Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapasy z życiem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zapasy z życiem - ebook

Jun jest zbuntowanym nastolatkiem żyjącym na ulicach Tokio, z dala od rodziny, o której nie chce rozmawiać. Jego życie zmienia się, gdy spotyka mistrza sumo, który zdaje się nie zauważać jego drobnej postury i ciągle powtarza, że „widzi w nim grubego gościa”. Upór mistrza sprawia, że Jun odwiedza szkołę sumoków, w której zapoznaje się z tajemniczymi praktykami sztuk walki. Dzięki nim odkryje w sobie siłę oraz zyska wiarę we własne możliwości. I może nawet sam zostanie mistrzem.... Poznając prawdę o sobie, chłopiec odnajdzie również harmonię oraz dostrzeże miłość życia.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-1384-5
Rozmiar pliku: 817 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Byłem chudy, długi, płaski, ale Shomintsu, przechodząc obok mnie, ciągle powtarzał:

– Widzę w tobie grubego gościa.

Irytujące. Z przodu wyglądałem jak wyschnięta skóra śledzia naciągnięta na zapałkę, a z profilu… z profilu w ogóle nie było mnie widać, zostałem stworzony tylko w dwóch wymiarach, nie w trzech; jak na rysunku, brakowało mi wypukłości.

– Widzę w tobie grubego gościa.

Przez pierwsze dni nie odpowiadałem, bo często sobie nie dowierzam: czasem wydaje mi się, że ludzie atakują mnie słowami, minami, gestami, ale potem, gdy dotarło do mnie, że Shomintsu mówi serio, zacząłem sobie tłumaczyć, interpretować jego słowa, a nawet marzyć. Paranoja, chyba tak się nazywa ten rodzaj powtarzającej się iluzji, tak, mam paranoję – pomyślałem – a w dodatku alergię.

– Jun, spokojnie, tylko się męczysz – napominałem się. – Ten stary kulas nie mógł tego powiedzieć.

Nie muszę dodawać, że za trzecim razem, gdy Shomintsu zbliżał się do mnie, nastawiłem uszy jak bramkarz nogi przed strzałem przeciwnika, nie było mowy o tym, bym przepuścił choć słowo, uronił chociaż jedną sylabę, wychwyciłbym najcichszy dźwięk, jaki ten naiwniak wydałby, zwracając się do mnie:

– Widzę w tobie grubego gościa.

– Spadaj!

Tym razem byłem pewien, że dobrze usłyszałem.

Za to on sprawiał wrażenie, jakby mnie w ogóle nie słyszał: uśmiechnął się i szedł sobie dalej, jak gdyby nie zauważył mej reakcji.

Następnego dnia zatrzymał się znów i zawołał, z natchnioną miną, niczym ktoś, komu nagle przyszło coś do głowy:

– Widzę w tobie grubego gościa!

– We łbie ci się pomieszało czy co?

Nie było sposobu, żeby się go pozbyć. Bach! – codziennie to samo.

– Widzę w tobie grubego gościa.

– Weź się lecz!

W końcu zacząłem mu właśnie tak odpowiadać co rano, zmieniając trochę wersję, w zależności od stopnia irytacji: „Załóż okulary, dziadku, bo wpadniesz na ścianę!”, „Czubków zamykają za mniejsze odchyły!”, a nawet: „Nie wkurzaj mnie, bo będziesz musiał połknąć te trzy zęby, które ci zostały”.

Shomintsu, niewzruszony, wciąż kłapał jadaczką i szedł dalej, zadowolony, spokojny, odporny na to, że mu nawtykałem. Jak żółw. Miałem wrażenie, że przez te trzydzieści sekund rozmawiałem z żółwiem, tak bardzo pomarszczona była jego twarz, pozbawiona owłosienia, zielonobura, przewiercona maleńkimi oczkami zamaskowanymi pod obwisłymi powiekami, tak, żółw, którego wyschnięta szyja uginała się pod ciężarem czaszki, po czym znikała w fałdach doskonałego garnituru, nakrochmalonego jak sztywna skorupa. Doszedłem do tego, że zastanawiałem się nawet, jaka choroba powodowała to niezmienne zachowanie: ślepy czy głuchy? upośledzony czy matoł? W kwestii jego ułomności wybór był aż za duży.

Powiecie, że – aby się go pozbyć – wystarczyłoby unikać co rano tego skrzyżowania; tylko że nie miałem wyboru. Kiedy się ma piętnaście lat, trzeba zarabiać na życie. Zwłaszcza, jeżeli na nikogo się już nie liczy. Gdybym się nie rozkładał na rogu ulicy Szkarłatnej, pod biurowcem z różowych cegieł, w którym wydawano najgłupsze zdjęciowe komiksy w Japonii, w strategicznym miejscu pomiędzy wyjściem z metra a dworcem autobusowym, nie miałbym szansy na znalezienie wystarczającej do upłynnienia mojego towaru liczby klientów.

Tak naprawdę intrygował mnie ten Shomintsu, bo to, co głosił, było po prostu durne. Zupełnie co innego niż inteligentni ludzie z dobrymi chęciami, którzy przez cały dzień bombardowali mnie pytaniami w stylu: „Dlaczego chłopak w twoim wieku nie jest w szkole?”, „Twoja rodzina wie, że jesteś tutaj?”, „Czy rodzice się tobą nie zajmują? Nie żyją?”. Tyle rozsądnych, precyzyjnych pytań, na które nie odpowiadałem.

Ach tak, czasem padało też inne pytanie: „Nie wstydzisz się tego sprzedawać?”. Na takie okazje miałem gotową ripostę: „Nie, wstydziłbym się to kupować”, tylko że z niej nigdy nie skorzystałem, bo nie mogłem ryzykować, że zniechęcę ewentualnego frajera.

W każdym razie ten Shomintsu, który widział we mnie grubego gościa, miał jedną dobrą cechę: chodził z głową w chmurach, duchem był zupełnie w innym miejscu; w tym Tokio, gdzie cały tłum biegnie w jednym kierunku, ludzie są do siebie podobni, on wydawał się inny. Nie powiem, że czułem do niego z tego powodu sympatię. Nie, nie lubiłem nikogo, ale to go czyniło trochę mniej antypatycznym.

Bo muszę wam wyjaśnić, że w tamtym czasie cierpiałem na alergię – nietolerancję na cały świat. W tym na siebie samego. Interesujący temat medyczny, gdyby medycyna zajęła się moim przypadkiem: miałem alergię ogólną. Nic mnie nie pociągało, wszystko wydawało mi się odrażające, życie wywoływało u mnie swędzenie, od oddychania stawałem się kłębkiem nerwów, od rozglądania się naokoło miałem ochotę rozwalić sobie mózg o ścianę, od obserwowania ludzi dostawałem mdłości, od słuchania ich rozmów wyłaziła mi na skórze egzema, od patrzenia na ich brzydotę trzęsły mną dreszcze, a gdy ich odwiedzałem – nie mogłem oddychać; co do dotykania ich, na samą myśl o tym robiło mi się słabo. Krótko mówiąc, dopasowałem swoje życie do choroby: żegnaj, szkoło, nie miałem przyjaciół, wypełniałem obowiązki handlowe bez gadania, żywiłem się produktami przemysłu spożywczego – konserwami, zupami liofilizowanymi – i jadłem je w odosobnieniu, wciśnięty między deski jakiejś szopy, a w nocy spałem w opustoszałych miejscach, często cuchnących, tak bardzo zależało mi na tym, żeby być samemu.

Nawet myślenie mnie bolało. Zastanawiać się? Strata czasu. Przypominać sobie coś? Tego unikałem… Przewidywać? Też unikałem. Odciąłem się od przeszłości i przyszłości. Albo przynajmniej próbowałem. O ile wyczyszczenie pamięci nie sprawiło mi problemu (tak przykre tkwiły w niej wspomnienia), o tyle było mi ciężko powstrzymać się od snów o przyjemnościach. Zabraniałem sobie tego jednak, wiedząc, że po przebudzeniu, gdy zrozumiem, że są nierealne, będę się czuł, jakbym dostał w mordę.

– Widzę w tobie grubego gościa.

Co mi się wtedy stało, w tamten poniedziałek? Nie odpowiedziałem. Miałem głowę tak głęboko zanurzoną w wiadrze ponurych rozmyślań, że nie zauważyłem Shomintsu, tego, że się zatrzymał, spojrzał na mnie, przemówił.

Powtórzył głośno:

– Widzę w tobie grubego gościa.

Podniosłem na niego wzrok. Zauważył, że

właśnie go dosłyszałem, i nie ustępował:

– Nie wierzysz mi, kiedy cię zapewniam, że widzę w tobie grubego gościa.

– Słuchaj, żółwiu, mam gdzieś to twoje bredzenie! Nie chcę z nikim gadać, to mnie wykańcza! Jasne?

– Dlaczego?

– Mam alergię.

– Alergię na co?

– Alergię ogólną.

– Od kiedy?

– Wszyscy myślą, że alergia zaczyna się tak nagle, ciach, pewnego ranka budzisz się i masz alergię. Co za głupota! U mnie rozwijała się stopniowo. Nie jestem w stanie powiedzieć od kiedy. Mam tylko świadomość, że kiedyś byłem inny, bardzo dawno temu.

– Rozumiem, rozumiem… – powiedział cicho tonem znawcy tematu.

– Nie, nic nie rozumiesz! Nikt mnie nie rozumie, a ty najmniej. Ty najlepiej widzisz to, co nie istnieje!

– Twoją alergię?

– Nie, idioto! Grubego gościa we mnie!

Byłem wyczerpany: powiedziałem więcej niż

przez ostatnie pół roku. Żeby już z nim skończyć, podniosłem nogawkę spodni od dresu.

– Popatrz lepiej, żółwiu, kolana mam szersze od ud.

W tamtym czasie byłem dumny ze swoich kolan, tak były brzydkie, nieproporcjonalne w stosunku do całego ciała. Ponieważ nienawidziłem siebie, mogłem znieść w sobie tylko to, co wydawało mi się monstrualne; niemal nieświadomie wypracowałem sobie taką antykokieterię, podkreślając swoje wady, rachityczne ciało, koślawe kolana i wystające jabłko Adama.

– Widzisz, dziadku, wyglądam jak kurczak. Szerokie stawy, zupełnie bez mięsa.

Shomintsu kiwnął głową.

– Ta solidna budowa kośćca potwierdza moje przeczucie – zawołał – w tobie drzemie gruby gość! Trzeba go obudzić i odżywić, żeby się rozwinął.

– Chwila! Nie widzę potrzeby bycia grubym.

– Nie? Wolisz być chudy jak szkielet. Pewnie podobasz się sobie taki?

– Rzygam sobą! Nie słyszałeś? Mam alergię. Alergię na wszystko! Kapujesz, co mówię?

Moje usta gadały same; zagryzłem wargi, żeby je powstrzymać. Dlaczego zwierzałem się temu straszydłu? Napad szczerości? Jakby chroniczna alergia nie była wystarczająco upierdliwa.

Wręczył mi bilet.

– Trzymaj. Przyjdź zobaczyć.

Bez zastanowienia odepchnąłem jego rękę, bo odczuwałem instynktowną odrazę do wszystkiego, co wyglądało na wspaniałomyślność.

– Nie.

– Odmawiasz, bo nie wiesz, co ci proponuję.

– Nie chcę.

– Szkoda, to będzie fantastyczna walka.

– Jaka walka?

– Walka sumo. Prowadzę szkołę sumo. W sobotę zmierzą się wielcy mistrzowie.

Wybuchnąłem śmiechem. I naprawdę śmiałem się długo, szczerze. Jeżeli cokolwiek było dla mnie pewne, to to, że nigdy nie pójdę na turniej sumo – bo to szczyt wszystkiego, czego nienawidziłem w Japonii, góra złego smaku, Fudżi odrazy.

– Dwieście kilo sadła, prawie gołego, z kokiem na głowie i jedwabnymi stringami w tyłku, biegające po okrągłym ringu, dzięki! Wcisnąć mi zaproszenie to za mało, musiałbyś mi jeszcze zapłacić, żebym poszedł obejrzeć, jak worki tłuszczu okładają się po mordach. I to dużo zapłacić. Cholernie dużo.

– Ile?

– Co?

– Ile? – nalegał Shomintsu. – Ile mam ci zapłacić, żebyś przyszedł na turniej sumo?

Całkiem na serio szukał w kieszeni banknotów. Nie brakowało mu tupetu, temu dziadkowi! Szacun! Warknąłem, ale trochę łagodniej:

– Nie nalegaj, żółwiu. Nie masz środków. Jeżeli chcesz mi oddać przysługę, to lepiej coś kup.

Wskazałem na przedmioty wyłożone na płachcie materiału leżącej bezpośrednio na chodniku, powód, dla którego stawałem na tym rogu ulicy, w tłumie, mimo alergii na ludzkość. Błyskawicznie rzucił na nie okiem i burknął:

– O nie, wstydziłbym się kupować coś takiego.

W tym momencie zamknął mi gębę, bo powiedział dokładnie to, co sam myślałem.

Ignorując moją propozycję, przyjrzał się ponownie plikowi zmiętych banknotów, które trzymał w ręku.

– Trzymaj, tyle mam przy sobie.

Rzucił je na mój stragan, a potem ostrożnie położył na nich bilet wstępu; szybko się odwrócił i odszedł.

Tak mnie zaskoczył, że ze zdziwienia zastygłem w bezruchu. Po chwili, upewniwszy się, czy nikt nie obserwował całego zdarzenia, pochyliłem się, podniosłem pieniądze i wsadziłem do kieszeni. Dziwne. Było mi prawie wstyd, że tyle zarobiłem bez wysiłku.

Żeby pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia, chwyciłem bilet i podarłem go. „Nie, nie pójdę na turniej sumo. Nie, żółwiu, nie ma żadnego drzemiącego we mnie grubego gościa. Nie, staruszku, nie kupisz mnie”. Z każdym kawałkiem papieru, który darły moje palce, odzyskiwałem godność.

Od tej chwili wszystko się sprzysięgło przeciwko mnie. W związku z moimi interesami zdecydowałem się zmienić miejsce sprzedaży, co spowodowało całą serię nieszczęść. Znalazłem sobie pretekst, choć w rzeczywistości chodziło mi tylko o to, żeby nie dopuścić do ponownego spotkania z Shomintsu – ale to zrozumiałem dopiero po jakimś czasie. No i kiepsko na tym wyszedłem…

Nazajutrz pojawiłem się w nowej dzielnicy i rozłożyłem towar na zatłoczonym bulwarze.

Było tak ruchliwie, że po godzinie, pięćdziesiąt metrów na prawo i na lewo ode mnie, faceci zaczęli rozkładać na ziemi identyczny chłam. Gdy tylko mnie zauważyli, poprosili grzecznie, żebym się wyniósł.

– Dlaczego? – odparowałem. – Może to wasz chodnik, co?

– Dwóch to już za dużo, a w trójkę to niewykonalne. Spadaj, mały!

– Ja wam nie każę tu stać.

Domyślałem się, że konkurenci się nie cierpią, i uznałem, że mądrze zrobię, jeżeli ich skłócę, napuszczę jednego na drugiego. A tu pech! Stało się coś odwrotnego: dotychczasowi wrogowie byli zachwyceni paktowaniem przeciw intruzowi. Na próżno krzyczałem, atakowałem, szarpałem się – zabrali mi cały mój lichy towar i wrzucili go do kanału ściekowego. Miałem ochotę dalej ich tłuc, a potem oskubać, odpłacając pięknym za nadobne, ale błyskawicznie pojąłem, że najpierw muszę odzyskać stratę, żeby mieć co sprzedawać.

Handel artykułami z przemytu, który pozwalał mi przeżyć, odbywał się za magazynami. Kilka godzin zajęło mi wytropienie mojego dostawcy, Chińczyka ze złotymi zębami, który nigdy nie wypowiedział ani jednego kompletnego zdania, nawet nie używał słów; ograniczał się do wyliczania kwot, wskazując palcem na tego, kto miał je dać lub dostać.

Na szczęście, dzięki pieniądzom, które zostawił mi Shomintsu, mogłem sobie załatwić kilka pudeł. Tylko że kiedy o zmroku opuszczałem uliczkę za magazynami, pojawiły się jak trąba powietrzna cztery samochody policyjne: niespodziewana obława celników!

Zareagowałem właściwie, chociaż trochę za późno; właściwie, bo szybko pozbyłem się balastu, bez którego byłem już tylko przechodniem wałęsającym się przypadkiem po okolicy; trochę za późno, bo jeden z policjantów zdążył to dostrzec. Ten gość, najmłodszy z nich, chudy, agresywny, z tlenionymi włosami, które miały uczynić z niego blondyna, ale były dość oporne i wyszedł tylko odcień pomarańczowy, zaczął się wydzierać, jakby wygrał w totolotka.

– Wyrzucił pudła! Wyrzucił pudła! – szczekał, wyskakując z samochodu.

Za kogo ten typ się uważał? Wyobrażał sobie, że gra w amerykańskim filmie, czy co?

Udawałem, obracając się z zaciekawioną miną, że zwraca się do kogoś stojącego za mną.

Zawzięty, uparty jak osioł, jakby w narkotycznym śnie pod tytułem „Jestem najlepszym policjantem w Tokio”, zamachał pistoletem, rzucił się na mnie i wykrzyknął coś, co miało znaczyć „Na ziemię!”, ale wyszedł z tego tylko wysoki pisk. Ponieważ nie zareagowałem, skoczył i przewrócił mnie na chodnik. Co za kaleka!

W tym czasie jego koledzy rozbiegli się po sąsiednich ulicach i magazynach. Przenikliwy dźwięk syren pogłębiał lęk, który sparaliżował dzielnicę.

Odczekałem kilka sekund, tyle, żeby się pozbierać po upadku oraz ocenić, jakiego miałem pecha, trafiając na nadgorliwego histeryka.

– Niech mnie pan puści – powiedziałem cicho i spokojnie.

– Ej, wyrzuciłeś pudła!

– Nie.

– Tak. Wyrzuciłeś pudła! Widziałem.

– Ma pan dowody?

– Jestem gliną, to mi uwierzą.

– Ach tak, ty jesteś wiarygodny, ty, rudzielcu? Japończyk, który chce z siebie zrobić Szweda, ale wygląda jak rozregulowany telewizor, to jest wiarygodne? Ty, Ichigo, zanim zaczniesz zeznawać, zmień kolor, bo przysięgli się porzygają!

No oczywiście, nie mogłem się powstrzymać: z każdym słowem, które wypowiadałem, pogarszałem swoją sytuację, ale im bardziej ten typ na mnie napierał, nie pozwalając mi się podnieść, tym bardziej musiałem go obrażać, poniżać.

– Najlepiej zrobisz, jeśli wyłączysz dźwięk, kiedy zaczniesz beczeć, bo pomyślą, że przyciąłeś sobie jaja zamkiem błyskawicznym. Będziesz świetnym superbohaterem, jeżeli tylko wyciszysz oryginalną wersję językową! No, to było mistrzostwo, ani sekundy wahania, rzuciłeś się na najsłabszego przeciwnika, niewinnego piętnastolatka. Nawet złapałeś za swojego kolta, mistrzu! Brawo! Wiesz, że w szkole policyjnej dali ci prawdziwy pistolet, nie plastikowy jak ten, który dostałeś od mamusi na urodziny? No, chwytasz różnicę? Straciłeś poczucie kolorów, ale mam nadzieję, że wiesz, co trzymasz w łapach. Ten jest prawdziwy, nie fałszywy!

Gdy kazał mi wstać, zobaczyłem, że jego twarz jest sina, szczęki zaciśnięte ze złości, oczy zaszłe mgłą – i natychmiast przestałem. Nie należy zbytnio upokarzać Japończyka, bo strzeli. Jeszcze jedno słowo, a zamieniłbym się w błąd w sztuce.

Zawieźli mnie na posterunek. Przesłuchali. Swoim zwyczajem nie odpowiadałem na żadne pytanie dotyczące mojej tożsamości, rodziców, rodziny, adresu. Psie gówno byłoby bardziej rozmowne, dostarczyłoby im jakichś poszlak. Ja – nic.

Mieli mnie dość.

Nie byłem zbyt gadatliwy przed aresztowaniem, tym bardziej potrafiłem milczeć po nim. Byłem niewzruszony.

Gdy znów zaczęli o tych nieszczęsnych pudłach, gdy tylko je przede mną otworzyli, ogarnąłem skonsternowanym spojrzeniem znajdujące się w nich przedmioty i westchnąłem:

– Wstydziłbym się to sprzedawać.

Zażenowani, zgadzali się ze mną, więc nie nalegali.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: