Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zagubione bagaże - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zagubione bagaże - ebook

"Opowieść o zawiłych losach niezwykle oryginalnej rodziny. Christof mieszka we Frankfurcie, Christophe w Paryżu, Christopher w Londynie, a Cristòfol w Barcelonie. Nie znają się, a nawet nie wiedzą o swoim istnieniu. Pewnego dnia okazuje się, że oprócz podobnych imion i podobnych wspomnień z dzieciństwa mężczyzn łączy coś dużo istotniejszego: wspólny ojciec Gabriel! Teraz, już jako bracia, jednoczą siły, by krok po kroku odtworzyć losy Gabriela, zawodowego kierowcy ciężarówki kursującego w latach 60. po całej Europie i w jej odległych zakątkach pozostawiającego swoją spuściznę - potomstwo nazywane każdorazowo imieniem patrona kierowców. Czy braciom uda się znaleźć wspólny język i odszukać ojca, który, choć zniknął z ich życia już wiele lat temu, teraz naprawdę zaginął w tajemniczych okolicznościach?

Zabawna, optymistyczna, wartka i pełna przygód książka, która wciąga już od pierwszej strony!

„Lektura obowiązkowa”. El Mundo

 „Jordi Puntí ma niezwykły talent do snucia opowieści”. Le Figaro

„Zagubione bagaże jest niczym film drogi osadzony w scenerii Europy targanej rozruchami studenckimi roku 1968. Wielopoziomowa mistrzowska powieść o rodzicielstwie, wierności bliskości i jej braku”. Berliner Zeitung

„W Zagubionych bagażach można znaleźć więcej informacji o kosmopolitycznej naturze Katalończyków niż w jakimkolwiek przewodniku”. The Telegraph"

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-368-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Fotografie

Mamy to samo wspomnienie.

Jest bardzo wcześnie. Właśnie wstało słońce. Wszyscy troje – tata, mama i syn – ziewamy zaspani. Mama zrobiła herbatę (albo kawę z mlekiem) i ją sobie, tak po prostu, pijemy. Siedzimy w jadalni (albo w kuchni) tak nieruchomo i w takiej ciszy, że przypominamy posągi. Oczy się nam zamykają. Po chwili słyszymy ciężarówkę, która zatrzymuje się przed domem i daje znak klaksonem. Chociaż spodziewany, ryk klaksonu jest tak głuchy, że budzi w nas strach i przepędza sen. Przez sekundę drżą szyby w oknach. Sąsiedzi też musieli się obudzić. Wychodzimy na ulicę, żeby pożegnać naszego tatę, który wsiada do ciężarówki, wyciąga rękę przez opuszczoną szybę i podczas pożegnania próbuje się uśmiechnąć. Widać, że przykro mu odjeżdżać. Albo i nie. Był w domu tylko dwa, góra trzy dni. Jego dwaj towarzysze krzyczą do nas z wysokości ciężarówki i kiwają ręką na pożegnanie. Czas płynie na zwolnionych obrotach. Pegaz rusza i oddala się ociężale, jakby i jemu nie za bardzo się chciało. Mama ma na sobie szlafrok i może uroniła jakąś łzę, a może i nie. My, synowie, mamy na sobie piżamy oraz kapcie i od chłodu sztywnieją nam stopy. Wchodzimy do domu i znowu wślizgujemy się do łóżka, które przechowuje jeszcze odrobinkę ciepła, ale pod natłokiem myśli nie udaje się nam ponownie zasnąć. W głowie nam się kotłuje. Mamy trzy, cztery, pięć, siedem lat i już nieraz przeżywaliśmy tę scenę. Jeszcze tego nie wiemy, ale to ostatni raz, gdy oglądaliśmy naszego ojca.

Mamy to samo wspomnienie.

Scena, którą właśnie opisaliśmy, rozegrała się przed co najmniej dwudziestu laty, a historia ta mogłaby się rozpocząć w trzech różnych punktach na mapie. Nie, w czterech. Mogłoby być tak, że ciężarówka od przeprowadzek rozpłynęłaby się w porannej mgle, która spowijała Quai de la Marne na północy Paryża i zostawiła za sobą szereg domów rue de la Crimée nad kanałem, który w świetle poranka zdawał się pochodzić z jakiejś powieści Simenona. Albo może silnik ciężarówki rozdzierał ową pełną wilgoci ciszę Martello Street naprzeciwko parku London Fields we wschodnim Londynie, gdy przejechawszy pod wiaduktem kolejowym, ruszała na poszukiwanie jakiejś większej ulicy, która wyprowadziłaby ją poza metropolię, gdzie szosy są już szersze, a jazda lewą stroną nie jest dla kierowcy z kontynentu męczarnią. Albo też moglibyśmy się znajdować we wschodniej części Frankfurtu, pod jednym z tych bloków, które po wojnie zbudowano przy Jacobystrasse; w tym przypadku pegaz oddalałby się ku autostradzie niepewnie, jakby ciążyło mu przemierzanie tego złożonego z fabryk oraz lasów pejzażu i włączanie się w potok ciężarówek, które tak samo jak on przemierzały arterie komunikacyjne Niemiec.

Paryż, Londyn, Frankfurt. Trzy oddalone od siebie przypadkowe miejsca niemające ze sobą nic wspólnego oprócz naszego ojca kierującego ciężarówką, która przewoziła meble z jednego krańca Europy na drugi. Było jeszcze jedno, czwarte miasto – Barcelona. Punkt wyjścia i punkt docelowy. W tym przypadku scena powtarzała się bez ciężarówki ani towarzyszy znojów. Jeden z nas – Cristòfol – z mamą i tatą. Trzy osoby w słabo oświetlonej kuchni mieszkania przy ulicy Tigre. Ale pożegnanie również odbywało się z tym samym opanowaniem, w jego przypadku przewidywalnym (do tego stopnia, że wydawało się niemalże wytrenowane), z tym samym nieokreślonym niepokojem, który już wcześniej ogarniał go w innych domach i z innymi rodzinami. Owo spojrzenie, które chciało wydawać się łagodne, ale przepełnione było żalem, i które udzielało się całej naszej czwórce: po kilku godzinach, nazajutrz albo po tygodniu, podczas mycia zębów, spoglądaliśmy na siebie w lustrze i napotykaliśmy je w swoich własnych oczach. Żal, którego się nie wypiera. Dlatego teraz czujemy się, jakbyśmy wszyscy byli we wszystkich tych miejscach, i dlatego dziś, po tylu latach, nasze dziecięce rozczarowanie mnoży się przez cztery. Lubimy też myśleć o mamach, o czterech mamach, jakby były tylko jedną mamą. Jakby nie dzieliły się cierpieniem między sobą, ale je pomnażały. Przykrości nie zostały oszczędzone nikomu. Nawet nam, czterem synom.

I co? Czy to niepojęte? Za bardzo pokręcone?

Oj, rzecz w tym, że sprawę trzeba należycie wyjaśnić. Jesteśmy czterema braćmi albo – mówiąc ściślej – braćmi przyrodnimi, synami tego samego ojca i czterech bardzo różnych matek. Przed mniej więcej rokiem nie znaliśmy się jeszcze. Nie wiedzieliśmy nawet, że pozostali istnieją, rozproszeni na tym Bożym świecie. Ojciec zechciał, abyśmy zwali się Christof, Christophe, Christopher i Cristòfol (póki nie umarł dyktator Franco – Cristóbal). Wypowiedziane tak jedno po drugim, cztery imiona przypominają jakąś nieregularną łacińską deklinację. Christof, mianownik germański, urodził się w październiku 1965 roku i jest nieznośnym dziedzicem linii europejskiej. Christopher, dopełniacz saksoński, przyszedł na świat niemal dwa lata później i niespodziewanie jego narodziny poszerzyły i wzbogaciły sens pewnego londyńskiego żywota. Biernik Christophe z pojawieniem się zwlekał nieco mniej – dziewiętnaście miesięcy – i w lutym 1969 roku stał się dopełnieniem bliższym pewnej samotnej francuskiej matki. Cristòfol objawił się jako ostatni: rodzaj okolicznika w pełni zdeterminowanego przez miejsce, przestrzeń i czas; taki narzędnik w języku, który nie ma deklinacji.

Dlaczego nasz ojciec nadawał nam to imię? Dlaczego za każdym razem obstawał przy nim z takim uporem, że w końcu nasze mamy, przekonane, zgadzały się na to? Czy może chciał, żebyśmy nie byli unikatowi? Ostatecznie żaden z nas nie ma innego rodzeństwa. Pewnego razu rozmawialiśmy o tym z Petrolim, jego kolegą – obok Bundó – od przeprowadzek (od przeprowadzek i sekretów), i powiedział nam, że nie, że gdy mówił o nas, to się nie mylił i dokładnie wiedział, kto jest kim. A może mamy tak na imię, bo istniał pewien przesąd: święty Krzysztof jest patronem kierujących wszystkimi rodzajami wyposażonych w silnik artefaktów, a my, czterej synowie, byliśmy jakby malutką ofiarą, którą zostawiał w każdym kraju, takimi świeczkami zapalonymi po to, żeby go chronić, kiedy jeździł ciężarówką. Petroli, który poznał go bardzo dobrze, odrzuca tę teorię i mówi, że nasz ojciec nie wierzył w tamten świat, oraz podpowiada pewną może bardziej fantastyczną, ale równie wiarygodną ewentualność: może chciał mieć tylko karetę¹ synów, zwycięską rękę. Cztery asy – mawiał – po jednym z każdego koloru. A ojciec? – pytamy. „On był jokerem, który dawał superkaretę²”.

– Life is very short, and there’s no time… – zaczyna śpiewać Christopher bez uprzedzenia. Pozwalamy mu na to, bo to zdanie pasuje do sytuacji i dlatego, że to piosenka Beatlesów. Wszyscy czterej podzielamy to muzyczne zamiłowanie, ale dziś nie będziemy się już bawić w wybory, który z nas to George, który Paul, który Ringo, a który to John. Ten rodzaj ćwiczeń zachowujemy wyłącznie dla siebie, podobnie jak kwestię przerywania wspólnej dyskusji piosenką. To pierwszy i ostatni raz, gdy wyrażamy zgodę na taką indywidualną interwencję – solówkę – bez uprzedniego wynegocjowania jej z pozostałą trójką. To nie jakieś karaoke i żebyśmy się rozumieli, trzeba przestrzegać reguł. Gdybyśmy my wszyscy, czterej bracia, gadali naraz, przypominałoby to przekupki na jarmarku. Ale poza tym Chris ma rację: życie jest krótkie, więc nie ma czasu.

Cóż jeszcze… Chociaż dotąd żyliśmy, nie wiedząc o istnieniu pozostałych braci, czyż można powiedzieć, że osoba naszego ojca – lub raczej jego nieobecność – wpłynęła na każdego z nas w ten sam sposób? Nie, jasne, że nie, ale silna jest pokusa fabularyzowania z jego ukrytym w głębi wpływem. Weźmy na przykład nasze zawody. Christof działa w świecie spektaklu, i ta aktorska przebieranka, kupczenie byciem lub niebyciem, przywodzi nam na myśl udawanie naszego ojca. Christophe jest profesorem fizyki kwantowej na uniwersytecie paryskim, skąd przygląda się światu, podaje w wątpliwość rzeczywistość i bada światy równoległe (w których nasz ojciec nigdy by nas nie opuścił). Christopher ma stoisko w Camden Town i zarabia na życie, kupując i sprzedając winylowe płyty z drugiej ręki: pozyskiwanie klejnotów kolekcjonerów i innych relikwii, częstokroć metodami nie do końca legalnymi, to jakby spadek po łotrzykostwie naszego ojca (czytajcie, czytajcie dalej, proszę). Cristòfol jest tłumaczem z języka francuskiego, zwłaszcza zaś powieści, i gdy przekłada teksty z jednego języka na inny, to tak, jakby składał hołd językowym wysiłkom naszego ojca.

Cóż jeszcze, cóż jeszcze… Czy jesteśmy, my, czterej bracia, podobni do siebie fizycznie? Tak, jesteśmy podobni. Moglibyśmy rzec, że wszyscy pochodzimy z tej samej mapy genetycznej, a nasze mamy – Sigrun, Mireille, Sarah i Rita – to ewolucja, która czyni nas różnymi, barbarzyńska gramatyka, która oddala nas od łaciny. W pewnym punkcie pośrodku Europy, być może na skrzyżowaniu, gdzie spotykają się ich przeznaczenia – a na dodatek pośrodku jakiejś rotundy, gdybyśmy chcieli być tak upierdliwie symboliczni – powinniśmy im postawić pomnik za to, co musiały znieść. Na razie nie znają się nawzajem. Od kilku tygodni wiedzą, że istnieją pozostałe, że mamy braci przyrodnich – a one, skutkiem tego, pasierbów. Granice nadal jednak znajdują się w tym samym co zawsze miejscu. Z nutką ironii, której nie brakuje również pozostałym trzem mamom, Sarah mówi, że my, synowie, jesteśmy niczym ambasadorowie, którzy spotykają się, żeby wynegocjować jakiś rozejm. Może w przyszłości weźmiemy to pod uwagę i spotkamy się w jakiś weekend w jakimś neutralnym hotelu. W Andorze, na przykład, albo w Szwajcarii. Ale to będzie musiało się zdarzyć w dalszej przyszłości.

Cóż jeszcze, cóż jeszcze, cóż jeszcze… Czy są do siebie – nasze mamy – podobne fizycznie? Powiedziałbym, że nie. I don’t think so. Je crois pas. Ich glaube nicht. Czy wszystkie mają w sobie coś z jakiegoś modelu urody albo tworzą perfekcjonistyczną układankę dla jakiegoś chorego umysłu, umysłu naszego ojca? Ani jedno, ani drugie, ale trzeba zaznaczyć, że gdy im wspominamy o naszych planach zebrania ich wszystkich razem w przyszłości, wszystkie cztery reagują z tą samą niechęcią. Mireille krzywi twarz w grymasie i mówi, że przypominałoby to spotkanie Anonimowych Anachoretek. Sigrun domaga się, żeby to spotkanie na szczycie było dotowane przez Unię Europejską. Rita porównuje je z klubem dekadenckich fanek – „Elvis żyje! Elvis żyje!”. Sarah przedstawia pomysł: jeśli musimy się spotkać, to dlaczego nie zrobimy wszystkie razem teatralnej wersji Sześciu żon Henryka VIII? Że niby tylko jesteśmy cztery? Nie ma się co martwić. Z pewnością, jeśli tylko trochę poszukamy, szybko się znajdą jeszcze dwie!

Ta zjadliwość, która sączy się z czterech potencjalnych wdów, musi być jakimś mechanizmem obronnym. Minęło wiele lat, ale ich przygody miłosne są zbyt podobne do siebie, żeby teraz, ni z tego, ni z owego, przyszła im ochota na wyciąganie ich z lamusa. Dla kogoś z zewnątrz pokusę stanowi wyobrażenie sobie czterech kobiet, które spotykają się i rozdrapują wspomnienie o człowieku, który pewnego pięknego dnia, bez zapowiedzi, zostawił je same i bezbronne z dzieckiem do wychowania. Popijają i rozmawiają. Powolutku sporządzają wspólną listę zarzutów i to wspomnienie je łączy. Cierpienie jest tak odległe, że czas pozbawił je jadu i stało się bezbronne niczym wypchane zwierzę. Bardziej niż terapią spotkanie okazało się egzorcyzmem. Popijają i śmieją się. Ale, powolutku, w głębi serca każda zaczyna myśleć, że pozostałe nie zrozumiały jej, i w ten sposób – znajdując we wspomnieniu dla tego usprawiedliwienie – wszystkie przywracają stopniowo blask własnej miłości. Ta ich to była ta dobra, ta autentyczna. Jedno omsknięcie nastroju, jeden żart, który nagle nie bawi, i to przymierze w bólu przestanie istnieć. Powiedzielibyście, że są o krok od szarpania się za włosy.

A jest jeszcze pewien drobiazg, który wszystko to komplikuje: w chwili obecnej nie możemy wcale stwierdzić, że nasz ojciec nie żyje. Jedynie, że przed ponad rokiem zniknął.

W rzeczy samej „zniknął” nie jest słowem najodpowiedniejszym i jeśli zdecydowaliśmy się je wybrać, to po to, żeby mu jakiś sens nadać. Żeby je uczynić uchwytnym. Zniknąć może tylko ktoś, kto się wcześniej pojawił, a to nie jest przypadek naszego ojca. Minęło ponad dwadzieścia lat, jak go nie widzieliśmy, i suma naszych wspomnień pozwala nam jedynie zarysować jego na wpół mglisty wizerunek. Nie chodzi o to, że był człowiekiem nieśmiałym czy zamkniętym w sobie, ale że zawsze, jak się zdaje, pozostawiał sobie jakieś wyjście. Nie był też nerwowy ani niespokojny, ani nieufny. Sigrun mówi, że zakochała się tak w jego obecności, jak i nieobecności. Mireille wspomina, że ledwie przyjeżdżał, już się wydawało, że zbiera się do wyjazdu. Krótkość jego odwiedzin to, rzecz jasna, ułatwiała. To poczucie tymczasowości zaznaczało się w miarę upływu czasu coraz bardziej i my myślimy sobie, że ojciec nie tyle zniknął z dnia na dzień – raz-dwa! jak w jakiejś magicznej sztuczce albo na skutek porwania przez kosmitów – lecz ulegał raczej powolnej dezintegracji. Że nawet jeszcze teraz, w tej chwili, podczas gdy wszyscy czterej myślimy o nim po raz pierwszy razem, jego powolna dezintegracja trwa dalej.

Ta chęć rozpłynięcia się widoczna była nawet w listach, które do nas przysyłał. Pisał je z różnych miejsc w Europie, stamtąd, gdzie zawiodły go przeprowadzki, i opowiadał nam anegdoty z danej trasy. Czasem były to zwyczajne pocztówki nabazgrane przy szosie. Na odwrocie zawsze widniały posągi konne, zamki, ogrody, kościoły – pomniki z budzących trwogę miejsc, które pamiętamy wszyscy czterej z wyrazistością dla nas przerażającą. Były to pocztówki datowane w jakimś miejscu we Francji albo w Niemczech, ale opatrzone znaczkiem z głową Franco z marmuru, gdyż musiały parę dni odczekać w schowku w ciężarówce, a on przypominał sobie o wrzuceniu ich do skrzynki pocztowej dopiero wtedy, gdy znów był w Barcelonie. Czasami do listów dołączał swoje fotografie: albo był na nich sam, albo razem z dwoma swoimi kompanami od przeprowadzek. Słowa, które towarzyszyły tym zdjęciom, przeniknięte były czułością i prawdziwą tęsknotą, która przywodziła nasze mamy do łez, jeśli miały słabszy dzień, ale nigdy nie było tego więcej niż na obu stronach jednej kartki papieru listowego. W momencie gdy wydawało się, że jego pisanie nabiera wigoru, gwałtownie się ucinało. Zobaczymy się już wkrótce, ucałowania etc., podpis i tyle. Jakby się bał pójść na całość.

– Brakowało tylko, żeby je pisał atramentem sympatycznym i żeby słowa znikały w kilka dni po odczytaniu – zauważa Christof.

Cóż jeszcze trzeba wiedzieć? Aha, tak, jak to robimy, że się wszyscy czterej rozumiemy. Nasza lingua franca to od dnia, w którym się poznaliśmy, po tym jak Cristòfol postanowił odszukać pozostałych braci, angielski. Rozmawiamy po angielsku, gdyż jest to język, w którym najlepiej się nam porozumieć. Potrzebujemy bowiem jakiejś konwencji, ale w ostatecznym rozrachunku nasze rozmowy tworzą język o wiele bardziej skomplikowany, takie rodzinne esperanto. Jeśli chodzi o Christofa, to nie ma problemu, gdyż angielski to kuzyn niemieckiego, a on uczył się go od małego. Christophe mówi z tym cokolwiek napuszonym akcentem, jaki wychodzi Francuzom, oraz słownictwem technicznym przyswojonym podczas konferencji i wykładów na temat fizyki kwantowej, w których często bierze udział. Cristòfol nauczył się go na prywatnych lekcjach, kiedy był już starszy, ponieważ w szkole i na uniwersytecie uczył się francuskiego. Czasem, gdy mu nie wychodzi jakieś zdanie po angielsku, pomaga sobie tym drugim językiem i Christophe czuje się pokrzepiony. Widać to po jego twarzy. Wówczas Chris i Christof wyśmiewają się z tego łacińskiego pokrewieństwa i nabijają się z nich w dialogu pełnym spółgłosek gardłowych, wersów wziętych z Marsylianki i nazwisk piłkarzy francuskich.

Chris z kolei mówi co nieco po hiszpańsku dzięki uporowi swojej mamy, Sarah. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy stało się jasne, że Gabriel nie odwiedzi ich już więcej, zapisała swego syna na kurs wakacyjny, żeby się uczył tego języka. Być może Chris nie spotka się nigdy ze swoim ojcem, God damn it, ale przynajmniej przekaże mu dziedzictwo języka hiszpańskiego. Za nauczycielkę trafiła mu się studentka o imieniu Rosi. Przyjechała do Londynu, żeby nabrać doświadczenia, i pierwszą rzeczą, którą odkryła, było to, że nie nadaje się do nauczania. Jej metoda uczenia języka hiszpańskiego polegała na puszczaniu kasety z popularnymi latem piosenkami. Dlatego Chris potrafi wymówić – z wielką naturalnością – zdania takie jak: Es una lata el trabajar, No me gusta que a los toros te pongas la minifalda albo Achilipú, apú, apú, choć jeszcze dziś nie ma zielonego pojęcia, co znaczą.

Innym głębokim – jak odkryliśmy – wspólnym przeżyciem z dzieciństwa są piosenki katalońskie. Podczas naszego pierwszego spotkania w Barcelonie jedliśmy obiad w jakiejś restauracji i próbowaliśmy podzielić się informacjami o ojcu. Nagle przy sąsiednim stoliku jakieś rozbawione śpiewające dzieci sprawiły, że na nowo przeżyliśmy te melodyjki, których ojciec uczył nas od małego. To były piosenki takie jak Plou i fa sol, En Joan petit com balla albo El gegant del Pi…

– A ja pamiętam bajkę, którą ojciec opowiadał mi na dobranoc – rzekł Christof. – Bohaterem był dzieciak, który miał na imię Pàtiufet (albo jakoś tak) i wylądował w końcu w brzuchu byka, „gdzie nigdy nie pada śnieg ani deszcz”, und scheint keine Sonne hinein. Dostawałem sraczki ze strachu. Dziś opowiadam ją czasami dzieciom moich przyjaciół, po niemiecku, przede wszystkim dlatego, że podoba mi się, że Pàtiufet robi konkurencję braciom Grimm.

– Otóż moją obsesją była ta piosenka, w której leciało: „Pada i słońce świeci…, czeszą się wiedźmy…” – przypomniał Chris, intonując ją. – Bo w Londynie często się zdarza, że jednocześnie pada deszcz i świeci słońce. Kiedy wychodziłem na ulicę, żeby pójść do szkoły albo pobawić się z kolegami w parku przed domem, i ze strachem spoglądałem w niebo, to pośród tej nieprzerwanej mżawki zawsze pojawiał się jakiś promień słońca. „Znowu to samo”, myślałem, „gdzieś w tym mieście, właśnie teraz, wiedźmy czeszą się przed wyjściem z domu”. Kiedy opowiadałem to kolegom, przekonany, że wyjawiam im sekret, oni wyśmiewali się ze mnie, a wtedy śpiewałem im piosenkę, żeby ich zmusić do milczenia. Ale to nie pomagało.

To zespolenie w jednym lingwistycznym nurcie, które wszyscy czterej dzień po dniu udoskonalamy, pogłębia jeszcze bardziej więź z naszym ojcem. Staje się swoistym dziedzictwem, gdyż – jak się zdaje – mówił on we wszystkich językach i nie mówił w żadnym. W miarę upływu lat – wyjaśniły nam nasze mamy – słowa, których nauczył się w połowie Europy, ponachodziły stopniowo na siebie w pamięci, tworząc skróty i fałszywych przyjaciół, odmiany czasowników oszczędne i wsparte etymologią, ale tylko z pozoru sensowne. Uważał, że w trakcie rozmowy nie może być długich chwil milczenia, dlatego też w głowie przekładał z jednego języka w drugi, jakby to były naczynia połączone, i wybierał pierwszą opcję, jaka przychodziła mu do głowy.

– Mój mózg to wypchana po sufit rupieciarnia – mawiał, jak twierdzą. – Na szczęście, gdy czegoś mi potrzeba, zawsze to w końcu znajduję.

Nawet gdyby wynikało to jedynie z przekonania, z jakim wszystko to robił, zabiegi musiały odnosić skutek, a efektem był bardzo praktyczny idiolekt. Sigrun narzeka, że rozmowa z nim, nawet jeśli miała być poważna, zawsze stawała się zabawna. Rita wspomina, że – na przykład – dla niego vi negre³ zmieniło się w „czerwone wino”, gdyż to jest kolor, którego używa się we Francji (vin rouge), w Niemczech (Rotwein) i w Wielkiej Brytanii (red wine). Jednakże Mireille zapewnia, że pewnego razu w piwiarni przy Avenue Jean Jaurès, poprosił on o „czarne wino”, czy wręcz o „vin tinté de la maison” – od hiszpańskiego tinto.

Chociaż to z powodu nieobecnego ojca za każdym razem, gdy wszyscy czterej zbieramy razem nasze wspomnienia, przeżywamy doświadczenie, które nie przestaje nas zadziwiać. Od chwili gdy się poznaliśmy, zobowiązaliśmy się do wspólnego spędzania jednego weekendu mniej więcej raz na pięć miesięcy. Z każdym nowym spotkaniem wypełniamy jakieś puste miejsce albo rozplątujemy jakąś codzienną intrygę naszego ojca. Mamy pomagają nam odtwarzać tamte lata i choć szczegóły nie zawsze są miłe, często wydaje się nam, że to akurat daje korzyść: wrażenie, że być może poprawiamy naszą samotniczą przeszłość, że to dzieciństwo bez braci, które nam niekiedy z jakąś dziwnie dorosłą siłą ciążyło – a które sprawiało, że czuliśmy się pozbawieni ochrony – od czasu do czasu daje się wymazać, gdyż teraz znamy część sekretu naszego ojca. Od niepewności z tamtej epoki nikt nas nie uwolnił, to pewne, ale chcemy wierzyć, że my, czterej bracia, towarzyszyliśmy sobie w niewidoczny, niezauważany sposób i że jego życie miało sens, ponieważ lubił bawić się tym sekretem, a my byliśmy jego istotą.

Jako że to samotnicze braterstwo jest może kwestią zbyt abstrakcyjną, dla lepszego zrozumienia podamy praktyczny przykład. Kiedy my, czterej Krzysztofowie, zaplanowaliśmy nasze pierwsze spotkanie, kontaktując się ze sobą w sposób tak chłodny i zdystansowany, że dzisiaj dla nas żałośnie śmieszny, uzgodniliśmy, że przywieziemy posiadane fotografie ojca. Mieliśmy zamiar wybrać jedną z nich, najświeższą albo tę, która najlepiej by go przedstawiała, i zamieścić ogłoszenie w kilku gazetach w naszych krajach. Rozpowszechnilibyśmy jego wizerunek na połowie kontynentu i poprosilibyśmy, żeby nas poinformować, gdyby ktoś go widział albo go rozpoznawał, albo też dysponował wskazówkami, gdzie się może ukrywać. Ostatecznie jednak, po dogłębnej dyskusji, porzuciliśmy ten pomysł, gdyż wydał się nam wewnętrznie sprzeczny. Bo jeśli zgadzamy się, że jego zniknięcie było stopniowe, dobrowolne i wcale nie niespodziewane, to i tak nikt go nie rozpozna. Przecież ani wczoraj, ani przedwczoraj, ani przed tygodniem nikt nie mógłby go widzieć. Jego nieobecność byłaby dla każdego rzeczą absolutnie normalną.

Choć postanowiliśmy nie podejmować żadnych kroków, dalej przeglądaliśmy fotografie, które przywieźliśmy, gdyż rzecz nas bawiła. Byliśmy w Barcelonie i rozłożyliśmy wszystkie fotografie na stole. Następnie poprzyglądaliśmy się im tak, jakby chodziło o jakąś fotonowelę o czyimś trwającym jeszcze życiu. Zdjęcia, pochodzące z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czarno-białe albo w kolorach wyblakłych pod wpływem czasu, tworzyły cokolwiek nierealną scenerię. Były tam te wysłane przez niego samego (towarzyszące listom), jak i te zrobione rozmyślnie podczas jednej z jego wizyt. Gdy umieściliśmy jedno obok drugiego, przekonaliśmy się, że jego poza zawsze była podobna: ów sposób uśmiechania się do obiektywu – lluiiiís, cheeeese, hatschiiii… – jak gdyby zdobywał się na wielki wysiłek; ów powtarzający się gest głaskania nas po głowach, gdy my również pojawialiśmy się na fotografii; albo obejmowanie mamy, tej, która akurat była obok, przez położenie ręki w tym samym miejscu w talii…

Owo poczucie, że widzimy się wszyscy czterej powieleni według jednego modelu, tak samo spokojni przed obiektywem i jakby nie było między nami istotnych różnic, było dla nas krępujące i kłopotliwe. Odrobinę zmieniała się sceneria w tle i rzecz jasna my, ale można by przyjąć, że na wszystkich zdjęciach z jednego okresu ojciec miał na sobie tę samą dżinsową kurtkę i te same buty. Podczas gdy komentowaliśmy te zbiegi okoliczności, zdaliśmy sobie sprawę z pewnego szczegółu, który w pierwszej chwili wzbudził naszą wściekłość, ale potem, po przetrawieniu, pokrzepił nas. Wiele fotografii, na których pojawiał się sam on, a które dostawaliśmy w listach, powstało podczas odwiedzin w domu jednego z nas. Ojciec mówił z obrazu, starając się zupełnie uniknąć powiedzenia czegoś, co mogłoby wzbudzić podejrzenia naszych mam. Co najwyżej umiejscawiał go dla nas na mapie swoich kursów ciężarówką. „Fotografię, którą wam przesyłam, zrobił mi Bundó w jakiejś zapadłej dziurze we Francji, we wrześniu tego roku, podczas przerwy na obiad”, pisał w liście do Christophera i Sary pod koniec 1970 roku, a „zapadła dziura”, która majaczyła w tyle, to była biała fasada domu Christophe’a i Mireille na Quai de la Marne. „Postój na zatankowanie benzyny w Niemczech, zaraz po wyjeździe z Monachium”, pisał na innym zdjęciu wysłanym do Christophe’a i Mireille, ale Christof rozpoznawał w tle, za postacią ojca, stację benzynową, która znajdowała się w jego dzielnicy we Frankfurcie. Co więcej, zdjęcie pochodziło z roku 1968, czyli było o dwa lata wcześniejsze, gdyż każdy z nas miał jakieś zdjęcie na tej samej rolce filmu (a teraz to współistnienie we wnętrzu aparatu fotograficznego też stanowi dla nas pocieszenie i rozrywkę).

Wobec takiego materiału dowodowego najprostszym rozwiązaniem byłoby stwierdzenie, iż ojciec był kompulsywnym kłamcą, i z pewnością nie pomylilibyśmy się, ale to rozwiązanie wydaje się nam uproszczone. W tym przynajmniej momencie nie chodzi nam o potępianie ojca, ale o odkrycie, gdzie przebywa. Kim jest. Jeśli pewnego dnia uda się nam to osiągnąć, to zażądamy od niego wyjaśnień. Tymczasem wolimy pohasać sobie bez uprzedzeń po ciemnych zaułkach jego życia, gdyż w ostatecznym rozrachunku, jeśli wszyscy czterej poznaliśmy się, to właśnie dzięki niemu – i dzięki jego nieobecności. Może nie jest to łatwe do zrozumienia, ale wolimy zastąpić oburzenie entuzjazmem, który jest całkowicie subiektywny i, jeśli się komuś tak podoba, iluzoryczny. Często bywa tak, że te same fotografie, które uwieczniały jego oszustwa, teraz służą nam, żeby się w przeszłości zbratać. Lubimy cieszyć się z nich jako wskazówki, że tak dawno temu ojciec przewidział już nasze braterskie spotkanie. Są jeszcze jednym złudzeniem w kwestii tego, czego się mamy chwycić. Zgoda, być może nasza metoda dedukcji nie jest zbytnio naukowa, ale przynajmniej pozwala nam tchnąć odrobinę ducha w te fotografie i przywrócić im życie.

Trzeba też powiedzieć, że oddajemy się tej grze, gdyż jedną rzecz uważamy za pewną: w dniu, w którym byliśmy w Barcelonie po raz pierwszy i uporządkowaliśmy wszystkie fotografie naszego ojca na stole, żeby dokonać rekonstrukcji prawdopodobnej historii, pojęliśmy, że on nigdy nie ujawnił nam niczego o sobie samym. Żadnej szczeliny. Szczątkowe uczucia. Niespodziewanie owe ułożone w rzędy fotografie, nieme i postarzałe, kazały nam pomyśleć o serii obrazów wyciętych z jakiegoś filmu. Jak te zdjęcia, które dawniej wieszano przy wejściu do kin, żeby zapowiadać następny seans. Mogłeś je długo i uważnie oglądać, przyglądać się aktorom i aktorkom, wyobrażać sobie scenę, którą odgrywali, gdy ich nagle unieruchomiono, ale jeśli wcześniej nie wiedziałeś czegoś o samej historii, to nie miałeś szans odgadnąć, czy chodzi o komedię, dramat czy film sensacyjny. Czy wybuchną zaraz śmiechem, czy też płaczem.

To właśnie coś takiego. Gabriel, nasz ojciec, nasz aktor, na fotografiach jest zawsze spokojny i im bardziej się mu przypatrujesz, tym bardziej cię hipnotyzuje.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: