Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zając - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zając - ebook

Piękne są latem Morzelany! Wielki staw czworoboczny, nad nim – dwór biały, duży, wyziera spoza gąszczu drzew i krzewów jak pałac zaczarowany, a na wprost dworu, po przeciwnej stronie stawu – kapliczka biała z dwiema wieżami, z dzwonnicą, białe domki, krzyż żelazny na białej podstawie i wkoło – topole nadwiślańskie. To wszystko przegląda się w wodach stawu i w pogodną noc księżycową widać czarodziejską podwodną krainę wysłaną gwiazdami. Za dnia to wszystko odbija na żywo zielonym tle drzew, krzewów, łąk rozległych. Topole włoskie nadobnie się tu splatają z licznym orszakiem brzóz płaczących, które za powiewem wiatru spod wiotkich szat ukazują białe ciała, jak tancerki w pląsach namiętnych, i znowu się osłaniają, i szumią. Gdzie indziej posępne świerki drzemią spokojnie, kołysane do snu szumem nieustannym srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony pną się na wyścigi wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na padołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacje.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-201-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Piękne są latem Morzelany!

Wielki staw czworoboczny, nad nim – dwór biały, duży, wyziera spoza gąszczu drzew i krzewów jak pałac zaczarowany, a na wprost dworu, po przeciwnej stronie stawu – kapliczka biała z dwiema wieżami, z dzwonnicą, białe domki, krzyż żelazny na białej podstawie i wkoło – topole nadwiślańskie. To wszystko przegląda się w wodach stawu i w pogodną noc księżycową widać czarodziejską podwodną krainę wysłaną gwiazdami. Za dnia to wszystko odbija na żywo zielonym tle drzew, krzewów, łąk rozległych. Topole włoskie nadobnie się tu splatają z licznym orszakiem brzóz płaczących, które za powiewem wiatru spod wiotkich szat ukazują białe ciała, jak tancerki w pląsach namiętnych, i znowu się osłaniają, i szumią. Gdzie indziej posępne świerki drzemią spokojnie, kołysane do snu szumem nieustannym srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony pną się na wyścigi wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na padołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacje.

Widok stąd przestronny – po góry mogilańskie, które płotem stanęły w poprzek na widnokręgu, i w złocie, w purpurze stają o zachodzi słońca. Oko i tak ma gdzie bujać po zielonym morzu łąk, usianym gaikami, kępami olszyn, wikliny. Rzecz prosta – bocianów, czajek nie brak tutaj.

Nieprawdaż, jest gdzie żyć i używać na tym szerokim świecie? Swobodę ma taki, którego nie krępują żadne granice, miedze. To niwy, to łąki, to lasy, błonia, ogrody, sady – cały świat stoi otworem. Byleby się tylko miało nogi dobre, wszędy dotrzeć można i wszędy znaleźć sposób do życia. Cóż to za pszenice, jakie żyta, jęczmienie, grochy, rzepaki, koniczyny, kapusty, rzepy, sałaty, pietruszki, grzyby, jagody! Są słodycze i kwaski – goryczki, aromaty, olejki. Więc jest co na ząb położyć rano, w południe i na wieczór. Pod każdym względem przewyborne miejsce pobytu ma się w Morzelanach. Na upały – cienisto zadrzewione ustronia, okolice strumienia albo jeziora, dokąd od wody taki miły chłód powiewa. W przykre dni zimne – stoki wzgórz, zwrócone ku słońcu, a za wiatrem. I pod kamieniem, i pod miedzą można zbudować kotlinę wygodną. No, a oprócz tego ma się do wyboru: liściaste namioty po krzakach, garści pożętego zboża, kopki i stogi, ba – w razie nagłej potrzeby – zimną lisią jamę nawet.

Morzelany, wieś w dobrej glebie wygląda jak misa pełna darów przerozmaitych, do której zasiadają i ludzie, i czworonogi, i ptaki i inne jeszcze niższe zwierzęta.

Ileż stworzeń używa życia na tej płaszczyźnie nakrytej błękitnym sklepieniem niebios, oświetlonej w dzień przez słońce, w nocy – przez pochodnie gwiazd i księżyca, milczące świadki życiowych przygód zwierząt zmuszonych w tej tylko porze załatwiać sprawy głodu i miłości. Noc nie ma pisanych dziejów, gdyż ci, którzy piszą, śpią albo piszą w nocy. Zając przesypia dzień gwarny, z boku na bok się przewraca, a bardzo twardo śpi niekiedy – zabić go można.Zapewne miewa i marzenia senne, owe sny nigdy nieziszczone na jawie. Kto wie, czy przez sen nie żyje za pan brat z lisem, z wilkiem, człowiekiem? Może z ogarami wyprawia sobie w kniei poufałe turnieje; do wyżłów, chartów chodzi w odwiedziny i serdecznie ściska się z nimi za łapy na powitanie. Czemużby sobie nie miał pozwolić jeszcze słodszego marzenia – że, na przykład, zapalczywie ściga zmykającego wilka, że strzelca do łez wzrusza?... Och, te marzenia i ich rozczarowania! Zając we śnie jak orzeł buja po powietrzu; jastrzębie przed nim pierzchają w popłochu, wrony i sroki go podziwiają. Na szczyty drzew pomyka w zawody z wiewiórką i figle lisowi pokazuje. Tymczasem nieubłagana rzeczywistość panuje także i podczas marzeń sennych. Nie trzeba spać zbyt twardo ani się zatapiać w marzeniach, będąc zającem. Ludzie łażą po polach, psy również, a nie braknie też bydła – rogatych, nierogatych, które, choć same nie są niebezpieczne, każą jednak przypuszczać w bliskości obecność człowieka. Więc ostrożnie kic, kic, o jakieś pięćset kroków dalej, rozważnie zbadać stan rzeczy i albo po zajęczemu w nogi, albo cichutko przycupnąć. O lato, ty poro szczęścia, ciepła, jasności, dostatku, pokarmów, a przy tym – zakazu polowania! Małym truchcikiem, tyłami odwrócony pomyka wtedy zając przed jakim ekonomem, polowym czy zgrają pastuchów, żeńców. Przystają, robią wrzawę – to nic nie szkodzi: dobre prawo opiekuńcze nad nim czuwa.

Nasz szarak, gach z płci, marczak z urodzenia, siedem zim przeżył w Morzelanach – doszedł do szczytu doskonałości zajęczej – i już się na gracza wykierował, dokonał dzielnych czynów, kiedy nań w ósmym polu życia niedołęstwo starości przyszło. On tutaj poznał każdą bruzdę, każdy zagon; wiedział, skąd, dokąd prowadzą wielkie gościńce główne, i małymi ścieżkami nauczył się je w potrzebie omijać. Gdy był w sile wieku swego, bynajmniej nie należał do rzędu tych zajęcy, które w niebezpieczeństwie wyłącznie nogom się powierzają: on sobie przypinał skrzydła strachu z zastanowieniem, uciekał przystając, nasłuchując – kotłował. Strach ma logikę swoją – rodzaj przytomności umysłu – świadomość, która tylko w razie konieczności daje potężny rozpęd nogom. Toć życie jest walką i przegrana znaczy tyle, co stracić życie raz na zawsze i nie mieć potem już nigdy możności tryumfu przez ucieczkę. Przez odwrót niejeden sławy się dobił. Każdy powinien przed czymś uciekać, gdyż tym orężem można także z nóg zwalić wroga: ucieczka i pogoń jest to pojedynek na nogi. Ten przegrywa, kto pierwszy nogi sobie zerwie, wyczerpie cenne, żywotne siły. Ale po co uciekać, gdy się nie wie, w którą stronę? Stosunki życiowe wytwarza i wikła przyroda, jednakże prawo pozostaje prawem: zyskiem siły jest strata na czasie. Odetchnij, jeśli masz czas po temu! Niejeden myśliciel ludzki wygłaszał zasadę: – Bądź mądrym tchórzem˝. Strach wystarcza, aby o tym wiedzieć: żaden tchórz nie ma czasu na mądrość, ma tylko duże oczy, które wszystko widzą, i uszy niezrównane. Czasem dla tchórzów korzystny jest sojusz z tchórzami: kilka par oczu i liczne uszy stanowią wyższy stopień czujnej naokoło baczności. Strzeliłeś do kuropatwa, a tu się zając wyrywa, i odwrotnie. Wielka wojna, gra idzie – i to jest powszechne, nieśmiertelne jak ciał ciążenie. Ci muszą wygrywać, owi muszą tracić. Każdy się jednak wysila, aby zgrał współgracza, zabrał mu jego własność i w tym musie słabszy ma także widoki powodzenia: ucieczka jest to czyhanie na życie tego, który ściga i z głodu zginie, jeśli mu zdobycz ujdzie. Widocznie nie ma tu miejsca dla litości, uczucia dopiero w świecie ludzkim puszczającego kiełki razem z obłudą. Rzadki, bardzo rzadki wypadek, ażeby niezdara i głupiec doczekał się w życiu sędziwości, to jest, ażby nie przegrał życia w tych zapasach o życie. Po ludzku rzeczy biorąc, szczęście jednak dużo znaczy, nawet – kiedy o losy społeczeństw chodzi.

Czatowali nań, podchodzili go, szczuli, ścigali, zastawiali zasadzki. Sadzono się na to, aby z niego wytrząść duszę i zjeść ciało. Nie miał ani jednego sprzymierzeńca, gdyż należał do gatunku zwierząt nieznających wartości sojuszów i tym samym – miłości bliźniego. Każdy zając musi sam jeden ze wszystkimi swymi wrogami walczyć, musi swoim własnym orężem odeprzeć nieprzyjaciół licznych, zawziętych, chytrych i srogich. Zginąłby, gdyby był słaby, niezdarny. On tymczasem żyje i ciągle mięsożernym dostarcza pokarmu, rozmnaża pokolenia swego gatunku, że nasz zając wyszedł na gracza, zawdzięczał to sobie i swemu szczęściu; miał bowiem od dzieciństwa za sprzymierzeńca los; ślepy, ów przypadek, dzięki któremu nieraz i spod stryczka uchodzi się cało. Rozum wszelki następuje dopiero po szczęściu, ten rozum, co to korzysta ze wskazówek doświadczenia. Bez szczęścia bardzo łatwo zginąć z rozumem i nie zdobyć przechwalanego doświadczenia. Żadnej a żadnej sprawiedliwości na korzyść rozumu tu nie ma. Skąd się bierze takie szczęście i czy ono jedno nie podlega prawom, które zarządzają światem? Ono siedzi sobie poza płotem dziwnej plątaniny związku przyczynowego, niedostrzegalne ani przez rozum zajęczy, ani – niczyj. Ludzie nie umieją o tym nic więcej powiedzieć tylko: ˝Szczególny zbieg okoliczności!˝. Dawniejszymi czasy przypisywali to gwiazdom.

Bądź co bądź, szczęście, podobnie jak nieszczęście, nie jest żadną tajemnicą. I taki niejaki pan Kacper, szafarz na dworze morzelańskim, taki zawołany strzelec, a do zająca spudłował. Dlaczego? Pijał za młodu gorzałkę, wino, miód, porter, likiery, a na starość ręce mu się trząść zaczęły. Szczęśliwy zając, który był pod lufą właśnie w chwili, kiedy szafarzowi ręka drgnęła. Tetera, szlachcic zagonowy, znany kłusownik, oko tuza potrafi wystrzelić z karty; ale ma on piekło rodzinne w domu i gdy sobie zakłóci równowagę duchową, żaden strzał mu się nie uda. Szczęście zająca! Węglicki, charciarz zapalony, dostał z Morzelan smycz chartów wybornych; jednakże młode psy w złych rękach zależały pole i choć dopędzą zająca, wziąć go nie umieją. Burek, pies księży, mieszaniec ogara i charta, ma węch znakomity, nogi doskonałe i pysk chwytny; pies ten jednak nie może korzystać z zalet swoich, gdyż mu u szyi zawieszono klocek z drzewa, aby nocami nie odbiegał domu. Jest także w kniei morzelańskiej lis szczwany Kita, który chodzi i pełza tak cicho, że już lepiej nie można; kiedy jednak trafi przypadkiem na suchą gałązkę, na liść zeschły, spłoszy szelestem zająca.

Otóż, dobre i złe przypadki chodzą po ludziach i zwierzętach, ale mają one zawsze jakieś przyczyny zewnątrz. Życie zająca obraca się nieustannie około dwóch czynności: dobrze uciekać i tak się ukrywać, aby nie znaleźli tam, gdzie mają nadzieję znaleźć. Po skończonej zawziętej pogoni przyjemnie jet odetchnąć. ˝Żyję, uciekłem!˝ Daleko przyjemniej jest jednak być niewidzialnym: chodzą, wokoło upatrują, a nie widzą. Jakże bezpieczną jest na czas jakiś kotlina, którą właśnie co tylko opuścili prześladowcy: prawdopodobnie nie wrócą tutaj powtórnie dzisiaj! Z godziny na godziną, z dnia na dzień się żyje: byle przeżyć jakiś szmat życia.Rozdział 2

Urodził się w gaiku olszynowym o jakie tysiąc kroków od stawu. Było to w czasie roztopów wiosennych, w drugiej połowie marca i zaraz jakoś po południu. Rok ten odznaczał się nieurodzajem płodów polnych, a obfitością żab, myszy, kretów, chrabąszczów. Matka zajęcza złożyła dwoje noworodków pod pniakiem, na zimnym i wilgotnym mchu i już w godzinę po połogu opuściła drżące od zimna dzieci. Dziwnie wyglądał ten świat boży, chłodny, mokry, z ołowianym niebem. W sam raz po odejściu rodzicielki śnieg zwalił i nakrył białym kożuchem parę maleńkich szaraków wpatrujących się w świat wyłupionymi oczyma.

Matka zajęcza, najobojętniejsza ze wszystkich matek, zjawiła się przed wieczorem, podała pierś bliźniętom, nakarmiła je; potem poszła w chrusty ogryzać pąki wikliny, wyjadać spod śniegu szczypiory młodziutkiej trawy. Przez pięć dni brodziła po łąkach – w bliskości dziatek, a niekiedy przybywała, ażeby pokarmić syna i córkę. Młodziutkim zajączkom życie już teraz wydawało się bardzo długim, zwłaszcza, gdy matka, uciekając za najmniejszym szelestem, wpajała w dziecięce serca nauki strachu.

Zaświeciło jaśniej słońce, od jego ciepła zaszumiały wody roztopów i matka puściła się na jakąś dalszą wędrówkę. Małe poczęły łazić, podlewane wodą gramoliły się od kępki do kępki, używały nieustannie zimnej kąpieli: pierwsza woda w uszach.

Przyleciały i bociany; jak się pokazało, przyleciały za wcześnie, a jeden z nich, bardzo wygłodzony, odbywał nieustanne poszukiwania na łąkach. Spotkał on skuloną w troje zajączkę–niemowlę i wziął ją widać za stworzenie zbliżone do żaby, gdyż ugodził potężnie z góry dziobem między słuchy. Biedactwo, odurzona tym ciosem porywała się, podskakiwała jak żaba, a bocianisko krok w krok szedł za nią na swych szczudłach i kuć w głowę nie przestawał. spadła na wznak w kałużę, merdała nóżkami, kwiliła nadzwyczajnie żałośnie. Widział to wszystko z oddalenia brat, gaszek, czuł w sobie strach ogromny i tym lepiej przycupnął: tak się w łąkę wtulił, że go znać nie było. Dopiero na krzyk dziecka przybiegła matka i z miną tak groźną, na jaką stać zająca, skoczyła bocianowi do oczu, dała mu w brzuch szturchańca. Ale sama postawa, choćby najgniewniejsza, nie zapewnia powodzenia w walce, a gwałtowność ruchów oznacza częstokroć rozpacz ostatnią. Bocian ze spokojem przyjął tę napaść, wziął w dziób jak w kleszcze zajączka za słuchy i nieco dalej odleciał, aby spokojnie spożyć owoc poszukiwań. Marne jest życie zająca!

Pozostał jedynak na świecie, a że nie zginął i on, pod dobrą gwiazdą się widać urodził. Rozpoczął działać na własną rękę, stawiać pierwsze kroki w życiu, a tu zimno, deszcze, śniegi, przymrozki. Znalazł raz na drodze życia jeża, który cały w liściach, w sianie – właśnie opuścił zimowe leże i na widok zająca zwinął się w kulę. Nasz mały myślał, że to co do jedzenia, i do krwi zadrasnął się kolcami w nos, wargi. Trzeba się i tego nauczyć; że jeż nie jest jadalny: – ˝gaga˝!

Natura, zwana matką dobrą, dała mu na życie dwa główne oręże: strach i nogi. Człowiek niedaleko by z tym zaszedł. Więc zając bał się wszystkiego, uciekał nieustannie. Jego rozwój umysłowy polegał na rozwinięciu się strachu, najważniejszej władzy duchowej zająca, a nie tak złej, jak się na pozór wydaje. Wystąpił do walki z prześladowcami, przeciwstawiając strach zuchwalstwu i srogości; wiatronogie skoki – zębom, pazurom, nogom. I poszła walka zawzięta, nieznająca zawieszenia broni. Dzielny przez strach, ucieczkę, musiał sprostać wilkom, lisom, psom, człowiekowi – być bohaterem w swoim rodzaju, jeśli się tak wolno wyrażać o zwierzęciu. Talent osobnika, rycerza spraw gatunku miał tu pierwszorzędne znaczenie. Niebezpieczeństwa życiowe zewsząd otaczały zająca; ale ich stopień nie zawsze był jednakowy. Strach w połączeniu z głodem doprowadzał go nieraz do ostateczności i z takich dwóch czynników powstawała energia rozpaczy, która wiodła do ocalenia. Zwierzę oskoczone przez groźne niebezpieczeństwa ma do wyboru: albo – albo. Śmierci nie wybierał nigdy, ocalał i wtedy, kiedy bywało ˝raz kozie śmierć, wóz albo przewóz˝. Tonący chwytał się brzytwy, wypływał. Ponieważ dzień w dzień tak żył i cały wychodził, przeto podtrzymywał na świecie sztandar dzielności, złożył niezbity dowód, że nie sama tylko siła zwycięża.

Toż on miał przeciw sobie ludzi i musiał walczyć z różnymi ich wynalazkami. A cóż znaczy zwierzę dzikie, roślinożerne, wobec tak możnego pana, który opływa w dostatki, a do szczęścia jeszcze mu potrzeba mięsa zajęczego?

Oprócz człowieka godziły nań zawzięcie zwierzęta uosabiające chytrość, srogość, natarczywe i obdarzone straszliwym orężem, nadzwyczajną jak na zająca siłą. Żyjże tu, wyżyj!

Doprawdy, godzien podziwu jet szarak, gdy się wytrwale temu wszystkiemu opiera – mężnie czoło ˝tylu wrogom stawia˝. On, biedny, skazany na długie tułactwo, na samotność z powodu cudzej chciwości; on, który żyje słomą, sianem, korzonkami, najwyżej – kapustą... I taki nigdy się jednak nie poddał, nie został zwierzęciem domowym! Żył w strachu i strachem walczył o prawa życia.

Oto trąbka zagrzmiała w boru, strzały straszliwie huczą, i pieśń prześladowcza psów gończych rozlega się po kniei. Sławny człowiek poluje na zająca, a psy mu służą. , Ach, ten niezmordowany Trafisz, idzie jak woda, tropi, pokrzykuje i całą zgiełkliwą psiarnię za sobą prowadzi. Po dwakroć na cel brano szaraka, padły podwójne strzały: – ˝bęc, bęc˝; no i on nie zginął. Czyż to jego zasługa? Miał szczęście! Tak, ale nikt sławnym nie został w inny sposób. W Morzelanach wiele się mówi o myślistwie racjonalnym. Cóż za pociecha dla zajęcy, że je ludzie będą tępili racjonalnie? Kłusownik, wilk, lis, jastrząb odbywają łowy, ażeby głód zaspokoić: zdaje się, że i to jest racjonale. Nie, ponieważ myśliwy racjonalny ściga kłusownika, tępi wilka, lisa, jastrzębia, ażeby za nich zjadać kąski, które i jemu smakują. Dla zająca – jeden diabeł.

Jakże on się mógł wychować w tak trudnych warunkach i wyjść na gracza? Zaraz tę historię opowiemy.

Jakoś w pierwszych dniach maja gromada chłopaków i dziewcząt pod nadzorem polowego plewiła chwasty w polu i jedna z dziewczyn spostrzegła przypadkiem zajączka przyczajonego w bruździe. ostrożnie podeszła i nakryła zwierzątko fartuchem, a potem je włożyła w zanadrze, mając nadzieję, że gdy wróci do chałupy, matusia uwarzy żuru na tym zającu. Dowiedział się o tym polowy i dziewczynie zająca odebrał, mówiąc: – ˝Co jest na dworskich polach, to jest dworskie!˝. – Zając, jako dworski, dostał się z zanadrza dziewczyny do kieszeni polowego, który również miał chęć jeść barszcz na zającu. Ale pojawił się w polu ekonom z wyżłem i pies, skoro tylko zwietrzył szaraka, ciągle go już wystawiał w kieszeni u polowego. Starszy zwierzchnik ma zawsze wyższe prawa do wszystkiego co dworskie, przeto ekonom odebrał polowemu zająca i byłby go zaniósł do domu, gdyby się nie spotkał z panem rządcą, zwolennikiem racjonalnego myślistwa. I z rąk pana rządcy nareszcie dostał się szarak do dworu, w posiadanie dziesięcioletniego panicza Kazia, który miał stąd ogromną uciechę i otaczał zajączka wielką troskliwością.

Pomieszczony w pustym pokoju niewolnik zawzięcie bębnił po nocach, hasał i przytupywał, a odkarmiano go tu jak najprzedniejszymi jarzynkami – złota niewola. Był zamiar oswojenia zająca do tego stopnia, ażeby jak pies chodził za nogą pana swego. Przeprowadzenie wychowania wziął na siebie pan Filip, kucharz, który przekonał panicza, że zającowi należy przede wszystkim obciąć słuchy i zawiesić dzwoneczek na szyi.

– Bo – mówił z powagą kucharz – choćby w pole uciekł, będzie już znaczny, inne zające nie przyjmą go do siebie i musi do dworu wrócić.

Myśl ta bardzo się podobała Kaziowi, a przeto pan Filip niezwłocznie w czyn ją wcielił. Szarak bezuchy i z dzwoneczkiem u szyi pędził w dalszym ciągu życie pokojowe, podrósł, zmężniał i – gdyby nie obcięte uszy – byłby wcale gładkim gachem. Jednak ciasno mu widać było w czterech ścianach, gdyż się rzucał nieraz, rozbijał, biegał jak szalony. Pewnego dnia znalazł niedomknięte przypadkiem drzwi więzienia, wymknął się i przechodząc z pokoju do pokoju, zawędrował nareszcie do salonu.

Tutaj stanął przed wielkim zwierciadłem w ścianie, zadziwiony widokiem odbitej w lustrze postaci sobowtóra. Może mniemał, że ma przed sobą towarzysza, i uczuł chętkę, aby z nim poigrać, gdyż zaczął nacierać na zwierciadło; widmo naśladowało każdy ruch jego. Bawiło go to, odskakiwał, stawał słupka, odsadzał się i z rozpędem wpadał na rzekomego szaraka.

Już sobie dobrze łba narozbijał, kiedy wszedł Jan, kamerdyner, człowiek ogromnie poważny i surowy na punkcie porządku domowego. Swawola zajęcza oburzyła i zgorszyła Jana w najwyższym stopniu.

– Aa, takiej śmiałości to już zanadto! – mruknął kamerdyner, obrzucając szaraka zjadliwym wzrokiem, i rzucił się zawzięcie na zwierzę, które śmiało hulać po salonie jak w szczerym polu. Rozpoczęła się gonitwa trwająca parę minut, a zupełnie wyczerpująca cierpliwość Jana.

Zając wykazał nadzwyczajne zdolności skakania przez krzesła, chowania się pod kanapami i dawania obrotów; przyparty nareszcie do muru dał potężnego susa i buchnął w otwarte okno. Bywają niekiedy tak dziwne zbiegi okoliczności, że im się zaledwie daje wiarę, choć są rzeczywiste. Los zdarzył, że zając wyskakujący przez okno z wielkim rozmachem, spadł na łeb wyżła Nerona, który właśnie pod tę porę spokojnie coś ogryzał i niespodzianka ogromnie go przeraziła. Wydało się to psu niepojętym, cudownym, ażeby mu zając skoczył na nos, oczy, głowę. Porwał się więc Nero, jakby oblany wrzącą wodą, wziął ogon pod siebie i co tchu zmykał. Opamiętał się dopiero po jakiejś chwili, zmiarkował, że psu nie wypada tchórzyć przed zającem i powrócił do ogryzania.

Ma się rozumieć, szarak, również przerażony spotkaniem nos w nos z wyżłem, w nadzwyczajnym strachu sadził w pole, a miał pod sobą młode, wypoczęte skoki.

Wieść o zniknięciu zająca szybko rozeszła się we dworze, a ponieważ Jan miał powody taić prawdę, przeto pole domysłów stało otworem. Ktoś ze służby widział Nerona ogryzającego gnaty – ogromne prawdopodobieństwo, że to kości zajęcze. Nic łatwiejszego niż hipotezę podnieść do godności prawdy. Stopień pewności wzrósł jeszcze, gdy kucharz, znawca anatomii, odnalazł tu i ówdzie porozwłóczone kostki szaraka. Przy tym Nero używał od jakiegoś czasu złej opinii.Rozdział 3

Urodził się w Malwiczach, wsi o miedzę graniczącej z Morzelanami, a pochodzil z rodu Malwów, szlachty zagonowej, którzy w Malwiczach rej wodzili. Na chrzcie świętym dano mu imię Jakub, stosownie do życzenia ojca pragnącego uczcić w taki sposób sławnego pradziada Jakuba Malwę, protoplastę całego rodu. Ojciec młodego Jakuba, dla odróżnienia w Malwiczach od innych licznych Malwów, miał przydomek Zabłotnik. Prawie w rok po przyjściu na świat syna Malwa–Zabłotnik przeniósł się do lepszego życia, a wdowa w półtora roku po śmierci męża zawarła związki małżeńskie z niejakim Teterą, także szlachcicem zagonowym, i w rok powiła mu syna. Gdy ta Teterzyna umarła w cztery lata potem, wdowiec Tetera ożenił się powtórnie. Otóż, w taki sposób niespełna ośmioletni Kubuś dostał się pod opiekę ojczyma i macochy, podczas gdy brat jego z tej samej matki, Jasiek, miał tylko macochę.

Trudno sobie wyobrazić, co tam było za powikłanie stosunków majątkowych; jednakże przy dobrej wierze dałoby się i tak oznaczyć, co komu przypadło. Nikt się o to nigdy nie pytał, przeto Kubę wykwitowano, a Jasiek Tetera z czasem objął po ojcu zagrodę.

Jakub Malwa–Zabłotnik wychował się, jak nieraz sam mawiał, mając Boga za opiekuna. Zahukany, bojący się własnego cienia, nikły, wątły, zezowaty i bez złamanego szeląga w siedemnastym roku życia poszedł między ludzi.

Ale nie będziemy tu opisywali wszystkich kolei, jakie przechodził ten człowiek. Spotykamy go w czasie, kiedy liczył lat już pięćdziesiąt i pełnił obowiązki strzelca nadwornego w Morzelanach. Nie ożenił się, nie miał przyjaciół, nie używał żadnych przyjemności. Podług wyobrażeń Malwy wszystko na świecie było zupełnie dobre i każda rzecz znajdowała się na swoim miejscu. On sobie świat już objaśnił, przerozumował, przetrawił i rozwiązał wszystkie wątpliwości, jakie tylko mogą narzucać się umysłowi ludzkiemu. Jasno, wyraźnie miał przed sobą wytkniętą drogę życia i szedł po niej krokiem pewnym. Przede wszystkim zadaniem człowieka na ziemi jest wiedzieć, co stanowi grzech, a co nie stanowi. Jeżeli człowiek tego nie wie, powinien sprawę taką wziąć na rozum i dopóty rozważać, myśleć, dopóki się rzetelnie nie przekona. ˝Bo skoro Bóg dał rozum, to rozum musi wiedzieć; inaczej Bóg nie dawałby rozumu niepotrzebnie˝. Sam się nieraz zastanawiał, skąd on wie różne rzeczy, o których inni ludzie nie mają pojęcia. ˝Przecie Pan Bóg jest sprawiedliwy i każdziutkiemu dał rozum, a komu nie dał, to sam o nim myśli: o małych dzieciach, o kwiatkach, niektórych ptakach, robaczkach...˝. Gruntowny namysł utwierdził strzelca w przekonaniu, że nie dosyć jest mieć rozum – trzeba sobie jeszcze uprosić u Pana Boga pozwolenie używania rozumu, gdyż bez tego łatwo na złe używać rozumu. On sobie to wyprosił w pacierzach i w nabożnym, żarliwym śpiewaniu z całego serca. Ach, z jakimże zapałem śpiewał w kościele: ˝Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie!˝. Wtedy częstokroć tak się zapominał, że wszyscy już przestali śpiewać, a on jeszcze śpiewał. Jednakże do świętych rodzaju żeńskiego miał jakby mniejsze zaufanie; za grzech to sobie uważał, chciał to przed samym sobą taić, ale tak było. Stąd powstawało w duszy jego powątpiewanie o zbawieniu, uczuwał trwogę, mróz go przeszywał, pochylał głowę ku ziemi, bił się w piersi, mówiąc: – ˝Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!˝. – A przekonanie ciągle jednak tkwiło na dnie duszy, że święta męskość jest mocniejsza, wiele przypisywał swojemu patronowi, wyobrażał sobie, że święty Jakub ciągle z nieba patrzy na niego, że go na noc poleca aniołowi stróżowi: czuł się szczęśliwym z tej opieki. ˝Człowiek na ziemi jest jako ten dziad chodzący po żebranym chlebie: tyle ma, co sobie u świętych wyprosi˝. On wprawdzie nic nie miał; ale to dlatego jedynie, ponieważ niebiosa chciały go doświadczyć, czy jest rzeczywiście pobożny, twardy w swoich przekonaniach. W niedoli miał pociechę, wznosił oczy ku niebu, mówiąc: ˝Panie Jezu Chryste, dziękuję Ci za ten krzyżyk, który mi zsyłasz!˝. Widział naokoło siebie dostatki różnych ludzi i myślał: ˝Bóg oto chce się przekonać, czy też umieją na dobre używać Jego darów... On dobry jest i cierpliwy!... Bez końca dobry, bez końca cierpliwy˝. strzelec nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, wody nie zamącił, był – jakby go nie było. Ludzie mu jednak dokuczali, mieli go za popychadło, drwili z niego nadzwyczajnie, nazywali go ˝Mysim–królem˝, ponieważ był niziutki, szczuplutki i krył się zawsze, jak gdyby po mysich dziurach. Choć Malwa nie miał za co kochać ludzi, i tak sobie powtarzał częstokroć wielkie przykazanie: ˝Kochaj bliźniego swego jak siebie samego!˝. To kochanie nie mogło się jakoś wydobyć z jego serca, ponieważ nikt go nie pożądał. Więc w sercu strzelca miłość bliźniego z konieczności musiała się ograniczyć do pobłażania, które w żaden sposób nie może się obyć bez pewnego lekceważenia tych godnych bliźnich i bez niejakiej własnej zarozumiałości: ˝Głupi są i jak co jest – nie wiedzą!˝ poszepnął sobie czasem Malwa w skrytości ducha, a mimo woli kiełkowało uczucie, które nastręcza filozofia jak mizantropia – ˝sam sobie najzupełniej wystarczam!˝. W polu, ze strzelbą na ramieniu, zżył się z samotnością, przywykł do siebie, odwykł od ludzi, a miał dużo czasu na rozmyślanie, obcowanie z samym sobą.

Ponieważ pracował poważnie na zbawienie duszy i bez najmniejszej obłudy nosił w sobie ideał świętego człowieka, przeto opadały go nieraz takie myśli, jakie oblegają umysł naiwnego i dobrodusznego dziecka. Chciał sobie na przykład przełożyć na ludzkie słowa pieśń, którą skowronek śpiewa na chwałę Panu Bogu. Innym razem powstawały pytania: ˝Po co Bóg stworzył kamienie na polach?˝. Gdy objaśnienia w swej głowie nie znalazł, rozum mu odpowiadał: ˝Wie Bóg, co robi˝. Albo: ˝Czy świeci chadzali na polowanie?˝ – ˝Musieli, skoro myśliwi mają w niebie swojego patrona!˝.

Pewnego dnia o zmierzchu szedł koło lasu i usłyszał huk wystrzału – a miał obowiązek ścigać kłusowników.

Zapuścił się w gąszcze i po jakiejś chwili stanął oko w oko naprzeciwko Jaśka Tetery z Malwicz.

Dwaj bracia spotykali się niekiedy, jeden drugiego witał z daleka, uchylając czapki, ale nigdy między nimi nie przyszło do rozmowy. Tetera był to pan w porównaniu z Malwą: miał zagrodę, parę koni, krowy, trzodę chlewną, owce. Strzelec widywał, jak przed kościół zajeżdżała w święta Teterzyna i trzy jej córki – w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolami. Wiedział, że jest stryjem tych dziewczyn, a nie śmiałby się do nich zbliżyć w swojej kapocie starej, podartej. ˝Tylko Pan Bóg nie stoi o to, jak się kto ubiera.˝ One też udawały, że go nie widzą, nie wiedzą, co za jeden. Podobały mu się jednak. ˝Dziewuchy jak łanie! Zawszeć to krew ta sama.˝ Nie wiedział, jak im na imię; tylko jedna z nich, najurodziwsza, przypominała mu rysy nieboszczki matki. ˝Gdy Pan Bóg kogo od dziecka na sieroctwo skazuje, to go w dobroci Swojej ciężko doświadcza.˝

A teraz oto stał naprzeciwko niego Jasiek Tetera i pierwszy wyciągnął rękę, mówiąc:

– Cóż ty, braciszku, ciągle tak ode mnie stronisz?

Pierwszy raz w życiu człowiek przemawiał do Malwy ˝braciszku˝ i robił mu wyrzut za obojętność – jak gdyby on, Tetera, kochał i pożądał brata, a brat go unikał. Serce młotem poczęło walić w piersiach strzelca: ono, widać, oczekiwało na tę chwilę, kiedy do niego w języku ludzkim ktoś przemówi: – „Braciszku, dlaczego ode mnie stronisz?”...

Nie było to przykazanie miłości bliźniego – nakaz: „kochaj!”

Malwa słyszał żywy głos serca braterskiego, które, wyznawało swą miłość i czyniło mu wyrzut za obojętność, za brak wzajemności. Przyszedł ścigać kłusownika, odebrać mu strzelbę, zabitą zwierzynę, a spotkał brata.

Tetera spokojnie podniósł zastrzelonego właśnie zająca, zawiesił strzelbę na ramieniu, trącił Malwę, mówiąc – „Pójdź!”. Strzelec szedł, sprawiało mu to jakąś nieznaną dotąd radość, że idzie z drugim człowiekiem.

Wyszli na pole, puścili się miedzą na przełaj ku Morzelanom. Noc była piękna, jesienna, księżyc wypłynął na niebo, a naokoło panowała cisza, wśród której słowa rozmowy brzmiały dobitnie.

– Zapomniałeś, Kubusiu, żeśmy obaj dzieci jednej matki – rzekł Tetera głosem uroczystym.

– Bóg skarałby mię, gdybym o tym zapomniał – odpowiedział Malwa uszczęśliwiony, że ktoś do niego przemawia „Kubusiu” i do braterstwa z nim się poczuwa.

– Hm, nie zapomniałeś – powiadasz! – A dlaczegóż nie żyjemy po bratersku? Dlaczego jeden drugiemu w niczym nigdy nie pomaga?

Strzelec nic nie odrzekł, drobnym kroczkiem drepcił obok brata stawiającego sążniste kroki, a w skrytości ducha sobie myślał: „Jakie on ma dobre serce, chciałby mi dopomóc!”.

– Czy brat palący? – zapytał nagle Tetera – brakło mi dzisiaj jak raz tytoniu!

– Nie, nie, ja nie kurzę! – zawołał Malwa i miał do siebie samego żal, że nie pali, nie może tego dobrego Jasia nawet papierosem poczęstować. „Trzeba kupić tytoniu, papierosów, żeby na drugi raz były”.

Jasiek zaczął opowiadać o swoim ożenieniu, wychwalał swą żonę; potem mówił kolejno o każdym z dzieci – jak na świat przychodziły, jak się wychowywały, a najdłużej rozwodził się o najstarszej córce, Marysi, którą siostra jego żony Calewiczowa wzięła do swego domu i kazała uczyć guwernantce przez dwa lata. Ale Calewiczowa umarła i Marysia musiała wrócić do Malwicz, gdzie się dziewczyna marnuje.

Malwa pochłaniał to opowiadanie z ogromną rozkoszą: zdawało mu się, że jest w domu brata, siedzi obok swojej bratowej, a trzy urodziwe panny w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami, krzątają się koło niego, uszczęśliwione podejmują stryja. Słowo „stryjaszku”, wymawiane dźwięcznym, dziewiczym głosem, brzmiało jak najwyraźniej w jego uszach. I tego raju marzeń o rodzinnych rozkoszach wyrwało go niespodziewane zapytanie Tetery:

– A czy brat pijący? Zimną jakąś jesień mamy w tym roku...

Strzelec szybkim ruchem ręki sięgnął do torby, gdzie zawsze nosił w płaskiej flaszce trochę gorzałki:

– O takie rzeczy nie powinno się nawet pytać myśliwego – rzekł Tetera, biorąc z rąk strzelca podaną sobie flaszkę.

Z zachwytem wpatrywał się Malwa w brata, który do dna wysączył jego gorzałkę. „Jak to dobrze posiadać to, czego sobie brat właśnie życzy!”

Przybyli do Morzelan, było już późno; Malwa się zadyszał, podążając za długonogim Teterą, ale szczęście go napełniało, ponieważ odzyskał brata. „Co za szkoda, że się już rozstać trzeba!”

Do Malwicz z Morzelan idzie się przez łąki – najwyżej kwadrans drogi. Pożegnanie było istnie braterskie: jeden drugiego pocałował rzetelnie w oba policzki. Strzelec użył na tym pocałunku, jak gdyby spijał czarę nektaru.

– Ale, ale! – rzecze Tetera na odchodnym – pożycz no mi, braciszku, prochu i śrutu zajęczego – tak na jakie dziesięć, dwadzieścia nabojów!

Malwa od dworu dostawał proch, śrut, kapiszony, ale przecie pożyczyć bratu, wygodzić można; i podał worki z prochem, śrutem, a Jasiek sam sobie odsypał, ile tam potrzebował – proch do rogu, śrut do worka.Rozdział 4

Szarak wyzwolony z niewoli buchnął teraz w zboża.

Dymią, kurzą się kłosy pyłem kwiatu, prześlicznie falują, szumią. Modrzy się chaber, czerwieni mak polny; chwasty to wdzięku dodają niwie. W tym szumie zboża, w jego woni, w powietrzu ciepłym dojrzewał zając, rósł w siły, mądrość; tylko obcięte słuchy nie odrastały. Skowronki przyśpiewywały mu w górze, na podniebiu, na ziemi – przepiórki i świerszcze. O, dobrze jest zaszyć się w las żyta, pszenicy!

Gęstniało zboże od spodu, dostawało podszewki z koniczyny i miękkiej trawy, która daje chłodek, a przy tym ma się tu dobry, gotowy kawałek chleba. Tylko te natrętne muchy, komary, mrówki przeszkadzały w drzemce i z obciętych słuchów strząsać je trudno. Gdyby to po wsze czasy tak dobrze było na świecie!

Niestety, przyszli jednego dnia żniwiarze, jęli płoszyć, wypędzać szaraka z tego raju, istnego zapiecka u Pana Boga! Żniwa raźno szły naprzód i on przed sierpami z łanu na łan pomykał, aż mu wreszcie zabrakło schronienia. Po świętym Bartłomieju pełno golizny w polach i życie zajęcze leży coraz bardziej na wierzchu. Jednakże mógł jeszcze dać nura w proso, kartofle, rzepę, buraki.

Świat powoli zmieniał barwy: szarzał, płowiał, tracił blask i stawał się chłodny. Różne zwierzęta domowe wałęsały się po rżyskach, rolnicy orali, siali i zaczynało być bardzo ciasno zającowi w tej polnej ojczyźnie.

Jesień! Więdną i spadają powoli liście z drzew; jedne się mienią w słońcu jakby bursztynowe, inne krwawą jakąś czerwienią połyskują. Poblakły łąki z wygolonymi czuprynami, zszarzały, wytarły się rżyska, jeszcze niedawno złotem połyskujące. Ziemia w swej barwie robi się podobna do skórki zajęczej, lisiej, do piórek kuropatwich. Tylko jeszcze owe liście drzew, krzewów, ostatnie na niej szmaty, i jagody głogów, jarzębiny, kaliny albo ciemnogranatowe tarki. Dniem, nocą – lecą żurawie, dzikie gęsi i popod chmurami słychać ich głosy. Przeciągają ogromne stada ptaków śpiewających – pokolenia młode, których zadaniem jest odnowić świat stary.

Latem nosił się zając zamaszyście – brakło mu tylko, że tak powiem, fajki w zębach i czapki na ucho. Nastały czasy oględności, zastanowienia; teraz przystawał co chwila, patrzył, słuchał. Człowiek zdziwiłby się nieraz, widząc, jak nasz szarak ni stąd ni zowąd brał nogi za pas i gnał bez pamięci przed siebie. Właściwością bowiem każdej zajęczej duszy są przywidzenia, pochodzące z nadmiaru strachu, a dające się nazwać zajęczą ostrożnością. Człowiek, zającem podszyty, powiada: – „Kto wie, co by było, gdybym nie uciekł?”. – Jest to także oręż znamionujący przede wszystkim zająca, który ma zostać sławnym graczem. Na tych gołych przestrzeniach niebezpieczeństwo ze wszystkich stron zdawało się mieć przystęp do niego. Istota, która posiada liczne korzystne przymioty gatunkowe w stopniu wyższym niż inne zające, posiada także, jeśli się tak wyrazić wolno, talent strachu, natchnienie, wzbudzające obawę nawet wobec mogącego nastąpić niebezpieczeństwa.

No, a niejednokrotnie tak bywało, że istotnie przywidzenie go ocaliło. Gdzie on to miał kotlinę od wsi, od dworu! A jednak przeczuł, zmiarkował – „coś się piknęło”. Lepiej się omylić, zawieść na swoim przywidzeniu niż stracić życie.

Do kotliny jego dochodziły odległe gwary świata wzywające do baczności. Słyszał, jak baby we wsi międlą konopie, a kłócą się, klną siarczyście. Psy zawzięcie oszczekiwały wóz przejeżdżający z turkotem. Źrebiątko zarżało gdzieś cieniutkim głosem, a matka odpowiadała mu grubym rżeniem. Krowa uparcie raz po raz porykiwała. Kogut zapiał na odmianę.

To wszystko nie przerażało go jeszcze tak dalece. Dopiero kiedy gęsi podniosły wrzask ogromny, ogarnął go niepokój i wyskoczył z kotliny, a dobrze zrobił.

W samej rzeczy, pan Filip, kucharz dworski z Morzelan, wybrał się właśnie pod ten czas na polowanie. Szedł w długich butach, z dubeltówką pod pachą, a jego wyżeł Bekas wyskakiwał przed nim radośnie.

Raz się tylko żyje, więc gdy o życie chodzi – na wojnie czy podczas burzy morskiej – nikt nie lekceważy przywidzeń, przeczuć i przepowiedni. Co najmniej o pięćset kroków od kotliny znajdował się myśliwy, a źle mu było patrzeć, gdyż słońce miał naprzeciw. Zając przeciągnął się, zerknął. Tak, kucharz szedł prosto na kotlinę, a wyżeł merdał ogonem, biegł naprzód i z jego postawy dawało się widzieć, że nawet coś już zawietrzył. Teraz, ma się rozumieć, nie ma niebezpieczeństwa; ale gdyby nie gęsi, nie przywidzenie, przeczucie...

Szarak – marsz, marsz! – wyciągnął skoki i, niespostrzeżony przez kucharza, psa, pełnym cwałem popędził do brzozowego lasku, gdzie zaraz na brzegu przysiadał, i patrzył, i słuchał, co będzie. Był to rycerski chrzest jego, pierwsze w życiu spotkanie się z myśliwym i wyżłem. Gdyby to życie tak przeżyć, zmykając niewidzialnie!

Oho, Bekas coraz żwawiej merda kusym ogonem, wyciągnął pysk przed siebie, jak gdyby pił powietrze, przygarbił się nieco i krok za krokiem wolniutko stawiał!... Kucharz podchodził, strzelba na pogotowiu. Pies już coś wystawiał, stanął jak wryty z jedną łapą podniesioną.

O jakie trzydzieści kroków od kotliny naszego bezuchego szaraka była kotlina druga, a w niej – szarak o dwóch słuchach, śpioch widać nieczuły na wrażenia świata zewnętrznego – strach małego talentu. Niech giną zające, które się bać nie umieją! Jak bomba wyskoczył z legowiska, a w tej chwili huknęło – tarach! Zatoczył się, ale pędził... Drugi raz – tarach!... i kot przewrócił kozła, poszedł do torby pana Filipa.

Ten zginął, tamten ocalał – oto różnica w przymiotach osobniczych. Zawsze drżyj ze strachu i uciekaj, bylebyś życie ocalił!

Należy wiedzieć, że ten kucharz nie był wcale zawołanym myśliwym, a jego Bekas już czwartego miał pana, zawsze na podziękowanie za usługi odbierał kopnięcie nogą – okrzyczany łapikurą, jedynie lizusostwem skarbiący sobie względy panów. Takim się darzy na świecie.

Nasz bezuchy, choć widział z daleka rozlew krwi zajęczej, zachował się jak zwierzę: nie litość czuł dla zamordowanego, tylko jeszcze większy strach o siebie. Przycupnął w lesie i słuchał bicia własnego serca: jest to muzyka zajęcza – marsz strachu.

Zeszło mu do późnego wieczora. Wschodził październikowy księżyc, wyglądał jak placek szewski, kołacz z serem oblany szafranem, poprzypalany, wysadzany czarnymi rodzynkami. Cisza panowała w polach, spokój, budzący w zającach zaufanie. I największy tchórz uczuwa w sobie niekiedy błogą pewność, że nikt nie czyha na jego życie. Nie, pewności takiej nigdy nie ma u zająca; jest tylko półpewność.

Szarak opuścił kotlinę, baczył czas jakiś, o ile mógł, obciętymi słuchami; potem, skacząc z zagona na zagon, popędził na wzgórek z krzyżem. Wytarzał się tu w rosie, przytupnął, wyciął szczupaka – bawił się w zucha, wyobrażał sobie, że jest odważny.

Pst!... Usłyszał lekki szelest. Aa, to jakiś zając! Tylko nie gach, jeno płeć żeńska. Wprawdzie minęła już pora zajęczych zalotów i w październiku nie zawiera się związków małżeńskich, ale dobrze jest mieć znajomą i nigdy nie szkodzi pożartować z miłą płcią nadobną.

Zrazu nie spodobał się coś gach – że to bezuchy, a u zająców w słuchach, nie w wąsach wdzięk męski spoczywa. Może i myślała, że ten gach postradał uszy w pojedynku o kochankę, a taka zawziętość jego byłaby nadzwyczajnie chlubna.

Wesoło im było, gdy się puścili na harce zajęcze, odbywali gonitwę koło krzyża, stawali słupka jedno naprzeciw drugiego, szybko poruszali wargami, przytupywali tylnymi skokami; szczypali się po szyjach, macali się po biodrach, pomrukiwali z rozkoszy – zwyczajnie, romans zwierzęcy przy księżycu.

Gach jednak łowił szmery obciętymi uszyma, zaczynało go coś korcić. Ona, pewnie lekkomyślniejsza, widocznie rozfiglowała się, pożądała jak najwięcej zabawy, pląsów, potrząsów i przeszkadzała mu w czujności, kołysała do snu baczny strach jego. Niejeden już zginął z takiego powodu.

Oni się weselą, a tu zgiełk, jakiś łoskot bardzo wyraźny zakłóca im te rzadkie w życiu chwile szczęścia – właśnie on, uniesiony szałem swawoli, chwycił ją zębami za kosmyk, gdy się to stało.

Spojrzeli i od razu zniknął ich wesoły nastrój duszy. W dolinie, gdzie cień pagórka mroki rozpościerał, coś się ku nim toczyło w podskokach.

Był to Burek, pies księży, szeroko znany z nocnych wypraw na zające. Kloc drzewa zawieszono mu u szyi w celu powstrzymania go w zapałach myśliwskich, a nic to nie pomagało: co noc uciekał z domu i zapalczywie ścigał zające, chociaż ciężki kawałek drewna plątał mu się między nogami.

W oka mgnieniu rozbawiona para pierzchła: jedno na prawo, drugie na lewo. Pies pogonił za zającem płci męskiej i – już węchem, już wzrokiem tropiąc – zawzięcie go ścigał do samego rana.

Z początku szarak zmykał nadzwyczajnie, potem otrzaskał się z pogonią, widział, że mu żadne niebezpieczeństwo nie grozi, i wodził psa po rowach, dołach, różnych wertepach. Nazwalibyśmy żartami, psotą takie postępowanie, gdyby to robił człowiek, ale zając...

W każdym razie noc przepadła, zaświtał dzień biały, tak bardzo najeżony niebezpieczeństwy, że się koniecznie dobrze ukryć trzeba. Zając i sił należycie nie pokrzepił, a tu nie wiadomo, co wypadnie. Nieprzyjaciel uparty, zawzięty – choć niedołężny – znękał, utrapił. Jak długie i szerokie są Morzelany, wszystkie dziury, kąty wycierał zając w ciągu tej jednej nocy, a Burek z klockiem wszędzie go dochodził, wypłaszał.

Dopiero rano, pies zziajany, z językiem długo wywieszonym, zaszargany w bagnach, ledwie się wlókł do domu – tak mu klocek nogi poobijał. Pociesznie wyglądała ta ofiara namiętności! Żył po to w dzień, aby w nocy polować. Nie mógł nigdy nic zdobyć z tym nieszczęśliwym klockiem, a jednak nie tracił nadziei, że zdobędzie. Codziennie dostawał w domu srogie kije za nocną wyprawę, a jednak nie opuścił ani jednej nocy bez polowania. Są tacy! „Przegrałem dziś, wczoraj, przedwczoraj, ale jutro mogę się odegrać.”

Takie były pierwsze występy naszego szaraka na widowni życia. Na pozór niby nic groźnego nie było; ale kto nie ma szczęścia, zawsze zginąć może.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: