Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapisane na skórze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zapisane na skórze - ebook

Trzecie spotkanie polskich czytelników z policjantem Krauzem i jego współpracownikami. Umiera żona jednego z detektywów, wkrótce pojawia się w jego domu dawno nie widzialny syn, a wraz z nim problemy. Detektywi Krauz i Chose obiecują ojcu, że przypilnują młodego człowieka, nie domyślają się jednak, w co jest on wplątany. Tymczasem trwają prace nad okolicznościami śmierci wysokiego urzędnika państwowego. Światło dzienne może ujrzeć przerażająca tajemnica sprzed lat.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-140-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kwiecień 2003

NIE TYLKO POLICJANCI, niebo też płakało. Chmury dotykały ziemi, chwilami nie było widać ani trumny, ani księdza z ministrantami. Chłopcy w komżach z czarnymi pelerynkami starali się jak mogli, ale jednemu zgasło kadzidło, drugi zaś mocował się z wysokim krzyżem, szamotanym przez wiatr. Bał się, że wpadnie do grobu.

Żałobnicy stanęli półkolem, skuleni. Parasole były na nic. Te słabsze wiatr połamał już w drodze z kaplicy, a z tych solidniejszych deszcz, zacinający niemal poziomo, jakby drwił. Na przekór żywiołom stali jak wmurowani i tępo patrzyli przed siebie, na stertę świeżo wykopanej gliny.

Krauzowi pociekło za kołnierz, na karku czuł nieprzyjemny chłód. Chosé, stojący obok niego, kichnął. Ich parasol należał do tych słabszych. Plątaninę pokrzywionych drutów na rączce z tworzywa Chosé wyrzucił zaraz za kaplicą do kontenera na zwiędłe kwiaty.

Krauz też kichnął i chyba po raz dziesiąty wymamrotał: „No to pięknie ci dziękuję, ty debilu…”, a Chosé chyba dziesiąty raz cicho odpowiedział: „Nie masz za co, na drugi raz zabierz swój…”, i schylił głowę, walcząc z nowym naporem wiatru.

Ksiądz proboszcz nawet nie próbował otwierać modlitewnika, improwizował i chwiał się na wietrze jak męczennik i masochista w jednej osobie. Wolną ręką przytrzymywał biret. Coś mówił, ale nikt go nie słyszał i nawet nie było takiej potrzeby, na pogrzebie każdy kiedyś już był, a tego najważniejszego oczekiwali dopiero od mężczyzn ze sznurami.

Dyrektor policji kryminalnej i szef wydziału zabójstw kurczyli się pod czarnym zagranicznym parasolem, osłaniając się nim zręcznie od wiatru. Wiało raz z prawa, raz z lewa, a ponieważ ci dwaj umieli instynktownie wyczuć, skąd wieje, trzymali się swoich stołków już od ładnych paru lat. Teraz ta umiejętność była funta kłaków warta, bo stali przed pryzmą świeżo wykopanej gliny, a strumyczki rzadkiej mazi zalewały im półbuty. Odeszli na bok i spojrzeli zawistnie na Krauza stojącego wyżej, nad grobem. Krauz udawał, że się modli, i miał ich gdzieś.

Gruby Váňa i karateka Kuky rozwiązali problem po swojemu, trzymając nad głowami worek foliowy. Czasem pomagało, czasem wiatr chlustał na nich strumieniami deszczówki.

Stary Burger nie przyszedł. Nie wypuścili go ze szpitala. Krauz wybierał się do ordynatora, aby wreszcie uciąć plotki na temat stanu zdrowia kolegi. Najpierw to było zapalenie płuc, potem obrzęk płuc, potem jakiś cień na zdjęciu rentgenowskim, potem… Po prostu irytowały go zakulisowe rozmowy, a najbardziej drażniły szepty niektórych kolegów, domorosłych medyków, postanowił więc zasięgnąć informacji bezpośrednio u źródła i wyjaśnić, jaki jest stan zdrowia Burgera, u samego ordynatora. Wybierał się do niego już od tygodnia, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Na przykład teraz. Kto mógł przypuszczać, że żona Hanzla nie pogodzi się z nowym sercem?

Oto Hanzel stał tuż nad grobem, a Petra Pergnerová usiłowała trzymać parasol tak, żeby go przynajmniej trochę osłaniać, ale on równocześnie płakał, pochylał się, wyciągał ręce do trumny, to znów w stronę grobu i był już cały mokry. Pewnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

Zamiast Petry powinien tam stać jedyny syn Hanzla, ale nie zdołali go odszukać. Przed pięcioma laty wyjechał pracować do Irlandii, potem, mniej więcej po dwóch latach, odezwał się z Melbourne — jakkolwiek na to spojrzeć — parę ładnych kroków od Irlandii, ale od tego czasu słuch o nim zaginął. Do ojca napisał tylko jeden list, w którym w ogóle nie wyjaśnił, skąd się wziął na drugim końcu świata i co tam właściwie robi. Napisał jedynie, że wszystko jest OK, money ma jak lodu, już płynnie spikuje i później się odezwie. Nie odezwał się. Przepadł. Chłopaki szukali go przez ambasadę, przez Interpol i przez prywatne kontakty w Sydney, ale wynik był zerowy.

Detektyw Oto Hanzel stał nad grobem swojej żony sam i nawet tłum kolegów oraz towarzyszących mu funkcjonariuszy policji nie mógł złagodzić poczucia opuszczenia. To, że syn nie przyjechał na pogrzeb matki, i oczywiście to, że żona umarła, załamało go całkowicie. Petra i Filip, którzy w porozumieniu ze starszymi kolegami troszczyli się o niego, mieli co robić, żeby nie zasłabł.

Żona Hanzla w zeszłym roku przechodziła grypę, a gdy kierowniczka wreszcie zwolniła ją do domu, było już za późno. Jedna połowa jej serca się rozchorowała, a druga nie mogła wszystkiego udźwignąć. Oto wiecznie w robocie, syn wyjechał w świat, nie ma o nim żadnych wieści, praca, dom… po prostu wszystko się w tej zdrowej połowie nie zmieściło. Trochę nadziei przyniosła transplantacja, ale choć operacja się udała, a zespół chirurgów promieniał z dumy, spotkali się dziś na cmentarzu, aby pochować siedemdziesiąt kilogramów żony Hanzla i trzydzieści pięć dekagramów ofiarnego dawcy, jeżdżącego na hondzie siedemset pięćdziesiąt po Pezinskiej Babie według dewizy: „dwieście w mieście, a trzysta, gdy szosa czysta”.

Ksiądz proboszcz przeżegnał trumnę, potem grób i cofnął się przed nową falą błota. Czterej mężczyźni w czarnych uniformach wsunęli liny pod trumnę i wyciągnęli spod niej drewniane mary, na których spoczywała.

Zawiał wiatr i kilka ostatnich kropel spadło na żałobników. Ktoś w górze zapalił światło, chmury się rozstąpiły. Wiatr ustał, a czarne figurki na cmentarzu przestały się pochylać i kurczyć. Spojrzały w górę ze zdziwieniem.

Nastała grobowa cisza i uwaga Kukiego, że do dupy z taką kwietniową pogodą, zabrzmiała raczej niestosownie, bo siłę głosu dopasował do poprzedniego wiatru.

— Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie. — To było wszystko, za co zapłacili proboszczowi.

Potem już poszło raz dwa.

Z łopatki, którą grabarz podawał z rąk do rąk, kapała brązowa kasza, a wielu poprzestało na rzuceniu kwiatów. Tłum się rozchodził. Grabarze czekali, czy Hanzel też pójdzie, a ponieważ się na to nie zanosiło, zaczęli energicznie zasypywać rozmoknięty dół i było po nich widać, że na tym oślizłym błocie chętnie by też poklęli, ale nie odważyli się przy Hanzlu. Najpierw więc taktownie czekali, bo dobrze wiedzieli, że w całym pogrzebie najbardziej deprymujące są odgłosy ziemi padającej na wieko trumny, a najbliżsi zaczynają wariować właśnie wtedy.

Hanzel nie wariował. Stał przemoczony jak ostatni nędzarz na rogu ulicy i przy każdym uderzeniu gliny o wieko trumny drgały mu powieki. Detektyw wydziału zabójstw, pierwszorzędny strzelec i spec od pirotechniki stał jak nędzarz… Był gotów nawet klęknąć i złożyć ręce w błagalnej prośbie, gdyby tylko mógł wyprosić jeszcze kilka dni dla swojej ukochanej żony, ale gdyby nawet klękał, gdyby tarzał się w błocie, niczego by nie wskórał. Było za późno. Oni już o tym wiedzieli, on jeszcze miał nadzieję.

Petra złożyła parasol, spojrzała pytająco na Krauza, ten pomógł jej niepewnym wzruszeniem ramion, więc pochyliła się do Oty i coś mu szeptała na ucho. Pokręcił głową i stał dalej.

Tym stojącym poniżej trudno było rzucić kwiaty na grób, bo się ślizgali, a tym w górze też było trudno rzucić kwiaty na grób… bo się ślizgali. Łagodna pochyłość cmentarza w taką pogodę zmieniła się w zjeżdżalnię.

Gruby Váňa i Kuky przestali się sprzeczać o worek, złożyli go, okrążyli grób i dołączyli do swoich. Chosé ich pochwalił.

— Z czyjej dupy wyciągnęliście tę folię? My tu mokniemy jak głupi…

— Jesteś głupi w każdą pogodę.

— Mądry… gruby…

— Przestańcie! Przynajmniej teraz… — fuknął Krauz.

Obserwował kolegów i funkcjonariuszy. Wszyscy się otrzepywali z wody i spiesznie szli do wyjścia.

— Co z nim? — spytał Kuky, wskazując brodą Otę.

— Chciałem ciebie o to spytać — odparł Krauz.

— Ten w tym granatowym to jego brat. — Chosé wskazał brodą.

Mężczyzna w granatowym, idący pod rękę z grubą panią, nawet nie podał dłoni Hanzlowi i dreptał, wciąż jeszcze trzymając nad głową ogromny czarny parasol.

— Nie rozmawiają już przynajmniej od dziesięciu lat, nie dogadali się po sprzedaży domu rodziców. — Krauz kichnął, wytarł nos w kciuk i palec wskazujący, a potem strzepnął smark w trawę.

— Więc co z nim? — nie ustępował Kuky.

— Zostaniemy i weźmiemy go do nas… albo gdzie zechce… — wyjąkał Krauz.

Naprawdę nie wiedział, dokąd się chodzi z ludźmi, którzy właśnie pochowali najdroższą osobę na świecie i zostali zupełnie sami.

Że była najdroższa na świecie, wiedział również Krauz i wszyscy inni. Mało który z policjantów miał taką dobrą żonę jak Hanzel. Wytrzymali ze sobą ponad dwadzieścia pięć lat, a cokolwiek się działo w wydziale zabójstw, pani Hanzelová zawsze stała przy mężu, niczego mu nie wypominała, a on ją kochał jak w starym filmie. Co piątek kupował jej kwiaty na targu, a cały weekend całowali się jak smarkacze.

Petra się cofnęła, strzepnęła parasol, złożyła go i zostawiła Otę samego na skraju grobu. Panowie w czerni dołożyli starań i dół szybko się wypełniał.

Chosé splunął, wysmarkał się dyskretnie w chusteczkę, cicho powtórzył pogląd Kukiego na kwietniową pogodę i wyjął paczkę papierosów. Sprawdził filtry, wyrzucił dwa przemoczone i poczęstował wszystkich dokoła.

Wzięli, zapalili i czekali w milczeniu.

Cmentarny stok pustoszał. Tylko czterej grabarze z pochylonymi plecami tyrali zawzięcie.

Krauz odrzucił papierosa i podszedł do Oty.

— Chodźmy, stary… Jej już jest dobrze, a… my musimy iść…

— Idźcie, ja nie idę!

— Oto, przyszliśmy razem, razem pójdziemy i… pobędziemy razem. Tak uzgodniliśmy na początku i tak będzie.

— Idźcie, ja nie idę!

— Zostaniemy z tobą.

— Nie! Idźcie!

Krauz wrócił do kolegów.

— Co powiedział? — spytał Kuky.

— Żebyśmy szli, ale ja go tu nie zostawię.

— Zostańmy — jęknął Váňa i z kieszeni prochowca wydobył foliową torebkę z dwiema kanapkami oraz z czymś, co wyglądało na pół kilograma salcesonu.

— Váňa, dla jednego takiego jak ty to za mało, a dla reszty dość, więc dawaj to, nawet nie musimy się dzielić — zaproponował Chosé, ale Váňa pokazał mu rękojeść rewolweru w futerale za pazuchą i groźnie podniósł palec.

— Mógłbyś mieć serce przynajmniej w takiej poważnej chwili, ty psie — dokuczał mu Chosé.

— Miejcie serca w dupie. Dobrze, że was nie słyszy Oto, barany! — ofuknął ich znowu Krauz.

Ucichli. Łakomie patrzyli, jak Váňa się napycha. Kuky zrobił błagalną minę, a Váňa podał mu jedną bułkę. Kuky bez wahania rozłamał ją i przekazał połowę Chosému. Chosé nie zwlekając, rozłamał połówkę i ćwiartkę podał Krauzowi. Váňa westchnął głęboko, z drugiej kieszeni wyjął kilka kromek suchego chleba i podał także Petrze i Filipowi. Potem wszystkim rozdał plasterki salcesonu.

Od rana mieli bieganinę z powodu pogrzebu i nikt nie zdążył zjeść obiadu, więc teraz, po trzeciej, byli już naprawdę głodni.

— We mnie nawet nie musicie wszczepiać żadnego motocyklisty, ja sam zdechnę… z głodu… przy was — mamrotał cicho Váňa i starał się połknąć tę resztkę, która mu pozostała, nim go zwalą na ziemię i ogołocą do reszty. Postanowił na razie nie wyciągać dwóch wafelków i pomarańczy.

Hanzel zaczął się trząść. Pewnie także z zimna.

Váňa potarł dłonie, aby się pozbyć okruchów, zdjął prochowiec i ostrożnie, jakby chwytał motyle w siatkę, podkradł się do Oty. Narzucił mu delikatnie trencz na ramiona.

Trząsł się, ale nie z zimna. Oto szlochał. Strasznie.

Potem wzięli go między siebie i siłą odciągnęli od rosnącego pagórka.

Już się nie bronił.

— No to jedźmy do Jumby — z rezygnacją zaproponował Chosé.

Auto prowadził Krauz.

— A potem? — spytał Krauz i przyhamował, bo jakiś debil przed nim nie pofatygował się, by włączyć kierunkowskaz, tylko ot tak, zwolnił i gwałtownie skręcił.

Z tyłu siedziała Petra Pergnerová, najładniejsza policjantka w Naszym Mieście, i Filip Kiss. Nie taki znów piękny.

— Musi istnieć jakaś pomoc dla samotnych… — zaczęła Petra z wahaniem.

Próbowali rozwiązać problem, co zrobić z Hanzlem po pogrzebie. Schlać go u Jumby, w knajpie zarezerwowanej dla policjantów i prowadzonej przez największego człowieka na świecie, nie byłoby trudne, ale rzeczywiście… co potem?

— Chyba powinna być jakaś pomoc dla owdowiałych — zgodził się Filip z tylnego siedzenia. Zawsze zgadzał się z Petrą.

W samochodzie za nimi siedział nieszczęsny Hanzel, Kuky, gruby Váňa i przemądrzały Billi Gates. Naprawdę nazywał się Václav Voska, ale nikt nie mówił na niego inaczej jak Billi. Nie ze względu na kasę, tylko komputery. Potrafił z nimi uczynić wszystko, a gdyby mu dali lutownicę, trochę cyny i pół godzinki, nauczyłby też komputer parzyć kawę i obierać ziemniaki.

Drugi wóz prowadził Kuky, wlókł się za Krauzem.

— Mówiłem wam, że zawiniemy do Jumby. — Kuky wzruszył ramionami, gdy zobaczył, dokąd Krauz się kieruje. Za wozem Kukiego jechał jeszcze jeden wóz służbowy z młodszymi kolegami. Razem było ich jak mrówków.

Kiedy weszli, mężczyźni przy stołach wstali, jeden za drugim podchodzili do Hanzla i ściskali jego rękę. Nim dotarł do saloniku z tyłu sali, reszta ludzi z wydziału zabójstw już siedziała. Lecz i tak nie wszystko do niego docierało. Przysiadł się po prostu, miał twarz zupełnie bez wyrazu.

Jumbo objął Hanzla. W ogóle nie poczuł. Przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Czułości Jumby, podobne czułościom niedźwiedzia grizli, zawsze się czuło. Także delikatne poklepanie po plecach. Nawet gdy po zawale schudł do stu siedemdziesięciu kilogramów, i tak była to góra mięsa.

— Czy mam opróżnić lokal? — spytał Jumbo z żałobnym wyrazem twarzy.

Chosé pokręcił głową.

— Nie wygłupiaj się, tylu nas nie będzie.

— Nie o to chodzi, tylko żebyście mieli spokój.

— Dzięki, nie trzeba, wytrzymamy — powiedział Krauz.

— Co przynieść, chłopaki?

— Dwie… trzy… cztery… wódki i piwo. Podnieście ręce, kto chce piwo… jeden… trzy… pięć… — Filip starał się podliczyć zamówienie.

Zza bufetu wyszła Alenka w spódniczce mini. Stanęła nad nimi, ująwszy się pod boki, i pokiwała głową.

— Nie licz, młody! Przyniosę wam po prostu butelkę wódki, butelkę koniaku, dwie butelki czerwonego wina, tacę piw, a podliczymy to jutro… Przepraszam, Oto, jesteś tu. — Objęła go. — Bardzo, bardzo mi przykro… — I łzy jej popłynęły.

Oto Hanzel pokiwał głową i kurczowo zacisnął powieki.

Chwilę tulili się z Alenką i kiwali z boku na bok. Znowu usiadł, odruchowo sięgnął do kieszeni i wyjął legitymację służbową. Wyłowił tauzena i położył na stole. Krauz wziął, wygrzebał z jego kieszeni legitymację i wetknął banknot z powrotem.

— Daj spokój, stary. — Poklepał Otę po ramieniu. — Alenkaaa… — zawołał w stronę bufetu. — Macie tu słoneczka?

— Elektryczne?

— No!

— Poślę kogoś do magazynu.

Krauz zdjął z Hanzla marynarkę i rozwiesił ją na oparciu krzesła. Tak samo uczynili pozostali.

Chłopiec przyniósł z magazynu dwa słoneczka i przedłużacze. Jedno skierował na mokre marynarki, drugie na mokrych policjantów.

Gruby Váňa kichnął.

— Najwyższy czas — stwierdził i wytarł nos w serwetkę.

Podeszła Alenka, rozstawiła butelki i kieliszki. Krytycznym spojrzeniem oceniła zapasy na stole i skomentowała je oschle.

— Pan Bóg z wami… towarzysze — powiedziała i odeszła w stronę bufetu.

Nawet nie wypięła pupy do Choségo jak zwykle. Była na niego zła, a Chosé był smutny. Kiedy indziej by ją poklepał, ale dzisiaj był naprawdę smutny.

Dołowała go śmierć żony przyjaciela.

Młodsi koledzy ponalewali, a gdy każdy miał już kieliszek przed sobą, ucichli. Wszyscy spojrzeli na Krauza, ten zrobił minę: dlaczego ja?! Ale wreszcie powoli wstał i skoro brakowało najstarszego z nich, Edy Burgera, zabrał głos.

— Koledzy…

— I ja…

— I koleżanki, przepraszam, Petro, ja nawet nie wiem jak… a właściwie… ehm… eee… my sami najlepiej wiemy, że śmierć jest częścią naszego życia, przywykliśmy do niej, bo taką mamy pracę, ale… gdy… gdy znajdzie się wśród nas i podejdzie tak blisko jak teraz, jesteśmy obolali i poobijani jak wszyscy zwykli śmiertelnicy. Ciężko się o tym mówi, humor tu nie na miejscu, płacz nie pomoże… Pozostaje nam tylko wspominanie. Oto, wszyscy wiemy, jakim byliście małżeństwem, i domyślamy się, jak to musi boleć. Nie będę ci składał wyrazów głębokiego współczucia, dość już ich było dzisiaj, ale chcę cię zapewnić, że wszyscy jesteśmy gotowi do pomocy w każdej chwili. Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jak frazes, bo tak czujemy. Kiedy tylko będziesz nas potrzebował, tak jak my ciebie potrzebujemy, nie zapominaj o nas i nie krępuj się dzwonić. Damo i panowie… za jej wieczną pamięć.

Krauz podniósł rękę. Oto powoli wstał i drżącą dłonią starał się utrzymać pełny kieliszek. Wszyscy wstali, kieliszki zawisły nad stołem.

A potem stało się coś niezwykłego. Inni policjanci u Jumby zobaczyli, jak zareagowali ci od zabójstw przy stole w kącie, wstali wszyscy, wrzawa ucichła. Alenka za bufetem odwróciła się i wyłączyła radio. W lokalu zrobiło się zupełnie cicho. Oto powiedział: „Niech tam na mnie czeka, serduszko moje… Za nią…” — i jednym haustem opróżnił kieliszek.

Wypili wszyscy i cicho usiedli. Kiedyś była taka atmosfera wśród policjantów.

Jumbo odwrócił się do mężczyzn na sali, wytarł oczy i zawołał drżącym głosem:

— Tego, coście wypili za pamięć o niej, nie płacicie! Jedna kolejka dla całego lokalu na moje konto…

Potem już nie wytrzymał i po twarzy potoczyły się półlitrowe łzy. Oto nie zdążył umknąć i wylądował w jego objęciach. I on się rozpłakał. To musiało boleć.2

Czerwiec 2003

SZŁO JAK PO MAŚLE. Nie wiem, kto wymyślił owo porównanie, ale z pewnością nie był to gruby Váňa, bo on smarował chleb jedynie pasztetem wieprzowym, masło wydawało mu się zbyt dietetyczne. Do tego zajadał salceson albo kiełbasy, najlepiej swojskie, ze świniobicia u szwagra. Zawsze coś się dostało kolegom, można więc spokojnie oznajmić, że w wydziale zabójstw wszystko szło jak po pasztecie wieprzowym. Wszystko grało.

W kwietniu, krótko po pogrzebie, wyjaśnili śmierć Zdenka Vámošiego, zamordowanego w daczy na górze nad Devinem, a w maju znaleźli w studni dwa trupy zastrzelonych kochanków. Ujęli i zamknęli morderców. Wstrętna robota. Widok żadnego z tych trupów nie był przyjemny. Nieważne, nie byli tam od tego, żeby im było przyjemnie. Byli tam od tego, żeby łapać ludzi, którzy zabijają innych ludzi, a z tym automatycznie łączą się niemiłe doznania, z którymi każdy detektyw z wydziału zabójstw musi się liczyć.

Burgera wypuścili ze szpitala przed miesiącem. Rak płuc się nie potwierdził, kaszel ustał, znów palił jednego papierosa za drugim i czytał swoją nieodłączną poranną gazetę. Oto Hanzel przerwał urlop. Powiedział, że w domu by zwariował. Bez żony po prostu nie dawało się wytrzymać. Tylu pustych ścian we własnym mieszkaniu nigdy w życiu nie widział. Włączył się do wyjaśniania devinskiego morderstwa Zdenka Vámošiego, dostał nagrodę za dobrze wykonaną pracę i zatrzymanie sprawcy, jakby pracował nad tym od początku. Szef zachował się w porządku, a chłopaki się z tym zgodzili. Petrę awansowali, dostała kapitana, właściwie kapitankę, i też była zadowolona. Zasłużyła na awans, ruszała głową i dokonała paru rzeczy. Wszyscy byli zadowoleni. Przez cały maj nie mieli ani jednego nowego morderstwa. Uzupełniali stare dokumenty i powoli gnuśnieli. W pokoju sto czterdzieści jeden wszyscy się uśmiechali. Również na naradach u szefa policji kryminalnej panowało wzajemne zrozumienie. Pierwszorzędna atmosfera w całym wydziale.

Nic nowego się nie działo. Właściwie… jednak coś. Kuky zabił wszystkie trzy orchidee. Krauz robił co mógł, ale ani dobre rady, ani fachowa literatura nie zdołały uratować im życia. Upór Kukiego i jego ambicja, by się wyróżnić w roli miejscowego Miczurina, przypieczętowały ich los. Zabił je, a przed nimi kaktusa i kilka mięsożernych rosiczek, których Krauz nawet nie odnotował. Ani innych roślinek. W każdej kwiaciarni sprzedawano ich setki, a Kuky się na nich wyżywał. Trzeba jednak napomknąć, że naprawdę kochał kwiaty i stale je podlewał. Stale, stale, stale i wciąż…

— Kiedyś to się musi udać… — uparcie mamrotał kurdupel, starając się nie wdawać w fachowe dyskusje z Krauzem.

Krauz szybko doszedł do wniosku, że jego zabiegi wychowawcze mijają się z celem i skreślił Kukiego z ewidencji. Bardziej go martwił starszy kolega, Burger.

— Skurwiele, już mnie chcieli pochować… — stwierdził Edo w dniu powrotu do pracy. Ledwo rozpakował śniadanie, czyli poranną gazetę i paczkę papierosów, wszedł Krauz.

— Pozdrawiam wszystkich symulantów! — zawołał od drzwi, gdy zobaczył starego psa znów za biurkiem.

Burger pozdrowił go skinieniem i zapalił. Zaniósł się kaszlem. Opanowal mdłości i zasłonił usta ręką, powstrzymując nieprzyjemny oddech. Trochę flegmy wyleciało mu na dłoń. Wytarł papierową chusteczką.

— Cześć — odpowiedział, gdy zauważył, że Krauz kieruje się w jego stronę i atak kaszlu mu nie przeszkadza. — Wybacz — przeprosił za wilgotną dłoń, ale objął go i poklepali się po ramionach.

— Cieszę się, że wreszcie cię widzę — uśmiechał się Krauz.

— I ja — przyznał Burger.

— Przecież wszyscy go kochamy — zgodził się Váňa.

— Wreszcie się wmeldował, symulant — dołączył Chosé.

Naprawdę, wszyscy się cieszyli.

— Te papierosy… Stary, myślisz, że to dobry pomysł?

— Riško, odpieprz się i nie strugaj ordynatora.

Tak jakoś powitali Burgera i tak jakoś im odpowiadał na przytyki do swego stanu zdrowia i nieodłącznych papierosów. Wyściskał się ze wszystkimi. Prawie wszystkich obślinił, kaszląc, ale z papierosów nie zrezygował.

Z Hanzlem było gorzej. I on przychodził do pracy, przerwał urlop po pogrzebie żony, ale miał problem. Chciał go rozwiązać jednym ze swoich ulubionych rewolwerów w ręce, ale Krauz temu zapobiegł i nic się nie stało. Pozornie. Burger nie był głupcem i wszystko rozumiał. Krauz nic mu nie powiedział, ale on i tak rozumiał. Znieśli to jak mężczyźni, w milczeniu. Cóż, zdarza się. Zawodowiec też się potknie.

Kiedyś Burger powiedział do Krauza: „Psychika ludzka jest trochę jak błona dziewicza. Delikatna i wrażliwa. Wytrzymuje napór tylko do pewnego stopnia, potem pęka”.

Krauz dobrze to zapamiętał.

Hanzel miał ją właśnie taką, lecz nieco wyżej, pod włosami. Pękła, ale krew nie popłynęła. Przyjaciel pomógł w odpowiedniej chwili. Jeśli baby też mają takie szczęście, przez całe życie wspominają to z uśmiechem.

Od tych wydarzeń minęły dwa miesiące, nadeszło lato, z nim ulewy. Zimno było jak w psiarni, wszyscy klęli i kichali. Krauz tylko się uśmiechał i pogrążał w bezczynności. Nie znosił upałów.

We środę rano wszystko się zmieniło. Skończyła się sielanka. Przestali kichać, a Krauz przyszedł do siebie. Nikt niczego nie przeczuwał, bo była to taka zwykła środa w środku czerwca. Prawie letnia środa z nawałnicami deszczu za oknami. Prawie zwykła sielankowa środa, gdy dla wszystkich uczciwie pracujących tydzień mija półmetek, a po obiedzie już ma się ku sobocie. Jednak i w taki dzień mogą pojawić się problemy.

Zaczęło się od Kukiego.

— Cześć! — Wpadł do biura, zostawiając drzwi otwarte na oścież. — Kurwa z tym… — nie skończył, ale najwyraźniej miał na myśli deszcz, bo wywijał parasolem na wszystkie strony, usiłując strzepnąć wodę także z kurtki i kaptura. — Dopust boski — miotał przekleństwa na pogodę. — Mnie już od tych deszczów normalnie przemokły drogi moczowe…

— Drzwi! — krzyknął Chosé, rozwalony na krześle. Wiało mu po plecach i ramionach, zatrząsł się z zimna.

Kuky go ignorował, ale skierował się do wyjścia.

— Chodźcie — powiedział w stronę otwartych drzwi.

Do kancelarii weszła najpierw korona drzewa, po niej wsunął się pień, a następnie ogromna donica z doczepionymi do niej dwoma facetami w dżinsowych spodniach i kurtkach.

— Tutaj. — Kuky wskazał na środek kancelarii i donica z dwoma facetami po bokach posłusznie stanęła w wyznaczonym miejscu.

Tej środy pośrodku pokoju sto czterdzieści jeden wyrosło drzewo. Prawdziwe drzewo, wysokie na prawie trzy metry i wyższe niż pomieszczenie. Górne gałęzie posłusznie wygięły się i oblizały tynk.

— Dziękuję, to wszystko. — Kuky skinął tragarzom, a ci kiwnęli głowami. — Mam was odprowadzić czy traficie?

— Trafimy. Dziękujemy, szefuńciu. No to wiele szczęścia przy zbieraniu plonów. — Skrzywili się w uśmiechu i poszli. Nawet drzwi za sobą zamknęli. Odchodząc, pokazali wszystkim logo firmy ogrodniczej wymalowane na plecach. Zawodowcy. Kuky nie był żadnym amatorem, innym by się nawet nie zwierzył ze swoich sadowniczych planów.

Detektywi ani drgnęli. Burger złożył gazetę i zapalił nowego papierosa. Tego palącego się w popielniczce pozostawił swojemu losowi. Váňa szeroko otworzył usta, ale nie dało się precyzyjnie określić, czy z powodu kawałka salcesonu nabitego na widelec, czy ze zdumienia. Chosé leżącą pozycję na krześle zmienił na siedzącą i też gapił się w milczeniu. Krauz złamał czubek świeżo zatemperowanego ołówka, bo właśnie pisał uwagi do rannego podziału pracy. Nawet sobie nie uświadomił, jak mocno przycisnął.

— Kochani — rozpromienił się Kuky — więc to on! Mój najlepszy przyjaciel! Przeczytałem, że drzewo daje człowiekowi najwięcej pozytywnej energii ze wszystkich żywych stworzeń. Co tam pies, nie wspominając o kotach. Wybrałem to. No i co powiecie? — Rozpostarł ręce i czule objął pień.

— Ja go zabiję, a nie ważcie się tego powtórzyć prokuratorowi. Zrobię to dla was i w waszym dobrze pojętym interesie — wyraził gotowość Krauz.

— Zrób to zaraz. Lepiej nie zwlekać — zachęcił go Chosé.

Burger podniósł rękę.

— Jestem za.

— Kuky? — Váňa spojrzał wilkiem i dał koledze ostatnią szansę obrony. Zaraz potem włożył do ust kawał salcesonu nabity na widelec. Wiedział dobrze, że większość ludzi z pustym żołądkiem reaguje pochopnie i zbyt agresywnie.

— Jesteście zwykłą bandą ignorantów! — warknął na nich Kuky. — Rišo zamordował mi kaktusa, zniszczył orchidee i moje mięsożerne rosiczki! Dziś nastał przełom! Żadnych roślin roślinopodobnych, bierzemy się do tego po nowemu. To jest drzewko cytrynowe, porządnie zaszczepione, przebadane, rosnące, owocujące… nic się nie da zepsuć. Postawimy je… postawimy je… — Kuky rozglądał się uważnie. — Tam za moim biurkiem w rogu, będę je mieć nad głową! — Zachwycił się perfekcyjnie wybranym miejscem.

— I ja będę mieć! — protestował Burger.

— No to my dwaj miejmy je nad głową — poprawił się Kuky i ciągnął wesoło: — Miejże i ty coś z tego, Edko. Fantastyczna rzecz pracować pod drzewem cytrynowym, nie?! Gdy dojrzeje pierwszy plon, możesz sobie urwać jedną cytrynę. Idealna do papierosów. Ale tylko ty, i tylko w mojej obecności, inaczej uznam to za kradzież i złożę doniesienie. Niech nikt inny nawet nie próbuje go dotykać!

— Możesz. — Váňa skinął widelcem w kierunku Krauza. — Ale zrób to prędko, niech się nie męczy.

— I ty, Brunat? — prychnął Kuky na Vánię.

— Brutus! Ty niedouczone bydlątko! — poprawił go Krauz. — Kuky, na Boga żywego, gdzieś ty podział rozum? Przecież to musiało kosztować majątek!

— E, tam… tylko nagrodę z zeszłego miesiąca…

— I do tego worek oszczędności!

— I do tego trochę. No, Boże!

— No widzisz! I znów się nikogo nie poradziłeś, znowu się bawisz w uparciucha! Gdybyś mnie spytał, powiedziałbym ci, że cytryna tej wielkości w biurze rosnąć nie będzie, wyhodowano ją w szklarni o szczególnie wysokiej wilgotności, była specjalnie nawożona, modyfikowana hormonalnie, a gdy ją przeniesiesz ze szklarni w gorsze warunki, nie zapewnisz potrzebnego nawożenia i pielęgnacji, zacznie usychać, więdnąć — i po miesiącu będzie martwa.

— Zalewasz!

— Cytrynę tej wielkości trzeba umieć przezimować. Gdzie ją dasz?

— Zostanie tu.

— Nie zostanie, bo zdechnie. Nie zniesie centralnego ogrzewania.

— Przyzwyczai się.

— Gówno się przyzwyczai! Zdechnie!

— Chciałbyś tego, ale ja o nią zadbam!

Krauz wstał, zrobił kilka zdecydowanych kroków i zamierzył się na upartego konusa. Uparty konus uchylił się błyskawicznie, chwycił napastnika za rękę, pociągnął, napastnik zaskowytał, obróciło nim i chcąc nie chcąc, ustawił się plecami. Konus założył mu podwójnego nelsona i docisnął. Krauzowi zwisła głowa, a ręce podniosły się niemal do poziomu.

— No i jak mam go zabić? Sami przyznajcie — jęknął Krauz, gdy Kuky wreszcie puścił.

Kuky go kopnął i złośliwie pchnął na cytrynę. Krauz musiał ją objąć, czy mu się to podobało czy nie.

— Chciałem ci przyjść z pomocą, stary, ale… — odezwał się z krzesła znudzony Chosé i przewalił się na krześle na drugi bok. Wziął filiżankę z kawą i łyknął ze smakiem.

Krauz wylądował na cytrynie. No cóż, skoro tkwiła pośrodku biura… Poprawił koszulę i marynarkę, jeszcze raz zamierzył się na Kukiego, ale tylko tak, żeby ratować twarz, i zaczął wpatrywać się badawczo w drzewo.

— Piękny okaz — musiał przyznać. Obmacał kilka liści, roztarł w palcach i powąchał. — Zdrowy. Chwilowo…

— Bardzo piękny — włączył się Chosé. Kuky podziękował mu wdzięcznym uśmiechem. — Naprawdę bardzo piękny — powtórzył Chosé. — I zgadzam się z Richardem, że naprawdę wygląda zdrowo. Z pewnością cię przeżyje, Kuky.

Kuky powtórzył uśmiech, a na dodatek pokazał Chosému sterczący kciuk, na znak, że go przyjmuje do paczki.

— Wytrzyma co najmniej rok, może nawet dwa… — dodał cicho Chosé, ale nie tak cicho, żeby reszta nie usłyszała.

— Debil — podziękował Kuky po raz trzeci i odwrócił się do Choségo plecami.

— Nie masz za co — podsumował Chosé swoją ekspertyzę.

— Chłopaki, pomóżcie — przejął inicjatywę Kuky, widząc, że Krauz bez dalszych komentarzy siada za biurkiem i kontynuuje pisanie uwag.

Burger i Váňa wstali, odsunęli biurka i krzesła, pomogli Kukiemu przenieść drzewko w róg, bliżej okna. Kilka gałęzi musiało dopasować się do ścian, kilka rzeczywiście zwisało nad biurkami Kukiego i Eda.

— Może zdechnie przede mną — Burger wyraził pobożne życzenie, zagłębił się w lekturze gazety i przestał zauważać, co ma nad głową.

Problemy zaczął Kuky, kontynuował Hanzel. Wtargnął do kancelarii pół godziny później, niż miał w zwyczaju, i wrzasnął:

— Chłopaki, ja chyba zwariuję! Otko wrócił!

Zatrzasnął za sobą drzwi i zaczął tańczyć po kancelarii jak szaman wokół pala męczarni. Wywijał teczką z drugim śniadaniem niczym tomahawkiem. Większość załogi nabrała przekonania, że sygnalizowaną zmianę stanu ducha ma już dawno za sobą.

— Że niby co, szajba? — spytał wprost Váňa, osłaniając ręką musztardę i słoik z baraniną, bo teczka Oty, wirująca żywiołowo, zbliżała się niebezpiecznie.

— Wrócił, rany boskie, wrócił, chłopaki! — wrzeszczał Oto i wciąż kręcił się w kółko.

Chosé wstał i chwycił go, bo był najbliżej.

— Tylko spokojnie, stary, spokój w głowie. — Potrząsnął Hanzlem. — Do której godziny wczoraj żłopałeś? Mnie się to nad ranem też czasem zdarza.

— Wrócił! — zakończył Hanzel widowisko, przestał się kręcić i objął Choségo. — Chosé, nic nie piłem, on wrócił, urwis… po prostu wrócił!

Chosé przez chwilę trzymał go w objęciach, bo Oto nagle opadł z sił, a gdy go puścił i odsunął od siebie, detektywi zauważyli na twarzy Oty prawdziwe łzy radości.

— Wrócił dzisiaj w nocy — płakał Hanzel. — O trzeciej w nocy zadzwonił do drzwi, otworzyłem. Myślałem, że mamy wyjazd, morderstwo, alarm, ale nie, przyszedł do domu… łobuz — szlochał urywanie Hanzel i rękawem wycierał oczy i twarz. — Uwierzycie? Ja już straciłem nawet nadzieję.

Stał szczęśliwy pośrodku kancelarii. Wcale nie wstydził się łez, w ogóle się nie wstydził, że cały ciężar długich lat rozłąki nagle spadł z niego jak głaz, a on się rozpłakał jak mały chłopiec.

— Kto? — zaczął Váňa.

— Oto.

— Syn? — starał się zrozumieć Burger.

— Otko. Mój syn.

— Z Australii? — nie wierzył Krauz.

— Tak. Właśnie stamtąd. Wrócił w nocy.

— Gratuluję — zawołał Chosé i znów go objął.

— Dzięki, stary, serdeczne dzięki.

Chwilę się ściskali, po czym Hanzel westchnął i zwiesił ręce. Czuł, że to najgorsze w życiu ma wreszcie za sobą i nic gorszego już nie może go spotkać. Podniósł głowę, przestał się uśmiechać, nabrał powietrza i zaczął przypominać nadmuchiwanego pajaca. Już się nie garbił. Zaskoczony wytrzeszczył oczy, gapiąc się w róg kancelarii.

— O rany, znowu Boże Narodzenie? — zdumiał się.

— To nie choinka, ty tłumoku! — protestował Kuky, gapiąc się dziwnie na cytrynę. Najwyraźniej nie mieściło mu się w głowie, że taką piękność ktoś może pomylić ze zwykłym świątecznym drzewkiem.

— Kuky, kiedy indziej bym cię posłał, wiesz gdzie, razem z tym twoim drzewem, ale dzisiaj cię kocham. Dzisiaj jesteś mój, nawet gdybyś tu przywlókł krowę i otworzył biznes mleczno-jogurtowy.

— Masz to u mnie. — Kuky przyjął jego radę, nie spuszczając wzroku z pięknego przychówku. — Krówkę, powiadasz? — wymamrotał cicho pod nosem, żeby go reszta nie słyszała. A zwłaszcza Krauz. Jeszcze chwilę coś mruczał z niezwykle tajemniczą miną.

Mężczyźni wstali i ściskali Hanzla. Gratulowali mu i obejmowali się. Młody Hanzel wreszcie wrócił, mimo że spóźnił się na pogrzeb swojej matki. Dla Oty była to prawdziwa ulga. Wszyscy szczerze cieszyli się razem z nim.

Hanzel wreszcie usiadł za stołem, lekko się przygarbił, aby nowemu lokatorowi nie uszkodzić listków na końcach gałązek, i wypakował śniadanie.

— Jestem taki szczęśliwy — powtarzał, kręcąc głową z niedowierzaniem. Wciąż jeszcze nie mógł pojąć, że tak szybko i nieoczekiwanie w środku nocy zmieniło się całe jego życie. — Jestem taki szczęśliwy…

Zadzwonił telefon. Najbliżej był Krauz.

— Słucham, wydział za…

— Czy mam jaśnie panom z numeru sto czterdzieści jeden wysłać ozdobne zaproszenie, żeby się łaskawie pofatygowali na poranną naradę, czy też postanowiliście właśnie udzielić sobie urlopu?! — zagrzmiał głos szefa wydziału zabójstw, bo telefon był przełączony na głośnik.

— Już! — Krauz trzasnął słuchawką i z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy na zegar ścienny. Dwie minuty po wpół do ósmej.

Wszyscy poderwali się na równe nogi. Zaczęła się krzątanina niczym w ulu, a detektywi jeden za drugim wybiegali jak podczas alarmu pożarowego. Zamiast: „Pali się” krzyczeli: „Ostatni zamyka”, więc znów wypadło na Kukiego. Jeszcze w drzwiach się obejrzał i rzucił zachwycone spojrzenie na nowe, pełne świeżej zieleni biuro policyjne.3

INŻYNIER PATRIK ZACHAR leżał rozwalony na plecach, a choć był nagi, a metalowa powierzchnia stołu chłodna jak psi nos, nie było mu zimno i nie skarżył się. Nawet nie szczękał zębami. Było mu wszystko jedno, nie zauważał stojących dookoła lekarzy i asystentów.

Doktor Lengyel był w lepszej sytuacji niż inżynier i dostrzegał ludzi wokół. Na dzisiejszą sekcję zgłosiło się czternaścioro studentów medycyny, z czego dziewięcioro potraktowało to poważnie i przyszli. Wymiotowało tylko dwoje. Jedna dziewczyna po wstępnym cięciu poddała się i wyszła na świeże powietrze. Trudno, nie każdy doktor musi być oswojony ze zwłokami, są też tacy, którym się w pracy wiedzie…

Jedna się poddała, ale trzy zostały. Doktor Lengyel popatrywał na nie. Było na co, nawet jednakowe, spływające białe fartuchy nie zdołały ukryć tego, co natura tak pracowicie ukształtowała. Wszystkie wytrzeszczały wymalowane oczyska, ale Lengyel już od dawna wiedział, że nie na jego figurę, zdeformowaną sadłem, ale dlatego, że pierwszy kontakt ze zwłokami jakoś automatycznie rozchyla powieki, przyśpiesza oddech i przemieszcza treść żołądka piętro wyżej, często aż do migdałków.

Uśmiechnął się. Przypomniał sobie swoje czasy studenckie i koleżanki z roku. Na pierwszej sekcji też wytrzeszczały oczy i też nie na niego, choć wtedy nie miał w nadmiarze ani grama tłuszczu. Pierwsze obowiązkowe ćwiczenia z patologii cała grupa zakończyła w Metropolce, która była oficjalną knajpą medyków — tylko parę kroków od Sasinkovej, gdzie odbywały się wszystkie te niezbyt apetyczne sekcje. Dziewczyny się upiły, jakby dopiero przed godziną wypowiedziano tę słynną magiczną formułę spondeo ac polliceor i wręczono im dyplomy. Właściwie chłopaki też, popili się wszyscy jak normalni studenci medycyny, którzy wreszcie dotknęli prawdziwego, niefałszowanego życia. To, że śmierć również jest jego częścią, traktowali tylko jako jeden z wielu paradoksów studiów medycznych.

Dzisiejsi medycy już by tego nie uczynili. Nie, żeby pili mniej, ta niezbędna część studiów medycznych pozostała w zasadzie niezmienna, ale Metropolkę zlikwidowali, a na Sasinkovej przeprowadza się coraz mniej sekcji.

Lengyel przestał się uśmiechać i odłożył narzędzia.

— A więc, szanowne koleżanki i koledzy, to chyba wszystko, czego dzisiaj mieliście się nauczyć i co chciałem wam zaprezentować. Ci, którzy zdążyli zrobić notatki, odniosą z dzisiejszych zajęć rzeczywiście jakiś pożytek. Mam nadzieję, że te wiadomości przydadzą się wam na egzaminie. Pozostałych odsyłam do skryptów i solidnego kucia w akademiku. Przeszedłem przez to, więc wam nie zazdroszczę. Podsumujmy. Celem sekcji było stwierdzenie przyczyny zgonu i wykluczenie ewentualnego udziału osoby trzeciej. Cel został osiągnięty. Jak sami widzieliście na poszczególnych wypreparowanych fragmentach mięśni serca, przyczyną śmierci był zawał. Nie znaleźliśmy żadnych śladów działań osób trzecich. Taki jest ostateczny wniosek, który interesuje przede wszystkim panów z policji…

Lengyel skinął głową dwóm policjantom w mundurach, a ci uczynili to samo.

— Ależ oczywiście, interesuje również nas, po to tu jesteśmy. Panowie, jeśli o was chodzi, to już wszystko. — Znów kiwnął głową w stronę policjantów.

— Dziękujemy, panie doktorze. Prosimy o pisemny raport…

— Jak to się mówi, sporządzimy go w urzędowym terminie — powiedział z uśmiechem, aby nie traktowali tego zbyt poważnie. — Dajcie mi trzy dni, potem się odezwijcie.

— Jeszcze raz dzięki — podziękował wyższy, skończył notować, a notes włożył do kieszeni. — A więc możemy oznajmić szefowi, że to jedynie zawał, tak?

— Zawał — potwierdził Lengyel.

— Dziękujemy, do widzenia — policjant zakończył pobyt w prosektorium i rozejrzał się, czy go ktoś nie obserwuje. Gdy stwierdził, że atmosfera jest czysta, dyskretnie zbliżył się do medyczki w białym fartuchu, stojącej z tyłu przy drzwiach. Coś jej szeptał, lecz ona energicznie pokręciła głową.

— Nie mogę wyjść, jeszcze trwają zajęcia — mruknęła.

— Więc poczekam na zewnątrz.

Przystała na to.

— Nie wydaje ci się, że zbytnio cuduje? — spytał drugi policjant, gdy wyszli z budynku i zapalili.

— To ten biały fartuch. Każda myśli, że w białym fartuchu jest kimś więcej. Inteligenci. Nie szkodzi, ja to jej wieczorem wyjaśnię, po ciemku każda krowa.

Policjanci wyszli i Lengyel mógł kontynuować. Co będzie dalej między medyczką a policjantem, mógł się jedynie domyślać, ale widział, że ją zaczepiał przez całą sekcję, a jej anatomia interesowała go o wiele bardziej niż obiekt badań, w których polecił mu uczestniczyć kierownik wydziału.

— Na koniec mieliśmy robić wymazy z pochwy, abyście przyjrzeli się im pod mikroskopem i fachowo opisali, ale jak z pewnością zdążyliście zauważyć, nasz obiekt badań jest mężczyzną, u mężczyzny zaś nie da się zrobić wymazu z pochwy, a to na skutek pewnych zmian anatomicznych, spowodowanych przez wybryki natury. Co prawda w lodówce mam kobietę, ale ze względu na to, że się utopiła i przebywała w wodzie około miesiąca, byłoby rzeczą niestosowną wprowadzać was akurat na tym przykładzie w tajniki medycyny sądowej. Nie chcę ryzykować, że połowa z was ucieknie na architekturę, pozostali zaś zostaną prawnikami, więc zdecydowałem się na tego mężczyznę. Ale żebyście nie narzekali, że zostaliście pozbawieni wymazów, asystent rozda wam pałeczki i pokaże, jak się robi wymaz policzkowy. Mikroskopy są do waszej dyspozycji. Będziecie badać nabłonek jamy ustnej, i to może okazać się ciekawe. Ja się z państwem żegnam… ehm, czy są jakieś pytania w związku z dzisiejszymi zajęciami? Żadne? Więc życzę wam wielu sukcesów na studiach i może się kiedyś jeszcze spotkamy.

Doktor Lengyel zdjął gruby gumowy fartuch, ściągnął rękawice i nad umywalką w kącie prosektorium wyszorował ręce. Asystent Lacibáči dobrze wiedział, że do wymazów z ust studentom wystarczy głowa, więc porozkładane na stole organy wewnętrzne odruchowo zaczął wkładać do brzucha. Jedna nerka była jeszcze śliska i wymsknęła mu się, ale ją chwycił, zanim z plaśnięciem wylądowała na podłodze. Powoli przygotowywał zwłoki do przechowania, poruszał się ostrożnie, aby jak najmniej przeszkadzać studentom. Drugi asystent zajął się studentami. Rozdał im pałeczki z watą i pokazał, jak się robi wymaz policzkowy. Każdy miał zajęcie, więc Lengyel mógł spokojnie wyjść.

W pokoju lekarskim jeszcze raz umył ręce pachnącym mydłem, ostatnie resztki trupiego fetoru spłukał kieliszkiem wódki, zapalił papierosa i nadgryzł jabłko. Nie dało się zrobić wszystkiego za jednym razem, jabłko odłożył na później. Przeczytał leżącą na stole notatkę, którą wcześniej napisał: „zadzwonić do Krauza, opinia biegłego w sprawie P. jest gotowa…”, odsunął ją na bok i wygodnie usadowił się na krześle. Do Krauza może zadzwonić i później, nic pilnego.

Chwilę delektował się papierosem, a żeby czymś zająć oczy, bezmyślnie kartkował czasopismo. Skończył palić, zjadł jabłko i właśnie miał zamiar odłożyć pismo, gdy zapukał asystent. Zapukał i wszedł, nie czekając za pozwolenie.

— Panie doktorze… ehm, czy mógłby pan jeszcze wrócić do prosektorium? Jedna studentka… pan wie… — jąkał się, nie dokończył.

— Zemdlała? W szafce jest amoniak.

— Nie, nie zemdlała. Pod jej mikroskopem jest coś… Lepiej niech pan sam obejrzy.

Lengyel nie był zachwycony, ale lata praktyki nauczyły go niczego nie lekceważyć, więc wolał wstać i pójść za asystentem. Gdy wszedł do prosektorium, wszyscy studenci wyprostowali się i odeszli od mikroskopów. Patrzyli na niego zaskoczeni.

— No? — zapytał niecierpliwie.

— Tutaj, do tego — wskazał asystent.

Studentka odsunęła się od mikroskopu. Lengyel miał wrażenie, że lekko się przygarbiła, jakby w obawie, że zaraz wysłucha opieprzu i oberwie kuksańca.

Lengyel, schylony nad mikroskopem, chwilę badał preparat między szkiełkami i wyprostował się. Nie rozumiał.

— No i? Co ma być?

Asystent poczekał, żeby doktor się odsunął, i także spojrzał. Sprawdził powiększenie.

— Znowu się bawili, dzieciaki! Muszę wyregulować powiększenie… taaak, niech pan teraz spojrzy.

Lengyel mrugał chwilę, aby przyzwyczaić oczy do dioptrii, po czym skupił się na okrągłym obrazku.

Spojrzenie fachowca było krótkie. Oderwał się od stołu z mikroskopem i wyprostował na całą swoją wysokość. Oczami przebiegał prosektorium i kogoś szukał. Dziewczyny, która miała umówioną randkę z policjantem.

— Gdzie jest ta… ta… tu pani jest! Koleżanko, proszę, niech pani wyjdzie przed budynek i powie policjantom, żeby wrócili. Dziękuję.

Dziewczyna nie wahała się, wybiegła, nawet nie próbowała protestować, dlaczego właśnie ona i dlaczego policjanci mieliby czekać na zewnątrz.

— Lacibáči — ciągnął Lengyel — nie zaszywać. Wygląda na to, żeśmy jeszcze nie skończyli… — mruknął i z niedowierzaniem pokręcił głową.

Dla pewności jeszcze raz pochylił się nad mikroskopem i jeszcze raz się przekonał. Zbytecznie, nic się nie zmieniło, była tam nadal.5

WSZĘDZIE PADAŁO, ale wokół Pałacu Sprawiedliwości jakaś wyższa siła rozpostarła parasol, a Krauz i Chosé znaleźli w restauracji ogrodowej naprzeciwko dwa suche miejsca. Przed południem restauracja była prawie pusta, piwo podobnie — pozbawione było smaku.

— Śmierdzi — stwierdził Chosé, wąchając kufel. — Wczorajsze nie spłynęło.

— Nie miało dla kogo, przecież tu nikogo nie ma.

— To chodźmy gdzie indziej.

— Teraz, kiedy już je mamy na stole? Żłop, nie wąchaj! — zdecydował Krauz.

Łyknął i pożałował.

— Rzeczywiście okropne — skrzywił się.

— Proszę pani! — Chosé kiwnął w stronę bufetu. — I dwie wódki… żebyśmy mogli spłukać ten brązowy płyn bez piany.

Chwilę pili. Ze zbolałymi minami wyglądali niczym dwaj męczennicy.

Dziewczyna podeszła z dwiema wódkami, a Chosé spróbował.

— Ma pani wolną chwilę? — uśmiechnął się.

— Nie, mąż jest w bufecie i jest strasznie zazdrosny — uśmiechnęła się również.

— Tacy są najlepsi, zazdrośnikom o wiele szybciej wyrastają rogi.

— Mojemu nie, ja go kocham.

— Od tej chwili ja także, ale wieczorem po zamknięciu mógłbym tu wpaść… O której pani kończy, piękna panien… przepraszam, piękna pani?

— Jedenaście minut po zawodach, ale o to pana nie musi boleć głowa.

— Nie boli. Przeciwnie, cieszy. Ja też lubię zawody. Spróbujmy, kto będzie szybciej u celu, zgoda?

— Raczej nie, ten mój wciąż jeszcze trenuje boks.

— Więc przynajmniej powinniście podawać porządne piwo — skapitulował Chosé.

— Podajemy, ale dopiero po obiedzie, gdy wczorajsze szczyny wypiją poranni narwańcy — odcięła mu się i z uśmiechem podreptała do bufetu, pod opiekuńcze skrzydła zazdrosnego męża.

— Dobrze ci tak, głupku — przygadał Krauz.

— Ojej, Boże, nie wyszło. — Chosé machnął ręką. — Jeden zero dla feministek, bitwę wygrały, wojna trwa. Lepiej mi powiedz, czy będziemy chodzić do Melički przez cały rok, czy masz także jakiś inny plan?

— Głupek… amator…

— Szczęśliwy? Absolutnie? Jak świnia w deszcz? Pytałem cię o coś absorbującego, moglibyśmy czasami zająć się czymś takim, nie?

— Absorbującego… proszę, chłopiec studiuje wieczorami słownik wyrazów obcych!

— Nie pij tego piwa, zaszkodzi ci… Co z Meličką, naprawdę cały rok?

— Jaki cały rok? Ślady krwi na jego portkach są już zbadane, rewolwer należy do niego i są na nim jego odciski. Linia obrony, że w dniu zabójstwa żony był na strzelnicy, kupy się nie trzyma, prokurator chce go oskarżyć i wystarczy mu tyle, cośmy ustalili, więc jaki cały rok? Zostawimy to już śledczemu i prokuratorowi, niech go jeszcze raz przesłuchają i powiemy good bye.

Chosé pociągnął i z niesmakiem odsunął kufel.

— Dobrze, więc co będziemy robić w takiej sytuacji? Mija półrocze, a my nie mamy nowego morderstwa. Wszystkie rozdrapali chłopcy z sąsiednich kancelarii, a Melička to ostatnie niezałatwione morderstwo z zeszłego roku. Jak to zamkniemy, jesteśmy bez pracy, zdajesz sobie z tego sprawę?

Krauz też pociągnął, też zmarszczył brwi i też odsunął kufel.

— Masz rację. To byłoby głupie. Nie możemy zostać bez roboty. Wiesz co, jeszcze nie kończmy z Meličką. Zameldujemy Šaniowi, że się stawia i wymyśla wciąż nowe i nowe kruczki, mamy z tym kupę roboty. Pociągniemy to jeszcze z miesiąc, potem przyjdą letnie urlopy, do tego jakieś zwolnienie lekarskie — i mamy jesień. Jesienią chwycimy coś porządnego i zamkniemy prawdziwego, niezwykle niebezpiecznego mordercę, aby na święta dostać solidne premie. Piękny program na cały rok, co ty na to?

— Bezbłędnie wymyślone. Myślisz, że Šaňo da się zrobić w konia z Meličką i zostawi nas w spokoju? Że nie wlepi nam żadnej innej roboty?

— A czy to nie byłoby fajne? Czy nie możemy, także my obaj, czasem odsapnąć? Przecież wycieramy wszystkie kąty, rzucamy się na każdą padlinę, więc dlaczego teraz nie moglibyśmy trochę się zdrzemnąć? Tylko trochę, zaledwie parę miesięcy, dopóki nic ważnego nie pojawi się na horyzoncie.

Chosé zamyślił się głęboko, po czym skinął potakująco głową.

— Chyba masz rację. Odpocznijmy przez jakiś czas. Swoją drogą, nie może mi się w głowie pomieścić, że w tym roku nie mamy żadnego porządnego morderstwa. Jakby się u nas skończyła robota.

— Chosé, nie wygłupiaj się, u nas nie byłoby roboty? Zaczekaj tydzień, może dwa, i zobaczysz. W najgorszym razie, jeśli nic innego się nie wydarzy, to ktoś zabije Kukiego, bo ta jego cytryna to już naprawdę za wiele. Co za dużo, tego i świnia nie chce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: