechami. Nazywali mnie Sutabi-gyaru (Dźgającą Dziewczyną) albo kireru, który to termin padał w przyciszonych rozmowach lekarzy i oznaczał „złamać” albo „zerwać”. Jak ptasią kosteczkę spełniającą po przełamaniu życzenie tego, komu przypadła jej większa część, lub zbyt mocno naciągniętą gumkę. Zanim wyjechałam z Kawano osiem lat później, w ośrodku pojawiło się jeszcze siedmioro kireru. Trzy dziewczyny, czterech chłopaków – wszyscy ledwie co weszli w wiek dorastania. Wszyscy zabili, z wyjątkiem jednej dziewczyny, która zepchnęła z dachu niepełnosprawnego chłopca, lecz udało się jej „zaledwie” (jej własne słowa) go sparaliżować.

Doktor K nosił w kieszeni fartucha żółty notatnik, który często wyciągał. Powiedział, że to dobrze, że mam trochę czasu dla siebie; przez sześć miesięcy nie wolno mi było przyjmować żadnych wizyt, nawet członków rodziny. „Trzeba uwolnić twoją podświadomość”, powiedział.

Martwił się o mnie. Mama nie żyła od miesiąca, lecz ten fakt ciągle umykał mi z pamięci. Mówiłam o niej tak, jakby wcale nie umarła, i pytałam, kiedy mnie odwiedzi. Doktor K słuchał – a potem przypominał mi, że jej już nie ma. Kazał mi opowiadać, co czułam, gdy dotarła do mnie wiadomość, chciał słuchać tej historii raz po raz od początku. Wierzył, że jej śmierć i mój „wybuch” były ściśle ze sobą związane. Co oczywiście było prawdą. Jej obecność uspokajała czarny organ. Trzy tygodnie po tym, jak się zabiła, organ przejął nade mną kontrolę i Tomoya Yu stracił życie.

Siedziałam właśnie na lekcji historii, poznając rolę szogunatu, gdy zawołano mnie do gabinetu szkolnej pielęgniarki. Tego dnia siedział tam Tachiya-san, jedyny w zespole pracowników pielęgniarz i najmniej lubiany przeze mnie w szkole dorosły. Przód białego fartucha miał zaplamiony sosem spaghetti. Powiedział mi, że doszło do wypadku samochodowego: mama skręciła gwałtownie, by ominąć jakieś dziecko na drodze.

– To była szybka, chlubna śmierć – wyszeptał, bębniąc palcami po stole.

Wbiłam w nie spojrzenie. Nad każdym paliczkiem kędzierzawił się czarny włos. Głos, który wreszcie z siebie dobyłam, powiedział:

– W Japonii mama nie prowadzi. – Chwyciłam go za rękę (odchylił się w tył, ale nie wyrwał dłoni) i dodałam po angielsku: – Pierdol się.

Prawdy dowiedziałam się od ojca, który nigdy nie skąpił mi szczegółów: skoczyła z nowego mostu Ōnaruto, podczas odpływu, gdy tworzyły się największe wiry. Musiała skorzystać z tabeli pływów, a zatem była zdeterminowana. Nigdy nie trzymała się rozkładów i harmonogramów. Mówiła o sobie, że jest „prawdziwymi Rybami”. Gdy byłam mała, wytłumaczyła mi, czym są Ryby, i przez długi czas sądziłam, że mama jest po części syreną. Jej wygląd to potwierdzał – długie, splątane, lekko falujące bursztynowe włosy, oczy w kolorze jasnej szarości – a jej sposób chodzenia, jakby nieskażony grawitacją, przywodził na myśl pływanie. Zrozumiałam później, dlaczego się nie malowała i nie układała włosów jak inne mamy, choć jako dziecko marzyłam, by to robiła. Każdy taki zabieg czyniłby jej urodę krzykliwą.

Jej prochy poświęciliśmy w chramie nieopodal domu, lecz nie zawieźliśmy ich do grobowca Akitanich w prefekturze Ehime. Miało nie być żadnego pogrzebu. Ojciec uznał, że tak będzie lepiej.

– Zapamiętaj z niej to, co najlepsze – rzekł, wręczając mi stos albumów ze zdjęciami.

Nie wiedziałam, co to oznacza. Ani co mam zapamiętać.

Ojciec mamy już wówczas nie żył – nigdy nie poznałam dziadka Billa – a jej mama i dwie starsze siostry, wciąż mieszkające w Teksasie, nie chciały mieć ze szczątkami nic wspólnego. To były prochy grzesznicy najgorszego rodzaju. Czyż nie ściągnęła na rodzinę wystarczającej hańby? Lista jej przewin była długa, a pierwszą było opuszczenie Stanu Samotnej Gwiazdy – i to w dodatku dla plugawego Nowego Jorku. Cudzołóstwo (z żółtkiem!), marnotrawienie talentu na zapaskudzone płótna określane przez nią mianem sztuki i wreszcie ostateczne porzucenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Własna religia, kraj i ludzie – to wszystko okazało się dla niej niewystarczające i za tę pychę Bóg ją pokarał. Dowiedziałam się tego wszystkiego od cioci Peggy, młodszej siostry matki, z listu, który wysłała do mnie do Kawano. „Wierzę, że Chrystus powiedziałby o Elenie: żyj i pozwól żyć. Nie pochwalałam jej wyborów, lecz była moją siostrą. Aż do konfirmacji spałyśmy w jednym łóżku. Jestem jej winna modlitwę”. Wysłałam jej połowę prochów w małej porcelanowej urnie, którą trzymałam w swoim pokoju. Odpisała na pocztówce: „Niech Ci Bóg błogosławi, dziecko”. Nie odezwała się nigdy więcej.

Nie wystawiłam urny, gdy byłam jeszcze w domu, i nie wystawiłam jej w Kawano. Próbowałam kilka razy – umieszczałam ją na półce lub obok poduszki, gdy kładłam się spać, lecz te przymiarki wydawały się wulgarne. Patrzyłam na urnę i starałam się coś poczuć, lecz nieodmiennie ogarniał mnie jedynie potworny smutek płynący z poczucia porażki. W końcu schowałam ją na dobre. Mama nie była dekoracją. Na co była mi potrzebna garść pyłu? Z pewnością nie jako przypomnienie o niej. Mama była przecież wszędzie.

Ojciec zmusił mnie, bym poszła do szkoły, twierdząc, że lepiej czymś się zająć niż zajadać rozpacz w domu. Reszta dzieci trzymała się ode mnie jeszcze dalej niż zwykle, jakby śmierć była zaraźliwa. Nawet Tomoya na jakiś czas przestał ze mnie drwić. Ale taryfa ulgowa po śmierci mamy trwała ledwie kilka tygodni. Nie odebrała sobie życia w sposób szlachetny, elegancki i uświęcony japońską tradycją, popełniając podwójne samobójstwo kochanków lub seppuku, więc wkrótce stałam się grubą hafu z martwą matką. Ludzie czuli się w moim towarzystwie jeszcze bardziej niezręcznie niż poprzednio.

Niewiele zapamiętałam z przyjazdu do Kawano. Hiro musiał mi przywieźć jakąś odzież i rzeczy osobiste, bo miałam nie tylko prochy, ale i kilka ubrań, które wkładałam po przyjściu ze szkoły. Zapomniał jednak o bieliźnie, a do tego przez wiele tygodni jedynymi butami, które mogłam włożyć, gdy wychodziłam na zewnątrz, były czerwone lakierki, które miałam na sobie na jednym z jego występów w Tokio.

Marzyłam o pomarańczowym pudełku na buty. Mama i ja ukrywałyśmy je przed ojcem. W środku znajdowały się trzy rzędy kaset magnetofonowych ułożonych alfabetycznie: Aerosmith, The Beatles, Blue Öyster Cult, Depeche Mode, Dire Straits, Heart, The Moody Blues, U2, The Who – dziwaczne i piękne nazwy, które poznałam dzięki niej, pępowina łącząca mnie ze światem zachodniej muzyki pop. Co miesiąc kupowała nową podczas wycieczki do Mitsuya, mieszczącego się w wysokościowcu domu towarowego w centrum miasta, gdzie sprzedawano jej ulubioną markę farb akrylowych. Porządek panujący w pudełku ostro kontrastował z czeluścią szafki ze sprzętem stereo, gdzie w wysokiej na trzydzieści centymetrów stercie leżały taśmy z muzyką klasyczną rodziców. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest obserwowanie, jak mama wybiera taśmę z pudełka po butach i wsuwa ją do odtwarzacza. Kliknięcie, gdy taśma ląduje na swoim miejscu – miejscu, w którym jest oczekiwana i które zostało dla niej stworzone. Dobiegające z głośników dźwięki rozumiałam lepiej niż muzykę klasyczną. Rezonowały w moim ciele. Widziałam, że mama też to czuje, widziałam po tym, jak poruszała nie tylko stopami, ale i biodrami, ramionami, palcami i dłońmi. Tańczyła nawet jej twarz. Zasłuchane w tę muzykę, byłyśmy jak przyjaciółki.

Za to pudełko oddałabym wszystko – spuściłabym nawet jej prochy w sedesie.

Rozmowy z doktorem K pozwoliły mi zacząć mierzyć się ze wspomnieniami, które od siebie odepchnęłam. Później, w ramach terapii, pozwolono mi czytać doniesienia prasowe. Ja, Chizuru Akitani, pół-Japonka, córka Żywego Skarbu Narodowego Hiro Akitaniego, chwyciłam złoty nożyk do otwierania listów zaprojektowany przez Morimoto (zawsze podawano nazwisko projektanta) z biurka nauczycielki i ugodziłam Tomoyę Yu w szyję. Tomoya prześladował mnie, owszem. Ranił moje uczucia. Dotykał mnie. Ale nie byłam w stanie powiedzieć tego na głos. Jakaś część mózgu wyłączała się, gdy tylko próbowałam. Niekiedy wystarczyło, by doktor K wypowiedział nazwisko „Tomoya Yu”, a ja wzdrygałam się i musiałam prosić o przerwę.

Gdyby nie Tomoya, może bym wyszła normalnie na prostą. Nie to żebym była normalna – większość dwunastolatków nie jest – ale to była Japonia, gdzie wtopienie się w tłum stanowiło taką samą konieczność jak jedzenie czy schronienie. Tym, co najbardziej mnie upośledzało, była moja mieszana krew – byłam hafu. To słowo wciąż może sprawić, bym czuła się jak to, co ono implikuje: połowa człowieka. Hafu oznaczało, że moja japońskość stanowi jedyną część mnie, która się liczy – i że ta część nigdy nie będzie wystarczająca. Uczniowie nie pozwalali mi zapomnieć, że jestem od nich inna; nauczyciele przypisywali moje dobre cechy – pilność czy posłuszeństwo – japońskiemu pochodzeniu, zaś złe zachowanie wyjaśniali potrząsaniem głową, które mówiło: „Czego się spodziewać? Przecież jest cudzoziemką”.

Miałam jednak niezwykłych rodziców. W pierwszych klasach podstawówki moja biała, jasnowłosa matka fascynowała dzieci. Kawaii, szeptały. Jaka śliczna, jak gwiazda filmowa! Status ojca zyskiwał mi szacunek. Nie miałam bliskich przyjaciół, ale i nie miałam wrogów. Było okej. Nie super, ale okej. Pojawienie się Tomoyi w szóstej klasie było jak skażenie radioaktywne. Zmieniło wszystko.

Ojciec przyjechał sześć minut po dwunastej – rok i dwanaście dni po tym, jak zostałam przyjęta. Spotkaliśmy się w przesyconym ostrą wonią pokoju odwiedzin. Choć Kawano było zamkniętym ośrodkiem resocjalizacyjnym, chlorowali wszystko tak, jakby to był szpital. Nie próbował mnie uściskać ani nawet dotknąć. Usiedliśmy: ja na czerwonym worku sako, on na twardej kanapie. Wyobrażałam sobie, jak moszczę się u jego boku, a nawet siadam mu na kolanach – od śmierci matki nie doświadczyłam ciepłego dotyku żadnego dorosłego – lecz gdy stanęliśmy twarzą w twarz, sam pomysł wydał się niedorzeczny. Dzieliła nas niezmierzona przestrzeń. W tej przestrzeni była moja matka. Moje kireru. Moja amerykańska połowa.

– Wyglądasz inaczej. Trochę straciłaś na wadze. To dobrze – powiedział po japońsku; zawsze rozmawialiśmy w tym języku.

Nic się nie zmienił, nie zmienił się nawet jego cienki, lekko krzywy wąsik. Na ścianie za nim wisiał niczym brzydki księżyc marny rysunek piłki do kosza naszkicowany przez jedno ze starszych dzieci.

– Musisz zdawać sobie sprawę, że to dla mnie bardzo trudne – powiedział.

Pozwoliłam włosom spaść na oko, bo wiedziałam, że ten mój nawyk go drażni. Powinnam być mądrzejsza i nie oczekiwać, że spyta, jak się miewam.

– Przykro mi, że ze względu na mnie twoje życie stało się tak trudne – odrzekłam, używając najwyszukańszych form grzecznościowych.

Skinął głową, nie wyczuwając sarkazmu.

– A teraz posłuchaj. Wiele się wydarzyło, ale w jakimś sensie może to i lepiej. Twoja mama nigdy nie chciała za mnie wyjść. Powiedziała, że nie wierzy w instytucję małżeństwa. Potrafisz to sobie wyobrazić? Zgodziła się tylko dlatego, by móc zostać w Japonii po twoim urodzeniu. Tyle dla niej znaczyłaś. – Pokręcił głową. – Ale wygląda na to, że tobą też się zmęczyła.

Moje dzieciństwo było może surowe, lecz nigdy mnie nie bito. A właśnie tak zapamiętałam ten moment: jakby ojciec zamachnął się i mnie uderzył. Czy to była prawda? Czy zabiła się z powodu czegoś, co zrobiłam… lub czego nie zrobiłam? Rozpłakałam się.

Uciszał mnie, ale nie mogłam przestać. Łzy zawsze go rozwścieczały. Podnosił głos jak tarczę, jakby gniew mógł mu oszczędzić żenującego widoku. Nie potrafił znieść szczerości ani okazywania uczuć. „Umarłem w dzieciństwie – mówił, gdy tylko mama czy ja dawałyśmy upust emocjom; nawiązywał do swojej osławionej gorączki wieku dziecięcego, która skłoniła pielęgniarkę do obwieszczenia jego zgonu. – To mnie nauczyło, że płacz tylko utrudnia uzyskanie poprawy”.

Było wiele spraw, o które nigdy go nie spytałam – czy czuł się odpowiedzialny za to, co zrobiłam? jak wpłynęła na niego śmierć mojej matki? – i to był ostatni raz, kiedy te pytania znalazły się wystarczająco blisko moich warg, bym miała szansę je zadać. Lecz słowa uwięzły mi w gardle. Doktor K, obserwujący te odwiedziny przez wielkie okno, szybko wszedł do pomieszczenia i zaproponował, żeby Hiro przyjechał jeszcze raz za kilka dni. Miałam wrażenie, że ta sugestia przyniosła ojcu ulgę. Wstał i wyszedł.

W ośrodku angażowano mnie do różnych zadań, starając się zająć mi czymś głowę, a może po prostu mnie rozgryźć. Czerpałam przyjemność – w tamtym czasie jedyną – z utrudniania im tego. W teście Rorschacha układałam odpowiedzi tematycznie: jednego dnia kompozytorzy, drugiego urządzenia kuchenne. Tak często poddawano mnie testom, że zaczęłam rozpoznawać kształty, no i pewnego dnia doktor K cisnął karty na podłogę.

– Chizuru. Obiecuję, że nigdy więcej nie będziesz zmuszona oglądać atramentowych plam.

Słowa dotrzymał.

Nie to żebym była wariatką, pobyt tu nawet nie męczył. To miejsce – jak już się człowiek do niego przyzwyczaił – było całkiem w porządku. No i nie miałam nic poza nim. Czasem samopoczucie poprawiał mi doktor K, niekiedy czułam się dobrze sama z siebie. Mówił, że przetrwałam koszmarny sztorm. Rolą doktora było doholowanie mnie do brzegu, skąd któregoś dnia będę mogła znów wypłynąć. Musiałam mu ułatwić udzielenie sobie pomocy, bym nauczyła się dowodzić własnym okrętem.

Wtedy miałam jeszcze nadzieję – większą, niż chciałam przyznać – że ojciec mnie uratuje. Zabierze mnie do domu lub przynajmniej wykorzysta swoje znajomości, żeby mnie stąd wydostać przed dwudziestymi urodzinami, gdy oficjalnie osiągałam pełnoletniość. Dzieci, które w chwili popełnienia przestępstwa były starsze, musiały zostać dłużej, ale ja w dniu mojego kireru nie miałam jeszcze czternastu lat, a to oznaczało, że na życzenie rodziny mogłam wrócić do domu, pozostając pod kuratelą pracownika Programu Opieki nad Rodziną.

– Prawa się zmieniają – powiedział ojciec, gdy dwa tygodnie później wrócił z podróży do Paryża. Krążył po pokoju odwiedzin, podczas gdy ja siedziałam sztywno na kanapie. – Inne dzieci, małe, zaczęły robić podobne rzeczy. Zapoczątkowałaś jakiś cholerny fenomen. Twoje wyjście stąd ściągnęłoby jeszcze większą uwagę…

Wyjaśnił mi, że wypuszczenie mnie stąd nie byłoby właściwe, skoro rodzina chłopaka wciąż cierpi; mielibyśmy przeciwko sobie opinię publiczną. Prasa rzuciła się na moją historię, bo jak mogłaby tego nie zrobić? „Dziecko Żywego Skarbu Narodowego z mieszanego związku zadźgało na śmierć swojego prześladowcę!” – media zachłystywały się tą wiadomością. Ojciec był jednak człowiekiem wpływowym: właściciele koncernów wydawniczych to ci sami ludzie, którzy finansowali Tokijską Orkiestrę Symfoniczną, a on znał ich wszystkich. Artykuły ukazywały się przez trzy dni, a teraz było już po wszystkim. Nikt by ich nie wydrukował. Nieźle sobie poradził z wymazaniem własnej córki. Powiedział mi o tym z dumą, jakby powstrzymał dokuczliwą szczurzą plagę.

Czarny organ ożył – uczucie, jakby ktoś mnie uszczypnął od środka.

– Ależ z nas szczęściarze, że już jej nie ma – mruknęłam i tym razem sarkazm nie umknął nawet jemu.

– Gdyby nie mój status, nie miałabyś nic. Myślisz, że było łatwo usunąć to z pierwszych stron? Wiesz, jakie odszkodowanie musiałem wypłacić rodzinie Yu?

– Gdyby nie twój status, mogłabym mieć wszystko. Na przykład matkę.

Wstałam i kopnęłam worek sako. Stopa mi w nim ugrzęzła i upadłam do przodu. Zapadłam się w czerwony plastik, uderzyłam w niego obiema pięściami i wypowiedziałam słowa, które miały okazać się ostatnimi skierowanymi do niego:

– I ojca.

Po tej awanturze odmówiłam z nim kontaktów. Nietrudno go było unikać. Zadzwonił raz, miesiąc po naszej sprzeczce. Doktor K powiedział mu, żeby wrócił, gdy będzie zainteresowany Programem Opieki nad Rodziną. Nigdy się już nie pokazał.

Każdy miał prawo do odwiedzin, doktor K nie pozostawił tu wątpliwości. Na przestrzeni lat faktycznie miałam dwoje gości: nieutrzymującego kontaktów z ojcem stryja i jego wychudzoną trzecią żonę, przyjaźniącą się z mamą i mieszkającą w Japonii Amerykankę o imieniu Lydia. Nie byli to jednak goście, jakich oczekiwałam, i więcej się nie pojawili.

Osobą, którą najbardziej chciałam zobaczyć – jeśli nie liczyć mojej matki – była panna Danny. W mojej szkole była nauczycielką angielskiego i przez jakiś czas żywiłam przekonanie, że jest moją przyjaciółką. Dorosłym sprzymierzeńcem. Nadal w to wierzyłam – mimo że dziwnie mnie traktowała w tygodniach poprzedzających moje kireru. Przypominając sobie nasze żarty, naszą niewątpliwą obopólną sympatię, mogłam jedynie dojść do wniosku, że jej chłód był wytworem mojej imaginacji. Przyjdzie. Mogłaby mnie adoptować! Ojciec bez żalu pozbyłby się takiego brzemienia. Ale panna Danny nie przyszła. Doktor K obiecał, że od razu mnie powiadomi, gdyby choćby zapytała o mnie w ośrodku, a ja w miarę upływu miesięcy i lat przestałam czekać.

Wobec braku rodziny, która byłaby prawnie odpowiedzialna za moją resocjalizację, musiałam zostać. Z lekcjami radziłam sobie bez trudu. Nie dostawaliśmy ocen. Moim celem stało się osiągnięcie wtórnego analfabetyzmu w języku japońskim, co z pewnością zbulwersowałoby mojego ojca. Pomagała mi natura tego języka: nie da się przyswoić znaków kanji w sposób, w jaki można się nauczyć dwudziestu sześciu liter alfabetu łacińskiego. Pismo było tak skomplikowane, że Ministerstwo Edukacji stworzyło system określający, które znaki i kiedy mają być nauczane w szkołach. Dziecko kształcone w szkole publicznej aż do ukończenia liceum nie potrafiło przeczytać gazety. Moje zadanie nie było więc trudne. Przestałam czytać japońskie książki i odmawiałam uczenia się nowych znaków. Odpowiedzialna za moją edukację znudzona pracownica społeczna kształciła się na nauczycielkę angielskiego; jej wymowa i umiejętność konwersacji były koszmarne, więc poświęcałyśmy większość wspólnego czasu na pogaduszki po angielsku i jej przygotowania do egzaminu lektorskiego. Raz w roku zdawałam egzamin i mogłam się przekonać, jak spada moja umiejętność czytania. Gdy opuszczałam Kawano, z radością mordowałam się z opowiastkami na poziomie trzecioklasisty. Lubiłam wyobrażać sobie wyraz twarzy ojca, kiedy się o tym dowie. Nawet wówczas wciąż jeszcze sądziłam, że go kiedyś zobaczę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: