Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabij ich wszystkich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zabij ich wszystkich - ebook

W katowickiej dzielnicy Janów-Nikiszowiec zostaje zamordowany Stefan Wilk, były portier lokalnej galerii sztuki. Policjanci odkrywają, że samotnie żyjący mężczyzna prowadził podwójne życie – był też nałogowym hazardzistą.

Przedziwna rana brzucha ofiary naprowadza śledczych na trop sekty związanej z okultystyczno-malarską Grupą Janowską założoną przez Teofila Ociepkę, światowej sławy śląskiego artystę. Policjanci odnajdują również dowody na powiązania Wilka z kandydatem na senatora Andrzejem Budką, który wszedł w posiadanie zdjęć i dokumentów dotyczących masakry prawie setki żydowskich dzieci w Białej Cerkwi w 1941 roku.

Książka jurora Nagrody Kryminalnej Piły zaskakuje psychologiczną głębią postaci, doskonałym oddaniem realiów górniczych osiedli i erudycyjnymi nawiązaniami do kultury i historii Śląska. Pozycja obowiązkowa dla miłośników świetnych kryminałów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-361-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

22 sierpnia 1941 roku

Z płytkiej drzemki wyrwał mnie hałas silników. Pomyślałem, że to nasz transport, obudziłem Achima, klepiąc go po ramieniu. Wstał z ziemi, przeciągając się leniwie. Nagle zamarł. Zaczął nasłuchiwać, pytał, czy wiem, co to za dziwny terkot. Silniki, to był tylko dźwięk pracujących na niskich obrotach, krztuszących się zanieczyszczoną ropą silników. Kazałem mu się pospieszyć, żeby dowódca nas nie sklął. Pomaszerowaliśmy w stronę okopu, a tam… Obok dwóch ciężarowych opli stał ciągnik z przyczepą pełną dzieci, mniejszych, większych, brudnych, zapłakanych… Niektóre głośno zawodziły. Achim spytał, co to za bajtle. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na stojących w kręgu Ukraińców z ichniejszych oddziałów, jedni byli w mundurach, drudzy w cywilnych łachach, ale wszyscy pod bronią. Przy samochodach kręciło się kilku esesmanów. Był między nimi Obersturmführer Heinrich Krüger, nigdy nie zapomnę jego twarzy i nazwiska. Od kilku dni wyżywał się na nas, żołnierzach Wehrmachtu. Teraz też krzyczał na Schmidta, jakby ten był chłopcem na posyłki. Koledzy z drużyny stali z boku, popatrując na to wszystko niepewnie. Achim jak zepsuta katarynka wciąż pytał, co to za bajtle. Szarpał mnie za ramię. Nic nie powiedziałem, strząsnąłem jego rękę i podbiegłem do drzewa, pod którym zostawiłem bluzę, furażerkę i chlebak; wyciągnąłem z chlebaka aparat i zacząłem robić zdjęcia. Wtedy nasz dowódca odwrócił się od esesmana, wrzeszcząc, że mamy się zbierać, już, natychmiast, i ładować na ciężarówkę. Krüger szczeknął jakiś rozkaz do Ukraińców, zaczęli zwlekać z przyczepy dzieci… Przeraźliwie płakały… Przestałem słyszeć… Byłem tylko okiem aparatu… Pstryk… Zepchnięty z przyczepy pejsaty chłopczyk wisi w powietrzu… Pstryk… Dziewczynka o jasnych włosach uczepiona ręki oficera w czarnym mundurze… Pstryk… Wykrzywiona we wściekłym grymasie twarz esesmana… Pstryk… Skłębiony tłumek dzieci nad brzegiem okopu… Pstryk… Ukraińcy celują do dzieci…

27 października 1992 roku

Mrok wlewał się w ulicę Oswobodzenia. Wilgotne opary, ulatujące nad nurtem Boliny, snuły się przy gruncie. Gęstniały w zagłębieniach terenu, przerzedzały na wzniesieniach. Fasady familoków, mających lata świetności dawno za sobą, były rozświetlane jedynie przez mdłe światła włączonych gdzieniegdzie nad wejściami lamp. Odważni albo zdesperowani kradli żarówki. Czasy w tej dzielnicy wciąż były ciężkie. Jak zwykle, jak zawsze. Niektórzy jeszcze robili na grubie. Ale to już nie wyglądało jak za towarzysza Edwarda.

Mimo że nie było późno, okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Z otwartego okna jednej ze stuletnich kamienic wychylił się drobny szatyn, spojrzał w jedną stronę, w drugą. W bramie naprzeciwko stała grupka młodziaków w kreszowych dresach. Palili papierosy i rozmawiali przyciszonymi głosami. Byli za Gieksą czy Ruchem? „Jebać psy, jebać psy”, zaintonowali nagle radosną pieśń. Poza nimi na ulicy nie było nikogo. Kto miał wrócić po pracy do domu, dawno wrócił, a okoliczne niebieskie ptaki jeszcze bujały po knajpach. Obalali halbę. Niejedną. Mężczyzna nie bez trudu zamknął wypaczone okno, zaciągnął pożółkłą od tytoniowego dymu firankę i ciężko opadł na chybotliwy stołek. Zapatrzył się na stół zastawiony szkłem. Po przedpołudniowej nasiadówce z Waldkiem została ledwie ćwiartka żytniej i nietknięta butelka koli. Nalał sobie wódki i wychylił długim haustem. Splunął do popielnika węglowej kuchni i znowu podszedł do okna. Pusto, nikogo, nawet chłopaczkowie rozpłynęli się gdzieś we mgle.

– Spóźniasz się, ciulu – wymamrotał.

Przeszedł do pokoju, popatrzył na zdewastowany garnitur mebli pamiętających przemówienia towarzysza Wiesława. Mieszkanie dostał w spadku po ujku Achimie. Nigdy go nie lubił, prawdę powiedziawszy, nikt w rodzinie za nim nie przepadał, bo był dziwny, mrukowaty. Ale trudno żeby nie był. Późno wrócił z ruskiej niewoli. Babka zdążyła go już kilka razy opłakać, a potem powtarzała, że to cud, bo większość z tych, którzy trafili do gułagów, przepadła bez wieści. Jak młody Krupa, syn sąsiadki, która do śmierci, blisko trzydzieści lat po wojnie, wierzyła, że jej Jorguś odnajdzie się, że któregoś dnia wysiądzie z bydlęcego wagonu na stacji w Szopienicach i wszystko będzie jak dawniej. Będzie mu warzyła i zajmowała się domem, a on znajdzie sobie robotę na grubie. A może i pannę z rozłożystymi biodrami. Bo bajtle są ważne. Zawsze. Gówno prawda. Wnuki sobie roiła, choć jej syn, jak wielu chłopaków z sąsiedztwa, sczezł na dyfteryt albo z głodu i zimna, nim upomniał się o nich kanclerz Adenauer. Znał te opowieści, choć głośno nikt o tym nie mówił. Bo i po co? Problemy mogły być z takiego gadania.

Ujek Achim miał więcej szczęścia, a może babka gorliwiej się modliła w jego intencji do świętej Rity od spraw beznadziejnych. Przeżył, wrócił jednak całkiem odmieniony. Zamknął się w sobie, stał się milkliwy i jakby się skurczył. Był, a jakby go nie było. Nikomu nie opowiadał o tym, co spotkało go na wojnie i w łagrze. Zresztą komu miałby opowiadać? Stronił od ludzi, niemal z nikim nie utrzymywał kontaktów. Z bliskimi widywał się tylko wtedy, kiedy musiał, z okazji ślubów i pogrzebów. Nawet na geburtstag matki, uroczystość dla wszystkich niemal świętą, nie chciał przychodzić. Pracował na kopalni jako elektryk, a po fajrancie, zamiast posiedzieć przy halbie z kolegami, ponarzekać na bałagan na grubie i panoszących się wszędzie goroli, wchodził do swojej nory na Janowie albo zajmował się gołębiami. Stawał przed komórką, otwierał klatkę i patrzył, jak bujają wysoko, swobodnie, podczas gdy on wciąż tkwił w jednym miejscu. Niby nic w tym dziwnego, w końcu niejeden górnik zaraz po robocie szedł do swoich ptaków, ale w zachowaniu Achima było coś przesadnego, jakby garłacze i mewki zajęły w jego sercu miejsce ludzi, rodziny i przyjaciół. Podobno, tak twierdzili sąsiedzi, zdarzało się, że rozmawiał z ptakami. Ożywiał się wtedy, wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, odgrywał jakieś scenki. Ot, niegroźny wariat. Nigdy też nie poszukał sobie kobiety, choć pewno niejedna przymknęłaby oko na jego dziwactwa, bo przecież co komu szkodzi, że chłop gada z ptakami, jeśli nie jest trunkowy i przynosi wypłatę do domu.

Właściwie dlaczego zrobił go swoim spadkobiercą? Akurat on, ujek Achim, mały, siwy, żylasty człowieczek, z którym nigdy nic go nie łączyło? Nie wiedział. Najpierw pomyślał, że to złośliwe fanaberie stetryczałego starca. Odziedziczył bowiem zapuszczony pokój z kuchnią w nie najlepszej dzielnicy, którego nie mógł ani wynająć, ani sprzedać za przyzwoite pieniądze. Łudził się, że znajdzie tu coś, co będzie mógł spieniężyć, jednak graty pozostałe po ujku były bezwartościowe. Cały ten spadek był nic niewart. Tak myślał, dopóki przed trzema miesiącami nie znalazł na pawlaczu starej tekturowej walizki.

Po jej otwarciu najpierw poczuł zawód. Znowu trafił na śmieci: zdjęcia, pamiątki z wojny, jakieś listy, pamiętnik, ale nie ujka, guziki, niemieckie odznaczenie, klisze fotograficzne. W pierwszej chwili chciał zawartość walizki od razu wyrzucić na śmietnik. Potem dotarło do niego, że przecież są wariaci, którzy kolekcjonują tego rodzaju pamiątki. Pochodził, popytał i stał się cud. Znalazł kupca. Najpierw sprzedał klisze i listy. Dostał dobrą cenę. Na coś się ten spadek po ujku wreszcie przydał.

Ponownie wyjrzał przez okno, nikogo nie dostrzegł. Wreszcie do jego uszu dotarł niewyraźny dźwięk, coś jakby skrobanie. Podbiegł do drzwi wejściowych. Skrobanie się powtórzyło. Otworzył. Zobaczył ciemność. Ktoś znowu, po raz trzeci w ciągu miesiąca, ukradł żarówkę na klatce.

– Ki ciul? – rzucił w mrok.

Zaszurało w ciemności, ale nikt nie odpowiedział. Z korytarza dochodziło tylko ciche poświstywanie nałogowego palacza.

– No, kto tam?!

Stanął przed nim zwalisty mężczyzna w szarej jesionce, który zaraz wepchnął go do środka, pociągając za klamkę. Drzwi zatrzasnęły się głucho.

– Czego się wydzierasz?

– Ani cześć, ani w dupę mnie pocałuj… – Machnął ręką, co przybysz odebrał jako zaproszenie.

Gość zrobił parę kroków, zerknął na stół, na którym oprócz baterii butelek leżał stary zeszyt w płóciennej oprawie i pożółkłe zdjęcia. Potem przyjrzał się uważnie podejrzanej plamie na stołku. Zdecydował, że postoi. Wszechobecny w kamienicy zapach stęchlizny mieszał się ze słodkawą wonią przetrawionego alkoholu i zastarzałej modrej kapusty.

– Wódeczki? – zapytał gospodarz, próbując z elegancją wywiązać się ze swojej roli.

– Nie mam czasu na takie pierdoły.

– To ja sobie golnę.

Po raz kolejny tego dnia nalał sobie i uniósł szklankę do góry.

– Twoje zdrowie. I co by oblać nasze biznesy. Wiadomo, interes nieoblany…

– Daj spokój! – przerwał szorstko gość.

Coś to wszystko jakoś dziwnie wygląda, skonstatował pijak, sącząc wódkę niczym oranżadę. Postanowił jednak, że nie będzie zaogniał sytuacji, więc powiedział, odstawiając szkło:

– Rozumiem, czas to pieniądz.

– Właśnie, kasa…

– Przyniosłeś?

Przybysz spojrzał, jakby widział go po raz pierwszy, w końcu wysapał:

– Ty chyba w ogóle nic nie rozumiesz. Wódka zryła ci beret.

– Kolo, licz się ze słowami. – Gospodarz zaczynał tracić cierpliwość.

– Kolo – gość zaakcentował to słowo. – Posłuchaj mnie uważnie, żeby wszystko trafiło do twojej zapijaczonej łepetyny. Zrobiliśmy kiedyś interes, zarobiłeś. Ale teraz koniec, żadnego wspólnego kręcenia lodów już nie będzie. Szlus! Nie przynoś mi już więcej żadnych szpejów po ujku. Możesz je sobie sprzedawać na placu, jeśli ktokolwiek będzie chciał je kupić.

Właściciel mieszkania powoli wstał.

– Czyli nie masz dla mnie kasy – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– O, dotarło!

Tego już za wiele. Był zdecydowany na wszystko, co prawda nie mógł równać się z przybyszem ani posturą, ani wzrostem, ale przecież nie z takimi dawał już sobie radę.

– Sztama była – syczał. – A teraz chcesz mnie kiwać?!

Mężczyzna w jesionce zrobił krok w tył, dalej już nie mógł się cofać, miał za sobą ścianę.

– Żadnej umowy nie było. I nie będzie.

– Się zobaczy.

– Odpuść sobie, za krótki jesteś.

– Może i tak, ale wiem to i owo…

– No właśnie, o tym chciałem pogadać. Masz się zamknąć. Rozumiesz? Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że nie robiliśmy żadnych interesów. Powtarzam, żadnych. Nigdy.

– Grozisz mi?

– Nie, tylko dobrze radzę. Po zmroku na Janowie łatwo o guza.

– Co ty nie powiesz? – Sięgnął za siebie i chwycił pustą butelkę.

Mężczyzna w jesionce przesuwał się bokiem w stronę drzwi.

– Odwaliło ci! – krzyknął.

Szarpali się, przepychając w kierunku stołu. Pijak zaplątał się w szmaty leżące na podłodze, zachwiał i poleciał w tył. Uderzył głową w płytę kuchenki węglowej. Upadł. Z rany pociekła krew. Mężczyzna w jesionce pochylił się nad nim, na kilka sekund zamarł w bezruchu, jakby nie mógł zdecydować, co dalej robić. Ranny jęknął. Przeciwnik błyskawicznie przygniótł mu pierś kolanem i zaczął dusić. Ofiara przez chwilę się szamotała, próbując złapać oddech. Nieskutecznie.

Piątek, 8 kwietnia 2011 roku

Już od południa na Nikiszowcu panowało podniecenie. Centrum osiedla zamknięto dla ruchu, a otaczające je parkingi, zwykle i tak zatłoczone autami pracowników pobliskiej kopalni Wieczorek, pękały w szwach. Pomiędzy kwartałami trójkondygnacyjnych familoków i na sennym zwykle rynku kłębił się tłum gości, którzy przybyli z różnych stron województwa. Niektórzy z nich byli tu po raz pierwszy. Zachowywali się, jakby zwiedzali skansen: fotografowali się na tle kwiatowej mozaiki zdobiącej gmach poczty i pod łączącymi budynki arkadowymi przewiązkami. Zaglądali do wnętrza neobarokowego kościoła św. Anny i na podwórza familoków. Ściągnęli na Nikiszowiec ze względu na festyn zorganizowany z okazji otwarcia wyremontowanej siedziby oddziału Muzeum Historii Katowic. Muzeum jak muzeum, ludzi bardziej interesowały atrakcje festynu. Kręcili się więc przy kramach pełnych odpustowych gadżetów i pamiątek, przysłuchiwali się występowi górniczej orkiestry dętej, przygrywającej swojskie paparara, próbowali miejscowych potraw ze stoisk ustawionych przy skwerku Zillmannów.

Również Rozalię Chrobok muzeum ani ziębiło, ani grzało. Była rodowitą Ślązaczką, mieszkała po sąsiedzku na Janowie i nie wierzyła, że dowie się czegoś nowego o Śląsku z muzealnych wystaw. Przyszła na festyn, żeby pobyć wśród ludzi, porozmawiać ze znajomymi. Była bezdzietną wdową i z roku na rok coraz bardziej doskwierała jej samotność. Posłuchała orkiestry, poprzyglądała się lokalnym politykom, którzy tłumnie przybyli na otwarcie muzeum. Pomyślała, że przed kamery to każdy się pcha, a do roboty to nie ma nikogo. Potem wpadła na Erwina Sówkę, jedynego żyjącego członka malarskiej Grupy Janowskiej. Tego ze starej ekipy grupy. Znali się od dawna, bo oboje pracowali na kopalni Wieczorek, ona w przyzakładowej przychodni jako pielęgniarka, on jako zwykły górnik. Nie rozmawiali długo, bo niemal natychmiast pojawił się jakiś dziennikarz, który chciał wypytać malarza o przeszłość Nikiszowca. Sówka zdążył jej jednak powiedzieć, jak bardzo cieszy się z tego, że w budynku dawnego magla, gdzie teraz jest muzeum, a gdzie nieraz zaglądał, dźwigając matczyne, a potem żonine kosze z pościelą, będzie można oglądać jego obrazy.

Pod kościołem Rozalia natknęła się na dwie kumoszki z Janowa, które namówiły ją, żeby siąść w rozstawionej na skwerku kawiarni. Wzięły po kawie i kawałku ciasta. W końcu słodkiego nigdy dosyć. Pokomentowały festyn, podśmiewając się, że zwykła śląska bida awansowała do miana atrakcji, no ale przecież czasy się zmieniają, ostatnio nawet jakby szybciej. A potem koleżanki weszły na temat dzieci. Narzekały, że część jest daleko, w Reichu siedzą, a i te, co zostały, mają coraz mniej czasu dla rodziców. To już nie tak jak kiedyś bywało. Nawet na tradycyjne niedzielne obiadki z roladą i modrą kapustą przychodzą z rzadka. Rozalia poczuła ukłucie w sercu. Tak chciała mieć bajtle, ale się nie udało. Bóg tak zarządził, pewnie za jakieś jej przewiny, choć nie miała pojęcia które konkretnie. Albo za grzechy jej starego, niech mu ziemia lekką będzie. Cholernik grzeszył aż nadto. Miała już dosyć słuchania o cudzych dzieciach, dojadła więc ciasto i powiedziała kumoszkom, że idzie zobaczyć muzeum. Popatrzyły na nią dziwnie.

* * *

Świętowali wszyscy, tylko nie Stefan Wilk, portier w nowo otwartym muzeum. Dawny magiel nie nastrajał go nostalgicznie, był po prostu miejscem pracy, niczym więcej. Zesłaniem, na które trafił po życiowych zawirowaniach. Niby nie miał dyżuru, ale właściwie cały czas był do dyspozycji szefowej. A to trzeba było coś pilnie przynieść, a to przestawić czy poprawić. Pomógł Gabrysi z działu informacji w dźwiganiu pudeł z ulotkami i folderami, pachnącymi jeszcze farbą drukarską. Krążył między piętrem a parterem muzeum, piwnicą a poddaszem, kierował gdzie trzeba dziennikarzy, asystował przy ustawianiu oświetlenia. Pozwolono mu trochę odsapnąć dopiero po drugiej, gdy zaczęli ściągać pierwsi goście. Wreszcie, choć na chwilę, mógł zamienić się w widza i poświętować jak inni, posłuchać uroczystych przemów, podziękowań oraz słów uznania kierowanych do różnych osób i instytucji. Moment spokoju nie trwał długo.

Odkąd zobaczył tego mężczyznę, nie mógł skupić się na niczym. Mignął mu gdzieś daleko w tłumie, ale to wystarczyło, by wzbudzić niepokój. A przecież nie był pewien, czy coś mu się nie przywidziało, czy nie ma omamów. To mógł być ktoś inny, podobny, tyle lat minęło… Osiemnaście, dziewiętnaście, liczył. Ludzie zmieniali się z wiekiem, dobrze o tym wiedział. Nieraz zdarzyło mu się zagadać do obcego człowieka, którego wziął za znajomego. Być może wynikało to z charakteru jego pracy, bo jako portier ciągle przyglądał się twarzom i wiele z nich mimowolnie zapamiętywał. Tym razem mogło być podobnie. Jednak wspomnienia uparcie wracały. Próbował je odgonić. Daremnie. Wyszedł na podwórze zapalić, ale przeraził się widokiem własnych roztrzęsionych dłoni. Odrzucił papierosa i wrócił do muzeum. Chciał mieć pewność, że się nie myli. Musiał stanąć oko w oko z przeszłością, odnaleźć mężczyznę, którego pojawienie się tak bardzo wytrąciło go z równowagi. Niezależnie od konsekwencji. Upiory przeszłości powróciły. Zawsze powracają.

* * *

Rozalia parła przez tłum. Choć zwykła powtarzać, że nie znosi ścisku, teraz nic sobie z niego nie robiła, przedzierając się w kierunku stołów zastawionych półmiskami z jedzeniem. Co prawda w natłoku osób przemierzających muzealne sale nie mogła przyjrzeć się dokładnie eksponowanym zbiorom, ale nie one były dla niej najważniejsze – ważni byli ludzie, z którymi miała okazję się spotkać. Nic to, że obcy. Co chwilę przystawała przy kimś, wymieniając uwagi na temat przebiegu uroczystości. Ale pół godziny w przepełnionych, dusznych pomieszczeniach zrobiło swoje. Poczuła zmęczenie. Nałożyła sobie na talerzyk kilka miniaturowych kanapek z wędliną i serowych koreczków, gorolskie jadło, ale zawsze coś, i zaczęła się rozglądać za miejscem, gdzie mogłaby na chwilę usiąść. Na piętrze wszystkie krzesła zajęte, zjechała więc windą na parter, gdzie, jak jej się wydawało, zwiedzających powinno być nieco mniej. W pierwszej chwili pożałowała swojej decyzji. Przed stoiskiem Śląskich Maszketów wiła się spora kolejka, a ustawione obok stoliki były zajęte. Tłoczno było też przy głównym wejściu, gdzie ekipa regionalnej telewizji przeprowadzała wywiady z artystami i co bardziej znanymi gośćmi galerii. Na szczęście Rozalia, która kiedyś przychodziła do magla z praniem i znała tu każdy kąt, przypomniała sobie o znajdującym się na zapleczu wyjściu na podwórze. Drzwi były otwarte. Nikogo w pobliżu. Kobieta rozglądała się przez chwilę, aż wreszcie za uskokiem ściany, oddzielającym muzeum od przylegającego do niego familoka, zauważyła ławeczkę.

Zjadła przekąski i przez chwilę przypatrywała się gołębiom fruwającym nad górującą ponad dziedzińcem wieżą ciśnień. Tą samą, która przed trzema laty płonęła od uderzenia pioruna, tak że nawet na pobliskim Janowie widać było słup dymu. Aż dziw, że strażacy, po tym jak ich pobito na Nikiszu w trakcie innej akcji gaśniczej, tak szybko przyjechali do pożaru i uratowali wieżę od zniszczenia.

Popołudniowe słońce grzało coraz słabiej, na dworze robiło się chłodno. Rozalii nie chciało się wracać do muzeum. Wyrzuciła plastikowy talerzyk do kontenera na śmieci i już miała skierować się ku Szopienickiej, skąd autobusem mogła wrócić do domu, gdy zaintrygowały ją strzępy rozmowy dochodzącej z wnętrza magla przez niedomknięte okno.

– Widzę, że się ustawiłeś. Bardzo dobrze ustawiłeś. Zawsze miałeś do tego dryg.

– Czego chcesz?

– Nieładnie w ten sposób zwracać się do dawno niewidzianego kumpla, nieładnie.

– Nie błaznuj. Pytam jeszcze raz, czego chcesz?

– Niczego. Byłem ciekaw, czy po tylu latach jeszcze o mnie pamiętasz. Ale widzę, że nie zapomniałeś. Ani o tym, co masz na sumieniu. Jakiś nerwowy się zrobiłeś. A może myślisz, że jesteś ode mnie lepszy, co?

Odpowiedzią był śmiech.

– Masz coś do mnie?

– Może tak, może nie.

– Nie będziemy w ten sposób rozmawiać, jak będziesz chciał, wiesz, gdzie mnie szukać.

Trzasnęło mocno zamykane okno. Rozalia powoli ruszyła w kierunku przystanku. Nie wiedziała, że ktoś przyglądał się jej uważnie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: