Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakochaj się we mnie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Luty 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zakochaj się we mnie - ebook

Czy jest w życiu coś ważniejszego niż miłość?

Alice Clayton porywa nas w romans… małżeństwa ze stażem. Jennifer DeLucy hipnotyzująco pisze o mężczyźnie z marzeń sennych. Bohaterka opowiadania Nicki Elson odważnie oświadcza, że nie lubi walentynek. Jessica McQuinn ujawnia, że kochać można nie tylko jedną kobietę. Victoria Michaels odkrywa, jakie szanse na spełnienie ma licealna miłość. Alison Oburia zabiera nas na pełne melancholii spotkanie z parą, którą połączył przypadek.

Sześć zabawnych i ciepłych historii we wszystkich odcieniach miłości

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-742-3
Rozmiar pliku: 435 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Smak zmysłów

Alice Clayton

Wyglą­da na to, że zo­sta­ły­śmy same, mała… Tyl­ko ty i ja – po­wie­dzia­łam i po­ki­wa­łam smut­no gło­wą, roz­glą­da­jąc się po pu­stym domu.

Pie­czo­ło­wi­cie roz­ło­żo­ne po­dusz­ki, sta­ran­nie po­roz­sta­wia­ne me­ble, ko­lo­ry do­bra­ne z wiel­ką dba­ło­ścią o szcze­gó­ły. Mój prze­pięk­ny, ide­al­ny dom.

Mój dom prze­peł­nio­ny sa­mot­no­ścią.

Cho­dzi­łam od po­ko­ju do po­ko­ju z Mary Jane przy no­dze, przy­glą­da­jąc się opra­wio­nym w ram­ki fo­to­gra­fiom, wy­rów­nu­jąc ster­ty cza­so­pism i ście­ra­jąc nie­wi­dzial­ne dro­bi­ny ku­rzu z klo­sza lam­py. Ob­rzu­ci­łam wzro­kiem swój po­grą­żo­ny w ci­szy świat, wy­da­jąc wes­tchnie­nie, któ­re od­bi­ło się echem w pu­stej prze­strze­ni, a po­tem po­szłam do kuch­ni, żeby przy­go­to­wać so­bie lunch.

Kie­dy koń­czy­łam ro­bić ka­nap­kę z in­dy­kiem, Mary Jane trą­ci­ła no­sem moją dłoń w nie­mej proś­bie, by się z nią po­dzie­lić.

– Głup­ta­sie, i tak ja­dasz le­piej niż inne psy – stwier­dzi­łam, kła­dąc w jej za­się­gu ka­wa­łek mię­sa.

Po­li­za­ła mnie po ko­niusz­kach pal­ców, ob­da­rzy­ła naj­pięk­niej­szym z psich uśmie­chów, a po­tem po­chło­nę­ła go jed­nym kę­sem. Uśmiech­nę­łam się do niej i za­nu­rzy­łam pal­ce w mięk­kiej brą­zo­wej sier­ści, przy­po­mi­na­jąc so­bie inne wa­len­tyn­ki, zu­peł­nie od­mien­ne od dzi­siej­szych…

– O rany, Ti­mo­thy, coś ty zno­wu wy­my­ślił?! – wy­krzyk­nę­łam na wi­dok kar­to­no­we­go pu­dła z otwo­ra­mi w ścian­kach.

– Otwórz. Nie za­sta­na­wiaj się, tyl­ko otwórz – od­parł ze śmie­chem, przy­su­wając pu­dło do mnie.

– Czyś ty zwa­rio­wał?! Co­kol­wiek w nim jest i tak nas na to nie stać.

– Prze­stań, Mad­die, cza­sem trze­ba so­bie po­wie­dzieć: „chcę to mieć”. A poza tym, kie­dy się po­bie­rze­my i zo­sta­nę wzię­tym praw­ni­kiem, bę­dzie­my mie­li for­sy jak lodu. No już, otwórz to pu­dło, za­nim samo się otwo­rzy! – rzu­cił i ro­ze­śmiał się, widząc, że kar­ton za­czy­na się ru­szać.

Prze­wra­ca­jąc ocza­mi nad jego nie­prak­tycz­nym pre­zen­tem, po­de­szłam bli­żej, a wte­dy usły­sza­łam wy­do­by­wa­ją­ce się ze środ­ka skom­le­nie. Roz­dar­łam wierzch pu­deł­ka i ser­ce mo­men­tal­nie mi zmię­kło. Na roz­ło­żo­nym na dnie sta­rym ręcz­ni­ku przy­cup­nął naj­słod­szy szcze­nia­czek, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam: czar­ny, z brą­zo­wym pa­skiem i bia­łym pod­brzu­szem. Gdy wraz z Ti­mo­thym po­chy­li­li­śmy się nad nim, za­czął pi­skli­wie uja­dać.

– Nie mogę uwie­rzyć, że to zro­bi­łeś – po­wie­dzia­łam mięk­kim gło­sem, za­uro­czo­na psia­kiem.

Pod­nio­słam go, a on od razu po­li­zał mnie po twa­rzy.

– Po­my­śla­łem, że przy­da ci się to­wa­rzy­stwo, kie­dy będę mu­siał pra­co­wać do póź­na – wy­szep­tał mi do ucha, gdy tu­li­łam do sie­bie szcze­niacz­ka.

– Na­praw­dę nie mo­że­my so­bie na nie­go po­zwo­lić, ale nie mam za­mia­ru te­raz się nad tym te­raz za­sta­na­wiać – po­wie­dzia­łam we­so­ło i uca­ło­wa­łam no­we­go przy­ja­cie­la.

– Jak ją na­zwiesz?

– To ona? Cu­dow­nie, za­wsze ma­rzy­łam o sucz­ce! – za­wo­ła­łam uszczę­śli­wio­na, po czym po­sta­wi­łam małą na pod­ło­dze, żeby mo­gła się ro­zej­rzeć po swo­im no­wym domu.

Szyb­ko za­czę­ła pe­ne­tro­wać na­sze cia­sne miesz­kan­ko, na po­czą­tek za­fa­scy­no­wa­na ście­recz­ką za­wie­szo­ną na uchwy­cie pie­kar­ni­ka. Wy­bu­chli­śmy śmie­chem, wi­dząc, jak ścią­ga ją na sie­bie i szcze­ka, oglą­da­jąc się wy­cze­ku­ją­co na nas.

– Mary Jane – wy­rwa­ło mi się.

– Mary Jane?

– Tak ją na­zwie­my.

– Ta­kie bab­ci­ne imię dla ma­łe­go pie­ska? Na pew­no? – spy­tał, marszcząc brwi.

– Dla­te­go jest za­baw­ne! – za­pro­te­sto­wa­łam, bio­rąc na ręce Mary Jane i roz­ko­szu­jąc się do­ty­kiem mię­ciut­kiej sier­ści na swo­im po­licz­ku.

– Niech bę­dzie Mary Jane. Szczę­śli­wych wa­len­ty­nek, Mad­die! – za­mru­czał mi do ucha, obej­mując wpół i przy­cią­ga­jąc do sie­bie.

– Na­wza­jem, skar­bie. Ko­cham cię – szep­nę­łam.

Dziś, ma­jąc na kon­cie dzie­sięć prze­ży­tych wspól­nie lat, ślub, wła­sny dom i obie­cu­ją­cą ka­rie­rę praw­ni­czą męża, do­szło do tego, że spę­dzam wa­len­tyn­ki sa­mot­nie… Wes­tchnę­łam głę­bo­ko i wy­rzu­ci­łam do śmie­ci resz­tę ka­nap­ki. Stra­ci­łam ape­tyt, gdy mój wzrok już ko­lej­ny dziś raz padł na not­kę zo­sta­wio­ną na ta­bli­cy przez męża praw­ni­ka:

„Idę na ko­la­cję z part­ne­ra­mi, nie cze­kaj na mnie.

Tim”.

Czy moż­na uchwy­cić ten mo­ment, kie­dy ro­man­tyzm umie­ra? Sie­dząc sa­mot­nie w uko­cha­nym domu, oto­czo­na przez ulu­bio­ne przed­mio­ty, na­gle przy­ła­pa­łam się na tym, że tę­sk­nię za cza­sa­mi, gdy nie mie­li­śmy nic prócz na­szej mi­ło­ści. I gdy oboj­gu nam za­le­ża­ło, by jak naj­czę­ściej ją czuć.

***

– Skar­bie, co tak pięk­nie pach­nie?

– Oprócz mnie? – za­py­ta­łam i ro­ze­śmia­łam się, od­wra­ca­jąc gło­wę od ku­chen­ki i uśmie­cha­jąc się przez ra­mię do świe­żo po­ślu­bio­ne­go mał­żon­ka.

Nie dało się nie za­uwa­żyć cie­ni pod jego ocza­mi i wiel­kie­go znu­że­nia, zu­peł­nie jak­by płaszcz, któ­ry wła­śnie od­wie­szał, wa­żył co naj­mniej dwa­dzie­ścia kilo. Wszy­scy nas ostrze­ga­li, że pierw­szy rok w fir­mie bę­dzie naj­cięż­szy, i rze­czy­wi­ście tak było. Tim pra­co­wał po kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie i w za­sa­dzie pra­wie się nie wi­dy­wa­li­śmy. Na do­bre pie­nią­dze, któ­re rze­ko­mo za­ra­bia­ją mło­dzi praw­ni­cy, wciąż jesz­cze trze­ba było cze­kać, ale ro­bi­łam, co w mo­jej mocy, by w na­szym miesz­kan­ku było do­mo­wo i przy­tul­nie.

– Ty za­wsze cu­dow­nie pach­niesz, kot­ku, ale po­wiedz mi, co go­tu­jesz? – spy­tał, obej­mu­jąc mnie od tyłu i wtu­la­jąc się w moje ple­cy. Oparł pod­bró­dek na moim ra­mie­niu, a ja nie prze­ry­wa­łam mie­sza­nia sosu.

– Za­sza­la­łam. Dziś mamy do ma­ka­ro­nu sos mię­sny, w któ­rym na­praw­dę jest mię­so – od­par­łam ze śmie­chem.

W tym cza­sie Tim wy­ło­wił z przy­go­to­wa­nej wcze­śniej sa­łat­ki ser­ce kar­czo­cha.

– No, no, kar­czo­chy! Jemy je chy­ba pierw­szy raz od na­sze­go we­se­la.

Ro­ze­śmiał się, ca­łu­jąc mnie jed­no­cze­śnie w kark, od cze­go jak zwy­kle ugię­ły się pode mną nogi.

– Uzna­łam, że ser­ca będą od­po­wied­nie na tę oka­zję – wy­szep­ta­łam, czu­jąc, jak zna­czy po­ca­łun­ka­mi moją szy­ję, a po­tem zsu­wa usta na ra­mio­na.

– Bar­dzo od­po­wied­nie – wy­mru­czał. – A gdzie jest ta mała bu­tel­ka po mle­ku, któ­rą wy­szpe­ra­łaś na tar­gu sta­ro­ci?

– Pod zle­wem. A co? – spy­ta­łam, czu­jąc, jak zwal­nia uścisk.

Od­wró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam, że się­ga po bu­tel­kę, a po­tem wkła­da do niej dwa tu­li­pa­ny – ró­żo­wy i czer­wo­ny.

– Kot­ku, są prze­ślicz­ne! – po­wie­dzia­łam i roz­pro­mie­ni­łam się w uśmie­chu, szczę­śli­wa, że mój mąż pa­mię­ta, że je tak uwiel­biam. Róże są okle­pa­ne, a tu­li­pa­ny to coś wy­jąt­ko­we­go.

– Je­steś pięk­na – od­parł, od­gar­nia­jąc mi wło­sy z kar­ku, by znów mnie po­ca­ło­wać.

– Li­zus! Ale wy­ba­czę ci, je­śli na­dal bę­dziesz tak ro­bił – jęk­nę­łam, czu­jąc, że za­czy­na de­li­kat­nie ką­sać moją szy­ję.

– Szczę­śli­wych wa­len­ty­nek, złot­ko – szep­nął mi do ucha. Uśmiech­nę­łam się, nie prze­sta­jąc mie­szać sos.

– Na­wza­jem – od­po­wie­dzia­łam, wy­pusz­cza­jąc z ręki łyż­kę.

Od­wró­cił mnie przo­dem do sie­bie i na­chy­lił się, żeby po­ca­ło­wać w usta.

Po­nie­waż ni­g­dy do­tąd nie zda­rzy­ło mi się spa­lić sosu, nie mia­łam po­ję­cia, że to w ogó­le moż­li­we. Gdy jed­nak pra­wie po go­dzi­nie i kil­ku or­ga­zmach pod­nie­śli­śmy się z ku­chen­nej pod­ło­gi, nago i z wło­sa­mi w nie­ła­dzie, na pa­tel­ni za­miast sosu wid­nia­ła ża­ło­sna czer­wo­no­brą­zo­wa maź. Ma­ka­ron cał­ko­wi­cie się roz­go­to­wał i skle­ił w ja­sno­be­żo­wą bre­ję.

Tam­te­go roku na­sza uro­czy­sta wa­len­tyn­ko­wa ko­la­cja skła­da­ła się z na­pręd­ce za­mó­wio­nej chińsz­czy­zny, któ­rą zje­dli­śmy nago na kocu roz­ło­żo­nym na środ­ku po­ko­ju. Po­pi­ja­li­śmy ją pi­wem im­bi­ro­wym z kie­lisz­ków do szam­pa­na, któ­re do­sta­li­śmy w pre­zen­cie ślub­nym. Wy­glą­da­ło jak naj­droż­sze bą­bel­ki.

Dla­cze­go je­dli­śmy ko­la­cję nago na środ­ku po­ko­ju? Bo by­li­śmy świe­żo po ślu­bie i tak nam się po­do­ba­ło.

Przy­po­mnia­łam so­bie z roz­rzew­nie­niem tam­ten dzień, bie­ga­jąc z Mary Jane po par­ku. Ła­two o ro­man­tyzm, gdy jest się mło­dym i sza­leń­czo za­ko­cha­nym, ale z upły­wem lat co­raz trud­niej utrzy­my­wać tem­pe­ra­tu­rę związ­ku.

Kie­dy po­bie­ra­li­śmy się z Ti­mem, mia­łam pra­cę. Zro­bi­łam dy­plom z li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej, ale za­trud­ni­łam się w fir­mie ca­te­rin­go­wej. On na­dal stu­dio­wał. Szyb­ko od­kry­łam, że bar­dzo lu­bię piec i za­czę­łam wy­ra­biać so­bie mar­kę dzię­ki swo­im sta­ro­świec­kim cia­stom – bo­ga­to lu­kro­wa­nym i wie­lo­war­stwo­wym. Moją spe­cjal­no­ścią były wy­pie­ki, któ­re lu­dzie pa­mię­ta­li z dzie­ciń­stwa: orze­cho­wiec, ko­ko­so­wiec, red ve­lvet1). Po­nie­waż cie­szy­ły się co­raz więk­szą po­pu­lar­no­ścią, za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy nie otwo­rzyć wła­sne­go biz­ne­su.

------------------------------------------------------------------------

1) Amerykańskie ciasto w czerwonym kolorze przełożone białym kremem (przyp. tłum.).

Jed­nak nie­dłu­go po­tem Tim za­czął pra­cę w fir­mie i szyb­ko do­szli­śmy do wnio­sku, że chce­my po­więk­szyć ro­dzi­nę. Gdy za­ra­biał już tyle, że stać nas było na kup­no nie­wiel­kie­go domu, zre­zy­gno­wa­łam z pra­cy i za­ję­łam się jego urzą­dza­niem, a tak­że… ekhm… sta­ra­nia­mi. Mie­li­śmy z tego dużo przy­jem­no­ści, ale kie­dy mi­nął rok i nie było efek­tów, zgło­si­łam się na ba­da­nia. Wkrót­ce się oka­za­ło, że nie bę­dzie nam dane mieć dzie­ci, więc odło­ży­li­śmy ro­dzin­ne pla­ny na bli­żej nie­okre­ślo­ną przy­szłość, aż zde­cy­du­je­my, cze­go ocze­ku­je­my od ży­cia. Z cza­sem wpa­dli­śmy w ru­ty­nę, do­cho­dząc do wnio­sku, że je­ste­śmy w mia­rę szczę­śli­wi we dwój­kę, z Mary Jane jako na­miast­ką po­tom­ka.

Z bie­giem cza­su Tim za­czął piąć się po szcze­blach ka­rie­ry, więc mo­gli­śmy so­bie po­zwo­lić na kup­no więk­sze­go domu. Z upły­wem lat co­raz bar­dziej za­czę­ła mi od­po­wia­dać rola pani domu, a moje pla­ny, by za­ło­żyć wła­sną fir­mę ca­te­rin­go­wą, po­szły w nie­pa­mięć. Pra­co­wa­łam jako wo­lon­ta­riusz­ka, zaj­mo­wa­łam się ogro­dem i cie­szy­łam ży­ciem. Cza­sa­mi spo­ty­ka­łam lu­dzi, któ­rzy z po­gar­dą trak­to­wa­li ko­bie­ty po­świę­ca­ją­ce się ro­dzi­nie, ale ja by­łam dum­na z tego, że uda­ło mi się stwo­rzyć dla nas cu­dow­ny dom.

Mniej wię­cej rok temu Tim za­czął pra­co­wać jesz­cze wię­cej, chcąc zo­stać part­ne­rem w fir­mie. Po­czu­łam się sa­mot­na i tro­chę bez­u­ży­tecz­na, wró­ci­łam więc do pie­cze­nia, po­cząt­ko­wo dla przy­ja­ciół, za­chwy­co­nych tym, co przy­no­si­łam na wspól­ne spo­tka­nia. Stop­nio­wo po­ja­wi­ły się proś­by o wy­pie­ki na przy­ję­cia uro­dzi­no­we dzie­ci czy im­pre­zy po­że­gnal­ne i za­nim się obej­rza­łam, mia­łam co­raz wię­cej za­mó­wień. Od ja­kie­goś cza­su pla­no­wa­łam po­roz­ma­wiać z Ti­mem o za­ło­że­niu wła­snej fir­my i pie­cze­niu ciast na za­mó­wie­nie. Te­raz, gdy za­po­mniał o wa­len­tyn­kach, nada­rza­ła się oka­zja, by wy­to­czyć cięż­kie dzia­ła.

Wjeż­dża­jąc na pod­jazd, za­uwa­ży­łam w ga­ra­żu jego sa­mo­chód. Z nie­do­wie­rza­niem spoj­rza­łam na ze­ga­rek – do­pie­ro wpół do szó­stej, a prze­cież ni­g­dy nie wra­cał do domu tak wcze­śnie… Mie­li­śmy szczę­ście, je­śli uda­ło mu się usiąść do ko­la­cji przed ósmą.

We­szły­śmy z Mary Jane przez kuch­nię. Na­wet ona za­czę­ła na­gle wę­szyć, jak­by czu­ła, że coś wisi w po­wie­trzu. Zo­ba­czy­łam płaszcz Tima prze­wie­szo­ny przez opar­cie krze­sła, ale jego sa­me­go ni­g­dzie nie było wi­dać. Wy­tę­ży­łam słuch… Ci­sza.

– Ti­mo­thy? – za­wo­ła­łam, a wte­dy z góry do­biegł mnie stłu­mio­ny okrzyk:

– Cho­le­ra!

Czyż­by jed­nak pa­mię­tał o wa­len­tyn­kach? Wo­la­łam nie ro­bić so­bie na­dziei, bo ostat­nio bar­dzo cięż­ko pra­co­wał nad ja­kąś spra­wą. Chciał zo­stać part­ne­rem, więc licz­ba go­dzin po­świę­ca­nych przez nie­go fir­mie po­wo­li za­kra­wa­ła na ab­surd. A kie­dy po­chła­nia­ła go pra­ca, za­po­mi­nał o ca­łym świe­cie.

Na­sze mał­żeń­stwo było uda­ne, jed­nak co­raz czę­ściej mia­łam po­czu­cie, że naj­waż­niej­sza jest jego pra­ca. Tę­sk­ni­łam za nim i chcia­łam, aby wię­cej prze­by­wał w domu. Kie­dy skoń­czył stu­dia, obo­je spo­dzie­wa­li­śmy się, że bę­dzie mu­siał dużo pra­co­wać i ja­koś uda­wa­ło nam się wszyst­ko po­go­dzić. Na­wet już po ślu­bie za­wsze znaj­do­wa­li­śmy czas, żeby – jak to się ład­nie mówi – zbli­żyć się do sie­bie. A ostat­nio?

Nie do­szło mię­dzy nami do zbli­że­nia już od kil­ku ty­go­dni i po­wo­li za­czy­na­łam się ro­bić ner­wo­wa.

– Niech to szlag! – usły­sza­łam zno­wu, więc po­szły­śmy z Mary Jane spraw­dzić, co się dzie­je.

Może wró­cił do domu wcze­śniej, żeby mi zro­bić nie­spo­dzian­kę? Może w koń­cu doj­dzie mię­dzy nami do… zbli­że­nia? Może…

Upo­mnia­łam się w du­chu. Ba­łam się roz­cza­ro­wa­nia, je­śli oka­za­ło­by się, że rze­czy­wi­ście za­po­mniał. Idąc po scho­dach na górę, za­wo­ła­łam do nie­go, żeby uprze­dzić, że je­stem już w domu.

– Kot­ku, co ty tam ro­bisz?

Mary Jane wy­rwa­ła się do przo­du, chcąc się z nim przy­wi­tać. Ona rów­nież tę­sk­ni­ła za dłu­gi­mi spa­ce­ra­mi, na któ­re daw­niej ją za­bie­rał.

– Mad­die? Hej, je­stem w sy­pial­ni! – krzyk­nął, więc po­szłam w tam­tą stro­nę.

Stał po­środ­ku gar­de­ro­by, prze­su­wa­jąc je­den po dru­gim wie­sza­ki z gar­ni­tu­ra­mi, jak­by cze­goś szu­kał.

– Hej, skar­bie, już w domu? – spy­ta­łam, na­chy­la­jąc się, żeby dać mu szyb­kie­go ca­łu­sa.

Od­su­nął się od ubrań i od­wró­cił gło­wę w moją stro­nę, by od­dać po­ca­łu­nek, ale za­raz po­tem wró­cił do po­szu­ki­wań.

– Wpa­dłem tyl­ko na chwi­lę przed ko­la­cją, żeby coś za­brać. Nie wi­dzia­łaś mo­je­go nie­bie­skie­go kra­wa­ta? Tego, któ­ry da­łaś mi pod cho­in­kę dwa lata temu?

– Pro­szę bar­dzo, tu jest, ale po co ci dru­gi? – spy­ta­łam, wy­ła­wia­jąc wspo­mnia­ny kra­wat z ba­ła­ga­nu, jaki zro­bił w gar­de­ro­bie.

To był mój ulu­bio­ny kra­wat. Ide­al­nie pa­so­wał do jego oczu – in­ten­syw­nie błę­kit­nych, wręcz fioł­ko­wych. Na ich wi­dok Eli­za­beth Tay­lor po­zie­le­nia­ła­by z za­zdro­ści.

– Ech… za­mo­czy­łem kra­wat w zu­pie pod­czas lun­chu. Nie mogę tak iść na waż­ną ko­la­cję, no nie?

Ro­ze­śmiał się, a po­tem roz­piął gu­zik pod szy­ją i zdjął przez gło­wę brud­ny kra­wat. Rzu­ci­łam go na ster­tę ubrań prze­zna­czo­nych do pral­ni, zi­ry­to­wa­na, że jed­nak ma za­miar spę­dzić wie­czór poza do­mem.

We­szłam cięż­kim kro­kiem do sy­pial­ni i usia­dłam na­dą­sa­na na łóż­ku, za­sta­na­wia­jąc się, czy w ogó­le po­dej­mo­wać te­mat. Cięż­ko pra­co­wał, głów­nie dla­te­go, że­by­śmy mo­gli wy­god­nie i bez­tro­sko żyć. Ale żeby za­po­mnieć o wa­len­tyn­kach?

– A ty co ro­bisz wie­czo­rem? – spy­tał, wcho­dząc do ła­zien­ki i od­krę­ca­jąc kran.

– Nic kon­kret­ne­go nie pla­no­wa­łam. Cze­ka­łam… – od­par­łam su­ge­styw­nym to­nem.

Pod­czas na­szej roz­mo­wy Mary Jane sie­dzia­ła w otwar­tych drzwiach gar­de­ro­by, od­wra­ca­jąc gło­wę raz w moim, raz w jego kie­run­ku, zu­peł­nie jak­by śle­dzi­ła mecz te­ni­so­wy.

– Co mó­wi­łaś? – za­wo­łał, prze­krzy­ku­jąc szum wody.

– Mó­wi­łam, że nie mam żad­nych pla­nów. Cze­kam na to, co dzień przy­nie­sie! – od­krzyk­nę­łam, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc łzy.

Od­wró­ci­łam się ty­łem do drzwi ła­zien­ko­wych i za­czę­łam ude­rzać pię­ścią w po­dusz­kę, jak dziec­ko w na­pa­dzie zło­ści. Je­śli jesz­cze raz mnie za­py­ta, co ro­bię wie­czo­rem, to nie rę­czę za sie­bie…

Na­gle woda prze­sta­ła szu­mieć.

– Prze­pra­szam, kot­ku, nie do­sły­sza­łem… Więc co mó­wi­łaś? – po­wtó­rzył, a ja mi­mo­wol­nie zwi­nę­łam dłoń w pięść.

– Mó­wi­łam, ty skle­ro­ty­ku, że… – za­czę­łam, prze­krę­ca­jąc się na dru­gi bok.

Stał w drzwiach z bu­kie­tem czer­wo­nych i ró­żo­wych tu­li­pa­nów.

– Co to?! – wy­da­łam z sie­bie zdu­mio­ny okrzyk, a on ru­szył w moim kie­run­ku.

– Na­praw­dę my­śla­łaś, że za­po­mnia­łem, jaki dziś mamy dzień? Głup­ta­sie… – Ro­ze­śmiał się, wnio­sku­jąc z mo­jej miny, że się nie po­my­lił.

– Ale prze­cież… mó­wi­łeś… i zo­sta­wi­łeś wia­do­mość… więc… jak to? – spy­ta­łam nie­pew­nie, czu­jąc za­męt w gło­wie.

Usiadł obok mnie na łóż­ku, od­gar­nął mi wło­sy z twa­rzy i wrę­czył bu­kiet. Po­tem ujął moją twarz w obie dło­nie i zło­żył na mo­ich ustach po­ca­łu­nek – dłu­gi, głę­bo­ki i na­mięt­ny.

– Ko­cham cię i dla­te­go za­bie­ram dziś swo­ją dziew­czy­nę na ko­la­cję. Ubie­raj się. – Uśmiech­nął się do mnie sze­ro­ko i znów po­ca­ło­wał, tym ra­zem w czu­łe miej­sce tuż pod pra­wym uchem. Do­brze wie­dział, że wte­dy za­wsze się ru­mie­nię. – A swo­ją dru­gą dziew­czy­nę za­bie­ram na spa­cer. Tak, tak, i to za­raz! – za­wo­łał w stro­nę Mary Jane, któ­ra mo­men­tal­nie ze­rwa­ła się z miej­sca.

Przy­ci­snę­łam do pier­si bu­kiet, pa­trząc, jak mój przy­stoj­ny mąż wy­cho­dzi z sy­pial­ni. W my­ślach ro­bi­łam prze­gląd swo­jej gar­de­ro­by. Mia­łam na dzi­siej­szy wie­czór coś spe­cjal­ne­go.

***

Wy­pro­sto­wa­łam się na krze­śle i od­su­nę­łam od sto­li­ka, po­kle­pu­jąc z bło­go­ścią po brzu­chu.

– To naj­lep­szy po­si­łek w moim ży­ciu – wes­tchnę­łam z za­do­wo­le­niem, upi­ja­jąc łyk wina.

Tim za­brał mnie do na­szej ulu­bio­nej hisz­pań­skiej re­stau­ra­cyj­ki na praw­dzi­wie kró­lew­ską ucztę: kre­wet­ki z gril­la, du­szo­ne mule z cho­ri­zo, klop­si­ki cie­lę­co-wie­przo­we z se­rem Man­che­go, a na ko­niec jesz­cze pa­el­la. Nie mo­głam uwie­rzyć, że by­li­śmy w sta­nie po­chło­nąć aż tyle je­dze­nia. Wcze­śniej wy­pi­łam już kil­ka lam­pek cavy, te­raz zaś de­lek­to­wa­łam się wy­śmie­ni­tym por­to.

– Cał­kiem nie­zły, ale da­le­ko mu do man­go, któ­re ja­dłem z two­je­go brzu­cha w ze­szłym roku na Bora-Bora – wy­mam­ro­tał, spo­glą­da­jąc mi w oczy znad kie­lisz­ka.

– Mmm… fak­tycz­nie. No do­bra, nie li­cząc wa­ka­cyj­nych uczt, ta była naj­wspa­nial­sza – wes­tchnę­łam bło­go, pro­stu­jąc pod sto­łem nogi i nie­chcą­cy trą­ca­jąc go sto­pą.

– Do cze­go pani zmie­rza, pani Fo­ster?

– To był przy­pa­dek, pa­nie Fo­ster, sko­ro jed­nak je­ste­śmy przy tym te­ma­cie… – od­par­łam, po­dej­mu­jąc grę i wyj­mu­jąc z buta sto­pę, któ­rą wsu­nę­łam mu pod no­gaw­kę spodni.

Przy­mknął oczy i się uśmiech­nął.

– Nie za­czy­naj cze­goś, cze­go nie mo­żesz skoń­czyć – ostrzegł, spo­glą­da­jąc na mnie sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

– Kto mówi, że nie mogę? – zdzi­wi­łam się z prze­kor­nym uśmiesz­kiem, wę­dru­jąc pal­ca­mi po jego no­dze.

– Czy coś jesz­cze pań­stwu po­dać? – roz­legł się głos kel­ne­ra, któ­ry jak na złość aku­rat w tym mo­men­cie mu­siał się zja­wić przy na­szym sto­li­ku.

– O Jezu, nie! Wszyst­ko było pysz­ne.

Po­wo­li opu­ści­łam sto­pę i wsu­nę­łam ją z po­wro­tem do buta.

Ro­zej­rza­łam się po re­stau­ra­cji – ota­cza­ły nas same szczę­śli­wie za­ko­cha­ne pary. Może dzień za­ko­cha­nych jest ko­mer­cyj­nym świę­tem, ale to nie zmie­nia fak­tu, że naj­waż­niej­sza w nim jest mi­łość.

– Dzię­ku­ję, na nas już pora. Pro­si­my o ra­chu­nek – rzu­cił Tim.

– O tak, już naj­wyż­sza pora – po­twier­dzi­łam szep­tem, a on uniósł py­ta­ją­co brwi.

– Tak są­dzisz?

– Uhm – przy­tak­nę­łam, pusz­cza­jąc do nie­go oko.

– Do­brze wie­dzieć – od­po­wie­dział mru­gnię­ciem.

Kil­ka mi­nut póź­niej sie­dzie­li­śmy w sa­mo­cho­dzie, pę­dząc w kie­run­ku domu. Pod­czas jaz­dy cały czas trzy­mał rękę na moim ko­la­nie i wo­dził po nim opusz­ka­mi pal­ców, do­pro­wa­dza­jąc mnie tym nie­mal do sza­leń­stwa.

– Na­praw­dę my­śla­łaś, że za­po­mnia­łem o dzi­siej­szym świę­cie? – spy­tał nie­spo­dzie­wa­nie.

– Tak.

– By­łem pe­wien, że się do­my­ślisz, że cały ten nu­mer z ko­la­cją służ­bo­wą to wy­bieg. Chcia­łem ci zro­bić nie­spo­dzian­kę.

– Wiem, skar­bie. Tyl­ko że ostat­nio nie mie­li­śmy dla sie­bie zbyt wie­le cza­su. W za­sa­dzie już od dość daw­na – przy­po­mnia­łam.

W od­po­wie­dzi ujął moją dłoń i uniósł ją do ust.

– Stę­sk­ni­łem się za tobą – od­parł, od­wra­ca­jąc gło­wę w moją stro­nę, gdy cze­ka­li­śmy na zmia­nę świa­teł.

– Ja za tobą też – po­wie­dzia­łam nie­mal szep­tem, czu­jąc, że na wi­dok je­dy­ne­go męż­czy­zny na świe­cie, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek na­praw­dę ko­cha­łam, do oczu na­pły­wa­ją mi łzy. Je­dy­ne­go, któ­re­go do­tyk przy­pra­wiał mnie o drże­nie, któ­ry tak do­brze mnie znał i któ­re­go będę ko­chać przez resz­tę swo­je­go ży­cia. – Za­bierz mnie do domu – szep­nę­łam, a po­tem unio­słam jego dłoń do swo­ich warg i czu­le ją po­ca­ło­wa­łam.

– A po­tem? – spy­tał pro­wo­ku­ją­co, od­wra­ca­jąc wzrok i sku­pia­jąc się na jeź­dzie.

– A po­tem do łóż­ka – od­par­łam tym sa­mym to­nem. Mo­men­tal­nie moc­niej wci­snął pe­dał gazu, a moja gło­wa opa­dła na opar­cie.

Ro­ze­śmia­łam się wnie­bo­wzię­ta, że na­dal tak moc­no dzia­łam na swo­je­go męża.

***

Wspi­na­li­śmy się nie­cier­pli­wie po scho­dach, nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy za­pa­la­niem świa­teł, byle jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w sy­pial­ni. Ma­ry­nar­ka Tima za­wi­sła na drzwiach wej­ścio­wych, moje buty zo­sta­ły gdzieś w sa­lo­nie, a poń­czo­chy skoń­czy­ły prze­rzu­co­ne przez ba­lu­stra­dę.

– Jak ty to, do cho­le­ry, za­wią­za­łaś? – wy­stę­kał, zma­ga­jąc się z za­wią­za­nym na ko­kar­dę pa­skiem mo­jej ko­per­to­wej su­kien­ki z czer­wo­ne­go je­dwa­biu. Za­trzy­ma­li­śmy się na mo­ment na pół­pię­trze, błą­dząc nie­cier­pli­wy­mi dłoń­mi po swo­ich cia­łach i przy­wie­ra­jąc za­chłan­nie do swo­ich warg. Mary Jane na nasz wi­dok roz­trop­nie wy­co­fa­ła się na swo­je le­go­wi­sko w kuch­ni.

– Taki wiel­ki fa­cet i nie daje so­bie rady z ma­lut­kim wę­zeł­kiem? – ro­ze­śmia­łam się, się­ga­jąc usta­mi do jego ucha i de­li­kat­nie je przy­gry­za­jąc, co za­wsze sza­le­nie go pod­nie­ca­ło.

– Och, Mad­die, taka pięk­na su­kien­ka – ode­zwał się iro­nicz­nie, od­cią­ga­jąc mnie od sie­bie, by spoj­rzeć mi w oczy.

Na­gle po­czu­łam szarp­nię­cie, bo zde­cy­do­wa­nym ru­chem roz­darł ją na mo­ich pier­siach. Gwał­tow­nie wcią­gnę­łam po­wie­trze, a po­tem wbi­łam w nie­go wzrok, dy­sząc rów­nie cięż­ko jak on. Unio­słam pro­wo­ku­ją­co brew i to mu wy­star­czy­ło.

Prze­szedł do sed­na.

Zła­pał mnie wpół, owi­ja­jąc wo­kół sie­bie moje nogi, i za­nim się obej­rza­łam, już niósł mnie po scho­dach na górę. Za­ta­cza­li­śmy się ze śmie­chem po ko­ry­ta­rzu, obi­ja­jąc się o ścia­ny.

– Zdą­ży pan do­trzeć do sy­pial­ni, pa­nie Fo­ster? – za­kpi­łam, gdy od­bił się od ko­lej­ne­go rogu i przy­parł do fra­mu­gi drzwi.

– Ma pani coś prze­ciw­ko pod­ło­gom, pani Fo­ster? – spy­tał ostrze­gaw­czym to­nem, roz­luź­nia­jąc nie­co uścisk, aż za­czę­łam się zsu­wać po jego cie­le.

– Skąd! – za­prze­czy­łam, a on z prze­kor­nym uśmiesz­kiem znów mnie pod­cią­gnął.

– A oto i sy­pial­nia – po­wie­dział i rzu­cił mnie na łóż­ko jak wo­rek ziem­nia­ków.

– Auć! To nie było zbyt ro­man­tycz­ne – za­uwa­ży­łam z prze­ką­sem, spo­glą­da­jąc na swo­ją roz­dar­tą suk­nię.

– Za­raz bę­dzie ro­man­tycz­nie, ko­cha­nie – wy­mam­ro­tał, roz­luź­nia­jąc kra­wat i wy­su­wa­jąc go po­wo­li spod koł­nie­rzy­ka.

– Och…. – wy­rwa­ło mi się, a na jego twarz po­wo­li wy­pły­nął uśmiech.

– Masz do nie­go sła­bość, praw­da? – ro­ze­śmiał się, rzu­ca­jąc kra­wat na brzeg łóż­ka i bio­rąc się nie­cier­pli­wie do roz­pi­na­nia spi­nek od man­kie­tów.

– Uhm, ten błę­kit… – przy­zna­łam, czu­jąc jak na wi­dok męża po moim cie­le roz­cho­dzi się fala cie­pła. Był tak samo przy­stoj­ny, jak wte­dy, gdy się po­zna­li­śmy i jak w dniu, w któ­rym się oświad­czył.

– Wi­dzia­łaś klu­czy­ki od sa­mo­cho­du?

– Nie. A nie ma ich na sto­li­ku przy drzwiach?

– Nie, tam już spraw­dza­łem. Po­szu­kaj w moim płasz­czu, a ja spraw­dzę w sy­pial­ni! – za­wo­łał z przed­po­ko­ju.

Jęk­nę­łam pod no­sem. Tim ni­g­dy nie mógł ich zna­leźć, a mie­li­śmy za­re­zer­wo­wa­ny sto­lik w re­stau­ra­cji na wpół do ósmej. Je­śli się spóź­ni­my, nie ma szans, żeby prze­dłu­ży­li re­zer­wa­cję, nie w wa­len­tyn­ki.

Jego płaszcz jak zwy­kle wi­siał prze­rzu­co­ny przez opar­cie krze­sła w sa­lo­nie, kil­ka me­trów od wie­sza­ka, któ­ry stał przy drzwiach. Set­ki razy pro­si­łam, żeby go tam wie­szał, gdy wra­ca do domu, ale co wie­czór mu­sia­łam to ro­bić za nie­go. Idąc z płasz­czem do przed­po­ko­ju, wsu­nę­łam rękę do kie­sze­ni w po­szu­ki­wa­niu klu­czy­ków. Na­tra­fi­łam na zwi­tek nie­po­trzeb­nych pa­pie­rów, tik-taki i… ak­sa­mit­ne pu­de­łecz­ko.

Wy­ję­łam je z kie­sze­ni i w tym sa­mym mo­men­cie usły­sza­łam za ple­ca­mi skrzy­pie­nie pod­ło­gi. Od­wró­ci­łam się, nie mo­gąc wy­do­być z sie­bie gło­su, a wte­dy zo­ba­czy­łam, że Tim klę­czy przede mną na jed­nym ko­la­nie i uśmie­cha się z na­dzie­ją.

– Co ro­bisz? – wy­szep­ta­łam, czu­jąc, jak po po­licz­kach spły­wa­ją mi łzy.

– Pro­szę cię o rękę – szep­nął, a po­tem wy­jął mi z rąk pu­de­łecz­ko, otwo­rzył je i wy­cią­gnął w moim kie­run­ku.

Wy­da­łam okrzyk za­chwy­tu na wi­dok okrą­głe­go dia­men­tu.

– Och, Ti­mo­thy, tak, tak, tak! – wy­krzyk­nę­łam, za­rzu­ca­jąc mu ręce na szy­ję i moc­no go do sie­bie przy­tu­la­jąc. Tak moc­no, aż obo­je stra­ci­li­śmy rów­no­wa­gę i po­tur­la­li­śmy się po pod­ło­dze.

Śmie­jąc się jak sza­le­ni, za­trzy­ma­li­śmy się w drzwiach i usie­dli­śmy.

– Po­cze­kaj, prze­cież jesz­cze cię nie spy­ta­łem! – za­wo­łał i wło­żył mi pier­ścio­nek na pa­lec. – Mad­die, nie po­tra­fię wy­ra­zić, jak bar­dzo cię ko­cham. Zo­sta­niesz moją żoną? – po­wie­dział po­waż­nym to­nem, przy­gry­za­jąc dol­ną war­gę, jak miał w zwy­cza­ju, gdy ro­bił się ner­wo­wy. Albo głod­ny, ale tym ra­zem ob­sta­wia­łam zde­ner­wo­wa­nie.

– Czy już mogę po­wie­dzieć „tak”? – za­py­ta­łam, wpa­tru­jąc się w swo­ją dłoń z lśnią­cym pier­ścion­kiem.

– Tak! – wy­krzyk­nął.

–Tak, tak, tak!

Przy­war­li­śmy do sie­bie, obej­mu­jąc się i ca­łu­jąc wszę­dzie tam, gdzie mo­gli­śmy do­się­gnąć, nie roz­luź­nia­jąc uści­sku.

W tam­te wa­len­tyn­ki w ogó­le się nie prze­ję­li­śmy, że prze­pa­dła nam re­zer­wa­cja sto­li­ka.

Tim pod­cią­gnął się na łóż­ku w moją stro­nę. Roz­my­śla­jąc o na­szych po­przed­nich wa­len­tyn­kach, prze­ga­pi­łam mo­ment, gdy się roz­bie­rał. Nie mo­głam się na­pa­trzeć na jego roz­wi­chrzo­ne blond wło­sy, pło­ną­ce ogniem błę­kit­ne oczy i cia­ło, wciąż tak samo jędr­ne i szczu­płe, jak w dniu, w któ­rym się po­zna­li­śmy. Ca­łu­jąc moje ko­la­na, raz jed­no, raz dru­gie, po­ło­żył mi dłoń na udzie, a ja za­czę­łam się na­pa­wać wi­do­kiem jego ślub­nej ob­rącz­ki.

– Ti­mo­thy?

– Tak, skar­bie?

– Ko­cham cię – po­wie­dzia­łam po pro­stu, się­ga­jąc dło­nią do jego pod­bród­ka i uno­sząc jego gło­wę, żeby mógł spoj­rzeć mi w oczy.

– Ja też cię ko­cham, Mad­die – od­parł, ca­łu­jąc moją otwar­tą dłoń. – Nie masz po­ję­cia, jak bar­dzo…

Znów uca­ło­wał śro­dek mo­jej dło­ni, a ja wy­cią­gnę­łam dru­gą rękę i za­nu­rzy­łam pal­ce w jego wło­sach.

– Ti­mo­thy?

– Tak, ko­cha­nie?

– Mo­żesz ze mnie zdjąć… resz­tę su­kien­ki?

Prze­rwał po­ca­łun­ki i uśmiech­nął się do mnie ło­bu­zer­sko.

– Już się robi!

Chwi­lę póź­niej skraw­ki czer­wo­ne­go je­dwa­biu wy­lą­do­wa­ły na łóż­ku i obu szaf­kach noc­nych. Ich śla­dem po­szła resz­ta na­szych ubrań, któ­re na szczę­ście za­cho­wa­ły się w ca­ło­ści.

Tim przy­warł swo­im sil­nym, ide­al­nie umię­śnio­nym, cia­łem do mo­je­go. Oplo­tłam go moc­no no­ga­mi, a on uśmiech­nął się i wsu­nął we mnie – po­wo­li, de­li­kat­nie, na­mięt­nie. Gdy po­czu­łam go w środ­ku, z mo­jej pier­si wy­rwa­ło się wes­tchnie­nie.

Po­ru­sza­jąc się we wspól­nym ryt­mie w in­tym­nym tań­cu, któ­ry zna­li­śmy na pa­mięć, a mimo to za każ­dym ra­zem wy­da­wał się nam inny i nie­po­wta­rzal­ny, ko­lej­ny raz zda­łam so­bie spra­wę z tego, jak bar­dzo go ko­cham. Do­tar­ło do mnie, że już ni­g­dy nie będę się czu­ła w na­szym domu sa­mot­na.

– Tę­sk­ni­łam za tobą – wy­szep­ta­łam, przy­tu­la­jąc go moc­niej do sie­bie, kie­dy le­że­li­śmy.

Czu­łam na swo­im cie­le jego słod­ki cię­żar, a na­sze klat­ki pier­sio­we wzno­si­ły się i opa­da­ły w zgod­nym ryt­mie.

– Nie­dłu­go już nie bę­dziesz mu­sia­ła – po­wie­dział stłu­mio­nym gło­sem, nie od­ry­wa­jąc warg od mo­jej szyi, któ­rą zna­czył czu­ły­mi i de­li­kat­ny­mi po­ca­łun­ka­mi.

– To zna­czy? – spy­ta­łam ci­cho, wo­dząc opusz­ka­mi pal­ców po jego ple­cach.

– Nie mó­wi­łem ci? Zo­sta­łem part­ne­rem. A to ozna­cza, że mogę tro­chę zwol­nić…

Za­sty­głam w bez­ru­chu. Do­pie­ro chwi­lę po­tem opa­mię­ta­łam się i za­czę­łam go bić po gło­wie po­dusz­ką.

– Zo­sta­łeś part­ne­rem?! Ty dra­niu! Od kie­dy o tym wiesz? – wy­krzyk­nę­łam, za­po­mi­na­jąc, że je­stem cał­kiem naga, i po­wtór­nie za­mie­rza­jąc się na nie­go po­dusz­ką.

Ro­ze­śmiał się w głos, pró­bu­jąc uchy­lić się przed cio­sem, a po­tem pod­niósł się i klęk­nął na łóż­ku, ła­piąc mnie za nad­garst­ki.

– Od kil­ku dni, ale cze­ka­łem z tą no­wi­ną do wa­len­ty­nek.

Usia­dłam nie­ru­cho­mo, za­sta­na­wia­jąc się, co to w ogó­le dla nas zna­czy. Wię­cej cza­su dla domu. Mniej week­en­dów spę­dza­nych w pra­cy. Ko­la­cja o szó­stej trzy­dzie­ści, a może na­wet o szó­stej. I lep­sze pie­nią­dze.

– O czym tak roz­my­ślasz? – spy­tał, przy­su­wa­jąc się bli­żej i wtu­la­jąc we mnie.

– O ku­chen­ce Vi­king z po­dwój­nym pie­kar­ni­kiem.

– Ja­kiej ku­chen­ce? – zdzi­wił się, po­cią­ga­jąc mnie z po­wro­tem na łóż­ko.

Usia­dłam na nim okra­kiem. Wie­dzia­łam, że cał­kiem nie­źle wy­glą­dam, a on uwiel­bia pa­trzeć na moje cia­ło.

– Mar­ki Vi­king, z po­dwój­nym pie­kar­ni­kiem. Do­brze się skła­da, że bę­dzie­my mie­li pie­nią­dze.

– Chcesz ku­pić nową? Prze­cież do­pie­ro co zro­bi­li­śmy re­mont… Mmm, kot­ku, co ty tam ro­bisz? – za­py­tał i aż się za­chły­snął, gdy za­czę­łam się na nim po­ru­szać. Nie mu­sia­łam dłu­go cze­kać, by mój mąż był znów go­to­wy.

– Każ­dy do­bry ca­te­rin­go­wiec po­trze­bu­je ku­chen­ki Vi­king – uśmiech­nę­łam się prze­kor­nie, wi­dząc jego roz­sze­rzo­ne zdu­mie­niem oczy.

– Jaki ca­te­rin­go­wiec? I jaka ku­chen­ka Vi­king?

– Z po­dwój­nym pie­kar­ni­kiem! Szczę­śli­wych wa­len­ty­nek, Ti­mo­thy – wy­szep­ta­łam, a na­sze złą­czo­ne cia­ła znów roz­po­czę­ły in­tym­ny ta­niec.

– Szczę­śli­wych… wa­len­ty­nek… naj­droż­sza…Zdobyta przez wikinga

Jennifer DeLucy

Wszyst­ko za­czę­ło się od nie­zdro­we­go za­uro­cze­nia, dni spę­dza­nych na roz­my­śla­niach o nim i nie­ustan­nym przy­wo­ły­wa­niu w my­ślach jego ob­ra­zu. Nie po­tra­fi­łam za­po­mnieć o tym fa­ce­cie, nie by­łam w sta­nie zo­sta­wić go w spo­ko­ju. I mimo iż zda­wa­łam so­bie spra­wę, jak ab­sur­dal­nie się za­cho­wu­ję, co dzień z utę­sk­nie­niem wy­cze­ki­wa­łam wie­czo­ra.

Bo on po­ja­wiał się w snach.

Po­dob­no nie moż­na się za­ko­chać w sło­wach. Na­wet trud­no to so­bie wy­obra­zić. Gdy­by jed­nak któ­rejś z was się to przy­tra­fi­ło – wy­ra­zy współ­czu­cia, bo wte­dy uzna­cie, że ża­den re­al­ny męż­czy­zna nie jest dla was wy­star­cza­ją­co do­bry. Nikt nie jest w sta­nie do­ści­gnąć ide­ału wy­kre­owa­ne­go w umy­śle.

Pa­trząc wstecz, wy­raź­nie wi­dzę, jak sło­wa spły­wa­ją na pa­pier. Pi­sa­nie tam­tej po­wie­ści ani przez mo­ment nie było żmud­nym obo­wiąz­kiem, ra­czej wy­jąt­ko­wo sil­ną ob­se­sją, pra­gnie­niem, któ­re­go nie spo­sób zlek­ce­wa­żyć i któ­re pro­wa­dzi­ło do udrę­ki. Zaj­mo­wa­łam się pi­sa­niem od pra­wie dwu­na­stu lat, dzień w dzień po­chy­lo­na nad kla­wia­tu­rą, i mimo że na­pi­sa­łam wie­le in­nych ksią­żek, żad­na z nich nie po­chło­nę­ła mnie tak bar­dzo jak ta.

Kie­dyś było zu­peł­nie ina­czej – pi­sa­łam dla in­nych. To, co two­rzy­łam, mia­ło być uciecz­ką od rze­czy­wi­sto­ści dla drę­czo­nych pro­ble­ma­mi i tych, któ­rzy szu­ka­ją no­we­go spoj­rze­nia lub in­spi­ra­cji. Tym ra­zem jed­nak pi­sa­łam dla sa­mej sie­bie. Wkrót­ce to, co zro­dzi­ło się z ka­pry­su i czy­stej fan­ta­zji, za­mie­ni­ło się w coś znacz­nie po­waż­niej­sze­go, nad czym za­czę­łam tra­cić kon­tro­lę.

Na po­cząt­ku pró­bo­wa­łam ob­wi­niać za tę sy­tu­ację in­nych. Po­wta­rza­łam so­bie, że to wszyst­ko przez nie­go – męż­czy­znę o od­py­cha­ją­cym cha­rak­te­rze, któ­re­go każ­da świa­do­ma oraz sza­nu­ją­ca się ko­bie­ta mo­men­tal­nie znie­na­wi­dzi­ła­by za szo­wi­nizm i pry­mi­tyw­ne ma­nie­ry. Ale było ja­sne, że to tyl­ko i wy­łącz­nie moja pa­ra­no­ja. Pie­lę­gno­wa­łam ją, ni­czym ćma le­cą­ca do tego, czym po­win­nam gar­dzić – tu­bal­ne­go gło­su, zwa­li­stej syl­wet­ki i wszyst­kie­go, co re­pre­zen­to­wał sobą ów bar­ba­rzyń­ca, któ­re­go to­wa­rzy­stwa nie był­by w sta­nie znieść nikt oprócz tej, któ­ra go stwo­rzy­ła.

Do­szło do tego, że nie po­tra­fi­łam od­róż­nić rze­czy­wi­sto­ści od fik­cji, co wię­cej, nie mia­ło to już dla mnie żad­ne­go zna­cze­nia. Zbyt moc­no się za­an­ga­żo­wa­łam. Im dłu­żej pi­sa­łam, tym bar­dziej on sta­wał się tym, czym pier­wot­nie miał być – ide­ałem.

Au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka w moim te­le­fo­nie już kil­ka ty­go­dni temu prze­sta­ła speł­niać swo­ją funk­cję, za­pcha­na wia­do­mo­ścia­mi, na któ­re i tak nie mia­łam za­mia­ru od­po­wia­dać. Na­wet mój na­rze­czo­ny dał za wy­gra­ną. Bied­ny Pe­ter, wy­da­wał mi się tak od­le­gły, jak­by dzie­li­ły nas ty­sią­ce lat świetl­nych. Gdy­by tyl­ko wie­dział… Nie, nie miał naj­mniej­szych szans w po­rów­na­niu z Ma­gnu­sem. Wady Pe­te­ra, jego mę­czą­ce po­trze­by emo­cjo­nal­ne, cały ten nie­po­trzeb­ny ba­last, jaki nie­sie ze sobą praw­dzi­wy zwią­zek, wy­da­wa­ły mi się uciąż­li­we i iry­tu­ją­ce. Nie wspo­mi­na­jąc o sek­sie. Kur­czę, z Pe­te­rem by­wa­ło róż­nie. Trze­ba mu od­dać spra­wie­dli­wość, że się sta­rał i cza­sem było w po­rząd­ku, ale ni­g­dy nie mia­łam stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że mnie nie za­wie­dzie. A kto lubi roz­cza­ro­wa­nia?

Dla­te­go sama, z wła­snej woli, ska­za­łam się na sa­mot­ność. Po­zwo­li­łam, żeby wszy­scy się ode mnie od­su­nę­li, po to, bym mo­gła żyć we śnie. Dziś w nocy Ma­gnus jak zwy­kle po­pro­si mnie, że­bym z nim zo­sta­ła. Po­sta­no­wi­łam, że tym ra­zem się zgo­dzę. Nie chcę znów wra­cać do sza­rej rze­czy­wi­sto­ści.

Bu­dzik na szaf­ce noc­nej wska­zy­wał dwu­dzie­stą dru­gą. Zwy­kle nie cho­dzi­łam spać tak wcze­śnie, ale cier­pli­wość nie na­le­ża­ła do mo­ich cnót. Ubra­na je­dy­nie w cien­ką ko­szu­lę noc­ną, po­ło­ży­łam się na za­ście­lo­nym łóż­ku i cze­ka­łam na sen.

Ale on nie nad­cho­dził.

Prze­wra­ca­jąc się nie­cier­pli­wie z boku na bok, nie mo­głam się już do­cze­kać, aż po­grą­żę się w sta­nie nie­świa­do­mo­ści. W pew­nym mo­men­cie za­czę­łam na­wet ob­wi­niać swo­ją opor­ną psy­chi­kę. Wi­docz­nie po­wo­li do­cho­dził do gło­su mój zdro­wy roz­są­dek… Za­raz się z nim roz­pra­wię! Do­bry żoł­nierz nie ru­sza do wal­ki bez bro­ni.

Się­gnę­łam do szu­fla­dy w szaf­ce noc­nej po fiol­kę ze środ­ka­mi na­sen­ny­mi i po­łknę­łam pi­guł­kę bez po­pi­ja­nia wodą. To z pew­no­ścią po­mo­że roz­wią­zać mój pro­blem.

Już po krót­kiej chwi­li moje po­wie­ki nie były w sta­nie oprzeć się spo­wi­ja­ją­cej oczy czar­nej za­sło­nie. Kie­dy znów je otwo­rzy­łam, znaj­do­wa­łam się w du­żej sali o ścia­nach z po­tęż­nych drew­nia­nych bali. Z góry spo­glą­da­ły na mnie wy­rzeź­bio­ne na bel­kach zło­co­ne wi­ze­run­ki be­stii o dzi­kich oczach. Za­wie­szo­ne na ścia­nach po­chod­nie rzu­ca­ły tań­czą­ce cie­nie na pod­ło­gę i su­fit. Pode mną roz­cią­ga­ła się gru­ba zwie­rzę­ca skó­ra o mięk­kim, pu­szy­stym wło­siu. Roz­ło­żył ją dla mnie, spo­dzie­wa­jąc się, że wró­cę.

Dziś wie­czo­rem mia­ła się od­być wiel­ka uczta. Wie­dzia­łam, bo sama ją wy­my­śli­łam i opi­sa­łam.

Gdy tyl­ko o tym po­my­śla­łam, tuż obok roz­le­gła się gło­śna mu­zy­ka. Usły­sza­łam sta­ro­daw­ną pieśń, grom­ką i trium­fal­ną, któ­ra z pew­no­ścią brzmia­ła obco dla współ­cze­snych uszu, ale ja już tu wcze­śniej by­wa­łam. Wspar­łam dło­nie na cie­płym fu­trze i po­dźwi­gnę­łam się z pod­ło­gi, a po­tem ru­szy­łam za gło­sem ro­gów.

Chwi­lę póź­niej sta­łam w ma­syw­nych odrzwiach, ob­ser­wu­jąc Ma­gnu­sa w oto­cze­niu wo­jow­ni­ków i ich ko­biet. Śmiał się gło­śno. Jego ja­sne wło­sy spły­wa­ły na sze­ro­kie ra­mio­na, ale nie zdo­ła­ły cał­ko­wi­cie prze­sło­nić wy­pa­lo­nych na nich śla­dów krwa­wych pod­bo­jów. Przy­szły mi na myśl wszyst­kie bez­li­to­śnie ode­bra­ne przez nie­go ży­cia oraz zie­mie pod­bi­te i splą­dro­wa­ne w jego imie­niu przez słu­żą­cych mu wo­jow­ni­ków. Do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę z tego, że ten męż­czy­zna jest sym­bo­lem za­gła­dy. Byłam obecna przy tym, jak siekał swoich wrogów mieczem. Wymyśliłam każdą scenę bitewną, policzyłam ciała ofiar, opisałam jej następstwa. A mimo to, gdy go teraz obserwowałam, widząc jego błyszczące z dumy brązowe oczy i męską twarz, na której malował się wyraz satysfakcji i zadowolenia, byłam przekonana, że… go kocham.

W tej sa­mej chwi­li, zu­peł­nie jak­by wy­czuł moją obec­ność, uniósł gło­wę i sze­ro­ko się uśmiech­nął. Po­tem pod­niósł się ze swo­je­go miej­sca, na co wszy­scy wbi­li w nie­go zdu­mio­ny wzrok, za­sko­cze­ni jego nie­ty­po­wym za­cho­wa­niem. Było po­wszech­nie wia­do­mo, że Ma­gnus z Pfel­tu, nie­po­ko­na­ny ksią­żę wi­kin­gów, ni­g­dy nie wsta­wał dla żad­ne­go męż­czy­zny, nie mó­wiąc o ko­bie­cie.

Pod­szedł do mnie szyb­ko, zo­sta­wia­jąc swo­ją kom­pa­nię.

– Bo­go­wie znów mi cię ze­sła­li – ode­zwał się, pa­trząc na mnie z góry. Był wiel­ki jak dąb.

– Tak…

– Pro­mie­nie­jesz ja­śniej od słoń­ca. Czym dzi­siaj pach­niesz?

– Esca­dą – rzu­ci­łam i uśmiech­nę­łam się pod no­sem, do­brze wie­dząc, że nie ma po­ję­cia, o czym mó­wię.

– Cóż za pięk­nie brzmią­ce sło­wo. Czy to ja­kiś kwiat?

– To jest… Trud­no mi to wy­ja­śnić – od­par­łam.

– Ach, mniej­sza z tym. Pójdź ze mną do mo­je­go łoża. Spra­wię, że bę­dziesz śpie­wa­ła.

Za­ru­mie­ni­łam się, kie­dy Ma­gnus po raz pierw­szy po­wie­dział do mnie te sło­wa. Mó­wiąc szcze­rze, sama so­bie by­łam win­na – to ja, au­tor­ka, ka­za­łam mu się wy­sła­wiać w tak ro­man­tycz­ny spo­sób. Te­raz już nie było od­wro­tu.

Choć zdą­ży­łam już wcze­śniej dość do­brze po­znać jego wa­row­nię, wziął mnie na ręce, jak miał w zwy­cza­ju, zo­sta­wia­jąc za­cie­ka­wio­nych to­wa­rzy­szy i po­zie­le­nia­łe z za­zdro­ści ko­bie­ty w ich wła­snym ma­łym świat­ku, i po­niósł mnie zna­jo­my­mi mi ko­ry­ta­rza­mi do swo­ich kom­nat. Tam usa­do­wił mnie na ster­cie fu­ter i po­ło­żył się obok.

– Słu­chaj, Ma­gnus, nie mu­sisz za­wsze mnie tu tasz­czyć. Wierz mi, znam dro­gę – za­uwa­ży­łam.

– Nie lu­bisz spo­czy­wać w mo­ich ob­ję­ciach? – spy­tał z szel­mow­skim uśmie­chem.

– Eee… Nie, bar­dzo lu­bię. Ale mimo to dzię­ku­ję. Po­wta­rzam ci to za każ­dym ra­zem, a ty…

– Nie mam za­mia­ru tego słu­chać – prze­rwał mi sta­now­czo. – Je­steś moją na­łoż­ni­cą i będę z tobą ro­bił, co mi się po­do­ba.

Wes­tchnę­łam z re­zy­gna­cją. No tak. Mu­szę spró­bo­wać od­uczyć go tej ma­nie­ry, sko­ro za­mie­rzam tu zo­stać.

– Jak się dzi­siaj mie­wasz? – spy­ta­łam, wy­cią­ga­jąc rękę, by do­tknąć jego twa­rzy.

– Moje lę­dź­wie cię pra­gną. Po­ka­żę ci, jak bar­dzo…

Par­sk­nę­łam, wy­dy­ma­jąc po­licz­ki od po­wstrzy­my­wa­ne­go śmie­chu, i po­ki­wa­łam gło­wą na zgo­dę. Ta kwe­stia za każ­dym ra­zem jed­na­ko­wo mnie ba­wi­ła. I jesz­cze to mę­czą­ce po­czu­cie winy: jak w ogó­le mo­głam pi­sać w ten spo­sób? Wstyd!

– Po­każ mi – po­pro­si­łam, a wte­dy Ma­gnus ujął mnie za nad­gar­stek i prze­cią­gnął moją dłoń po skó­rza­nym ka­fta­nie na wy­so­ko­ści bio­der. Wsu­nę­łam pod nie­go pal­ce. Tak, jego… lę­dź­wie były bar­dzo spra­gnio­ne. Był nie tyl­ko twar­dy jak ska­ła, ale i wy­jąt­ko­wo hoj­nie ob­da­rzo­ny przez na­tu­rę.

Przy­gry­złam war­gę, sy­gna­li­zu­jąc w ten spo­sób swo­ją go­to­wość, na co on się po­chy­lił i przy­warł usta­mi do mo­ich warg. Ależ po­tra­fił ca­ło­wać! Pod do­ty­kiem jego nie­sa­mo­wi­te­go ję­zy­ka mo­men­tal­nie mię­kły mi nogi (i wil­got­nia­ły inne czę­ści cia­ła).

Po­ca­łu­nek tak moc­no mnie pod­nie­cił, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnejO autorkach

Ali­ce Clay­ton zna­na pol­skim czy­tel­ni­kom z ero­tycz­nych po­wie­ści (Nie da­jesz mi spać, Z Tobą się nie nu­dzę). Skoń­czy­ła te­atro­lo­gię na Uni­wer­sy­te­cie Mis­so­uri. Miesz­ka w St. Lo­uis ze swo­im part­ne­rem i czwo­ro­noż­ny­mi do­mow­ni­ka­mi. Po raz pierw­szy pu­bli­ku­je opo­wia­da­nie.

Jen­ni­fer De­Lu­cy do­ra­sta­ła w Scran­ton w Pen­syl­wa­nii. Stu­dio­wa­ła emi­sję gło­su, sta­wia­jąc jed­no­cze­śnie pierw­sze kro­ki w li­te­ra­tu­rze. Obec­nie miesz­ka na Środ­ko­wym Za­cho­dzie, gdzie roz­wi­ja ka­rie­rę pi­sar­ską i mu­zycz­ną.

Nic­ki El­son w po­wie­ściach two­rzy wie­lo­wy­mia­ro­we, re­ali­stycz­ne po­sta­cie i uważ­nie ob­ser­wu­je, jak za­cho­wu­ją się w zwa­rio­wa­nych sy­tu­acjach, w któ­re je pa­ku­je. Miesz­ka na przed­mie­ściach Chi­ca­go z mę­żem i dwój­ką dzie­ci.

Jes­si­ca McQu­inn szczę­śli­wa żona z dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem i mama dwój­ki ma­lu­chów. Pi­sze, od­kąd się­ga pa­mię­cią, ale do­pie­ro gdy dzie­ci po­szły do szko­ły, po­sta­no­wi­ła po­dzie­lić się swo­ją twór­czo­ścią z in­ny­mi.

Vic­to­ria Mi­cha­els miesz­ka z mę­żem i czwór­ką dzie­ci. Wol­ny czas po­świę­ca na czy­ta­nie, pi­sa­nie i po­dró­żo­wa­nie po kra­ju. W jej utwo­rach za­wsze są obec­ne mi­łość i hu­mor, któ­re sta­no­wią esen­cję jej co­dzien­ne­go ży­cia.

Ali­son Obu­ria za­nim zo­sta­ła pi­sar­ką, pra­co­wa­ła jako na­uczy­ciel­ka. Ma męża i dwóch sy­nów. I to szczę­ście, że cała ro­dzi­na wspie­ra ją w pi­sa­niu, to­le­ru­jąc cią­głe oku­py­wa­nie przez nią wspól­ne­go kom­pu­te­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: