Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabij, Bóg wybacza łotrom - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zabij, Bóg wybacza łotrom - ebook

Młody informatyk Mark Nelsky zostaje wrobiony w zabójstwo i skazany na podwójne dożywocie. Trafia do więzienia Fort Nox, gdzie musi dostosować się do panujących zasad, by przetrwać. Inteligentny i spokojny chłopak walczy z sennymi koszmarami, a klawiaturę komputera zmienia na fizyczną pracę w kamieniołomach. Trudnej sytuacji nie ułatwiają sadystyczni strażnicy i współwięźniowie.

Niespodziewanie Mark otrzymuje szansę, by odmienić swój los. Adwokat Steinbeck proponuje mu wolność, jeśli ten zgodzi się na udział w napadzie na bank. Czy chłopak przyjmie ofertę? Stawkę podbija chęć zemsty na sprawcy wyroku Marka.

Paweł Szlachetko - powieściopisarz, reportażysta. Debiutował w latach 90. Jest autorem kilkunastu słuchowisk i reportaży emitowanych na antenie Polskiego Radia. Wydał kilka cykli reportaży (m.in. „Najwięksi polscy zbrodniarze”, „Zabijałem dla mafii”) oraz powieści kryminalnych. „Zwerbowana miłość” doczekała się filmowej ekranizacji, zaś na podstawie „Śladami złodziei aniołów” powstał serial telewizyjny. Szlachetko publikował także powieści sensacyjne pod pseudonimem Arthur Ray.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-51165-9
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Przez nie zsunięte do końca zasłony do pokoju wpadała smuga światła. Przecinając półmrok oświetlała łóżko i skłębioną pościel. Spod kołdry wystawała naga stopa... Dlaczego siedzi na podłodze? Spróbował wstać, ale zdrętwiałe ciało odmówiło posłuszeństwa.

Dostrzegł zawieszoną nad łóżkiem ramę, z której zwisały resztki pociętego płótna. Wszystko, na co patrzył, wydawało się oddalone i zamknięte w rozmazanej perspektywie.

Dłonią wyczuł leżące na dywanie lusterko. Podniósł je. Machinalnie przetarł szkło, rozmazując na nim krew. Krew? Czyżby się skaleczył? Spojrzał na dłonie. Chwyciły go torsje. Zwymiotował. Starając się uspokoić skaczący do gardła żołądek, zaczął głęboko oddychać.

Gdzie jest?

Z szafki stojącej nie opodal łóżka wyjęto szuflady. Znajdujące się w nich dotąd rzeczy leżały wokół rozrzucone. Sięgnął po bluzkę, by wytrzeć dłonie. Niespodziewanie pokój zaczął wirować wokół niego. Ponownie chwyciły go torsje. Stracił przytomność.

Kiedy otworzył oczy, sypialnię wypełniały zjawy. Nie, to byli ludzie. Jakiś mężczyzna rozsunął zasłony. Pokój zalało oślepiające światło. Mark zakrył dłonią oczy. Ktoś chwycił go za ramię. Zobaczył twarz. Malowało się na niej wzburzenie i z trudem tajone obrzydzenie. Mówiono do niego, ale nie słyszał głosu. Tkwił zatopiony w ciszy.

Jeden z przybyłych podszedł do okna. Odsunął kotarę. Mark zobaczył nagą dziewczynę. Leżała na przesiąkniętej krwią pościeli. Głowa była niemal odcięta od tułowia. Z niedowierzaniem spojrzał na swoje dłonie.

Obszukano go. Z kieszeni wypadł bilet lotniczy. Czyżby gdzieś się wybierał? Z innej wyjęto brzytwę.

Do sypialni weszło dwóch pielęgniarzy z noszami. Kobieta w białym kitlu uklękła obok Marka. Rozszerzyła mu powieki. Na jej górnej wardze dostrzegł delikatny meszek. Z ruchu ust wywnioskował, że o coś pyta. Kiedy wolno powtórzyła, zrozumiał.

— Jaki brałeś narkotyk?

„Narkotyk? O co jej chodzi?”

— Czy potrafisz mówić?

Chciał odpowiedzieć, ale wargi pozostały nieruchome. Lekarka sięgnęła po strzykawkę. Jej dłonie drżały. Z igły trysnęła srebrzysta nitka płynu. Poczuł ukłucie w ramię. Wkrótce pokój stał się bezkształtnym kleksem barw, które wpadając w coraz głębsze tony wypełniły czernią zamknięte powieki.

W sali rozpraw było kilkadziesiąt osób. Jedni szeptali między sobą. Inni wskazywali w jego kierunku. Czego chcieli?

W trakcie kilku tygodni na podium dla świadków stawało wiele kobiet i mężczyzn. Przez cały ten czas Mark miał wrażenie, iż znajduje się za pancerną szybą, zza której z trudem przedzierają się pojedyncze słowa: widziałem... narkomanka... wzięli klucze... słyszałem krzyk...

Czy to możliwe? Nazwano go mordercą!

Przydzielony z urzędu obrońca o nic nie pytał świadków oskarżenia. Adwokat był małym człowiekiem o rozbieganych oczach i nerwowo trzęsących się dłoniach, których nie potrafił uspokoić. Podczas procesu stale się pocił i bezustannie wycierał łysą czaszkę i kark.

Po każdym dniu rozprawy pozostawał z Markiem przez kilkanaście minut w celi aresztu. Jego monologi były pozbawione emocji. Mówiąc sprawiał wrażenie, iż myślami jest gdzie indziej, a ich spotkania nikogo do niczego nie zobowiązują. Jedynym jego celem było nakłonienie Marka do tego, by przyznał się do winy.

— Tylko wówczas możesz liczyć na łagodniejszy wyrok.

— ...?

— Będzie lepiej, jeśli pozbędziesz się złudzeń, że wyjdziesz z tego cało. Wszystkie dowody świadczą przeciw tobie... Powinieneś mi ułatwić możliwość bronienia cię.

— Mówiąc, że zabiłem? — Słowa z trudem przeszły Markowi przez gardło, jakby były ciosane z kamienia.

— Zabijałeś. Nie sądzisz, że to subtelna różnica! Przed dziesięciu laty zaręczyłeś się z pewną dziewczyną. Ona jednak wolała brudnego, śmierdzącego gnojka, który był narkomanem. Dziewczyna umarła w dwa lata później w kokainowym szoku. Na pewno wówczas zrodziła się w tobie chęć zemsty... Zastanów się, czy nie mam racji? — Adwokat spojrzał na zegarek. Najwyraźniej się spieszył.

— Udawało ci się przez długi czas. Zabiłeś cztery narkomanki. W końcu zostałeś złapany w pokoju hotelowym. Na łóżku leżała dziewczyna z poderżniętym gardłem. Brzytwa, którą to zrobiono, była w twojej kieszeni. Jak myślisz, kto pozostawił na niej odciski palców?

— Co oskarżony chciałby powiedzieć w ostatnim słowie?

Mark wstał wolno z miejsca. Na sali zapanowała cisza. Przyglądał się otaczającym go twarzom. Były niczym odlane z gipsu, zastygłe w grymasach obojętności, zadowolenia, ciekawości i drwiny.

Na stole przed prokuratorem leżała owinięta w folię brzytwa.

— Czy oskarżony zrozumiał pytanie?

Według opinii ekspertów prawdopodobnie ona była narzędziem pięciu morderstw.

Mężczyzna w drugim rzędzie ławy przysięgłych ukradkiem przełożył czytaną gazetę na drugą stronę. On już wydał wyrok.

— Winien!

Zaczął krzyczeć. Szarpał się. Próbował wyswobodzić ramiona z rąk trzymających go policjantów.

— Nieee!!!2.

Mark poderwał się na łóżku. Otworzył oczy. Otaczała go ciemność. Dotknął dłonią spoconego czoła. W uszach dudnił łomot bijącego serca. Zaskrzypiały sprężyny. Więc to był sen? Oparł rozpalone czoło o chłodną powierzchnię ściany. W tym momencie przesuwający się za oknem reflektor rozświetlił łóżko, zamykając je w cieniu wprawionych w okno krat.

— Znowu miałeś ten cholerny sen?

Z ciemności dobiegł zaspany głos. Mark rozróżnił zarys postaci leżącej na sąsiedniej pryczy. Wróciła świadomość dwóch lat spędzonych w więzieniu Fort Nox. Został skazany na podwójne dożywocie. Podwójne, choć miał tylko jedno życie!

— Spróbuj zasnąć, jutro wcześniej nąs obudzą.

Mark dotknął poduszki. Była mokra od potu. Przewrócił ją na drugą stronę. Położył się. Regularnie, co kilkanaście sekund, na ścianie pojawiał się cień kraty. Jak co noc w jego pola zaczął wpisywać przeżycia dwudziestu czterech miesięcy zamknięcia.

Kiedy przekroczył bramę więzienia, miał wrażenie, iż rozpoczął się koszmarny sen, którego bohaterem jest ktoś inny. On jedynie obserwował z boku poczynania podobnego mu mężczyzny, przebranego w więzienne ubranie. Jeszcze dziś słyszy słowa strażnika, który popychał go końcem pałki, gdy szli więziennym korytarzem.

— Pamiętaj, nazywam się Endy Jacobs... Siedząca tu zgraja mówi o mnie The End, gdyż wykończyłem kilku takich drani jak ty... Zrozumiałeś?

Kiwnął głową. Poczuł bolesne uderzenie w ramię.

— Odpowiada się: Tak, sir.

— Tak, sir.

— Teraz zapamiętaj jeszcze jedno. Stąd można jedynie wydostać się na Wzgórza. Innej drogi nie ma.

Stanęli. Zadźwięczał dzwonek i krata zamykająca celę odsunęła się.

— Wstawaj śmierdzielu! — Oddziałowy krzyknął do siedzącego na pryczy. — Masz nowego lokatora. Lepiej od razu powiedz mu, żeby nie był tak narwany jak twój kumpel. W tym klimacie to niezdrowe.

Pchnięty w plecy Mark przekroczył próg. Krata zasunęła się z trzaskiem. W snop światła, padającego przez zakratowane okno, wszedł więzień. Był niewysoki. Na drobnej, spalonej słońcem twarzy malowało się znudzenie. Kpiący wyraz ust zdawał się mówić, że wszystko wokół jest nieporozumieniem, którym nie warto zawracać sobie głowy.

— Jak masz na imię?

— Mark... Mark Nelsky.

— Nelsky? — Więzień parsknął kpiąco. — Tu nie mamy nazwisk. Wystarczą imiona. Do mnie mówią Tonny.

Mark nadal stał pośrodku celi. W jednej ręce trzymał zwinięte koce, w drugiej miskę, kubek i przybory toaletowe.

— Nie stój tak. Tam masz półkę... Skąd pochodzisz?

— Z Nowego Jorku. — Mark przysiadł na brzegu łóżka.

— Za co cię posadzono?

— Podobno zabiłem jakąś dziewczynę.

— Podobno?

Odpowiedzią było milczenie. Przypatrując się przybyłemu, Tonny pomyślał, że nie powinien się nudzić. Facet zupełnie nie pasował do tego miejsca. Składając nieświadomie dłonie, sprawiał wrażenie, iż siedzi w kościelnej ławce, nie zaś na więziennej pryczy.

— Czy Betty Ventura nadal wszystkich czaruje głosem?

Mark spojrzał pytająco na siedzącego naprzeciw.

— Betty Ventura?

— Ta zgrabna dupka, co wylansowała Słodkie pocałunki. Chryste, cóż to za maszyna. — Tonny rozmarzył się. — Na samą myśl aż mną trzęsie.

— Nie znam tej pani.

— Pani? — Tonny wybuchnął śmiechem. — Ta pani, nim stała się piosenkarką, była największą dziwką w Hollywood.

Na korytarzu ukazał się cień strażnika. Tonny natychmiast zdjął nogi z pryczy. Przed kratą zatrzymał się The End.

— Jak czuje się nasz gość?

— Nadal jest pod wrażeniem pańskiej osobowości, sir.

Strażnik nie zauważył maskowanej kpiny. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia.

— Cenię inteligentnych facetów. Tacy mają szansę dożyć sędziwego wieku. — Zaczął się śmiać.

Kiedy odszedł, Tonny splunął w kierunku kraty.

— Jeżeli mogę ci coś radzić — położył się na pryczy — to staraj się unikać tego skurwiela. Ten odmóżdżony bydlak potrafi śmiać się tylko z własnych dowcipów, a te wbija słuchaczowi pałą do głowy. Facet, który poprzednio spał na twoim łóżku, nie przeżył tego i wyniesiono go na wzgórza. — Widząc pytające spojrzenie Tonny dodał: — Podejdź do okna.

Kiedy Mark wyjrzał na zewnątrz, za wysokim murem dostrzegł piaskowe pagórki. Niczym szczególnym nie różniły się od innych rozciągniętych aż po horyzont.

— Tam chowają tych wszystkich, którzy nie wytrzymali tego piekła.

— Cmentarz? Gdzie krzyże?

— Nie są potrzebne. Ci, którzy tu siedzą, i tak po śmierci trafią do piekła.

Na dworze świtało. W półmroku niewyraźnie rysowały się pręty krat oddzielających celę od korytarza. Mark podciągnął koc pod brodę. Wczoraj w południe minęły dwa lata od chwili, gdy zamknęła się za nim brama Fort Nox.

W więzieniu — dzień i noc — panowała atmosfera drobiazgowej kontroli, atmosfera laboratorium, w którym przechowuje się niebezpieczne wirusy.

Jedynym celem pilnujących strażników było psychiczne złamanie więźniów, pozbawienie ich własnego ja. Najlżejszy objaw sprzeciwu czy niezadowolenia odnotowywano w raporcie incydentów, o tym zaś, co jest incydentem, decydował strażnik. Każda niesubordynacja oznaczała zaostrzenie reżimu kary.

Po raz pierwszy do Oddziału Rygoru Specjalnego Mark trafił po trzech miesiącach. Dostał tydzień karceru, gdyż patrzył w bok zamiast na mówiącego strażnika. Zamknięto go w norze dwie stopy na trzy, do której nigdy nie docierało dzienne światło. Pozbawiono ubrania. Jedynym sprzętem była kamienna prycza. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się do kloaki, której otwór tkwił nad centralnym szambem więzienia. Tych, którzy odbyli karę karceru, jeszcze przez kilka dni wyczuwano na odległość — śmierdzieli.3.

Przed celą stanęło dwóch strażników. Krata odsunęła się.

— Wychodzić! — Strażnik ponaglająco kiwnął lufą karabinu.

Kiedy Mark i Tonny stanęli na korytarzu, nogi obu skuto jednym łańcuchem. Przez najbliższe siedem dni mieli być nierozłączną parą. Osobno na dłonie każdego założono kajdanki. Popychani ruszyli korytarzem.

Na więziennym dziedzińcu czekały ciężarowe fordy. Wsiedli do ostatniego. Wewnątrz byli już inni więźniowie. Łączący ich nogi łańcuch wczepiono we wmontowane w podłogę zatrzaski.

— Szóstka gotowa do odjazdu!

Samochody uformowały kolumnę. Automat bramy wyjazdowej odchylił oba skrzydła. Ciężarówki wyjechały na szosę. Na wschodzie, zza horyzontu wynurzało się słońce. Fordy przyspieszyły na prostej.

Tydzień mieli pracować w kamieniołomach. W tym czasie będący tam ostatnie siedem dni więźniowie zajmą ich cele.

Samochodem, w którym siedział Mark, rzuciło na wybojach. Pył, wzbijany kołami jadących przodem pojazdów, wdarł się pod plandekę. Zazgrzytał między zębami.

Po trzech godzinach jazdy pośrodku pustyni ukazały się wapienne skały. W tym miejscu kończyła się szosa. Zamykała ją drewniana brama. Za nią znajdował się obóz więzienny. Tworzyło go dziesięć baraków otoczonych drutem kolczastym. Nieliczne patrole tylko nocą obchodziły go wokół. Nie obawiano się ucieczek. Z tego miejsca było to niemożliwe. W ciągu dnia w cieniu temperatura przekraczała sto stopni Fahrenheita. W nocy spadała do trzech. Prawdziwym strażnikiem była tu woda. Wypełnioną nią cysternę wkopano w piasek sto jardów za obozem. Ponad zbiornikiem wznosiła się betonowa wieża wartownicza. Do obozu prowadziła wąska nitka rury, przez którą trzy razy dziennie puszczano wodę. Robiono to na godzinę przed świtem, w południe i po zachodzie słońca. Za każdym razem skazanemu przysługiwał litrowy kubek. Jedyną karą, którą wymierzano, był częściowy lub całkowity zakaz otrzymania porcji tego płynu.

Każdej parze więźniów wyznaczano dzienną normę. Tych, którzy przepracowali w kamieniołomach dwadzieścia pięć lat, zwalniano z obowiązku pracy. Dotąd żaden z więźniów tego nie dożył. Po piętnastu latach czterdziestoletni mężczyzna wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec.

Kiedy kawalkada ciężarówek zatrzymała się przed bramą, więźniowie zeszli z samochodów. Ustawili się w czwórki, tworząc grupy po sześćdziesięciu ludzi. Ruszono w kierunku baraków.

Przez pierwszych kilka miesięcy pracy w kamieniołomach Mark żył jak w malignie. Dotąd nigdy ciężko nie pracował.

Nim nastał świt, wśród skał echo powtarzało miarowy stukot młotów. Kiedy dolinę rozświetlało słońce, w wapiennym kurzu widać było niewyraźne postacie pracujących. We wzrastającej temperaturze ciało szybko się pociło. Wkrótce człowiek był oblepiony białym pyłem, który twardniał w słońcu, tworząc wapienne strupy. Idąc za radą Tonny’ego Mark ich nie usuwał. Szybko przekonał się, że częściowo chroniły przed palącymi promieniami słońca.

W twarzach więźniów, okrytych białą, popękaną maską, żywe były tylko oczy. Gdyby nie one, można byłoby odnieść wrażenie, iż pracują tu mechaniczne kukły stworzone w wyobraźni paranoicznego plastyka.4.

— Nelsky, widzenie!

Mark wolno wyszedł na korytarz. Był oszołomiony. Po raz pierwszy od dwudziestu czterech miesięcy wołano go do rozmównicy.

— Co się tak gapisz? Ruszaj!

Chryste, jakże czekał na ten moment! Przez pierwsze tygodnie pobytu w Fort Nox myślał tylko o jednym — kiedy to się stanie? Był niewinny. NIEWINNY! W końcu ktoś musi zauważyć, że w trakcie procesu popełniono koszmarną pomyłkę. Początkowo był to jedyny temat rozmów z Tonny’m. Wreszcie ktoś trafi na ślad mordercy, a wtedy....

Pewnego dnia Tonny nie wytrzymał.

— Kto ma trafić na ślad?! Kto ma zająć się rewizją tego pieprzonego procesu?! Jeszcze niczego nie rozumiesz, czy udajesz durnia? Faceci, którzy wydali wyrok, siedzą teraz wygodnie w domowych fotelach. Mają na nogach miękkie kapcie i być może dziś w nocy żona da im potrzymać się za rączkę. O tobie dawno zapomnieli. Skazali cię, więc mają czyste sumienia.

— Nie wierzę.

A jednak Tonny miał rację. Mijały dni, tygodnie, miesiące... i nic. Jeszcze próbował się oszukiwać. Wysyłał listy do prokuratury, do gazet. Zapewniał o swojej niewinności. Po roku zrezygnował. Jednak głęboko tliła się w nim nadzieja. I dziś...

Poczuł stuknięcie pałki w ramię. Stanął. Bezwiednie zaczął patrzeć na stalowe pręty, z których dawno złuszczyła się żółta farba. Gdzieniegdzie widać było plamy rdzy.

Strażnik nacisnął dzwonek. Rozległo się przytłumione brzęczenie. Krata odsunęła się na bok. Z korytarza skręcili w łącznik, który prowadził do budnyku, gdzie znajdowały się rozmównice. Mark jeszcze nigdy tu nie był. Drogę znał jedynie z opisów Tonny’ego. Po miesiącach wspólnie spędzonych w celi wiedzieli nawzajem o sobie wszystko.

Tonny był Porterykańczykiem. W życiu nauczył się tylko jednego — kraść... Pewnego dnia Mark przerwał mówiącemu:

— Za kradzież trafiłeś do Fort Nox?

— Podobno zabiłem faceta. — Tonny prychnął z kpiną.

— Podobno?

Z twarzy Portorykańczyka zniknął uśmiech, a usta wykrzywił mściwy grymas.

— Na pewno.

— Przynajmniej ty jesteś czegoś pewien.

— Owszem. — W głosie Tonny’ego ponownie pojawiła się nuta drwiny. — Facet za swoje zapłacił. Ja za parę tygodni również będę miał czyste konto. Rachunki wyrównane.

Raz na dwa tygodnie więźniom przysługiwało prawo odwiedzin. Do Tonny’ego przyjeżdżała żona. Miała na imię Mayrose. W chwili gdy Mark po raz pierwszy przekroczył próg celi, Tonny miał do odsiedzenia dwa lata i półtora miesiąca. Wkrótce przeniosą go do ośrodka półwolnościowego, skąd po kilku miesiącach zostanie wypuszczony na wolność.

Pewnego dnia, gdy strażnik przyszedł po Tonny’ego, by zaprowadzić go do rozmównicy, Mark pierwszy poderwał się z pryczy. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo pragnął być Tonnym i uciec z tego miejsca.

Z niepokojem oczekiwał trzeciego lipca, kiedy Portorykańczyk opuści Fort Nox. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień rozpalała go zazdrość. Potem niemal znienawidził współlokatora.

Był przekonany, że przez swoje istnienie tamten nie pozwala, by trzeci lipca stał się dniem jego wyzwolenia. Którejś nocy powiedział o tym Tonny’emu.

— Chyba zwariowałem. Rozumiesz. Jeszcze trochę, a uwierzę, iż jestem tobą... dlaczego milczysz? Powiedz coś...

— Co?

— Nie wiem. — Mark schował twarz w dłoniach. — Pomóż mi.

— Musisz sam dać sobie z tym radę.

— Ale...

— W pierwszych latach też miałem odbicia. Na twojej pryczy spał wtedy Metys. Zapomniałem jego imię... Core?... Corga?... Nieważne. Rozkładałem graty, a tamten miał jeszcze rok odsiadki. Chyba się zaprzyjaźniliśmy... A raczej robiliśmy wszystko, by wzbudzić jeden w drugim sympatię. W przeciwnym wypadku porozbijalibyśmy sobie łby. Jak ty zacząłem się przejmować, że to nie ja, lecz tamten będzie na wolności. Na tydzień przed zwolnieniem Metysa odbiło mi na całego. Pewnej nocy chciałem go zabić... Rozumiesz? Byłem pewien, że uda mi się tak załatwić, by wszyscy uwierzyli, że to ja jestem... Dopiero kiedy pochylałem się nad śpiącym, by udusić go poduszką, dotarło do mnie to, co chcę zrobić. Opamiętałem się w ostatniej chwili. Tu, w Fort Nox, wszyscy przez to przechodzą.

Strażnik ponownie zatrzymał idącego przodem Marka. Zgrzytnął klucz w zamku. Stalowe, mocne drzwi otworzyły się szeroko.

Rozmównica była dużym pokojem przedzielonym w połowie dwoma odległymi o kilkanaście cali siatkami. Ich metalowe oczka utkano na tyle gęsto, że nie dawało się przesunąć przez nie palców. Ściany, krzesła, siatka miały barwę ochry. Jedynie podłoga schodzona setkami stóp była brudnoszara. Pod sufitem kręciły się leniwie dwa wentylatory, które jednak nie mogły poruszyć nagrzanego powietrza.

Drzwi zamknęły się. Mark pozostał sam ze stojącym po drugiej stronie siatki mężczyzną. Facet mógł mieć około czterdziestu lat. Był wysoki, niemal tykowaty, co jeszcze bardziej podkreślał wiszący na spadzistych ramionach garnitur. W tym człowieku wszystko wydawało się być za długie: wystające z mankietów dłonie o wąskich palcach, chuda szyja, nos, który przecinał twarz na pół, sięgając niemal brody.

Tamten mierzył go wzrokiem dłuższą chwilę. W pewnym momencie nieruchoma, wąska kreska warg rozjechała się w kącikach w ironiczny uśmiech.

Nieznajomy przysunął krzesło i usiadł. Przed sobą na szerokim blacie rozłożył papiery.

— Co tak stoisz?

Mark podszedł wolno do siatki. Usiadł. Drżały mu kolana. Poczuł zapach wody lawendowej i aromatyczny dym wypalonego papierosa.

— Zapal.

Mark dostrzegł przed sobą paczkę cameli.

— Regulamin więzienny zabrania palenia w rozmównicy. — Spojrzał nerwowo na wycelowany w siebie obiektyw wideokamery.

— Podczas naszych spotkań regulamin nie będzie cię obowiązywał ... Więc?

Wyjął papierosa. Pod paczką leżał tekturowy kartonik z zapałkami.

— Nazywam się Randolph Steinbek. Prowadzę kancelarię adwokacką. Ale nie przyjechałem tu po to, by zająć się twoim procesem.

Mark wytarł zwilgotniałe dłonie o nogawki spodni. Więc nie chodzi o rewizję procesu?... A może to dziennikarz? Tacy, jak mówił Tonny, skorzy są nawet podawać się za prokuratora generalnego, byleby wydusić informację, która... Twarz Steinbeka była bez wyrazu... Nie, to nie jest pismak. Za murem już dawno zapomniano o procesie. Adwokat zmarszczył nieznacznie brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. W sekundę później jego czoło wygładziło się. Jednak przez cały czas Steinbek patrzył na niego uważnie.

— Powiedział pan, że nie ma zamiaru zająć się moją sprawą. — Głos mu drżał. — Więc o co chodzi?

— Interesują mnie faceci, którzy za dwadzieścia, trzydzieści lat zostaną pochowani na Wzgórzach. — Mimo jawnej drwiny w głosie mówiącego zabrzmiał ton powagi.

— Spotkajmy się zatem za trzydzieści lat — wyrzucił ze złością Mark.

— Chcesz tak długo czekać?

— Regulamin Fort Nox eliminuje jakikolwiek wybór. — Mark ponownie podniósł wzrok na kamerę wideo.

— Mogę to zmienić.

— To ma być żart?

— Nie patrz ciągle na kamerę. Rejestruje tylko obraz sali. Głos jest wyłączony.

Mark wczepił się palcami w siatkę.

— Co tu jest grane?

Adwokat zignorował pytanie. Zapalił papierosa. Zaciągnął się i wydmuchnął niebieski obłok przed siebie. Jego twarz na moment znikła w chmurze dymu.

— Jest pan pewny, że rozmawia z właściwym facetem?

Steinbek przesunął papiery.

— Mark Nelsky... Ukończyłeś Harward z wyróżnieniem... Dziesięć lat temu zaręczony z niejaką Sally Bovere. Przed dwoma laty zatrudniony w towarzystwie wykonującym zabezpieczenia komputerowe bankowych sejfów. Nie masz rodziny. Stan konta: pięć tysięcy dolarów i czterdzieści dwa centy. Zamieszkały przy Hosteron Street w Nowym Jorku... To tylko niektóre z danych kwestionariusza osobowego.

— Nie licząc maszynopisów akt sądowych, w których napisano, że jestem psychopatą.

— I to cię tak niepokoi?

— Raczej dwieście lat więzienia, na które zostałem skazany.

— Za dobre sprawowanie — Steinbek skrzywił drwiąco wargi — zdejmą ci połowę wyroku.

— Tylko to chciał mi pan powiedzieć?

— Ależ skąd! Chcę, żebyś pozbył się złudzeń. Chyba że ktoś pomoże ci się stąd wydostać.

— Ktoś, czyli pan.

— Potrzebny jest nam człowiek z twoimi umiejętnościami.

— Nam?

— ...

— Nie dosłyszałem odpowiedzi.

— Wróćmy do procesu. Tydzień studiowałem twoje akta.

— I do jakiego doszedł pan wniosku? Że jestem winny, czy...

— Niewinni mnie nie interesują. Dlatego przyszedłem do ciebie. Sam przyznasz, że ława przysięgłych wystawiła ci niezłe rekomendacje.

— Przyszło mi do głowy, że badający mnie wówczas lekarz psychiatra nie miałby wątpliwości, kto z nas dwóch jest stuknięty.

— Za cenę wolności powinno być ci to obojętne.

— Nadal nie wiem, kim jesteś.

— Tak pozostanie. — Spojrzał na zegarek. — Nasz czas dobiega końca, zatem daruj sobie zbędne pytania. Kiedy wyjdziesz z rozmównicy, będziesz lepiej traktowany. Tak się składa, że mogą zmienić twój dotychczasowy tryb życia. Spotkamy się jutro o tej samej porze.

Steinbek jednym ruchem ręki zgarnął papiery do teczki.

— Nadal nie wiem, czego chcesz ode mnie.

— Powoli, na wszystko przyjdzie czas. Papierosy możesz ze sobą zabrać. Do zobaczenia.

Adwokat wstał z krzesła, odwrócił się i ruszył do wyjścia.5.

Następnego dnia Steinbek miał na sobie ten sam nieskazitelnie czysty garnitur. Sposób rozmowy dezorientował Marka. Do końca nie był pewien, czy nie uczestniczy w przedstawieniu teatru wyobraźni i w chwili gdy wszystkie światła zgasną, nie obudzi się w celi.

— Wczoraj zadałeś pytanie, czy wierzę w twoją winę? — Steinbek sięgnął po kartkę papieru i chwilę czytał tekst. — Dziś chcę, żebyś zrozumiał, co miałem na myśli... Z pewnością znane jest ci nazwisko Golfano.

Zaskoczony Mark bezwiednie kiwnął głową.

— Trzy lata temu w Chemical Bank montowaliście system komputerowego zabezpieczenia sejfów. Jako szef zespołu elektroników nadzorowałeś pracę podległych ludzi. Konkretnie zajmowałeś się Centrum Maksymalnego Bezpieczeństwa.

— Niezupełnie, do mnie należała jedynie końcowa kontrola sprawności działania systemu.

— Jednym słowem, oznaczonego dnia miałeś dokonać pozorowanego włamania do banku, by sprawdzić skuteczność i efektywność pracy wszystkich zespołów.

— Oględnie można to tak nazwać. — Markowi wydało się, że już wie, do czego tamten zmierza.

— Z pewnością myślisz, że poproszę o parametry techniczne zainstalowanej wówczas aparatury.

Steinbek znalazł potwierdzenie słów w wyrazie twarzy więźnia. Zaczął się cicho śmiać.

— Nie bój się, to mnie nie interesuje... Tamtego dnia, kiedy testowałeś urządzenia, trafiłeś na... Pamiętasz, co to było?

— ...

— W komputerze kontrolującym i przetwarzającym dane napływające ze stref elektronicznej ochrony znalazłeś niespójność w programie. Czy już wówczas pomyślałeś, że ingerencji dokonała osoba z waszego towarzystwa? Jedno było oczywiste. Dzięki drobnej zmianie części programu można było dobrać się do sejfu Chemical Bank. Mówiąc inaczej — ktoś z zewnątrz, łamiąc ochronę szyfrową, mógł zmusić komputer do przelania na dowolnie wybrane konto odpowiedniej sumy.

— Skąd o tym wiesz?

— Kiedy gram w pokera, nigdy nie wchodzę do gry bez dobrych atutów. Podobnie w życiu... Byłeś lojalnym pracownikiem. Zdawałeś sobie sprawę, że nie należy z tym od razu iść na policję. Ta, być może, ujęłaby przyszłego złodzieja. Ale to oznaczało koniec firmy. Bo czyż można ufać komuś, kogo produkt nie daje pełnej gwarancji bezpieczeństwa? Więc zamiast iść na policję, zastukałeś do drzwi gabinetu Golfano, naczelnego dyrektora towarzystwa. Liczyłeś na awans?

Adwokat najwyraźniej się z nim drażnił.

— O co ci chodzi?

— Jeszcze nie rozumiesz? W tej grze ja rozdaję karty. Znam twoje atuty, a ty powinieneś wierzyć, że moje są równie dobre lub nawet lepsze. Jeśli ja wygram, ty również zostaniesz zwycięzcą. Chcę, żebyś był o tym przekonany... A wracając do tematu. O swoim odkryciu poinformowałeś Golfano. Ten, jak sądzę, poprosił o milczenie obiecując, że sam zajmie się całą sprawą...

— Mów dalej, dlaczego milczysz?

— Nie przyszło ci do głowy, że właśnie Golfano był złodziejem.

— To żart?

— Niektórzy z dziennikarzy zajmujących się przestępczym podziemiem znają to nazwisko. Gdyby w Fort Nox pozwalano wam czytać gazety, dowiedziałbyś się, że w rok po tym, jak wylądowałeś w więzieniu, Golfano został właścicielem pakietu kontrolnego akcji Chemical Bank. Jak sądzisz, skąd wziął kilkanaście milionów na dokonanie tej transakcji?

Mark poderwał się z miejsca jak oparzony. Przed oczyma stanęła mu twarz szefa. Golfano dla wszystkich był opryskliwy. W biurze panicznie bano się wybuchów jego wściełości. Tamtego jednak dnia...

Dureń! Dureń! Jakiż ze mnie dureń!

Jak mógł zawierzyć takiemu bydlakowi? Zacisnął dłonie.

Chciał krzyczeć z wściekłości, gryźć, kopać. Boże jedyny, gdyby ten człowiek znalazł się teraz w jego rękach...

Steinbek siedział nieporuszony. Osiągnął zamierzony cel. Teraz patrzył obojętnie na bezsilną wściekłość malującą się na twarzy więźnia. Jeśli dobrze znał ludzi, a sądził, że tak jest, skazaniec zrobi wszystko, czego zażąda, by w przyszłości móc wydostać się na wolność i dopaść człowieka, który posłał go za kraty.

Uśmiechnął się w duchu. Tylko z pozoru natura ludzka wydaje się skomplikowana. W rzeczywistości wystarczy wiedzieć, który guzik w tej maszynerii należy nacisnąć, by mechanizm zadziałał zgodnie z cudzymi intencjami.

— Golfano — adwokat podjął przerwany wątek — miał wystarczające powiązania z kilkoma facetami, by wrobić cię w ten proces. Wcześniej wystarczyło parę miligramów jakiegoś świństwa, byś na wystarczająco długi czas stracił pamięć. Potem znaleziono cię w pokoju z zamordowaną dziewczyną. Jej śmierć pasowała do głośnej wówczas serii zabójstw. Reszta należała do prawa... Mimo wszystko musisz przyznać, iż miałeś sporo szczęścia. Udowodniono ci tylko jedno morderstwo. Pozostałe dowody, w przypadku poprzednich zbrodni, oparte były na domysłach... Podwójne dożywocie to jednak szczęśliwy los na loterii, zważywszy że mogłeś wylądować w celi śmierci.

— Dlaczego o tym wszystkim mówisz?

— Ja również mam do wyrównania z Golfano stare rachunki. Chcę dać ci możliwość spłacenia ich w moim imieniu. Ale o tym porozmawiamy jutro. Nie życzę ci przyjemnych snów. Wolę, żebyś tej nocy nie spał. Mordując w myślach Golfano, w końcu będziesz chciał tego samego co ja — by ten facet gryzł ziemię.6.

Piątego dnia pod koniec spotkania ze Steinbekiem Mark wiedział wszystko. To był cholernie ryzykowny plan. A jednak precyzja, z jaką został obmyślony, wróżyła mu powodzenie.

— Kiedy po raz pierwszy powiedziano, że mam stawić się na widzenie, sądziłem...

— Mówiliśmy o tym.

— Co by się stało, gdybym po twoich pierwszych słowach wyszedł?

— Wtedy za trzydzieści lat przyjechałbym na Wzgórza i pomyślał, że byłeś głupcem.

— Głupcem? Nadal nie daje mi spokoju pytanie, który z nas jest bardziej normalny?

— Nie warto się nad tym zastanawiać.

— Załóżmy, że się zgodzę. Jak zamierzasz mnie stąd wydostać?

— Wystarczy, że za kilka miesięcy wyniosą cię za mur.

— Nie rozumiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: