Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zamki na piasku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zamki na piasku - ebook

"KSIĄŻKA ROKU 2012 THE WASHINGTON POST, LIBRARY JOURNAL I KIRKUS REVIEW!

Rok 1915. Młoda bogata Amerykanka Elizabeth przyjeżdża do Aleppo w ramach misji humanitarnej, której celem jest dostarczenie żywności i lekarstw, a także niesienie pomocy medycznej uchodźcom ocalałym z Rzezi Ormian. Na miejscu Elizabeth poznaje Armena, młodego ormiańskiego inżyniera, który właśnie stracił żonę i maleńką córeczkę. Wkrótce Armen opuszcza Aleppo i wyrusza do Egiptu, by tam wstąpić w szeregi Armii Brytyjskiej. Rozłąka sprawia, że Armen uświadamia sobie, że jest zakochany w Elizabeth.

Wiele lat później ich amerykańska wnuczka Laura odbiera telefon, pod wpływem którego postanawia zagłębić się w losy swojej rodziny i poznać swoje ormiańskie korzenie. Dzięki temu odkrywa historię o miłości, stracie i bolesnej tajemnicy skrywanej od pokoleń.

Chris Bohjalian. Pisarz, autor 18 książek, z których większość trafiła do zestawienia bestsellerów „The New York Times”. Jego powieści przetłumaczono na 30 języków, a trzy z nich zekranizowano. W Polsce nakładem wydawnictwa Sonia Draga ukazały się do tej pory powieści Sekrety Edenu, Wojna uczuć i Bez wyjścia. Autor tekstów dla m.in. „The Washington Post”, „Cosmopolitan” czy „Reader's Digest”. Wielokrotnie nagradzany nie tylko za osiągnięcia literackie, ale również za działalność edukacyjną związaną z dziedzictwem kulturowym Ormian.

[ten cytat proszę przenieść nad biogram]

 „Historia gęsto utkana z wątków dotyczących przeszłości i teraźniejszości, bestialstwa i człowieczeństwa, zagłady i odkupienia. Fascynująca”. The Washington Post"

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-372-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Kiedy ja i mój brat bliźniak byliśmy małymi dziećmi, dziadek brał nas na kolana, najpierw jedno, potem drugie. Chwytał mnie i brata za typowe dla maluchów wałeczki tłuszczu, które niczym lina oplatały nasze talie, i lekko podrzucając nas do góry, mruczał: „Co to za wielki brzuszek”. Oczywiście był to z jego strony czuły, pełen pobłażliwości gest, a nie subtelna aluzja dotycząca naszej wagi – wcale nie dawał nam do zrozumienia, że jeśli nie zrzucimy kilku kilogramów, będzie się nami musiała zająć fundacja Jenny Craig. Należy jeszcze wspomnieć o jednej kwestii. Otóż mój brat, kiedy tak podskakiwał na dziadkowych kolanach, z reguły miał na sobie biały golf i czerwone aksamitne pumpy. Matka często go tak ubierała, gdy szliśmy z wizytą do dziadków. Jej zdaniem taki właśnie strój nadawał jego wyglądowi brytyjski sznyt, niezbędny przy odśpiewaniu hitu zespołu Herman’s Hermits I’m Henry the VIII, I am z 1965 roku, do czego notorycznie zmuszała go w trakcie tych wizyt. Wprawdzie od czasów, gdy utwór cieszył się popularnością, minęły już cztery lata, ale że akurat wtedy przyszliśmy na świat, matka z jakichś niepokojąco edypalnych pobudek uznała, że to „ich piosenka” – czyli nasza.

Wyobraźcie sobie: grubas w czerwonych pumpach śpiewający hit Herman’s Hermits z fatalnym brytyjskim akcentem. Aż dziw, że nie został przez nikogo pobity.

Ja z kolei miałam w repertuarze piosenkę Both Sides Now, odrobinę nowszą, bo powstałą w 1968 roku, ale równie nieodpowiednią. Jako czteroletnia dziewczynka nie zdążyłam wyrobić sobie absolutnie żadnego zdania na temat miłosnych złudzeń. Byłam za to obdarzona, pomimo całkiem sporej porcji ormiańskiego DNA, burzą blond loków, co sprawiło, że matka uczepiła się wersu o kaskadach anielskich włosów. Ubierała mnie w niebieską minispódniczkę i białe lakierowane kozaki ze skóry. W tym stroju raczej nie groziło mi pobicie, ale nie mogę się nadziwić, że żaden pracownik opieki społecznej nigdy nie zwrócił jej uwagi, iż ubiera swoją czteroletnią córkę jak prostytutkę.

Mój dziadek – tak samo zresztą jak babcia, choć pewnie z całkiem innych powodów – nie miał bladego pojęcia o rock and rollu, toteż zupełnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co myślał o swoich wnukach w strojach rodem z American Bandstand¹. Poza tym, gdyby rok 1969 opatrzyć ścieżką dźwiękową, z pewnością opierałaby się na nagraniach z Woodstock, a nie na hitach Herman’s Hermits czy Judy Collins. Tak czy owak, jedyne dźwięki, jakie słyszałam tamtego roku w domu dziadków – oczywiście oprócz traumatycznego refrenu wydobywającego się z gardła mojego brata, który brzmiał mniej więcej tak: „Każdy był jakimś Hendrykiem (Hendrykiem!)” – płynęły z lutni oud. Dziadek wygrywał na niej ludowe pieśni ormiańskie albo szarpał jej struny jak wariat, akompaniując mojej ciotce, podczas gdy ta wykonywała dla nas taniec brzucha. Dlaczego to robiła, do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą. Ormianki wykonywały taniec brzucha jedynie wtedy, gdy trafiały do haremu szejka, kiedy stawały przed wyborem: umrzeć na pustyni albo pozwolić zrobić sobie tatuaże i nauczyć się kołysać biodrami. I możecie mi wierzyć, nigdy nie zobaczycie żadnej ormiańskiej dziewczyny trzęsącej brzuchem w programie So You Think You Can Dance.

Zarówno owe tańce mojej ciotki, jak i pełen czułości stosunek dziadka do wnuków mogłyby świadczyć o tym, że w jego domu panowała pogodna, radosna wręcz atmosfera. Rzeczywiście czasami tak było. Ale równie często w powietrzu unosiła się aura smutku, tajemnicy i melancholii. Nawet będąc dzieckiem, podczas tych wizyt wyczuwałam jakieś podskórne brzemię straty.

Taniec brzucha mógłby też wskazywać na egzotyczny wymiar mojego dzieciństwa. Nic bardziej mylnego. Wiodłam typowy, podmiejski żywot, czy to w eleganckiej dzielnicy, której mieszkańcy dojeżdżali do pracy na Manhattan, czy też w Miami na Florydzie. Za to dom moich dziadków stanowił prawdziwą odmianę. Ciotka faktycznie uprawiała taniec brzucha, dopóki nie przekroczyła czterdziestki; do tego dochodziły prawdziwe fajki wodne (już nieużywane, o ile mi wiadomo), kunsztownie zdobione orientalne dywany i grube księgi w skórzanych oprawach, pisane alfabetem, którego nawet nie miałam szansy rozszyfrować. A wszystko to spowite było zapachem jagnięciny i mięty, ponieważ dziadek nie chciał jeść nic innego, tylko kotlety; nawet na śniadanie musiał być kotlet z jagnięciny, a do tego wielka miska płatków kukurydzianych i czekoladowych kulek z jogurtem zamiast mleka. Dziadek uwielbiał amerykańskie płatki kukurydziane. Można powiedzieć, że to było takie jego kulinarne dziwactwo, które zresztą babcia przyjęła z miłą chęcią, gdyż ów nawyk znacznie ułatwiał jej życie. Smażąc poranny kotlet, mawiała, że śniadanie dziadka to iście „królewski posiłek”. Gdy byłam małą dziewczynką, każde danie zawierające jagnięcinę uważałam za „królewski posiłek”.

A jednak, mimo iż dziadkowie rozpoczynali dzień od wielkiej miski czekoladowych kulek, w ich domu panowała niezmiernie oficjalna atmosfera. Dziadek, podobnie jak wielu imigrantów, którzy przybyli do Ameryki na początku dwudziestego wieku, nie zdołał nabrać swobody właściwej przedstawicielom białej anglosaskiej elity. Stanowił dokładne przeciwieństwo swoich prezbiteriańskich krewnych z Bostonu (to właśnie ich genom zawdzięczam blond włosy). Dopiero gdy był już umierającym, przykutym do łóżka staruszkiem, jego garderoba ograniczyła się do piżamy i szlafroka w szkocką kratę. Ale zanim to nastąpiło, nie pamiętam, żeby miał na sobie co innego niż koszulę, kamizelkę i krawat. I tylko w nielicznych sytuacjach, na przykład gdy grał na swojej ukochanej lutni, przycinał żywopłot albo czyścił piec w piwnicy, zdejmował marynarkę, ale nawet wtedy nie rezygnował z eleganckiej białej koszuli. Był typem mężczyzny, który nigdy nie założyłby tenisowego swetra z wycięciem w serek. Moje wspomnienia dotyczące jego ubioru potwierdzają liczne fotografie w starych rodzinnych albumach: prawie na każdej z nich dziadek ma na sobie garnitur. Jest nawet cała seria zdjęć z wakacji w domku nad jeziorem leżącym na północy stanu Nowy Jork. Fotografie przedstawiają dziadka, który siedzi w wysokiej trawie z wyciągniętymi przed siebie nogami. Plecami opiera się o stół piknikowy i oczywiście ubrany jest w szary prążkowany garnitur. Na jednym ze zdjęć przy stole obok niego siedzą także inni ormiańscy mężczyźni w szarych i czarnych garniturach, a przed nimi, na drewnianym blacie leży sterta zamkniętych futerałów na skrzypce i lutnie. Wyglądają jak zbiegli gangsterzy żywcem wyjęci z czasów prohibicji.

Co ciekawe, już w 1928 roku, kiedy dziadek budował elegancki ceglany dom na przedmieściach Nowego Jorku – a trzeba zaznaczyć, że ze wszystkich domów, w jakich mieszkali moi bliżsi i dalsi krewni, ten podobał mi się najbardziej – był niemal tak samo łysy jak staruszek, którego pamiętam z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Aż do jego śmierci w 1976 roku żyłam w przeświadczeniu, iż dziadek od urodzenia był seniorem. Dopiero na jego pogrzebie ojciec wyprowadził mnie z błędu.

– Nie, Lauro. Twój dziadek nie urodził się stary.

Tamtego wieczora, gdy po stypie wróciliśmy do domu w Bronxville, ojciec po raz pierwszy opowiedział mi trochę o młodości dziadków. Wkrótce dowiedziałam się więcej od mojej babci. I tak, choć zaczęłam tę opowieść od wydarzeń, które miały miejsce w 1969 roku, równie dobrze mogłam wybrać rok 1976. Albo cofnąć się o ponad pół wieku i rozpocząć ją w punkcie, z którego biorą swój początek wszystkie ormiańskie opowieści, czyli w 1915 roku.

Rok 1915 był rokiem Nikomu Nieznanej Rzezi. Właśnie zbliża się jej rocznica, setna rocznica. Jeśli nie jesteś Ormianinem, zapewne niewiele ci wiadomo na temat deportacji i ludobójstwa Ormian. Na temat śmierci półtora miliona cywilów. Metz Yeghern. Wielkiej Katastrofy. Raczej nie mówią o tym w szkołach i z pewnością nie piszą w książkach, które czytamy przed snem. Żeby jednak lepiej zrozumieć moich dziadków, jakaś podstawowa wiedza niewątpliwie by się przydała (wyobraźcie sobie grube tomiszcze w miękkiej, żółto-czarnej okładce pod tytułem Ludobójstwo Ormian dla opornych albo telewizyjny program edukacyjny). Wiele lat temu próbowałam o tym pisać, choć ani słowem nie wspomniałam o moich dziadkach. Jedyna kopia rękopisu leży w archiwum mojej uczelni, razem z innymi papierami ze studiów. W ogóle nie byłam zadowolona z tej książki i nawet jej nie pokazałam swojemu wydawcy. Przeczytał ją tylko mój mąż i ocenił identycznie jak ja: totalna katastrofa. Nic nie wyszło tak, jak chciałam. Nadałam jej zbyt chłodny, zbyt zdystansowany ton. Jego zdaniem zamiast pisać w ten sposób, powinnam była bez żadnych skrupułów wykorzystać historię moich dziadków. W końcu oboje byli naocznymi świadkami tamtych zdarzeń…

Ale wtedy jeszcze ani on, ani ja nie znaliśmy szczegółów ich historii. Kiedy po latach dowiedzieliśmy się prawdy, zmienił zdanie co do mojego moralnego prawa opisywania horroru, jaki przeżyli. Ja jednak zdążyłam popaść w obsesję na tym punkcie i nic już nie mogło mnie powstrzymać.

I tak oto rozpoczynam dziś opowieść o losach moich dziadków, po raz kolejny skupiając uwagę na zakątku świata, którego większość z nas nie potrafiłaby odnaleźć na mapie, oraz na wycinku historii, kiedyś tak dobrze znanym, a dziś niemal całkowicie pogrążonym w odmętach zapomnienia. Najpierw wyobrażam sobie pasma gór we wschodniej Turcji. Potem przychodzi kolej na wioskę leżącą w pobliżu malowniczego miasta Van i przepięknego jeziora o tej samej nazwie. Przed oczyma staje mi plaża nad Cieśniną Dardanelską. I dom w bostońskiej dzielnicy Back Bay. Ale najczęściej widzę Aleppo i surową Pustynię Syryjską, otaczającą miasto.

W takiej wersji historia moich dziadków przypomina prawdziwą sagę. Pewnie nie powinnam opowiadać jej w ten sposób. Ale wydaje mi się, że z dzisiejszej perspektywy losy każdej rodziny żyjącej w 1915 roku – w czasach, na które spoglądamy poprzez mgiełkę czarno-białych fotografii czy niemego kina, gdzie na porysowanej, gruboziarnistej taśmie filmowej ludzkie ruchy są nienaturalnie gwałtowne – będą miały epicki wymiar. Ja sama wcale nie postrzegam historii mojej rodziny jako wielkiej epopei. Gdybym musiała przyporządkować ją do jakiejś kategorii, prawdopodobnie wybrałabym romans. Albo raczej, patrząc na zdjęcia z dzieciństwa, na których razem z bratem pozujemy w salonie rodem z sekcji otomańskiej Metropolitan Museum of Art – ja w białej minispódniczce, a on w tych swoich czerwonych aksamitnych pumpach – może nawet zdecydowałabym się na komedię.

Ale czy taki wybór byłby stosowny w przypadku moich dziadków w 1915 czy 1916 roku? Ich saga wyglądała zupełnie inaczej. Gdy się spotkali, moja babcia była na misji, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Można powiedzieć, że w owym czasie ta młoda dama, pochodząca z jednej z tych najbardziej wyniosłych i zadzierających nosa rodzin w Bostonie, nie bardzo potrafiła nadać kierunek swojemu życiu. Dzięki bostońskim dobroczyńcom zrzeszonym w organizacji Przyjaciele Armenii opanowała podstawy tureckiego i liznęła nieco ormiańskiego. Uzbrojona w świeżo uzyskany dyplom ukończenia Mount Holyoke College oraz umiejętności zdobyte na przyspieszonym kursie pielęgniarstwa, wybrała się wraz z ojcem w podróż do istnego piekła na ziemi, gdzie na własne oczy ujrzała rzeź, głód i chorobę.

Z kolei dziadek, któremu udało się przetrwać tę samą rzeź, głód i chorobę, lecz stracił niemal całą swoją rodzinę, postanowił wreszcie wziąć odwet. Zaciągnął się do armii i podjął walkę u boku ludzi, którzy mieli niewielkie pojęcie o Armenii i którym zależało na odniesieniu zwycięstwa nad konającym imperium z przyczyn niemających nic wspólnego z krwawymi porachunkami rodzinnymi.

Tak więc ani dziadek, ani babcia raczej nie dostrzegliby nic romantycznego, a już na pewno nie komicznego w tym wszystkim, czego doświadczyli latem 1915 roku. I jestem pewna, że gdyby musieli przyporządkować swoją historię do jakiejś kategorii, oboje wybraliby tragedię.Rozdział 1

Młoda, dwudziestojednoletnia kobieta ostrożnie stawia kroki, idąc ulicą u boku swojego ojca. Włosy i twarz zasłania szalem. Towarzyszy im energiczny jegomość mniej więcej w wieku jej ojca, niejaki Ryan Donald Martin, amerykański konsul rezydujący tu, w Aleppo. Mężczyźni wybierają okrężną drogę naokoło placu u podnóża cytadeli, ponieważ chcą jej oszczędzić widoku deportowanych, którzy dotarli tu zeszłej nocy – niebawem i tak będzie miała z nimi do czynienia. Mimo to kobieta czuje, że zaraz zrobi jej się niedobrze. Odór gnijącego ciała i smród ekskrementów w lipcowym upale są niczym spiskowcy w zmowie przeciwko jej żołądkowi, który ma się teraz nawet dużo gorzej niż podczas podróży przez Atlantyk przed kilkoma tygodniami. Jest jej duszno, nogi się pod nią uginają. Wyciąga dłoń, by wesprzeć się na ojcowskim ramieniu. W odpowiedzi ojciec delikatnie klepie ją po ręce, jakby tym niezdecydowanym, roztargnionym gestem chciał dodać jej otuchy.

– Panno Endicott, może chce pani odpocząć? – pyta konsul. – Nie wygląda pani najlepiej. – Kobieta podnosi na niego wzrok. Jego wielkie, brązowe oczy są nieco rozbiegane, a po obu stronach twarzy spływają mu cienkie strużki potu. Ma na sobie beżową, lnianą marynarkę, z pewnością o niebo wygodniejszą od szarego, wełnianego garnituru jej ojca. Kobieta wolną ręką dotyka własnej twarzy, która także jest wilgotna. Na pytanie konsula odpowiada skinieniem głowy. Tak, musi na chwilę usiąść, choć wstyd jej się do tego przyznać. A może jednak nie będzie to konieczne, zwłaszcza że nie bardzo widzi, gdzie mogłaby spocząć na tej brudnej, nędznej ulicy. Lecz Ryan, nie czekając ani chwili, bierze ją pod ramię, prowadzi w stronę schodów wiodących na taras przed jednym z domów po ocienionej stronie wąskiej ulicy, po czym gołymi rękami wyciera szeroki stopień, by mogła na nim usiąść. U szczytu schodów znajdują się rozklekotane drewniane drzwi, szczelnie zamknięte przed porannym skwarem. Ten, kto za nimi mieszka, chyba nie będzie miał nic przeciwko, jeśli chwilę odpocznie przed wejściem. Siada więc i bierze głęboki oddech. Powoli wciąga powietrze ustami, przyglądając się kobietom w chustach i długich, luźnych sukniach – niektórym widać tylko oczy spod burki – oraz mężczyznom w długich, ozdobnych marynarkach, obszernych, bezkształtnych spodniach i przypominających doniczki fezach. Niektórzy spoglądają na nią życzliwie, ze współczuciem, inni rzucają jej bezwstydne, pożądliwe spojrzenia. Została ostrzeżona.

– Mamy dziś przyjemny wietrzyk – stwierdza wesoło Ryan. Nieco chłodniejszy powiew powietrza rzeczywiście daje jej odrobinę wytchnienia, lecz wraz z nim niesie się smród znad miejskiego placu. – Zanim pani przyjechała, upał był po prostu nie do zniesienia.

Ona jednak nie potrafi sobie wyobrazić jeszcze większej spiekoty. W tej chwili wyższa temperatura wydaje jej się po prostu niemożliwa. Aczkolwiek, mimo upału wczorajszej nocy w mieszkaniu, które zajmują, poczuła się niespodziewanie komfortowo, zwłaszcza po wielu tygodniach spędzonych na pokładzie statku, po których nastąpiła przesiadka do zaprzężonego w konie powozu, który potem jeszcze zamienili na dwa kolejne pociągi z wagonami wyposażonymi jedynie w drewniane ławki. Mimo nagrzanego powietrza niemal pół godziny spędziła, stojąc przy oknie w środku nocy i spoglądając na rzędy posągowych cyprysów porastających wzgórze, widoczne poza granicami amerykańskiego konsulatu, a także na altany ocienione koronami drzew rosnących na terenie ośrodka. Na niebie świeciło więcej gwiazd niż kiedykolwiek nad Bostonem, a zawieszony pośród nich sierp księżyca sprawiał wrażenie, jakby znajdował się niesamowicie blisko ziemi, i był to doprawdy piękny widok.

Jej ojciec, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i surowym wyrazem twarzy, uważnie przygląda się rzędom dwupiętrowych budynków w kolorze piasku, wiodących po łuku do wylotu jednej z uliczek. Nagle jego córka widzi, jak odchyla do tyłu ramiona i prostuje plecy. Ryan, dostrzegłszy to samo co on, mamrocze pod nosem, jednak na tyle głośno, że jest w stanie go usłyszeć:

– Jezu Chryste! Nie, już wystarczy.

Obaj spoglądają na nią w tym samym momencie, uświadamiając sobie, że nic nie mogą zrobić. Że nie ma absolutnie żadnego sposobu, by ochronić ją przed tym, co za chwilę nastąpi. Ale czyż nie przyjechała tu właśnie z tego powodu? Przecież sama zgłosiła się na ochotnika, by uczestniczyć w tej misji. Żeby prowadzić kronikę wydarzeń dla Przyjaciół Armenii i żeby zostać wolontariuszką w szpitalu – jednym słowem robić wszystko, żeby pomóc tym ludziom. Mimo to obaj mężczyźni czują narastającą falę zażenowania, które spływa po nich niczym pot. Co ciekawe, przynajmniej z jej punktu widzenia, są równie zakłopotani, co zniesmaczeni całą tą sytuacją. Gdyby znaleźli się tutaj sami – zostawiając ją w ośrodku – z pewnością doświadczyliby jedynie uczucia gniewu. Opiera więc dłoń o zaskakująco chłodną ścianę i wstaje.

Z drugiego końca ulicy wyłania się kolumna ledwo powłóczących nogami starych kobiet. Same Afrykanki, co niezmiernie ją dziwi. Ten widok wręcz ją paraliżuje, ale nie może oderwać wzroku. Przywodzi jej na myśl rysunki i obrazy przedstawiające amerykańskie targi niewolników z połowy dziewiętnastego wieku, ale o ile ją pamięć nie myli, ukazani na nich ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zawsze mieli na sobie ubrania, nawet jeśli były to tylko łachmany. W przeciwieństwie do nich te kobiety są całkiem nagie, od stóp do głów, z których zwisają długie kołtuny czarnych włosów. I to właśnie włosy, długie i proste, choć niemożliwie rozczochrane i aż lepiące się od brudu, uświadamiają jej, że te kobiety są białe – a przynajmniej kiedyś były – i w dodatku całkiem młode. Wiele z nich ma tyle lat co ona, niektóre być może jeszcze mniej. Ale żadna nie pamięta już, co to wstyd. Jest im wszystko jedno. Czerń swojej skóry zawdzięczają parzącym promieniom słońca albo ziemi, na której spały. Ich ciała pokryte są strupami i otwartymi, ropiejącymi ranami, które cuchną tak bardzo, że czuć je nawet z tej odległości. I kiedy tak się wleką chwiejnym krokiem, przypominają konające dzikie zwierzęta. Niektóre opierają się o ściany, żeby nie upaść. Pierwszy raz w życiu widzi tak wychudzonych ludzi i nie może pojąć, jakim cudem są w stanie utrzymać się na tych obleczonych skórą kościach. Ich zapadnięte klatki piersiowe giną między żebrami. Sterczące miednice przypominają kosze.

– Nie musisz na to patrzeć, Elizabeth – mówi ojciec, ale ona go nie słucha. Nie odwraca wzroku.

Kobiety pędzi przez miasto sześciu młodych mężczyzn. Dwóch, którzy wyglądają na równie wykończonych jak one, jedzie na koniach, pozostałych czterech maszeruje wzdłuż kolumny. Każdy z nich ma przewieszony przez ramię karabin. Oni też nie wydają się starsi od Elizabeth, a dwaj znajdujący się w pobliżu niej mogą mieć co najwyżej po szesnaście lat. Widać, że dopiero co puścił im się lekki wąsik, stanowiący w ich przekonaniu atrybut dojrzałego mężczyzny.

Kiedy cała ta grupa prawie już zrównuje się z Elizabeth, jej ojcem i konsulem, żandarmi kierują kobiety w stronę wąskiej uliczki prowadzącej na plac u stóp cytadeli, gdzie dołączą do reszty przebywających tam od wczoraj deportowanych. Mężczyźni są zmęczeni i łatwo wyprowadzić ich z równowagi. Biją kobiety, gdy któraś idzie zbyt wolno lub porusza się zbyt ociężale. Szarpnięciem za włosy stawiają na nogi te, które upadły na ziemię. Elizabeth próbuje je liczyć, zanim znikną za zakrętem, lecz odruchowo odwraca głowę, gdy jej wzrok krzyżuje się ze spojrzeniem jednego z tych chodzących szkieletów. Mimo to udaje jej się oszacować liczbę kobiet. Jest ich co najmniej sto dwadzieścia pięć. Zupełnie nieświadomie wypowiada tę liczbę na głos.

– Zapewniam panią, panno Endicott, że kiedy opuszczały Zejtun czy Adanę, było ich ponad tysiąc – mówi Ryan.

– Czemu Turcy zabrali im ubrania? – pyta go.

Konsul potrząsa głową.

– Zazwyczaj tego nie robią, no chyba że mają zamiar kogoś zabić. Czasami rozbierają mężczyznę tuż przed egzekucją, ponieważ uważają, że ubranie osoby umarłej jest odzieniem zbrukanym. Nie mam jednak pojęcia, co nimi kierowało w tym przypadku. Może chcieli poniżyć tych, którzy zdołali przetrwać. A może uznali, że dzięki temu szybciej powymierają od samego słońca. Ale nie ma co się w tym wszystkim doszukiwać jakiegokolwiek sensu.

– A gdzie są mężczyźni?

Konsul delikatnie przeciera czoło chusteczką.

– Można uznać, że po prostu nie żyją. Albo ich… – przerywa w pół zdania, milknąc pod piorunującym spojrzeniem ojca Elizabeth, który chce wprowadzać córkę w ten świat stopniowo. Krok po kroku. Opowiadał jej już trochę podczas podróży statkiem. Rozmawiali też w pociągu. Ale bardzo ogólnikowo, głównie o historii państwa osmańskiego.

Pod koniec miesiąca przybędą tu jeszcze dwaj lekarze i od razu rozpoczną pracę. Do ośrodka wróci też wraz z nimi doświadczona misjonarka Alicia Wells. Właśnie dostali od nich telegram, w którym zawiadamiają, że wypłyną z Bostonu z opóźnieniem. W dodatku być może będą musieli obrać okrężny kurs z powodu czających się na morzu U-Bootów. Niestety dla niektórych trafiających tu ocalałych kobiet takie dwu- lub trzytygodniowe opóźnienie może okazać się tragiczne w skutkach. Kiedy lekarze wreszcie dotrą na miejsce, ich dawno już tu nie będzie. Do tego czasu zostaną wyprowadzone z powrotem na pustynię do obozów przesiedleńczych na południowym wschodzie. To samo spotka grupę kobiet i dzieci, które na uginających się nogach odbyły podróż z pustyni do miasta i od wczoraj przebywają na placu.

Elizabeth nie potrafi sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłaby im pomóc, ba, jak ktokolwiek na tym bożym świecie mógłby im pomóc. Jednak po chwili odpoczynku, gdy dochodzi do siebie, razem z ojcem i konsulem postanawiają, że zamiast dyskutować podczas lunchu na temat warunków panujących w Aleppo oraz omawiać plany związane z przyjazdem pozostałych członków misji, lepiej będzie, jeśli udadzą się na plac za tymi wynędzniałymi kobietami i sprawdzą na miejscu, co da się dla nich zrobić.

Ryan Martin wyrusza na poszukiwanie czegokolwiek, czym mogłyby się okryć nagie kobiety, ale gdy wraca z całym wózkiem postrzępionych sukienek i bluzek – będących pozostałością po trupach deportowanych Ormianek, które przed śmiercią trafiły tego lata do Aleppo – okazuje się, że zostały one już odziane przez współtowarzyszki. W tym czasie Elizabeth wraz z pielęgniarką ze szpitala wyskubują robaki pokrywające ich skórę i opatrują ziejące rany na udach, kostkach i stopach. Tym z niezbyt głębokimi poparzeniami słonecznymi aplikują niewielkie, ściśle wydzielone porcje galmanowej płukanki, a także oliwy z oliwek. Kobietom poparzonym zwłaszcza na ramionach i plecach, skąd zeszła im cała skóra, podobnie jak wężom, które zrzucają zrogowaciałą warstwę naskórka, delikatnie przemywają rany. W ciągu zaledwie kilku minut kończy im się wielka butla jodyny, przyniesionej przez pielęgniarkę. Elizabeth częstuje je wodą i zupą z kaszy bulgur, bo tylko to ma w tej chwili pod ręką. Może jutro pojawi się chleb. Czuje się całkowicie bezradna. Kiedy uczęszczała na kurs pielęgniarski w Bostonie, nikt nie przygotował jej na to, że będzie miała do czynienia z dyzenterią. Z gangreną. Ze stopami z kośćmi popękanymi od wielotygodniowej, bosej wędrówki; ze spuchniętymi, pokiereszowanymi, zdeformowanymi palcami i piętami.

Większość kobiet tłoczy się w prowizorycznych namiotach składających się z płacht płótna mocno naciągniętego na niezbyt stabilne drewniane pale. Jest ich jednak tyle, że nie dla wszystkich starcza miejsca, więc kiedy tylko słońce schodzi niżej, rzucając gdzieniegdzie długie smugi przyjemnego cienia, wylewają się na zewnątrz. Dzieci – w tej grupie deportowanych tylko wśród nich można spotkać przedstawicieli płci męskiej – przypominają jej martwe pławikoniki, które widziała kiedyś na jednej z plaż Cape Cod. Zwinięte w kłębek leżą na boku, a ich drobne kości wydają się tak kruche i jednocześnie tak ostre jak pancerze wysuszonych koników morskich. Mniej więcej czterysta metrów dalej znajduje się szpital, co prawda dość prymitywny w odniesieniu do bostońskich standardów, ale to wciąż szpital. Elizabeth czuje, jak ogarnia ją wściekłość na myśl o tym, iż nie ma w nim miejsca dla tych kobiet i że do tej pory ani jeden lekarz nie wyszedł z budynku, żeby udzielić im pomocy. Ryan próbuje ją uspokoić. Większość łóżek, tłumaczy konsul, zajmują właśnie armeńskie kobiety i dzieci, lecz tak czy owak to, co widzi tu, na zewnątrz, sprawia, że w duchu aż gotuje się ze złości.

Ku zaskoczeniu Elizabeth całkiem spora grupa spośród deportowanych kobiet mówi po angielsku lub francusku. Większość jest w tej chwili zbyt wycieńczona i nie ma siły rozmawiać, lecz jedna z nich, która wygląda na pięćdziesiąt lat, choć Elizabeth podejrzewa, że w rzeczywistości ma połowę mniej, biorąc od niej miskę zupy i podnosząc ją do ust, niemal szeptem wypowiada po angielsku słowo „dziękuję”.

– Nie ma za co – odpowiada Elizabeth. – Żałuję, że nie mamy nic bardziej pożywnego.

– Jest pani Amerykanką – zauważa kobieta, wzruszając ramionami.

– Tak. Mam na imię Elizabeth.

– A ja jestem Nevart – przedstawia się Ormianka. Elizabeth powoli powtarza w myślach to imię. Obok kobiety śpi mała dziewczynka. Z każdym oddechem jej obojczyk lekko faluje. Wygląda na siedem, może osiem lat.

– A skąd dokładnie pani pochodzi? – pyta kobieta.

– Z Bostonu. W stanie Massachusetts. – Elizabeth spogląda na paznokcie Nevart. Są brązowe, tak samo jak jej skóra. – Jedz zupę powoli, małymi łykami – dodaje.

Ormianka odpowiada skinieniem głowy i stawia sobie miskę na kolanach.

– Wiem, gdzie jest Boston. Przed chwilą słyszałam, jak mówiła pani po ormiańsku. Dobrze zna pani ten język?

– Odrobinę. W zasadzie tyle co nic. Znam głównie słownictwo. Pojedyncze słowa, nie gramatykę – wyjaśnia Elizabeth. – A gdzie ty nauczyłaś się angielskiego?

– Mój mąż studiował w Londynie. Był lekarzem.

Elizabeth zastanawia się nad tym, co właśnie usłyszała. Próbuje sobie wyobrazić ten wrak człowieka wiodący żywot w Anglii. Nevart, jak gdyby czytała w jej myślach, kontynuuje opowieść:

– Nie towarzyszyłam mężowi w czasie studiów. Owszem, byłam w Londynie, ale tylko z wizytą. – Nevart ciężko wzdycha i spogląda Elizabeth prosto w oczy. – Ja nie umrę – mruczy pod nosem, a w jej tonie słychać niemal nutę rozczarowania.

– Nie, oczywiście, że nie umrzesz. Jestem tego pewna. – Elizabeth ma nadzieję, że jej słowa brzmią pokrzepiająco, choć wcale nie jest o tym przekonana.

– Tylko tak pani mówi. Ale ja to wiem na pewno. W końcu byłam żoną lekarza. Przeżyłam czerwonkę, głód, odwodnienie. Oni mnie… nieważne, co mi zrobili. A ja wciąż żyję.

– To twoja córeczka? – pyta Elizabeth.

Kobieta przecząco kręci głową.

– Nie – odpowiada, delikatnie głaszcząc kark dziewczynki. – Ma na imię Hatoun. I tak samo jak ja jest niezniszczalna.

Elizabeth chciałaby jeszcze wypytać ją o męża, lecz nie ma odwagi. Ten człowiek z pewnością nie żyje. Zastanawia się też, czy Nevart straciła dzieci, ale wie, że z takiego przesłuchania nie wyniknie nic dobrego. Zresztą Ormianka chyba wspomniałaby o swoich dzieciach, gdyby były tu z nią teraz. I gdyby w ogóle żyły.

Ponad ramieniem swojej rozmówczyni dostrzega stojącego nieopodal ojca. Chochlą nalewa zupę z czarnego kotła i podaje kobietom, które są jeszcze w stanie utrzymać się na nogach i zanieść jedzenie do namiotu, gdzie leżą na ziemi ich skrajnie wycieńczone towarzyszki. W tym świetle jego broda i bokobrody, o wiele rzadsze i bardziej siwe niż porastające czubek głowy przerzedzone loki koloru cynamonu, wyglądają tak, jakby były całkiem białe.

Na dniach ma przyjechać dostawa mąki, cukru i herbaty. To pierwszy z dwóch transportów żywności zaplanowany na ten miesiąc, choć Ryan ich ostrzegł, że najprawdopodobniej tylko niewielki odsetek tego, co zamówili, dotrze do Aleppo.

– Dokąd teraz nas zabiorą? – pyta Nevart. – Przyprowadzili nas tutaj, ale przecież nie pozwolą nam zostać.

– Jestem tu dopiero jeden dzień, więc niewiele wiem. Przykro mi.

– Mieszkańcy Aleppo nie chcą nas na swoim placu. A pani by chciała?

– O ile mi wiadomo, w mieście jest sierociniec – odpowiada wymijająco Elizabeth, usiłując jakoś dodać tej kobiecie otuchy. – Ale jeszcze go nie widziałam.

Na twarzy Nevart pojawia się cień gorzkiego uśmiechu.

– O tak, na pewno jest. – Jedną ręką przytrzymuje miskę zupy na kolanach, drugą gładzi Hatoun po głowie. – Wkrótce nie będzie tu nic prócz sierocińców. – Spogląda na dziewczynkę, po czym powoli bierze do ust kolejny łyk zupy.

Ryan Martin uprzedzał Elizabeth, że na pustyni są jeszcze tysiące ludzi. Czasami żandarmi przyprowadzają deportowanych tu, do Aleppo, ale na ogół pędzą ich jeszcze przez tydzień na wschód, wzdłuż Eufratu prosto do obozów, choć, jak podkreślił, słowo „obóz” to nie do końca właściwy termin.

– Z tego, co słyszałem, „rzeźnia” byłaby dużo bardziej trafnym określeniem.

Wszyscy troje siedzą w restauracji na leżących na podłodze poduszkach. Ryan zajmuje miejsce naprzeciwko Elizabeth i jej ojca. Pulchny, niedowidzący na lewe oko chłopak przynosi im w wysokich szklankach wodnisty jogurt z miętą. Z dala od wycieńczonych kobiet i dzieci Elizabeth czuje jednocześnie ulgę i wyrzuty sumienia. Postanowiła towarzyszyć ojcu w podróży do tego zakątka Imperium Osmańskiego, ponieważ uznała, iż będzie to idealne zwieńczenie jej studiów w Mount Holyoke, zwłaszcza że uczelnia posiada filię na terenie wschodniej Turcji. Przed wojną ten ośrodek akademicki prowadził szkołę, a także seminarium duchowne w ormiańskiej dzielnicy miasta Bitlis. Poza tym, gdyby nie fakt, że Europa stała się jednym wielkim polem bitwy, Elizabeth, wzorem swoich starszych kuzynów, pewnie wybrałaby się w wielką podróż do Londynu, Paryża, Rzymu i Berlina. Jeszcze kilka lat temu taka wyprawa byłaby możliwa. Dzisiaj już nie.

– Czy my też tam pojedziemy? – pyta Elizabeth, mając nadzieję, że choć przeszły ją ciarki, głos jej nie zadrżał.

– Do obozów na pustyni? Tak, jeśli w końcu nam pozwolą – odpowiada Ryan. – Ale to nic pewnego. Prowadzę w tej sprawie rozmowy zarówno z gubernatorem generalnym, ichnim wali, jak i z jego pomagierami. Jeśli uda mi się zdobyć wszystkie niezbędne pozwolenia, to będzie niemały wyczyn, może mi pani wierzyć. Turcy nie chcą, by Ormianie otrzymywali jakąkolwiek pomoc z zagranicy. Nie chcą też, żebyśmy na własne oczy zobaczyli, co tam z nimi robią. Do obozów nie wpuścili nawet przedstawicieli Czerwonego Krzyża.

Przy drzwiach wejściowych nagle robi się jakiś ruch. Elizabeth odwraca głowę i widzi dwóch młodych niemieckich żołnierzy, w nieskazitelnie czystych mundurach pomimo lejącego się z nieba żaru. Towarzyszy im Turek ubrany w wełniane spodnie i białą, lnianą koszulę. Żołnierze zdejmują czapki i z pełnym powagi szacunkiem trzymają je na wysokości serca. Zza zasłony oddzielającej salę jadalną od kuchni wyłania się przysadzista kobieta, która jest właścicielką lokalu. Podchodzi do mężczyzn i sadza ich przy niskim stoliku tuż obok amerykańskiego dyplomaty i Endicottów. Żołnierze są blondynami, zaś ich turecki kompan ma włosy koloru smoły i równie ciemne oczy. Ci młodzi Niemcy, podobnie jak wszyscy żołnierze zdaniem Elizabeth, zachowują się beztrosko i krzykliwie. Trochę przypominają jej wielkie, przyjaźnie nastawione psy, które bezmyślnie kładą ubłocone łapy na kanapie. Oczywiście zdaje sobie sprawę z faktu, że zabijają ludzi; przecież właśnie do tego zostali wyszkoleni. Jeden z nich ma nawet długą, wąską bliznę biegnącą przez policzek od ucha do samego nosa, niczym równoleżnik przecinający kulę ziemską. Ale Elizabeth nigdy nie będzie świadkiem aktów przemocy, których pokłosiem są trupy w okopach czy na zawsze oszpecona twarz. Jej jedyny kontakt z żołnierzami ograniczać się będzie do takich właśnie sytuacji: gdy z pełnym życzliwości nastawieniem, jak zwykli turyści, wpadną do baru na kawę, piwo czy – jak ci tutaj – na arak.

– Widzę, że jesteście Amerykanami – zagaduje żołnierz, którego twarz jeszcze nie zdążyła ucierpieć w bitwie. Ma silny niemiecki akcent, ale każde słowo wymawia bardzo starannie. W ciągu ostatniego tygodnia, od chwili, gdy przekroczyła granicę Imperium Osmańskiego, Elizabeth spotkała już kilku Niemców. Ten jest porucznikiem. Wyciąga rękę do jej ojca, który niechętnie podaje mu swoją.

– Mam na imię Erich. To jest Helmut, a to Armen – mówi, wskazując na swoich towarzyszy.

Pan Endicott i Ryan także się przedstawiają, na co żołnierze odpowiadają lekkim skinieniem głowy. Dyplomata okazuje odrobinę więcej entuzjazmu niż ojciec Elizabeth, ale zachowanie obu nie wykracza poza ramy elementarnej grzeczności.

– Moja siostra ma na imię Elli – ciągnie porucznik, najwyraźniej nie dostrzegłszy chłodu w tonie Endicotta. – To tak jak pani, prawda? Czy ktoś na panią mówi Elli? – dopytuje, zawadiacko unosząc brew. – Elli to wyjątkowo piękna kobieta, równie piękna jak pani.

– Owszem, można nazywać mnie Elli – odpowiada Elizabeth, choć wie, że ojciec prawdopodobnie będzie próbował uciąć ten flirt. Mimo to chce podjąć ryzyko. – Jednak do tej pory nikt nie zwracał się do mnie inaczej niż Elizabeth.

– Albo panno Endicott – wtrąca ojciec stanowczym tonem. Wygląda na to, iż zaraz powie coś jeszcze, by dać żołnierzom wyraźnie do zrozumienia, że ich krótka wymiana zdań właśnie dobiegła końca, po czym odwróci się do nich tyłem – nawet jeśli będzie musiał w tym celu wykonać niezgrabny ruch na grubej poduszce. Ale w tym momencie do rozmowy przyłącza się Turek, którego oczy są czarniejsze niż noc.

– Przyjechaliście tu, żeby pomagać Ormianom, tak? – pyta. Jego akcent brzmi inaczej niż pozostałej dwójki.

– Zgadza się – odpowiada ojciec Elizabeth. – Jesteśmy członkami niewielkiej filantropijnej misji.

– Dziękuję – mówi mężczyzna, a w kącikach jego ust pojawia się nieznaczny uśmiech. – Zawsze przyda nam się odrobina… filantropii. – Dopiero teraz do Elizabeth dociera, że to nie żaden Turek, tylko Ormianin. Również Ryan orientuje się, z kim ma do czynienia, i natychmiast odwraca się w jego stronę. Robi to tak gwałtownie, że omal nie strąca kolanem szklanki z jogurtem. Zanim Elizabeth ma szansę znów się odezwać, ubiega ją konsul.

– A więc jest pan Ormianinem! – mówi konsul. – Tak też mi się wydawało, ale nie chciałem być nietaktowny. Pomyślałem, że może źle usłyszałem pańskie imię, gdy nas sobie przedstawiano. Nazywa się pan Armen, prawda? – w głosie konsula pobrzmiewa nuta gorączkowego podniecenia, pojawiająca się zawsze, gdy jest podekscytowany. Elizabeth się zastanawia, czy jej ojciec, z tym swoim chłodnym i zasadniczym sposobem bycia, kiedykolwiek przekona się do Ryana Martina. Ma co do tego poważne wątpliwości.

– Skąd pan pochodzi? – pyta konsul.

– Z Van.

– Naprawdę? Jakim cudem udało się panu stamtąd wydostać?

Armen zwleka z odpowiedzią, jakby zastanawiał się nad tym, ile może wyjawić. Wreszcie wzrusza ramionami, lekko napinając mięśnie twarzy.

– Ja i moi bracia walczyliśmy – mówi bezbarwnym tonem. – Potem, gdy przyszła pora, opuściliśmy miasto. Było nas trzech.

– A pańscy bracia są teraz…?

– Jeden walczy gdzieś z Rosjanami, taki przynajmniej miał zamiar. Drugi nie żyje.

– Przykro mi – mówi Ryan.

– Mnie również jest przykro – odpowiada Armen. I dodaje: – Dziękuję panu.

– A mimo to spędza pan czas w towarzystwie tych dwóch… – konsul przerywa w pół zdania, nie chcąc palnąć czegoś głęboko niestosownego. Na szczęście Niemiec z blizną na policzku, Helmut, wybawia go z tej kłopotliwej sytuacji.

– Niemcy i Turcja są sojusznikami. A Armen jest tureckim obywatelem – wyjaśnia.

– Chociaż, przynajmniej formalnie rzecz biorąc – dodaje Armen – należę do grona niewiernych. A to oznacza, że w teraźniejszym życiu jestem obywatelem drugiej kategorii, nie mówiąc już o tym, co mnie czeka po śmierci. Z tego, co słyszałem, będzie to bardzo nieprzyjemne doświadczenie.

– Tak czy inaczej, Armen nigdy nie walczył przeciwko Niemcom – kontynuuje Helmut. – Poza tym my też jesteśmy wyznawcami islamu.

– A jak się poznaliście? – pyta Ryan.

Porucznik raczy Armena potężnym klepnięciem w plecy.

– Nasz towarzysz, tak samo jak my, jest inżynierem. Zajmuje się sporządzaniem map dla kolei i kładzeniem torów, a przynajmniej kiedyś się tym zajmował. Helmut i ja pracujemy na odcinku pomiędzy Aleppo i Nusaybin. Spotkaliśmy się z Armenem na stacji telegraficznej, tuż za rogiem.

Elizabeth uważnie przygląda się Niemcom.

– A więc nie pochwalacie tego, co wasi sojusznicy robią z Ormianami? – pyta po chwili.

– Ależ skąd! – odpowiada porucznik podniesionym głosem.

Jego przyjaciel, Helmut, składa ręce na piersiach. Elizabeth dopiero teraz dostrzega, jak bardzo szerokie ma ramiona.

– To barbarzyństwo – dodaje Helmut. W trakcie mówienia jego blizna na twarzy lekko się rozciąga. – Proszę zapytać naszego Armena. Niech pani powie, co widział.

– Tak, prosimy, niech pan nam powie! – wtrąca Ryan tak natarczywym tonem, że gdyby ktoś nie znał powodów jego żywego zainteresowania, mógłby pomyśleć, iż ma do czynienia z amatorem niezdrowej sensacji, lubującym się w makabrycznych historiach.

Armen zerka na Elizabeth i ich spojrzenia spotykają się na ułamek sekundy, po czym znów spuszcza głowę i wbija wzrok w blat stołu. Jego skóra ma kolor kawy z mlekiem, co wydaje jej się kuszące i egzotyczne zarazem. Wąskie usta podkreśla kruczoczarny wąs, a w podbródku, choć skrywa go kilkudniowy zarost, da się dostrzec zarys dołeczka. Podobnie jak ojciec ma wysokie czoło, ale najbardziej z całej twarzy przyciągają uwagę Elisabeth jego wilgotne, przygniecione jakimś ciężarem oczy, które ocieniają firanki długich, dziewczęcych wręcz rzęs.

– Zbyt długo by opowiadać. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć – mówi wreszcie, kierując swe słowa do wszystkich, po czym zwraca się do Elizabeth:

– Proszę mi lepiej powiedzieć, dlaczego przyjechała pani do Aleppo. Albo niech pani opowie coś o swoim świecie, Elli.

– Elizabeth – poprawia go, czując na sobie badawcze spojrzenia ojca.

– Elizabeth – powtarza Armen przepraszającym tonem.

– Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele pan przeszedł, ale bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan się z nami podzielić swoimi doświadczeniami – nalega konsul pełnym ekscytacji i zaangażowania głosem, żywo przy tym gestykulując rękoma z rozcapierzonymi palcami, jakby potrząsał jakimś kamieniem. – Przecież ludzie muszą się dowiedzieć, co wyprawiają Turcy! Turcy, którzy… – urywa nagle w pół zdania, przypomniawszy sobie, gdzie jest i z kim rozmawia. Jego milczenie przerywa jeden z Niemców.

– Za naszych dzielnych sojuszników! Za Talaata Paszę i za Komitet Jedności i Postępu! – wykrzykuje Erich, podobnie jak Ryan zbyt donośnym głosem jak na tak małą salę, wznosząc kieliszek w szyderczym toaście. – Ich zdrowie!

W tym momencie Elizabeth po raz kolejny odnosi wrażenie, jakby miała do czynienia z przesadnie rozentuzjazmowanymi, niczego nieświadomymi wielkimi psami. Albo gorzej – z małymi dziećmi. Choć z drugiej strony, czy to nie jedno i to samo?

– Gdyby była tu z nami twoja matka… – zaczyna Silas Endicott, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób przekazać swoją myśl, gdyż dotyczy ona jego córki i kwestii mężczyzn, a chyba żaden inny temat na świecie nie wprawia go w tak wielkie zakłopotanie – … z pewnością potrafiłaby ci dobrze doradzić.

Przez całe życie wydawało mu się, że świetnie rozumie Elizabeth, ale w zeszłym roku zupełnie go zaskoczyła, odrzucając oświadczyny Jonathana Peckhama, kandydata z dobrej rodziny, który stanowił całkiem przyzwoitą partię. Gdyby poślubił Elizabeth, Silas chętnie przyjąłby go do swojego banku. Na dodatek jakiś czas później dotarły doń pogłoski o tym, że jego córka utrzymuje niestosowne kontakty z jednym ze swoich profesorów w South Hadley – z wdowcem, który ponoć miał słabość do swoich studentek, i to każdego roku do innej.

Elizabeth siedzi teraz naprzeciwko niego w salonie ich apartamentu na terenie amerykańskiego konsulatu, w fotelu z wysokim oparciem, zbyt krzykliwym i ozdobnym jak na jego gust. Siedzisko, obite fioletowym materiałem, wykończone jest złotymi frędzlami, a każdy podłokietnik wieńczy rzeźbiona głowa lwa. W jego przekonaniu to zupełnie nie pasuje do tego miejsca. Taki mebel nadaje się raczej do jakiegoś pałacu. Silas stoi na środku pokoju, z rękami w kieszeniach marynarki. Za wszelką cenę stara się roztaczać wokół siebie aurę spokoju i zdrowego rozsądku.

– I bez wątpienia przypomniałaby ci – kontynuuje swoją przemowę – że choć znaleźliśmy się w innym świecie, nadal obowiązują nas dobre maniery i przyzwoite zachowanie. Zwłaszcza gdy jesteś w towarzystwie żołnierzy. Żołnierze na przepustce…

– Oni nie byli na przepustce, ojcze – poprawia go.

– W każdym razie żołnierze często wychodzą z założenia, że mają prawo sobie pofolgować. Chcę, żebyś się pilnowała i nie traciła czujności.

Silas Endicott cieszy się z przyjazdu córki razem z nim do Aleppo. Będzie pomagać innym, ale też przekona się na własne oczy, jak hojnie została obdarowana przez los. Po powrocie do Bostonu wyjdzie za mąż i wreszcie się ustatkuje. Jej życie wróci na właściwe tory.

Elizabeth wstaje z fotela i podchodzi do ojca. Jego skronie płoną. Całuje go w policzek, dokładnie tam, gdzie kończą się bokobrody.

– Będę się pilnować – mówi z uśmiechem. – Dziękuję ci. A teraz pozwól, że cię opuszczę. Muszę zapisać wszystko, co dziś widzieliśmy i co robiliśmy. Dobranoc.

Wspinając się po ciemnych schodach wiodących do jej pokoju, zastanawia się nad tym, co powiedział ojciec. To ciekawe, że jego zdaniem podczas spotkania w restauracji odwzajemniła zainteresowanie niemieckich żołnierzy. Choć z drugiej strony może wcale nie powinno jej to dziwić, w końcu obaj są wysokimi blondynami. Prawda jest jednak taka, że niewiele uwagi poświęciła tej dwójce. Jej myśli prawie bez reszty pochłonął ich ormiański towarzysz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: