Zaginiona wyspa - ebook
Zaginiona wyspa - ebook
Gideon Crew, genialny uczony i mistrz w złodziejskim fachu, cierpiący na nieuleczalną chorobę, dostaje od swojego niezwykłego pracodawcy Eliego Glinna kolejne z pozoru niewykonalne zadanie. Ma ukraść stronicę z bezcennej Księgi z Kells, wystawionej w Muzeum Nowojorskim i chronionej przez niemożliwe do sforsowania systemy zabezpieczeń.
Gideon przyjmuje zlecenie, lecz okazuje się ono zaledwie wstępem do największej w jego życiu przygody i wyprawy na niegościnne wody Morza Karaibskiego. Po cichu liczy na to, że u kresu tej wędrówki zdoła odnaleźć remedium, cudowny starożytny lek na wszystkie rany i ułomności ciała.
Wraz z Amy, swoją nową partnerką, Gideon podąża tropem zagadkowych wskazówek na nieznaną wyspę w trudno dostępnym zakątku świata – u Wybrzeża Moskitów. Tych dwoje poszukiwaczy uświadamia sobie, że odnajdując nadzwyczajny skarb, odkryli tajemnicę, której ujawnienie może okazać się wstrząsające dla ludzi… pod warunkiem, że wyjdą z tej przygody żywi.
Błyskotliwe… Gideon ani trochę nie przypomina książkowego superbohatera, a enigmatyczna Amy dorównuje mu zuchwałością i inteligencją.
Publishers Weekly
Powieść ma wciągającą intrygę, niesamowitą fabułę, szczyptę romansu i zaskakujący zwrot akcji. Fantazja miesza się z historią. Jest to tak dobre, tak smakowite i tak podane, że nic, tylko się tym rozkoszować.
TheBestOfWhatsAround.com
Preston i Child rozszerzyli granice wytyczone przez powieść sensacyjno-przygodową.
Kirkus Review
Douglas Preston i Lincoln Child są autorami wielu intrygujących, uznanych przez krytykę i czytelników, bestsellerowych thrillerów, m.in. dwóch serii z agentem Pendergastem i Gideonem (Miecz Gideona, Trup Gideona).
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7778-856-1 |
Rozmiar pliku: | 600 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z agentem Pendergastem:
Relikt
Relikwiarz
Gabinet osobliwości
Martwa natura z krukami
Siarka
Taniec śmierci
Księga Umarłych
Granice szaleństwa
Bez litości
Dwa groby
Biały ogień
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z Gideonem:
Miecz Gideona
Trup Gideona
Zaginiona wyspa
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa:
Laboratorium
Zabójcza fala
Nadciągająca burza
Powieści Douglasa Prestona:
Mistyfikacja
Konfrontacja
Projekt Kraken
Powieść Douglasa Prestona z Mario Spezim:
Potwór z Florencji1
Sala konferencyjna w siedzibie Effective Engineering Solutions – Efektywnych Rozwiązań Inżynieryjnych – opustoszała. Wszyscy wyszli, pozostawiając Gideona Crew sam na sam z Elim Glinnem i Manuelem Garzą w spartańsko urządzonym pomieszczeniu wysoko ponad ulicami Manhattanu.
Glinn uschniętą ręką wskazał Gideonowi fotel przy stole konferencyjnym.
– Usiądź, proszę.
Gideon wykonał polecenie. Wyczuł, że to spotkanie, które zaczęło się od świętowania udanego zakończenia kolejnej misji dla EES-u, jakiej się podjął, przerodziło się w coś innego.
– Sporo przeszedłeś – zaczął Glinn. – Wyczerpało cię to nie tylko fizycznie, lecz także emocjonalnie. Jesteś pewien, że chcesz wykonać następne zadanie?
– Jestem pewien – odrzekł Gideon.
Glinn przyglądał mu się z uwagą, długo świdrując go badawczo wzrokiem. Wreszcie pokiwał głową.
– Doskonale. Miło mi usłyszeć, że nadal będziesz z nami współpracował jako nasz… – Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. – …Nasz specjalny wysłannik. Zarezerwujemy dla ciebie apartament w hotelu za rogiem, więc będziesz miał gdzie się zatrzymać, dopóki nie znajdziemy ci mieszkania. Wiem, jak bardzo nie lubisz opuszczać ukochanego Santa Fe, ale akurat teraz w Nowym Jorku dzieje się wiele naprawdę ciekawych rzeczy Na przykład w Bibliotece Morgana trwa specjalna wystawa z publiczną prezentacją Księgi z Kells, która została wypożyczona przez rząd Irlandii. Oczywiście słyszałeś o Księdze z Kells?
– Dość mgliście.
– To najwspanialszy zachowany do naszych czasów iluminowany manuskrypt, uważany za największy skarb narodowy Irlandii.
Gideon nic nie powiedział.
Glinn spojrzał na zegarek.
– Czy zechciałbyś wybrać się ze mną, aby go obejrzeć? Jestem prawdziwym pasjonatem iluminowanych manuskryptów. Każdego dnia na wystawie prezentowana będzie inna strona księgi. To bardzo ekscytujące.
Gideon zawahał się.
– Iluminowane manuskrypty jakoś mnie nie pociągają.
– Cóż, mam jednak nadzieję, że zechcesz dotrzymać mi towarzystwa – odparł Glinn. – Księga z Kells z pewnością cię zachwyci. Wcześniej tylko raz opuściła terytorium Irlandii, a teraz wypożyczono ją na wystawę w Bibliotece Morgana zaledwie na tydzień. Szkoda byłoby przegapić taką okazję. Jeżeli zaraz wyruszymy, zdążymy na ostatnią godzinę dzisiejszej prezentacji.
– Może moglibyśmy wybrać się tam w poniedziałek?
– I miałaby nas ominąć – na zawsze – możliwość zobaczenia strony, która jest dziś prezentowana? Nic z tego. Musimy niezwłocznie ruszać w drogę.
Gideon parsknął śmiechem, rozbawiony zapałem i żarliwością Glinna. Zainteresowania tego człowieka były niezwykłe.
– Szczerze mówiąc, ta cholerna Księga z Kells ani trochę mnie nie obchodzi.
– A! I to się właśnie zmieni.
Na dźwięk szczególnego tonu, jaki pojawił się w głosie Glinna, Gideon mimo woli spoważniał.
– Niby czemu?
– Ponieważ w ramach następnego zadania będziesz musiał ją ukraść.2
Gideon wszedł za Elim Glinnem do Sali Wschodniej Biblioteki Morgana. Choć było tam mnóstwo zwiedzających, znalezienie się w tym rozległym pomieszczeniu i tak okazało się wspaniałym przeżyciem. Gideon nie był w Bibliotece Morgana od czasu remontu tej placówki – znajdujące się tu skarby zawsze wydawały mu się nazbyt kuszące i natychmiast znów urzekły go łukowato sklepione malowane sufity, trzypoziomowe regały pełne ksiąg, masywny marmurowy kominek, liczne gobeliny, przepiękne meble i gruby dywan w kolorze burgunda. Glinn, szponiastą dłonią operując sterownikiem elektrycznego wózka inwalidzkiego, wjechał agresywnie do sali, nie zważając na kolejkę i wykorzystując przewagę wynikającą z faktu, że ludzie mieli skłonność ustępować miejsca niepełnosprawnym. Dość szybko on i Gideon znaleźli się przed wielką przeszkloną gablotą, w której leżała Księga z Kells.
– Cóż za sala – wymamrotał Gideon, rozglądając się dokoła, a jego wzrok instynktownie wychwycił wiele szczegółów związanych z zabezpieczeniami, począwszy od hiperczujnych strażników poprzez pojedyncze wejście oraz obiektywy kamer mrugające w wypustkach w sklepieniu i detektory czujników ruchu po rozmieszczenie laserów podczerwieni. To nie wszystko – wchodząc do sali, zwrócił uwagę na krawędź masywnych stalowych automatycznych drzwi, gotowych zamknąć wejście do środka w mgnieniu oka.
Glinn również popatrzył na sufit.
– Cudowne, prawda? – powiedział. – Te freski są dziełem artysty H. Siddonsa Mowbraya, a w pachwinach łuków przedstawione zostało dwanaście znaków zodiaku. J.P Morgan należał do ekskluzywnego klubu zrzeszającego tylko dwunastu członków, gdzie każdy miał przypisany znak zodiaku. Mówi się, że układ tych znaków i innych dziwnych symboli odwzorowanych na sklepieniu wiąże się z kluczowymi wydarzeniami z życia osobistego Morgana.
Gideon popatrzył na wielki kominek zdobiący jedną ze ścian sali. Nawet w jego misternych zdobieniach doszukał się urządzeń zabezpieczających, w tym takich, z jakimi nigdy się nie spotkał; nie miał pojęcia, jak właściwie działają.
– Ten gobelin nad kominkiem – ciągnął Glinn – pochodzi z szesnastego wieku z Niderlandów Przedstawia jeden z siedmiu grzechów głównych: chciwość. – Zachichotał. – Ciekawy wybór jak na J. Pierponta Morgana, nie uważasz?
Gideon skupił uwagę na gablocie, w której znajdowała się Księga z Kells. Była z pewnością kuloodporna i wykonano ją nie z niebieskiego, lecz białego szkła, przypuszczalnie o standardzie P6B, czyli mogła wytrzymać nie tylko uderzenie kuli, ale nawet eksplozję ładunku wybuchowego czy próbę sforsowania jej młotem kowalskim lub kilofem. Gideon wpatrywał się w gablotę, nie zważając na wspaniały, bezcenny skarb, jaki skrywała; jego oczy stopniowo wyszukiwały i klasyfikowały kolejne poziomy zabezpieczeń – czujniki ruchu, czujniki ciśnienia atmosferycznego, detektory podczerwieni, czujniki ciepła, a nawet coś, co wyglądało jak wskaźnik zawartości powietrza.
Z całą pewnością zmiana jakiegokolwiek parametru wewnątrz gabloty spowodowałaby natychmiastowe zamknięcie się stalowych drzwi, a tym samym uwięzienie złodzieja w sali.
A co z zabezpieczeniami, których Gideon nie zdołał wypatrzyć?
– Aż dech zapiera, prawda? – wymamrotał Glinn.
– Mnie to przeraża.
– Co takiego? – Glinn wyglądał na zaskoczonego.
– No tak, miałeś na myśli księgę… – Dopiero w tym momencie Gideon spojrzał na nią. – Ciekawa rzecz.
– Można to tak ująć. Jej pochodzenie jest owiane mgiełką tajemnicy. Niektórzy twierdzą, że jest dziełem świętego Kolumby z około pięćset dziewięćdziesiątego roku naszej ery Inni uważają, że została stworzona przez nieznanych mnichów dwieście lat później dla uczczenia dwusetnej rocznicy urodzin świętego Kolumby Prace nad nią zaczęły się jeszcze na Ionie, a następnie księgę przewieziono do opactwa Kells, gdzie dodano do niej iluminacje. Tam też ją przechowywano, głęboko ukrytą, gdy opactwo kilkakrotnie było najeżdżane i łupione przez pogańskich agresorów z Północy, wikingów Ale nigdy nie udało się im znaleźć tej księgi.
Gideon baczniej przyjrzał się manuskryptowi. Wbrew sobie był coraz bardziej urzeczony fantastycznymi, abstrakcyjnymi zdobieniami pokrywającymi stronicę, przywodzącymi na myśl fraktale.
– Dziś prezentowana jest stronica folio 34r – wyjaśnił Glinn. – Słynny monogram Chi Rho.
– Chi Rho? Co to takiego?
– Chi i Rho to pierwsze dwie litery słowa „Chrystus” w języku greckim. Historia życia Jezusa zaczyna się w Ewangelii według świętego Mateusza. W wersie osiemnastym pierwszego rozdziału po raz pierwszy zostaje wymienione imię Jezusa Chrystusa i ta strona była często szczególnie zdobiona we wcześniejszych iluminowanych ewangeliach. W Księdze z Kells właśnie pierwsze litery Chi i Rho zajmują całą stronę.
Za nimi znów zaczął gromadzić się tłum i Gideon poczuł, że ktoś lekko szturchnął go łokciem w bok.
Glinn wciąż mówił szeptem:
– Popatrz na ten labirynt zasupłanych zdobień! Możesz dostrzec całe mnóstwo ukrytych tam dziwnych stworzeń – zwierząt, owadów, ptaków, aniołów, małych główek, krzyży, kwiatów Nie wspominając o niezwykle złożonych celtyckich węzłach. Marzenie matematyka!… I te kolory! Złoto, zieleń, żółć i purpura! To najwspanialsza stronica spośród wszystkich stronic iluminowanych manuskryptów, jakie dotrwały do naszych czasów! Nic dziwnego, że ta księga uważana jest za największy skarb narodowy Irlandii. Spójrz tylko.
Po raz pierwszy Gideon usłyszał w głosie Glinna nutę prawdziwego entuzjazmu. Wychylił się do przodu tak bardzo, że mgiełka jego oddechu zasnuła szkło.
– Bardzo przepraszam, ale ludzie czekają – rozległ się za nim zniecierpliwiony głos.
Chcąc sprawdzić, co się stanie, Gideon wyciągnął rękę i dotknął palcami gabloty.
Natychmiast rozbrzmiało ciche buczenie, a strażnik zawołał:
– Proszę nie dotykać! Proszę cofnąć rękę!
To ożywiło czekających w kolejce.
– Człowieku, dajże szansę innym! Wszyscy tu stoimy! – podniósł się kolejny głos.
Kilka innych osób też zaczęło wypowiadać słowa ponaglenia.
Z długim westchnieniem żalu Glinn przyłożył uschnięty palec chorej dłoni do dźwigienki sterownika i jego wózek inwalidzki ruszył naprzód, cicho powarkując. Gideon podążył za Glinnem. Po chwili znowu znaleźli się na Madison Avenue; ulicą sunęły sznury aut, słychać było klaksony taksówek. Ostre światło oślepiło Gideona.
– Wyjaśnijmy coś sobie. Chcesz, żebym ukradł tę księgę? – zapytał.
Poczuł, że dłoń Glinna uspokajającym gestem dotknęła jego ramienia.
– Nie, nie całą księgę. Tylko tę jedną stronicę folio, którą właśnie mieliśmy okazję zobaczyć.
– Dlaczego?
Cisza.
– Czy kiedykolwiek odpowiedziałem wprost na jakiekolwiek z twoich pytań? – rzucił z tajemniczym uśmiechem Glinn, gdy przed budynek Biblioteki Morgana zajechała limuzyna, aby zawieźć ich z powrotem na Dwunastą Ulicę Little West.3
Trzy dni później Gideon Crew tuż po wyjściu z basenu na dachu ultraszpanerskiego hotelu Gansevoort, stojąc nago w apartamencie znajdującym się wysoko nad nowojorską dzielnicą Meatpaking, wpatrywał się w wielkie łóżko, na którym rozłożone były plany i schematy wszystkich systemów zabezpieczeń Sali Wschodniej Biblioteki Morgana.
Rozmowy z rządem Irlandii dotyczące wypożyczenia Księgi z Kells Bibliotece Morgana trwały osiem lat. Wszelkie uzgodnienia w tej sprawie były najeżone trudnościami. Głównym powodem obaw było to, że w 2000 roku jedno z folio księgi wysłano do Canberry w Australii, aby wystawić je tam na widok publiczny na specjalnej ekspozycji. Niektóre strony uległy uszkodzeniu wskutek otarć i utraciły pigment – winą za to obarczono wibrację silników samolotowych – i od tej pory rząd Irlandii nie chciał ryzykować, by skarb narodowy ponownie ucierpiał.
Jednakże James Watermain, miliarder amerykański pochodzenia irlandzkiego i założyciel Watermain Group, postawił sobie za cel sprowadzenie słynnej księgi do Stanów Zjednoczonych. Znany z charyzmy i uroku osobistego, zdołał przekonać premiera Irlandii, a w końcu także rząd, do wydania zgody na jej wypożyczenie – przy zachowaniu zaostrzonych warunków dotyczących bezpieczeństwa. Jednym z nich był remont kapitalny systemu zabezpieczeń Sali Wschodniej Biblioteki Morgana, który opłacił osobiście Watermain.
Miliarder początkowo próbował urządzić wystawę manuskryptów w Instytucie Smithsona. Jednak ochrona muzeum nie była skłonna do przeprowadzenia zaawansowanej technologicznie rozbudowy systemów zabezpieczeń i pomysł upadł. Gideona ucieszyła ta informacja. Choć jego wspomnienia z dzieciństwa związane z Waszyngtonem były straszne – właśnie tam zginął jego ojciec – to gdy w późniejszych latach bywał w tym mieście, za każdym razem wydawało mu się nudne, wręcz senne ze swoją kolekcją miłych dla oka pomników i ponadczasowych dokumentów. Zaledwie parę tygodni temu został wezwany do Waszyngtonu, aby odebrać medal za swoje ostatnie dokonania w Fort Detrick, i wówczas z pewną konsternacją stwierdził, że może z powodu tragedii z jedenastego września, a może wskutek zaostrzonych przepisów i wszechobecnego przerostu biurokracji stolica, niegdyś miła i wyciszona, zaczęła przypominać obóz wojskowy Jak się okazało, funkcjonowało tu obecnie ponad dwadzieścia różnych formacji policyjnych – Policja Miejska, Policja Kapitolu, Policja Parkowa, Policja Stanowa, Policja Mennicy Państwowej, Tajna Policja, „Specjalna” Policja – uzbrojonych i mogących zatrzymać, a następnie aresztować każdego niefortunnego kierowcę lub gościa. (Tak uważał jeden z taksówkarzy, który woził Gideona, a który wcześniej sam pracował w resorcie). Patrząc na tych wszystkich niepotrzebnych gliniarzy, których strefy działania nakładały się na siebie, Gideon niemal czuł woń pieniędzy podatników, które praktycznie wyrzucano w błoto.
Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, był mandat z automatycznego punktu kontroli prędkości – najwyraźniej zamontowana na słupie skrzynka z radarem wypatrzyła go, gdy jechał New York Avenue z prędkością o kilka kilometrów większą, niż zezwalały na to tutejsze ograniczenia, i po sfotografowaniu tablicy rejestracyjnej jego auta przysłano mu na adres domowy nakaz zapłacenia kary w wysokości stu dwudziestu pięciu dolarów. Nie miał możliwości, by się odwołać, mógł jedynie udać się do Waszyngtonu i spróbować się bronić. Oczywiście samo zdarzenie tak bardzo rozmyło się w jego pamięci, że nie potrafił go odtworzyć: czy gdzieś w pobliżu był znak ograniczenia prędkości? Czy rzeczywiście jechał za szybko? Gdzie, do cholery, była ta New York Avenue? Minęło wiele dni – jak uczciwy obywatel miał przypomnieć sobie coś takiego? Gideon zrobił dwie rzeczy: po pierwsze zapłacił mandat, a po drugie poprzysiągł sobie, że jego noga długo nie postanie w Waszyngtonie. To, co jego zdaniem było niegdyś pięknym i trwałym symbolem świetności tego kraju, zmieniło się w obsesyjny twór o charakterze policyjnym, opresyjnie wykorzystującym przyznany mu zbyt duży budżet.
A może po powrocie znad jego strumienia pstrągów trudno mu było odnaleźć się w wielkomiejskim gąszczu? Tak czy inaczej, na pewno nie wybrałby się do żadnego muzeum Instytutu Smithsona.
Zaczął krążyć po pokoju i zastanawiał się, skąd Glinn zdobył wykaz planów i schematów systemów bezpieczeństwa zastosowanych w muzeum. Każdy obwód, każdy czujnik był na nich zaznaczony w najdrobniejszych szczegółach. Jednakże niewiele mu to dawało. Nigdy nie widział tak złożonego systemu zabezpieczeń, nawet nie wyobrażał sobie, że coś takiego może istnieć. Były tu zwykle używane układy wielowarstwowe, systemy rezerwowe i wzmocnione, zapasowe źródła energii i wszystko, czego mógł się spodziewać włamywacz. Ale to dopiero początek.
Sala Wschodnia była teraz sama w sobie skarbcem. Pierwotnie jej ściany zbudowano z dwóch warstw wapienia z Vermontu; miały niemal metr grubości. Jedyne wejście do sali wyposażono w specjalne, podwójne, stalowe drzwi, opuszczane z sufitu i wysuwające się z podłogi, które w momencie ogłoszenia alarmu błyskawicznie zamykały pomieszczenie. Nie było okien, gdyż światło nie służyło przechowywanym tu księgom. Sklepiony sufit wykonano z wyjątkowo grubego, wzmocnionego betonu. Posadzkę tworzyła równie gruba płyta wzmocnionego betonu, pokryta dodatkowo marmurem. Do tych wszystkich oryginalnych zabezpieczeń, które odnowiono i zmodernizowano na prośbę rządu Irlandii, dodano zewnętrzną warstwę płyt stalowych i czujników.
Na noc sala była szczelnie zamykana. Jej wnętrze zabezpieczono siatką przecinających się promieni laserowych, czujnikami ruchu i czujnikami podczerwieni działającymi na kilku różnych długościach fal, w tym jednym, który natychmiast wychwyciłby temperaturę ciała ludzkiego. Mówiąc najogólniej, nawet mysz (a może i karaluch) nie wślizgnęłaby się do tej sali niewykryta. Kamery pracowały dzień i noc, przy monitorach czuwali świetnie wyszkoleni strażnicy, wybrani specjalnie do tego zadania.
Za dnia, gdy wystawa była otwarta, zwiedzający musieli zostawić wszystkie torby i aparaty fotograficzne i przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Wszędzie stali strażnicy, a kamer zamontowano tu więcej niż w najlepiej prosperującym kasynie w Las Vegas. Gablotę, w której umieszczono Księgę z Kells, wypełniono czystym argonem; znajdujące się wewnątrz niej czujniki natychmiast włączyłyby się, gdyby tylko wychwyciły obecność jakiegokolwiek innego gazu atmosferycznego, i to w ilości zaledwie jednej cząsteczki na milion. Jeśli ktoś próbowałby dobrać się do manuskryptu, stalowe drzwi odcięłyby Salę Wschodnią tak szybko, że nawet olimpijski sprinter nie zdążyłby dobiec z łupem do wyjścia, bo już zostałoby ono zablokowane.
Od kilku dni Gideon doszukiwał się słabych punktów w tym systemie. Każdy system miał jakiś defekt i niemal zawsze wynikało to z błędów ludzkich, usterek w oprogramowaniu albo ze zbytniej złożoności systemu, uniemożliwiającej zrozumienie w pełni jego działania. Jednak projektanci tego zabezpieczenia wzięli pod uwagę wszelkie możliwe potknięcia. I choć system był faktycznie złożony, jego modułowa struktura sprawiała, że każdy jego komponent okazywał się w miarę prosty i niezależny od pozostałych. Programy były proste, a niektóre warstwy układu bezpieczeństwa całkowicie mechaniczne, bez skomputeryzowanych urządzeń kontrolnych. Ich redundancja sprawiała, że te zwielokrotnione systemy nawet w wypadku zakłóceń lub usterek nie wpływałyby na ostateczne bezpieczeństwo księgi.
Oczywiście istniały sposoby na włączenie i wyłączenie systemu, ponieważ każdego dnia stronice księgi były przewracane. Jednak nawet to zostało nadzwyczaj starannie zaplanowane. Do wyłączenia systemu zabezpieczeń potrzeba było trzech osób, a każda z nich znała na pamięć osobny, prosty kod. Nie było żadnego materialnego klucza ani zapisanych kodów, nic, co można by ukraść. A te trzy osoby były nietykalne. Jedną z nich był sam John Watermain, drugą prezes Biblioteki Morgana, a trzecią wiceburmistrz Nowego Jorku. O ile jednego człowieka można łatwo przekupić, to w wypadku dwóch ludzi korupcja stawała się o wiele trudniejsza, a przy trzech okazywała się wręcz niemożliwa do przeprowadzenia.
A gdyby jedna z tych osób zmarła? Wówczas jej miejsce zająłby czwarty człowiek – premier Irlandii.
A gdyby wybuchł pożar? Z pewnością w takiej sytuacji księgę trzeba byłoby przewieźć jak najszybciej w bezpieczne miejsce, podejrzewał Gideon. Jednak zalecenia na taką okoliczność okazały się dalekie od procedur, jakie zazwyczaj podejmowano. Otóż podczas pożaru księga miała pozostać w gablocie. Twierdzono, że w niej będzie absolutnie bezpieczna. Gablota miała więc być pierwszą linią obrony i wytrzymać nawet silną pożogę. Drugą linią obrony była ognioodporna skrzynia, która wysuwała się z wnętrza gabloty i chroniła cenny obiekt przed najdłużej trwającym pożarem. Co więcej, Sala Wschodnia miała kilka różnych wzajemnie uzupełniających się, najnowocześniejszych systemów do walki z ogniem, które mogły zdusić zarzewie pożaru, zanim zdołałby się rozprzestrzenić. Podobne systemy strzegły księgi przed trzęsieniem ziemi, powodzią i atakiem terrorystycznym. Cenny eksponat nie był chroniony chyba tylko przed bezpośrednim trafieniem w niego przez pocisk wyposażony w głowicę nuklearną.
Z długim westchnieniem Gideon podszedł do szafy i zaczął przeglądać ubrania. Pora przebrać się do kolacji. Wybrał strój w stylu młodego hipstera, który dorobił się milionów na biznesie internetowym. Gideon wcielał się już wcześniej w tę rolę z powodzeniem. Zdecydował się na czarną koszulkę St. Croix z golfem, znoszone lewisy i mokasyny Bass Weejuns – musiał choć trochę to wszystko dopasować – po czym szybko włożył to na siebie.
Cały dzień nic nie jadł. Wolał jedną wykwintną i zapadającą w pamięć kolację niż trzydaniową tanią wyżerkę dla zapełnienia żołądka. Jedzenie było dla niego bardziej rytuałem niż sposobem na zabicie głodu.
Znów spojrzał na zegarek. Jeszcze za wcześnie na kolację, ale czuł się niespokojny po trzech dniach siedzenia w pokoju i gapienia się na schematy. Musiał znaleźć jakąś lukę w systemie zabezpieczeń, choćby cienką jak włos szczelinę. Odkąd jako nastolatek rozpoczął karierę złodzieja specjalizującego się w okradaniu muzeów, galerii sztuki i towarzystw historycznych, wiedział, że nie istnieje coś takiego jak doskonały system bezpieczeństwa. Każdy miał jakieś wady, technologiczne lub wynikające z ułomności człowieka.
Zawsze był o tym święcie przekonany. Aż do teraz.
Chryste, potrzebował przerwy. Wszedł do łazienki, przeczesał mokre włosy, a potem nałożył odrobinę balsamu po goleniu Truefitt & Hill, aby zabić nieprzyjemną woń chloru, pamiątkę po kąpieli w basenie. Opuścił apartament, pozostawiając na klamce od zewnątrz kartonową zawieszkę z napisem „Proszę nie przeszkadzać”.
W Meatpacking, dawnej dzielnicy przetwórstwa mięsnego, panował spory ruch. Był gorący sierpniowy wieczór. Brukowane uliczki wypełniły się młodymi, nieco zblazowanymi turystami; ta dzielnica stała się w ostatnich latach jedną z najszykowniejszych okolic na Manhattanie.
Zajrzał do Spice Market przy sąsiedniej przecznicy, usiadł przy barze i zamówił martini. Sącząc drinka, oddawał się jednej z ulubionych czynności – obserwowaniu otaczających go ludzi – i przy okazji wyobrażał sobie najdrobniejsze szczegóły dotyczące ich życia, czym się zajmują zawodowo, jak wyglądają ich psy itp. Ale choć bardzo się starał, dziś go to nie pochłaniało. Po raz pierwszy w życiu zetknął się z systemem bezpieczeństwa opracowanym przez naprawdę inteligentnych ludzi – bystrzejszych od niego. Tę cholerną Księgę z Kells trudniej będzie ukraść niż Monę Lizę.
Gdy się nad tym zastanawiał, jego nastrój, i tak już nie najlepszy, stał się jeszcze bardziej posępny. Ludzie wokół, wymuskani i elokwentni, rozmawiający, pijący i jedzący, zaczęli go drażnić. Zaczął sobie wyobrażać, że to nie ludzie, lecz skrzeczące małpy odbywające skomplikowane rytuały godowe, i dzięki temu trochę się uspokoił.
Jego szklanka była już pusta. Dawno temu zrozumiał, że zamówienie następnego drinka jest kiepskim pomysłem – nie miał problemu z alkoholem, ale po dwóch kolejkach łatwo było przekroczyć granicę i wypić trzeciego drinka, a nawet czwartego, co nieuchronnie skłoniłoby go do bliższego zainteresowania się jedną z tych szczupłych, jasnowłosych, skrzeczących małpek kapucynek.
Zamówił drugiego drinka.
Kiedy go sączył, mając dzięki alkoholowi nieznacznie lepszą opinię o stanie świata, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli kradzież Księgi z Kells rzeczywiście była niemożliwa – a zaczynał być coraz bardziej przekonany o tym – będzie musiał namówić kogoś do wyniesienia tego cennego skarbu z biblioteki… przy pełnej współpracy tamtych trzech osób. To zadanie wymaga manipulacji psychologicznej w dużo bardziej zaawansowanym stopniu niż ta, jaką miał okazję stosować do tej pory.
W jego przytępionym alkoholem umyśle zaczął właśnie rysować się pewien plan.
Gdy przyniesiono mu trzeciego drinka, rozejrzał się uważnie po wnętrzu eleganckiego baru. Na drugim końcu sali siedziała kobieta, niegrzesząca zbytnio urodą, dość pulchna i w okularach. Jednak w kobietach najbardziej ujmował go hipnotyczny błysk w oku, niezwykła bystrość spojrzenia świadcząca o inteligencji.
Kobieta ruszyła się, a Gideon stwierdził, że wydaje się rozbawiona tym wszystkim tak jak on.
Podniósł ze stolika niemal całkiem opróżnioną szklankę i podszedł do kobiety. Popatrzył na puste krzesło.
– Mogę?
Otaksowała go wzrokiem.
– Czemu nie. Robisz w biznesie komputerowym?
Zaśmiał się i z udawaną pokorą w głosie odparł:
– Nie, ale zajmuję się WYSIWYG¹. Czemu pytasz?
– Bo ubierasz się jak Steve Jobs. No wiesz, czarna koszulka z golfem i dżinsy.
– Nie lubię myśleć rano, co na siebie włożę.
Odwróciła się do barmana.
– Dwa Beefeater Martini, dwie oliwki i trochę lodu.
– Stawiasz mi drinka?
– Masz coś przeciwko temu?
Wychylił się do przodu.
– Ani trochę, ale skąd wiesz, co piję?
– Obserwowałam cię, odkąd tu wszedłeś.
– Naprawdę? Dlaczego akurat mnie?
– Wyglądasz jak zagubiony chłopiec.
Gideon prawie się zaczerwienił. Ta kobieta miała trochę za dobry zmysł obserwacji i poczuł się zdemaskowany.
– Czy wszyscy nie jesteśmy odrobinę zagubieni? Uśmiechnęła się i odparła:
– Myślę, że nadajemy na tych samych falach.
Kiedy przyniesiono im drinki, stuknęli się szklankami.
– Za zagubienie – wzniósł toast Gideon.4
Antykwariat Griggsa i Wellingtona, specjalizujący się w rzadkich księgach i manuskryptach, mieścił się niedaleko Portobello Road, tuż za rogiem. Był to jeden z tych antykwariatów, który przeniósł się w nowe miejsce z Portobello, bo choć jego właściciele bardzo, ale to bardzo się starali, nie udało im się odnieść sukcesu. Kiedy Gideon wszedł do sklepiku, zwrócił uwagę na typowo brytyjską, snobistyczną aurę, która nie do końca była w stanie zamaskować naleciałości tandetnego East Endu. Właściciel antykwariatu, młody Brytyjczyk w szpanerskim garniturze z Savile Row, potwierdził te podejrzenia, bo gdy się odezwał, w jego angielskim akcencie pojawiła się charakterystyczna cockneyowska nuta.
– W czym mogę panu pomóc?
Gideon, sam ubrany w drogi garnitur od Ralpha Laurena, posłał mu uśmieszek tępego Amerykanina.
– Cóż, zastanawiałem się, czy mógłbym rzucić okiem na stronicę starego manuskryptu, który zauważyłem na wystawie.
Jego teksaski akcent dał o sobie znać, chociaż Gideon starał się nad nim zapanować.
– Oczywiście – odparł właściciel. – Ma pan na myśli iluminowaną księgę godzinek?
– Taa.
Mężczyzna podszedł do gabloty i wyjął z niej niewielką stronicę zafoliowaną w sztywny plastik. Niemal z nabożną czcią położył ją na wyłożonej czarnym aksamitem tacy, którą wyjął spod lady, a następnie umieścił w kręgu światła punktowej lampy zamontowanej w suficie. To była scena z ewangelii, z iluzjonistycznymi motywami kwiatowymi na obrzeżach, a w centrum ukazująca Matkę Boską siedzącą pod łukowatym przejściem i anioła zstępującego z błękitnego nieba. Maria cofała się przed nim w trwodze. Całe zdarzenie zostało przedstawione z niezwykłą dbałością o szczegóły.
– Wspaniałe – wymamrotał antykwariusz. – Ma pan dobre oko.
– Proszę mi o tym opowiedzieć coś więcej – poprosił Gideon.
– Strona ta pochodzi z flamandzkiej księgi godzinek, datowanej na mniej więcej tysiąc czterysta czterdziesty rok, i jest naprawdę w doskonałym stanie. Wręcz idealnym. – Mężczyzna mówił głosem pełnym uniesienia. – Mówi się, że pochodzi ona z pracowni Mistrza Przywilejów Gandawskich.
– Rozumiem – rzekł Gideon. – To miło.
– Oczywiście ukazuje Zwiastowanie – dodał antykwariusz.
– Ile kosztuje?
– Tę rzadką stronicę wyceniliśmy na cztery tysiące sześćset funtów. – Głos mężczyzny stał się ściśnięty, pełen rezerwy, jakby mierziła go rozmowa o pieniądzach.
– Czyli ile to będzie na nasze, osiem patyków? – rzucił Gideon, przyglądając się baczniej stronicy.
– Chciałby pan obejrzeć ją przez lupę?
– Co? Ach tak, dziękuję.
Gdy Gideon przypatrywał się szczegółom, antykwariusz mówił dalej, złączywszy dłonie, a jego charakterystyczny akcent wypełnił niewielki antykwariat.
– Jak zapewne pan wie – kontynuował, a ton jego głosu sugerował, że Gideon nie może tego wiedzieć – godzinki wywodzą się ze średniowiecznego cyklu modlitw klasztornych i zostały ujęte w formie książeczki na potrzeby poszczególnych użytkowników. Prezentują jedne z najwspanialszych dzieł sztuki średniowiecznej, które przetrwały do naszych czasów. Były wyjątkowo drogie – w piętnastym wieku koszt godzinek był równy cenie sporego gospodarstwa wraz z całym obejściem. Jedynie członkowie rodów królewskich, szlachty oraz ludzie bardzo zamożni mogli pozwolić sobie na zakup jednej z tych książeczek. Proszę spojrzeć na te szczegóły! I na barwy Chciałbym zwrócić pańską uwagę zwłaszcza na błękit nieba – pigment został wykonany z kruszonego lapis-lazuli, który w średniowieczu był cenniejszy niż złoto. W owym czasie jedynym źródłem tego minerału był Afganistan.
– Rozumiem.
– Jest pan kolekcjonerem?
– O, nie. Szukam tylko prezentu rocznicowego dla mojej żony. Jest bardzo religijna. – Gideon zaśmiał się pod nosem, dając w ten sposób do zrozumienia, że on taki nie jest.
– Mogę się przedstawić? – zapytał antykwariusz. – Jestem sir Colin Griggs.
Gideon spojrzał na mężczyznę wyciągającego ku niemu drobną białą dłoń; gość miał podbródek lekko wysunięty do przodu, plecy wyprostowane, tytuł „sir” przysługiwał mu tak jak Gideonowi miano lorda. Ujął podaną rękę i energicznie nią potrząsnął.
– Jestem Gideon Crew. Z Teksasu. Przepraszam, ale nie mogę poprzedzić mojego nazwiska żadnym tytułem. Nawet „pan” też nie do końca do mnie pasuje. – Wybuchnął śmiechem.
– Ach, Teksas. Stan Samotnej Gwiazdy Ma pan wyborny gust, panie Crew. Czy mogę odpowiedzieć jeszcze na jakieś pytania dotyczące tego przedmiotu?
– Skąd mam wiedzieć, że to autentyk?
– Mogę pana zapewnić, że tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Odpowiadamy za wszystko, co mamy w naszej ofercie. Może pan po dokonaniu zakupu oddać tę stronicę do zbadania przez wybranego eksperta i gdyby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości, zwrócimy panu pieniądze.
– Dobrze. Ale cóż… muszę przyznać, że cztery tysiące sześćset funtów to sporo. A może byśmy trochę ją obniżyli do okrągłej kwoty, dajmy na to, do czterech tysięcy?
Sir Colin wyprężył się jak struna w wyrazie dezaprobaty.
– Przykro mi, panie Crew, ale Griggs i Wellington nie negocjują cen.
Gideon posłał brytyjskiemu snobowi promienny teksaski uśmiech.
– Daj pan spokój. Wszystko można negocjować. – Wyjął kartę kredytową. – Cztery tysiące albo już mnie tu nie ma.
Sir Colin słabiej już manifestował dezaprobatę.
– Cóż, podejrzewam, że dla kogoś, kto docenia to dzieło sztuki, tak jak pan, moglibyśmy uczynić wyjątek i obniżyć cenę do czterech tysięcy czterystu.
– Czterech tysięcy dwustu.
Wyraz twarzy sir Colina dawał jasno do zrozumienia, że dla antykwariusza ta dyskusja jest wyjątkowo bolesna i nieprzyjemna.
– Czterech tysięcy trzystu.
– Sprzedane.5
Po krótkiej wizycie w hotelowym pokoju, aby się przebrać, Gideon wyruszył z cenną stronicą do londyńskiego Sotheby’s, gdzie miało dojść do ostatniej i najważniejszej próby w opracowanym przez niego planie. Prawie pięciokilometrowa przechadzka pozwoliła mu zapoznać się z kilkoma fascynującymi miejscami, jak choćby Hyde Park. W ten piękny letni dzień, wśród starych drzew gęsto pokrytych liśćmi, pod niebem, po którym jak statki przepływały kłębiaste obłoki, cała murawa parku tętniła życiem – było mnóstwo ludzi. Londyn był niezwykłym miejscem i Gideon stwierdził, że powinien spędzić w tym mieście więcej czasu, a może nawet zamieszkać tu na stałe.
Nagle jednak przypomniał sobie o swojej nieuleczalnej przypadłości i tego rodzaju myśli błyskawicznie wyparowały mu z głowy.
Gmach Sotheby s był bezpretensjonalną, świeżo otynkowaną, dziewiętnastowieczną, trzypiętrową budowlą. Pracownicy okazali wielką uprzejmość, gdy Gideon zaprezentował im niewielką iluminowaną stronicę manuskryptu, którą chciał wystawić u nich na aukcji. Zaprowadzono go do niewielkiego, przytulnego gabinetu na drugim piętrze, w którym urzędował czarujący korpulentny mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami i gęstą czupryną, zmierzwioną jak u Einsteina. Grubasek miał na sobie staroświecki tweedowy garnitur z kamizelką i zegarkiem z dewizką, co sprawiało, że wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Dickensa. Cieszył się renomą – czego Gideon nie omieszkał sprawdzić – jednego z najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie iluminowanych manuskryptów.
– Proszę, proszę! – powitał go mężczyzna, cuchnący tytoniem i być może także whisky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian MacKilda, do usług! – Mówił, jakby miał stale zadyszkę; przerywał zdania posapywaniem „huu, huu”, jakby musiał złapać oddech.
– Mam iluminowany manuskrypt, który chciałbym wystawić na aukcji.
Gideon wyciągnął niewielkie skórzane portfolio.
– Doskonale. Rzućmy na nie okiem.
MacKilda obszedł biurko, wysunął szufladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka, które wprawnie przymrużył. Zmieniając ustawienie specjalnej lampy, która rzucała światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki zafoliowaną stronicę zakupioną niedawno przez Gideona, wyłuskał ją z plastiku i przyjrzał się jej uważnie, kiwając głową i postękując z aprobatą, a jego gęste włosy lekko przy tym zafalowały.
Następnie umieścił stronicę pod lampą. Przez kilka minut oglądał ją przez lupę, wydając kolejne pomruki, przypominające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem pozytywnie. Wreszcie MacKilda zgasił silną lampę, sięgnął do szuflady biurka i wyjął niedużą, dziwnie wyglądającą kanciastą, prostokątną latarkę. Zbliżył ją do stronicy i włączył. Rzucała mocne ultrafioletowe światło. MacKilda poświecił latarką to tu, to tam, zatrzymując się na niektórych miejscach nieco dłużej, po czym ją zgasił. Wydawane przez niego odgłosy zmieniły się w negatywne parsknięcia.
– Ojej – rzekł w końcu. – Ojejej. – Potem przez dłuższą chwilę tylko głośno posapywał.
– Jakiś problem? – zapytał Gideon.
MacKilda ze smutkiem potrząsnął głową.
– Podróbka.
– Co? Jak to możliwe? Zapłaciłem za nią cztery tysiące funtów!
Mężczyzna spojrzał ze smutkiem.
– Z przykrością muszę stwierdzić, proszę pana, że w naszym biznesie aż roi się od podróbek. Aż się od nich roi! – wypowiedział głoskę „r” z wyjątkową emfazą.
– Ale jak pan może mieć absolutną pewność zaledwie po paru sekundach przyglądania się temu przy świetle latarki? Nie przeprowadza pan innych analiz?
Długie westchnienie.
– Mamy wiele, bardzo wiele możliwości. Spektroskopia, fluorescencja rentgenowska, badanie izotopem węgla C-14. Ale w tym wypadku inne testy są absolutnie zbędne.
– Nie rozumiem. Wystarczyło jedno pięciosekundowe badanie?
– Pan pozwoli, że to wyjaśnię. – MacKilda wziął głęboki oddech, posapał przez chwilę i głośno odchrząknął. – Dawni iluminatorzy używali zazwyczaj mineralnych pigmentów. Błękity pochodzą z kruszonego lapis-lazuli, cynober z siarki i cynobru właśnie. Zieleń z kruszonego malachitu albo zieleni miedzianej. Biel najczęściej uzyskiwali z ołowiu, zwykle w połączeniu z gipsem lub kalcytem.
Przerwał, by przez parę sekund głośno posapać.
– Chodzi o to, że niektóre z tych minerałów silnie fosforyzują w świetle ultrafioletowym, podczas gdy inne zmieniają kolor w ściśle określony sposób. – Przerwał, ciężko oddychając. – Ale proszę spojrzeć na to.
Znów rozjaśnił światłem ultrafioletowym stronicę manuskryptu. Powierzchnia pozostała ciemna, matowa, niezmieniona.
– No proszę, widzi pan? Nic!
Zgasił latarkę.
– Wynika z tego, że pigmenty są tanimi barwnikami anilinowymi, z których żaden nie reaguje na światło ultrafioletowe.
– Ale to wygląda tak prawdziwie! – rzucił niemal błagalnie Gideon. – Proszę, niech pan jeszcze raz się temu przyjrzy! Błagam! To nie może być podróbka!
Z kolejnym przeciągłym westchnieniem MacKilda znowu włączył latarkę i tym razem oglądał iluminowaną stronicę dłużej niż pięć sekund.
– Przyznaję, że ktoś odwalił kawał dobrej roboty W pierwszej chwili nawet ja dałem się oszukać. No i welin wygląda na oryginalny. Czemu fałszerz obdarzony niewątpliwym talentem zadał sobie tyle trudu, by stworzyć taką artystyczną podróbkę, używając do jej wykonania czegoś tak nieprofesjonalnego jak barwniki anilinowe? To dla mnie niepojęte. Podejrzewam, że to robota Chińczyków. Kiedyś większość podróbek pochodziła z Rosji, ale teraz coraz więcej napływa ich z Dalekiego Wschodu. Chińczycy są dość naiwni, stąd te barwniki anilinowe, ale z czasem nauczą się nie popełniać tak rażących błędów, niestety.
MacKilda pokręcił głową, a jego włosy zafalowały. Oddał stronicę Gideonowi.
– To z całą pewnością falsyfikat. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Słowom specjalisty od manuskryptów towarzyszyło jeszcze jedno gwałtowne potrząśnięcie głową, które wprawiło w ruch jego gęste rozwichrzone włosy, i kilka głośnych posapywań.6
Julia Thrum Murphy, trzydziestodwulatka, przyjechała aż z Bryn Mawr w Pensylwanii, gdzie była asystentką profesora języków romańskich, aby zobaczyć Księgę z Kells podczas jej ostatniego weekendu w Stanach. Było cudowne niedzielne popołudnie, może trochę zbyt upalne, zwłaszcza w mieście, i jej obawy niestety się potwierdziły: wystawa ściągnęła tłumy zwiedzających.
W kasie dowiedziała się, że na wejście do Sali Wschodniej będzie musiała czekać około czterdziestu pięciu minut. Potem będzie musiała stać w długiej, przesuwającej się wolno kolejce wewnątrz sali, co pozwalało przypuszczać, że dotarcie do głównej atrakcji ekspozycji zajmie jeszcze pół godziny, a może nawet więcej czasu.
Godzinę i piętnaście minut. Gdy to sobie uświadomiła, przez chwilę była gotowa odpuścić i udać się do Cloisters, aby zamiast Księgi z Kells obejrzeć gobeliny z jednorożcami. Postanowiła jednak zaczekać. Wiedziała, że to dla niej jedyna i niepowtarzalna okazja, aby zobaczyć słynny manuskrypt poza Irlandią.
Kupiła więc bilet za dwadzieścia pięć dolarów, zdała do kontroli torebkę i aparat fotograficzny, przeszła przez bramkę do wykrywania metali i ustawiła się w kolejce. W miarę jak zwiedzający opuszczali Salę Wschodnią, wpuszczano do niej następne osoby; kolejka przesuwała się w ślimaczym tempie. W końcu po czterdziestu minutach Julia znalazła się na czele kolejki i skinieniem głowy zezwolono jej na wejście do Sali Wschodniej.
Tam sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Tłum przesuwał się jak długi wąż wzdłuż słupków połączonych aksamitnymi sznurami, a ustawienie tych słupków mogłoby napawać dumą ochronę każdego portu lotniczego. Zwiedzającym dawano niespełna minutę na obejrzenie księgi w gablocie, po czym strażnicy uprzejmie, lecz stanowczo prosili, by przechodzić dalej i zrobić miejsce następnym zainteresowanym.
Godzina i piętnaście minut stania w kolejce dla minuty przyjemności. To było prawie jak seks, pomyślała z konsternacją Julia, przechodząc w żółwim tempie między słupkami.
W tej samej chwili mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, oddalony o kilkanaście kroków i przesuwający się w kolejce w przeciwną stronę, uśmiechnął się do niej nieco dłużej i promienniej, niż nakazywałaby to zwykła ludzka życzliwość. Zaskoczyły ją jego szelmowski, przystojny wygląd oraz połączenie kruczoczarnych włosów i niebieskich oczu; jej matka określała takich facetów mianem „czarnego Irlandczyka”. Mężczyzna wciąż się uśmiechał, więc Julia odwróciła wzrok. Przywykła do tego: taki już jej los, że urodziła się nie tylko z błyskotliwym umysłem, lecz również z atrakcyjnym ciałem, które utrzymywała w formie dzięki regularnym sesjom jogi, pilatesu i joggingowi. Choć była asystentką na uczelni wyższej, nie pociągali jej zaniedbani, pyszałkowaci i zazwyczaj pretensjonalni mężczyźni, z jakimi pracowała w Bryn Mawr. Nie dlatego, że coś z nimi było nie tak, po prostu jej nie interesowali. Niestety poza uczelnią trudno było znaleźć faceta, który dorównywałby jej intelektualnie. Potrafiła wyobrazić sobie, że wyszłaby za mężczyznę, który nie ma grosza przy duszy, a nawet za szpetnego jak noc, ale nigdy, przenigdy nie związałaby się z kimś, kto jest od niej mniej inteligentny.
Kiedy Julia o tym myślała, kolejka zwiedzających przesunęła się o kilka kroków i mężczyzna, który uśmiechnął się do niej, znów się zbliżył. Gdy się zrównali, nachylił się w jej stronę ponad liną i rzekł półgłosem:
– Musimy przestać spotykać się w ten sposób.
Choć ta kwestia nie należała do zbyt oryginalnych, Julia się zaśmiała. Facet najwyraźniej był niegłupi.
Ruszył dalej, gdy kolejka po jego stronie liny znów zaczęła się przesuwać. Julia stwierdziła, że nie może się już doczekać kolejnego spotkania z nim, serce zabiło jej żywiej. Rozejrzała się po wypełnionej ludźmi, lecz uporządkowanej Sali Wschodniej, poszukując go wzrokiem. Gdzie on się podział? To było szalone, nie do wiary, że zaczęła wypatrywać nieznajomego mężczyzny Zbyt długo nie miała faceta.
I wtedy to się stało. Nagle, niespodziewanie. Błysnęło światło i rozległ się przeraźliwy huk, tak głośny, że serce ze zgrozy na moment zamarło jej w piersi i rzuciła się na podłogę pośród chóru pisków i wrzasków. Pomyślała, że to atak terrorystyczny, i w tej samej chwili rozbrzmiał sygnał alarmu, a pomieszczenie wypełniło się gęstym, nieprzejrzystym dymem, który zmienił otoczenie w piekielny, brązowawy zmierzch; nic nie było widać, a dokoła rozlegały się bezsensowne histeryczne wołania i krzyki ogarniętych paniką zwiedzających.
Rozbrzmiał głuchy łoskot czegoś, co przywodziło na myśl stal zderzającą się ze stalą, a po nim huk jeszcze jednej stłumionej eksplozji.
Julia leżała na podłodze obok wielu innych osób, przybrawszy ochronną pozycję płodową, i osłaniała głowę, podczas gdy histeryczne krzyki nie milkły. Zachowywała kompletne milczenie, co trochę ją zaskoczyło, i była całkowicie opanowana. Po kilku chwilach usłyszała parę suchych, donośnych rozkazów ochrony próbującej zapanować nad ludźmi, słychać też było jęk alarmów i gwałtowny ryk włączanych systemów wentylacyjnych.
Mgła błyskawicznie zaczęła się przerzedzać i znowu zrobiło się jasno. Niemal jak za sprawą czarów dym zniknął, wyssany przez potężne systemy wentylacyjne, które dopiero teraz można było zobaczyć w suficie, gdy rozsunęły się przesłaniające je panele pokryte freskami.
Krzyki zaczęły cichnąć. Julia usiadła i rozejrzała się, aby zorientować się, co się stało. Od razu zwróciła uwagę na to, że przeszklona gablota, w której znajdowała się Księga z Kells, została uszkodzona; rozłupany róg gabloty wydawał się osmolony jak wskutek silnego wybuchu. Księgi nie było w gablocie, skradziono ją. Nie… Leżała na podłodze rzucona niedbale obok gabloty.
W tej samej chwili Julia uświadomiła sobie, że jest uwięziona wraz z resztą zwiedzających: jedyne wejście do Sali Wschodniej zostało zablokowane przez masywną, stalową płytę.
Następna myśl przepełniła ją ulgą, gdyż Julia uświadomiła sobie, że ten incydent był jedynie nieudaną próbą kradzieży, a nie zamachem terrorystycznym.