Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zasada jednego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zasada jednego - ebook

W tym świecie mówienie prawdy jest najgorszym z przestępstw

Ava i Mira ukrywają straszną tajemnicę, przez którą mogą stracić życie. W świecie, w którym posiadanie więcej niż jednego dziecka jest prawnie zakazane, one są siostrami bliźniaczkami.

Przez osiemnaście lat żyją życiem jednej osoby, codziennie zamieniając się rolami, aby nikt nie odkrył, że tak naprawdę dyrektor Teksańskiego Wydziału Planowania Rodziny ma więcej niż jedną córkę. W chwili, kiedy ich sekret zostaje ujawniony, Ava i Mira muszą uciekać, aby się uratować.

Czy są gotowe na to, co przygotowała dla nich przyszłość? Czy tak naprawdę znają swoją rodzinę i mogą powiedzieć, co z ich przeszłości jest prawdą, a co kłamstwem?

Zasada Jednego nie przewiduje miejsca dla bliźniaczek. Nie w świecie, w którym za życie płaci się śmiercią.

__

O autorkach:

Ashley i Leslie Saunders to siostry bliźniaczki, które zawodowo są producentkami filmowymi. Od najmłodszych lat wiedziały, że są stworzone do opowiadania historii. Ich książkowy debiut – Zasada Jednego – zaczynał jako scenariusz filmowy. Wielokrotnie nagradzane za swoją twórczość siostry mieszkają w słonecznym Los Angeles, gdzie wspólnie piszą, pracują nad kolejnymi projektami i rozpieszczają swoje psy.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66234-53-6
Rozmiar pliku: 977 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mira

Spadam. Mrok jest tak klaustrofobiczny, że czuję się, jakbym została żywcem pochowana. Lecę w dół, słyszę zawodzenie wiatru uszach, czuję, jak długie rude włosy chłoszczą mi twarz niczym setki miniaturowych biczy.

Żołądek wywraca mi się na nice. Próbuję otworzyć usta, by zwymiotować albo chociaż krzyknąć, ale nie mogę wykonać najlżejszego ruchu. Jestem wykutym z kamienia posągiem, który zrzucono w bezdenną, mroczną otchłań.

Coś ociera się o mój prawy nadgarstek. Dziesiątki, setki palców wpijają się nagle w moje ciało, czyjeś ręce szarpią ubranie, chwytają mocno za kark i stopy.

Umysł szaleje, lecz ciało ani drgnie, choć rozpaczliwie pragnę odzyskać kontrolę nad swoimi członkami. W ataku paniki wytężam wszystkie siły, ale ręce i nogi nadal odmawiają mi posłuszeństwa, nie mogę się wyrwać z objęć tych, którzy chcą mnie rozedrzeć na strzępy.

Siły opuszczają mnie powoli, gdy wtem martwą ciszę przerywa melodyjny głos. Jest piękny, pełen ciepła. Ktoś nuci, a potem zaczyna śpiewać. Przypominam sobie tę piosenkę i tę kobietę. To mama.

Rozbieganymi oczami widzę jedynie pustkę, ale otaczający mnie śpiew jest coraz głośniejszy. Całą siłą woli próbuję sięgnąć ku mamie pośród wszechobecnego mroku i…

Budzę się z przerażającego koszmaru.

Dysząc ciężko, odkrywam, że siedzę na jednym z połączonych łóżek w piwnicy znajdującej się pod podwórzem naszego domu. Wszystkie mięśnie mam napięte, szczęki zaciśnięte aż do bólu. Ava kładzie dłoń na moim ramieniu uspokajającym gestem, ale nie ważę się na nią spojrzeć, wściekła na siebie, że obudziłam ją po raz kolejny.

– Znowu ten koszmar? – pyta.

Przytakuję, a ona opuszcza powieki, jakby rozumiała, ale to nieprawda. Nigdy nie pojmie tego, co teraz czuję.

Spoglądam na zegarek. Wpół do siódmej.

– Spóźnimy się.

Ava zrywa się z łóżka, szpera w garderobie i w końcu znajduje nasze białe spodnie.

– Gdzie jest…

Rzucam czystą lnianą bluzę, uważając, aby jej nie pomiąć ani nie ubrudzić. Fioletowa wstęga – niczym szarfa – biegnie na skos przez pierś, od serca aż po biodro. To jedyna ozdoba śnieżnobiałego mundurka.

Ava ściąga przez głowę podkoszulek, a następnie pośpiesznie wkłada szkolny strój, ja zaś odwracam się w stronę stojącego pod schodami biurka. Chowam do torby nasz niewielki tablet, po czym przyglądam się, jak odbicie Avy w lustrze przyczesuje z wielką uwagą grzywkę sięgającą niemal do jej zielonych oczu. Identycznych jak moje. Wyjmuję z szuflady naszego biurka korektor, a gdy podnoszę wzrok i nieoczekiwanie staję twarzą w twarz z wcieleniem naszej matki, znów zalewają mnie fale wizji widzianych we śnie, z tym że przerażenie towarzyszące poczuciu uwięzienia w nieprzebytym mroku wydaje się teraz raczej wspomnieniem niż snem. Zaczynam naciągać sobie kciuk. W końcu podchodzę do Avy stojącej wciąż przed lustrem; staram się zapomnieć, otrząsnąć z nie chcącego mnie opuścić koszmaru.

Wiem, że to bezcelowe. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół mam wryty w pamięć na stałe. Przecież nasze życie zależy od tego, czy będziemy w stanie je wszystkie odtworzyć. Jeśli zaczniemy zapominać, nie przetrwamy.

Umieszczam prostokątne pudełeczko w wyciągniętej wyczekująco dłoni, po czym podnoszę wzrok i patrzę na swoją siostrę bliźniaczkę. Szybkimi, wprawnymi ruchami nakłada korektor na gwieździstą bliznę zdobiącą jej kark. Gdy byłyśmy w ósmej klasie, potknęła się w szklarni i upadła prosto w opuncje. Ojciec się wściekł, ale Ava powiedziała, że to był wypadek, że nie jesteśmy w stanie kontrolować wszystkiego. Bez względu na to, jak bardzo on się stara.

Blizna znika pod korektorem, a Ava uśmiecha się do mnie z lustra.

– Proszę, teraz niczym się już nie różnimy – mówi.

Odpowiadam takim samym uśmiechem, analizując uważnie nasze identyczne odbicia. Jestem nią, a ona jest mną. Jedna dusza w dwóch ciałach.

Nieświadomie sięgam do prawego nadgarstka, w którym powinnam mieć wszczepiony mikroczip. Tak wygląda nieustanna rzeczywistość drugiego dziecka w Ameryce wyznającej Zasadę Jednego. Po prostu nie istnieję.

– Szkoda, że to nie twoja kolej na pójście do szkoły – zauważa Ava. – Bez problemu zdobyłabyś najwyższą ocenę.

Zarzucam nasz plecaczek na jej ramię i we dwie wspinamy się po schodach prowadzących do długiej, nie ozdobionej niczym ściany.

– Nie spanikuj podczas egzaminu ustnego z hiszpańskiego, a wszystko będzie dobrze. Uczyłyśmy się całą noc.

Pozwala sobie na pełne zwątpienia westchnienie, przyciągam ją więc do siebie, tak że stykamy się czołami.

– Tú puedes hacerlo. Pójdzie ci jak z płatka.

Ava szczerzy radośnie zęby, potem unosi dłoń. Dwa ciche stuknięcia i ściana rozstępuje się, odsłaniając tajne przejście prowadzące do naszego domu.

– Do zobaczenia – rzuca.

Odwraca się, po czym truchta w głąb tunelu, a ja zostaję na posterunku, dopóki nie stracę z widoku jej płomiennie rudych włosów. Już mi jej brak. Połowa mnie właśnie zniknęła.

Zamykam przejście i zeskakuję ze schodów trzema susami. Wracam do łóżka.

Czekam na jej powrót.Ava

Rozpoczęcie dnia różniące się od wypracowanej latami rutyny przyprawia mnie o wielką nerwowość. Biegnę ciasnym podziemnym tunelem, by nadrobić niewielkie spóźnienie. Mijam betonowe ściany, po czym wspinam się na kolejny ciąg stopni, bez ustanku myśląc o tym, co czeka mnie na powierzchni. Zaraz po przekroczeniu progu naszego domu utracę wszelką prywatność. Wszechobecne kamery i uważne oczy będą obserwować każdy mój krok. Muszę być na to gotowa.

To, że obie wciąż żyjemy, jest naszym największym sekretem.

Ojciec miał pięć lat, by nauczyć swoje ukochane skarby sztuki zwodzenia innych ludzi, potem musiałyśmy opuścić bezpieczne gniazdko, jakie nam uwił, i rozpocząć naukę w akademii podstawowej. Mirze i mnie zaczęto wpajać zasady, zanim jeszcze nauczyłyśmy się mówić. Poznanie rządzących światem reguł było kluczowe dla naszego przetrwania, dlatego ojciec uczył nas ich kolejno, poprzez zabawy i gry, które tak bardzo uwielbiałyśmy. Szczera pochwała z jego ust była dla mnie wszystkim. Jednym z moich pierwszych wspomnień jest recytowanie najważniejszej maksymy ojca: „Musimy być idealne. Wystarczy, że któraś z nas się pomyli, i wszyscy przegramy z kretesem”.

Pukam dwukrotnie w gładką ścianę, a ona odsuwa się niemal natychmiast, odsłaniając nieskazitelnie czysty salon. Chwilę później przejście zamyka się szczelnie za moimi plecami. Przebiegam przez pomieszczenie, kierując się ku drzwiom frontowym. W pośpiechu wpadam na stojącego w przedpokoju ojca. Trzyma w ręce lśniące pudełko z moim drugim śniadaniem, wzrok ma poważny.

Robię wielkie oczy.

– Dochodzi za piętnaście siódma… Dlaczego nie wyszedłeś jeszcze do pracy?

Przymyka powieki tak bardzo, że pozostają tylko wąskie szparki. Przyjmuję od niego śniadanie i upycham je w plecaku. W lodówce pełno takich zestawów, przygotowanych na wszystkie dni tygodnia; każdy element naszego życia jest podporządkowany surowemu reżimowi, czasami aż do przesady.

Ojciec nadal wywiera na mnie milczącą presję, skruszona dodaję więc:

– To już się nie powtórzy, obiecuję.

– Nie. To ja obiecuję. Ostatni raz wam na to pozwoliłem. Nie możecie spędzać wspólnie nocy… To po prostu zbyt niebezpieczne.

Ojciec jest jednym z tych ludzi, których uwagi nie chcecie na siebie ściągać. To przedstawiciel władz bardzo wysokiego stopnia – dyrektor Teksańskiego Wydziału Planowania Rodziny – dosłownie emanuje autorytetem, nawet oddycha zgodnie z ustalonym harmonogramem. Wygląda dumnie w odprasowanym wojskowym uniformie, ale tego ranka dostrzegam, że garbi się lekko, co znaczy, że brzemię odpowiedzialności zaczyna go przygniatać.

Próbuję mu ulżyć, uśmiechając się najbardziej serdecznie, jak umiem.

– Dzisiaj na zajęciach chóru będziemy się uczyć nowej piosenki. Mira i ja możemy ją wam zaśpiewać wieczorem po kolacji – mówię.

Mars znika w końcu z jego czoła.

– To dobry pomysł – odpowiada, prostując plecy. Całuje mnie delikatnie w czubek głowy. – Uważaj na siebie, nawet na moment nie przestawaj być czujna.

– Tobie też życzę miłego dnia, tato – rzucam przez ramię, kierując się ku drzwiom.

Czas rozpocząć kolejną turę gry.

Idąc przez naszą gęsto zamieszkaną dzielnicę, mijam pięknie utrzymane domy. Powtarzam półgłosem materiał na egzamin z hiszpańskiego. W oddali za labiryntem podwórek i komunalnych ogrodów rozciąga się panorama gigantycznej metropolii. To Dallas, potężna stolica Teksasu.

Pozycja ojca pozwala nam mieszkać na przedmieściach pośród innych członków uprzywilejowanej klasy. Dzięki temu mamy dostęp do nieco lepszego powietrza i jakże rzadki dzisiaj przywilej posiadania spłachetka ziemi, którą możemy nazywać własną. Większość ludzi gnieździ się w gigantycznych, upstrzonych bilbordami wieżowcach – z ich okien, dzień i noc, widać wyłącznie reklamy zdobiące sąsiednie budowle. Życie zwykłego człowieka polega na nieustannej walce o kolejny jard kwadratowy powierzchni, o odrobinę więcej zasobów, generalnie o wszystko. Sąsiad zabija sąsiada dla nowej pary butów. Niczego nie ma pod dostatkiem.

Mija mnie peleton rowerzystów lawirujących z trudem w gęstym tłumie przechodniów, którzy zajmują całą szerokość szosy wiodącej do centrum miasta. Mira i ja naprawdę rzadko opuszczamy teren Trinity Heights, jak nazywa się nasza dzielnica; uczelnia znajduje się niespełna milę od naszego domu. Każdego dnia jedna z nas traci godzinę na marsz do szkoły i z powrotem, kolejne osiem spędzamy na zajęciach, a przez resztę popołudnia odrabiamy zadania domowe, dzielimy się wrażeniami z następnych, jakże podobnych do siebie dni, po czym udajemy się do łóżek, oczywiście osobno. Jedna z nas schodzi do piwnicy, druga idzie do pokoju na piętrze, zwanego „sypialną Avy”. Budzimy się następnego ranka i powtarzamy to wszystko po raz kolejny. Nasze życie jest tak potwornie nudne i monotonne.

Patrzę pod nogi i obserwuję siatkę pęknięć zdobiących nawierzchnię, po której kiedyś poruszały się wyłącznie pojazdy. Pobudzając umysł, próbuję sobie wyobrazić, jakie dźwięki albo zapachy towarzyszyły długaśnym korkom na pięćdziesiąt samochodów czy więcej. Wtem słyszę ryk klaksonu dobiegający z pobliskiej przecznicy. Czuję się tak, jakby moje wyobrażenie ożyło – nie licząc czterdziestu dziewięciu innych pojazdów – i pojawiało się przede mną ot tak, dla zabawy. Nikt prócz mnie nie zwraca uwagi na samochód próbujący przebić się przez ciżbę.

Tłum spycha mnie w jego kierunku, mogę więc zajrzeć do wnętrza przez mocno przyciemnioną szybę. Widzę szykownie ubraną bizneswoman, kobieta mówi coś do siebie, zapewne prowadzi zebranie, na które się spóźniła. Klimatyzacja rozwiewa jej włosy, przez co wygląda, jakby trafiła w sam środek malowniczej wichury. Jazda własnym samochodem do pracy jest w takim samym stopniu przejawem staromodności, co szaleństwa. Jedynym powodem, dla którego ktoś jeszcze używa tych maszyn na wypełnionych pieszymi ulicach, jest chęć wywyższenia się ponad szare masy.

Nie cierpię marnotrawstwa. A stanie w korkach musiało prowadzić do niewyobrażalnej straty czasu. Kręcę głową i ocieram pot z czoła, nawet na moment nie zwalniając kroku podczas krótkiego marszu do szkoły. To mój ulubiony sposób podróżowania.

Już pół mili dalej zaczynam mieć problem z dostrzeżeniem choćby skrawka wolnego nieba. W tej okolicy roi się od wieżowców. Są symbolem postępu, jak twierdzi nasz rząd. Oznaką potęgi. Ale niebo to za mało: będziemy piąć się w górę bez końca, podbijemy całą przestrzeń, zanim zdołamy się nasycić.

Docieram na teren uczelni pięć minut po wyznaczonym terminie, muszę więc wybrać skrót przez centralny trawnik i minąć pomnik Stephena F. Austina trzymającego nad głową wielką flagę stanu. Mamy dzisiaj wyjątkowo bezwietrzny dzień, ale Ojcu Teksasu nie wypada machać obwisłym sztandarem, zwłaszcza że stoi w stolicy. Ukryte dmuchawy dmą więc w płótno ozdobione samotną gwiazdą, poruszają miarowo czerwienią, bielą i błękitem, którymi statua wita uczniów zmierzających na zajęcia.

Uniwersytet Stępka jest jedną z najbardziej prestiżowych uczelni kraju, otaczaną wielkim poważaniem. Przed uczniami przekraczającymi jego progi stawia się więc bardzo wysokie wymagania. Gdy polityka planowania rodziny – zwana publicznie Zasadą Jednego – stała się prawem, ideologia wyznawana przez amerykańskie społeczeństwo uległa diametralnej zmianie. Przestaliśmy żyć dla samych siebie, duch niezależności odszedł w niepamięć. Od tej pory robimy wszystko dla rodziny. Ludzie mają tylko jedną szansę, by przygotować potomka do osiągnięcia sukcesu, noszenia z dumą nazwiska i zarabiania na tyle dobrze, by wystarczyło na utrzymanie starzejących się rodziców, albowiem to na jedynakach spoczywa obowiązek zadbania o żyjących wciąż przodków. Właśnie dlatego dzieciństwo przeistoczyło się w bezwzględny wyścig szczurów. Na szczęście nasza uczelnia należy do nielicznych miejsc, gdzie człowiek może się przygotować do rywalizacji w przeludnionym świecie, w którym słabi i biedni mają niewielkie szanse na doczekanie starości.

Otaczają mnie tysiące uczniów odzianych w identyczne białe lniane uniformy. Jedynym wyróżnikiem są kolory pasów oznaczające status danej osoby. Choć Mira i ja mamy dopiero osiemnaście lat, zakwalifikowano nas do grupy najzdolniejszych uczniów w drugiej klasie, dzięki czemu możemy się szczycić dumnym fioletem. Trawnik przemierzają uczniowie noszący przeróżne barwy: fiolet, błękit, czerwień, zieleń i tę najgorszą, czyli żółć. Wszystko, co możesz osiągnąć w dorosłym życiu, zależy wyłącznie od tego, jaki kolor będzie zdobił twoje świadectwo końcowe. Dyplom z fioletowym paskiem sprawi, że świat legnie u twoich stóp.

Skręcam w prawo, kierując się do właściwego skrzydła budowli otaczającej czworoboczny dziedziniec. Wokół widzę swoje koleżanki, które osłaniają starannie ułożone fryzury pod parasolami ozdobionymi identycznym kodem barw. Moda ta nie tylko służy ochronie przed nieznośnym teksańskim upałem, ale też pozwala uniknąć choć części wszechobecnych kamer.

Docieram do celu. Do części zwanej Tower Hall. Zanim wejdę do porośniętego bluszczem budynku, zamykam pośpiesznie własny parasol i uśmiecham się szeroko na potrzeby skanerów systemu rozpoznawania rysów twarzy.

Obiektywy nie dających się ominąć kamer rejestrują każdego, kto wchodzi do budynków na terenie kampusu. Sprzężone z nimi komputery są w stanie wykryć nieuprawnionego intruza w ciągu sekundy, nawet gdyby schował się w tysięcznym tłumie. Nikt nie skanuje wszczepionych nam czipów, chyba że delikwent ściągnie na siebie uwagę stróżów prawa.

Siedzący pod jedną ze ścian korytarza strażnicy stanowi nie odrywają wzroku od ciągu monitorów. Zaraz ujrzą na nich moją twarz, która po rozpoznaniu przez system zostanie połączona z nazwiskiem zapisanym w bazie danych uczelni. „Ava Goodwin, dostęp przyznany”. Taki napis pojawi się na ekranie, a ja już dziękuję w myślach losowi za to, że wyglądam tak samo jak Mira.

Z głośników dobiega ostry dźwięk dzwonka, zaraz po nim rozlega się drugi, identyczny. Staję posłusznie w długiej kolejce uczniów czekających na wejście do głównego holu.

Opiekun chóru pan Dashwood krąży niespokojnie po podwyższeniu, ręce podrygują mu w rytm muzyki, jakby był opętany. Prowadzi naszą grupę – nie zasługujemy jeszcze na to, by określić nas mianem prawdziwego chóru – z pasją, która bardzo mi się podoba. Czuję, że serce zaczyna mi żywiej bić, i przymykam powieki, śpiewając wolną, ale płomienną pieśń. Znam słowa, nie muszę więc spoglądać na wielki hologram, na którym pojawiają się kolejne linijki tekstu.

Mira i ja dorastałyśmy, oglądając podarowane nam przez ojca holoprojekcje mamy śpiewającej i akompaniującej sobie na pianinie. Czasami oglądał je z nami, siedząc na podłodze piwnicy oparty plecami o nasze podwójne łóżko, równie jak my zauroczony prywatnymi koncertami. Tylko tam, w zaciszu kryjówki, nasza czwórka mogła być razem.

Pamiętam każdy szczegół jej dotyczący – w moich wyobrażeniach wydaje się więc realna, niemal prawdziwa. Jako dzieci szalałyśmy na punkcie muzyki. Nie dlatego, że pragnęłyśmy naśladować mamę, ale z desperackiej potrzeby znalezienia się jak najbliżej niej. A ból tęsknoty za czymś, czego nigdy już się nie odzyska, pozwolił mi zrozumieć, czym jest poczucie zawodu.

– A teraz refren, głośno!

Wyczuwszy jakąś zmianę, otwieram oczy i widzę wchodzącego do klasy Haltona. Porusza się nieco chwiejnie, ale mimo obwisłych ramion prezentuje się świetnie w nienagannie skrojonym mundurku ozdobionym fioletowym pasem. Ciemne włosy ma lekko przetłuszczone, choć mogę iść o zakład, że umył je tego ranka. Udaje kogoś lepszego niż w rzeczywistości, jednakże prawdziwe „ja” wyłazi z niego wszystkimi porami.

Idzie bardzo wolno, nie śpiesząc się, wie bowiem, że to spóźnienie i tak ujdzie mu płazem.

Chór nie przerywa próby, gdy Halton się przepycha, by stanąć obok mnie, zmuszając przy tym innego ucznia do zejścia na niższy podest i ustąpienia mu miejsca. Jego ochroniarz, agent specjalny Hayes, który nie odstępuje go na krok, próbuje się wtopić w otoczenie, co jest możliwe dzięki skrojonemu na uczelnianą modłę uniformowi. Ale że nie otwiera ust jak otaczający go uczniowie, ten mężczyzna w kwiecie wieku nikogo nie zwiedzie, choćby bardzo chciał.

– Ava. – Halton wita mnie zdawkowym skinieniem głowy. Nie spuszcza ze mnie wzroku, jakby miał nadzieję, że podejmę konwersację w samym środku śpiewu.

Przymykam ponownie oczy, udając, że go nie zauważam.

Wpadnięcie mu w oko to wielki zaszczyt, o czym on doskonale wie. Ale ja mam gdzieś, jak wysoko jest postawiona jego rodzina. Wpływami nie zdobędziesz mojego zainteresowania, myślę. Czuję palący wzrok na policzku, co staje się w końcu nie do zniesienia. Otwieram oczy i spoglądam na Haltona. Zazwyczaj rezygnował w tym momencie, ale tym razem sterczy tam jak kołek i patrzy na mnie, nawet nie myśląc o tym, żeby śpiewać.

Czego chcesz? – pytam wymownym spojrzeniem. Chórmistrz klaszcze kilkakrotnie, by zwrócić na siebie uwagę.

– Goodwin, patrz na mnie!

Odwracam głowę rozwścieczona tym, że otrzymałam publiczną reprymendę, dokładnie w chwili, gdy nauczyciel wyłącza muzykę.

– Niesamowicie nijakie wykonanie. Jeśli zaprezentujecie podobny poziom przed komisją rządową do spraw artystycznych, mogę tylko mieć nadzieję, że okażecie się geniuszami w przedmiotach ścisłych. Do jutra macie wykuć ten tekst na pamięć. Możecie się rozejść.

Po niemal półwiecznej przerwie Stępka zamierza przywrócić tradycję posiadania uczelnianego chóru. Uprawianie muzyki uznano swego czasu za marnotrawienie pieniędzy. W sytuacji gdy miliony ludzi przymierały głodem bądź ginęły z powodu kataklizmów pogodowych, władze odmówiły dalszego finansowania artystycznych kierunków. Śpiewanie odeszło do lamusa.

Tego roku miało się to jednak zmienić. Nasz wspaniały gubernator Howard S. Roth, najbardziej wpływowy polityk Teksasu, zupełnie niespodziewanie postanowił uświetnić śpiewem uroczystą galę z okazji siedemdziesięciopięciolecia uchwalenia Zasady Jednego. Jestem niemal pewna, że nasze słodkie pienia mają odwieść ludzi od smutnej konstatacji, iż celebrujemy rocznicę poddania się ścisłej kontroli, która zabrania nam decydować, ile chcemy mieć dzieci. Gubernator nie zamierza oszczędzać. Już za tydzień do Dallas przybędą delegacje ze wszystkich pozostałych stanów. Plotki głoszą, że może pojawić się nawet sam prezydent; sieć Samotna Gwiazda spekuluje, że przy tej okazji może ogłosić pełne poparcie dla kandydatury naszego przywódcy w przyszłorocznych wyborach na najwyższy urząd.

Roth to najdłużej urzędujący gubernator w historii Teksasu. Pomimo jego kontrowersyjnych metod rządzenia przywódcy całego świata patrzą z zazdrością na nasze osiągnięcia. Rzeczywistość uległa tak daleko idącym zmianom, że dzisiaj, by nie utonąć, potrzebujesz nie powietrza, tylko żelaza.

Uczniowie opuszczają proscenium w milczeniu, karnie ustawiając się w kolejkę. Wszyscy skupiają się już na kolejnym wyzwaniu, które czeka nas na najbliższej lekcji. Ja zwlekam z wyjściem, by móc rozkoszować się pustką i spokojem przestronnej sali koncertowej.

Po kilku chwilach kontemplowania ciszy kłaniam się z szacunkiem chórmistrzowi, a potem wychodzę na zatłoczony korytarz, którym mam dotrzeć na następne zajęcia. Mira i ja odwiedzamy tę samą łazienkę każdego dnia, ponieważ prawo zabrania ukrywania znaków szczególnych, a ja muszę nakładać dodatkową warstwę korektora, by nikt nie zauważył charakterystycznej blizny na karku.

Prę przed siebie ze spuszczoną głową – zawsze chodzimy ze wzrokiem wbitym w ziemię – pokonuję tak centralny trawnik, po czym wspinam się na drugą kondygnację Budynku Unii. Przemykam do damskiej toalety, siadam w kabinie znajdującej się najdalej od wejścia, ale ledwie wyciągam korektor, słyszę nad sobą czyjś głos:

– Używasz niedozwolonego makijażu? Ojeju!

Zaskoczona nieomal podskakuję na sedesie, a gdy spoglądam w górę, widzę dziewczynę gapiącą się znad przepierzenia dzielącego kabiny. Rozpoznaję jej twarz, rozpaczliwie próbując dopasować do niej nazwisko, ale zapamiętanie dziesiątek tysięcy uczniów nie jest wcale prostym zadaniem.

– Zaraz doniosę o tym dziekanowi. – Tamta cmoka głośno z dezaprobatą, po czym znika mi z oczu.

Wyskakuję z kabiny przerażona do granic.

– Błagam, nie donoś na mnie! – krzyczę. – Ja tylko… – Milknę, gdy grupka najbardziej wpływowych dziewczyn o bardzo znanych nazwiskach wybucha głośnym, kąśliwym śmiechem.

– Jesteś taką skromnisią, Goodwin – rzuca jedna z nich. Nie przestając się śmiać, dołącza do stojącej przed lustrem przywódczyni tej bandy (jak ona się nazywa?). Zaszczytny fiolet i błękit przecinają ich bluzy. – Marnie się maskujesz – dodaje.

Zauważam w odbiciu, że nie przyszły tutaj poprawić fryzur. Naklejają sobie wzajemnie na piersiach maleńkie plastry.

Plastry. Ulubiony narkotyk bogaczy.

– Skoro chcesz łamać zakazy, Goodwin, zrób coś naprawdę ekscytującego.

Któraś wyciąga do mnie rękę, podaje mi prostokąt plastra przyklejony do opuszki środkowego palca. Zgina go kilkakrotnie w zapraszającym geście. Puszcza też do mnie oko. Inna próbuje rozpiąć mi bluzkę, więc spuszczam mocniej głowę, przepycham się pomiędzy nimi i wracam na korytarz, żegnana kolejną salwą kpiącego śmiechu.

Odgłosy tego rżenia dźwięczą mi w uszach przez całą drogę na wiecznie zatłoczoną stołówkę, gdzie zajmuję to samo miejsce co zawsze, na ławce pod oknem, mając za towarzyszkę wyłącznie Rylie Sparks. Mamy z nią niepisaną umowę, ponieważ obie lubimy jeść w samotności, a lepiej, by miejsce naprzeciw nie było wolne. Nigdy nie wiadomo, kto może się dosiąść.

Chciałabym mieć przyjaciół. Chciałabym poczuć prawdziwą więź z innymi ludźmi, odkrywać przeróżne rodzaje miłości, jakie istnieją na tym świecie, ale otaczam się tak wysokimi murami chroniącymi nasz sekret – abyśmy pozostały bezpieczne – że chyba nie ma takiej możliwości, by ktoś zdołał je kiedykolwiek pokonać i zbliżyć się do mnie. Pozostaję samotna za otaczającymi mnie fortyfikacjami. Jeśli nie liczyć Miry. Na nią zawsze mogę liczyć. Wiem, że jeśli zdarzy się tak, iż ona umrze pierwsza, z pewnością zrobi wszystko, pokona otchłanie czasu i przestrzeni, by mnie odnaleźć. Podobnie jak ja.

Otrząsam się z tych niewesołych myśli, skupiając uwagę na długiej kolejce uczniów czekających przed lśniącą drukarką 3D. Każdy musi przeskanować wszczepiony czip, by wybrać z menu preferowany posiłek. Na tacy jakiegoś chłopaka niemal natychmiast pojawia się stosik proteinowej papki, a obok lądują parujące wciąż pasty warzywne. Stojąca za nim dziewczyna dokonuje wyboru i dziesięć sekund później na jej talerzu pojawiają się te same składniki, tyle że przyrządzone w zupełnie inny sposób. Ja natomiast wyjmuję przygotowane w domu śniadanie – we wtorki jem zawsze kurczaka w sosie cytrynowym z brokułami – biorę do ust solidny kęs, po czym włączam tablet.

Mam pół godziny do zajęć z zaawansowanej chemii. Mira odrobiła zadanie domowe z tego przedmiotu minionej nocy, mogę się więc skupić na tym, co zadano nam dzisiaj rano na rozpoczynających lekcje zajęciach z fizyki. Sporo tego, ale moje palce śmigają zwinnie po ekranie. Rozwiązuję jedno skomplikowane równanie po drugim.

Tracę koncentrację, kiedy maszyna wydaje mechanicznym głosem znajomy komunikat:

– Niewystarczający kredyt spożywczy, panie Wallace!

Unoszę głowę i patrzę na ubranego w znoszony mundurek z wymownym żółtym paskiem Adena Wallace’a, który raz jeszcze wsuwa rękę pod skaner. Barwa ewaluacyjna uczniów dziwnie współgra ze statusem materialnym ich rodziców.

– Jak to możliwe? Jestem pewien, że nie zużyłem całego miesięcznego przydziału – upiera się chłopak.

– Niewystarczający kredyt spożywczy, panie Wallace. Proszę natychmiast opuścić kolejkę.

Roztrzęsiony wymizerowany chłopak zaczyna błagać o wydanie mu posiłku:

– Proszę. Jestem głodny…

Maszyna nie dba o to, jak puste czy pełne są żołądki ludzi, których obsługuje. Niewystarczający kredyt to niewystarczający kredyt. Koniec kropka.

Aden nie szuka pomocy wśród otaczających go uczniów, dobrze wie, że nikt się z nim nie podzieli. Gdy zauważa strażnika idącego, by usunąć go z kolejki, opuszcza pośpiesznie stołówkę. Pozostali wytykają go palcami i poszeptują znacząco.

Wracam do rozwiązywania zadań z fizyki, ale zanim znów się na tym skupię, spostrzegam, że obserwuje mnie siedzący przy pobliskim stoliku Halton.

Otaczają go sami fioletowi i niebiescy, członkowie jego osobistej świty, z których żaden nie odzywa się do siedzącego pomiędzy nimi chudzielca. Halton różni się od muskularnych, wiecznie roześmianych i czarujących kolegów. Jest jasne, że odziedziczył tych tak zwanych przyjaciół, zamiast zaskarbić sobie ich lojalność.

Siedząca naprzeciw niego Mckinley Ruiz, żylasta pierwszoklasistka o kruczoczarnych włosach, odwraca się nagle. Zauważa, że spoglądamy sobie z Haltonem w oczy, i natychmiast purpurowieje ze złości.

On jest mój! – zdaje się wrzeszczeć tym wściekłym spojrzeniem posłanym z drugiej strony wielkiej jadalni.

Jest znaną karierowiczką. Jej bluzę zdobi niebieski pas, ale wiem, że zrobi wszystko, by ta barwa zamieniła się w najczystszy fiolet. Mckinley Ruiz nie wespnie się jednak na wyżyny za pomocą lepszych ocen, tylko przez małżeństwo. A Halton jest drabiną, która jej to umożliwi.

Irytują mnie te ich osobiste przepychanki, przesłaniam więc czoło dłonią, mając nadzieję, że tym sposobem zniknę im z oczu.

Rozległy plac przed kampusem zalewają dwie rzeki ludzi zmierzających w przeciwnych kierunkach.

Bilbordy umieszczone na fasadach okolicznych wieżowców imitują zachód słońca, bijący z nich blask maluje szerokie jezdnie pastelowymi różami i pomarańczem. Na ten widok robi mi się cieplej na sercu. Chociaż wiem, że te obrazy zostały tak zrenderowane, by budzić w ludziach podobne uczucia, dla mnie są po prostu piękne.

Jakiś czas później wizję zachodu słońca zastępuje reklama przedstawiająca uśmiechniętą parę z jedyną córką. Wielki pulsujący napis świeci nam w oczy: „Jedno dziecko. Jeden kraj”. Ignoruję ten propagandowy bełkot, spoglądając jak zwykle pod nogi. Staram się zwizualizować położenie wszystkich kamer systemu monitoringu, które rozmieszczono w tej okolicy. Jedna jest na pewno w czujnym oku pomnika długoroga zdobiącego sam środek placu. Dwie kolejne na ścianie wieżowca banku po prawej.

Rozprasza mnie nagłe poruszenie, unoszę głowę na czas, by zobaczyć, jak kobieta o długich włosach wyrywa butelkę wody z ręki zaskoczonego ucznia.

– Złodziejka! – drze się chłopak wniebogłosy.

Kobieta przepycha się przez tłum zaalarmowanych ludzi, sunie prosto na mnie, a ja stoję jak wmurowana, nie mogąc się ruszyć.

Nagle rozlega się gromkie: bam! i kobieta pada na ziemię. Jej ciałem wstrząsają trzy gwałtowniejsze skurcze, potem wiotczeje. Porzucona butelka leży kilka stóp dalej, jej bezcenna zawartość wylewa się wolno na rozgrzane płyty chodnika. Z tłumu wyłania się mężczyzna, podnosi szybko zrabowane mienie i natychmiast znika ponownie w ludzkiej ciżbie. Krzepki strażnik stanowy z taserem wielkości i wyglądu shotguna podchodzi do kobiety, zatrzymuje się, przydeptując czubkiem buta palce jej dłoni. Połowa wieczornych przechodniów przystanęła, by przyjrzeć się tej scenie. Część traktuje to jak najzwyklejszą rozrywkę, ale na wielu twarzach zauważam z trudem maskowaną wściekłość.

Postępuję wbrew wpajanym mi zasadom i także zostaję na miejscu. Powinnam oddalić się dyskretnie, aby nie zwracać na siebie uwagi strażnika, ale nie robię tego. Stoję tuż obok leżącej na chodniku kobiety.

Wyczuwam, że tłum wokół zaczyna wrzeć. Rozlega się okrzyk, głośny i wyraźny:

– Dość już tego!

Trzy inne osoby powtórzyły to zawołanie, co zabrzmiało, jakby nad placem rozległy się jego echa.

Garstka protestujących próbuje się przepchnąć w pobliże trzymającego taser strażnika, zwiększając i tak spory zator na placu. Moment później na miejscu pojawia się cały oddział stanowych.

– Rozejść się albo zostaniecie aresztowani!

Jeden z żołnierzy celuje karabinem sonicznym w niebo, po czym wypala z niego bez wahania. Wszyscy w promieniu stu jardów padają na ziemię, zatykając rękami uszy.

Ja także znalazłam się na chodniku i też przycisnęłam dłonie do głowy. Mimo to ostry dźwięk przeszywa mi mózg. Nie jestem w stanie go powstrzymać. Zwijam się więc do pozycji embrionalnej i z tej perspektywy przyglądam się aresztowaniu przytomniejącej dopiero kobiety. W spojrzeniu, które mi posyła, jest tak wiele desperacji i dzikości, ale jedyne, co mogę w tym momencie zrobić, to leżeć tam i przyglądać się bezczynnie, jak ją zabierają.

Strażnik, którego słuch nie ucierpiał dzięki użytym zawczasu zatyczkom, wyszarpuje rękę kobiety spod ciała, po czym skanuje ją niewielkim przyrządem. Mikroczip służy nie tylko do monitorowania poboru racji żywnościowych, ale też zawiera wszystkie istotne informacje dotyczące twojej przeszłości: rejestr aresztowań, grupę krwi, numer ubezpieczenia społecznego, adresy czy dane kredytowe. Wszystko tam jest. Trzeba było aż kilku pokoleń, by ludzie zaakceptowali powszechne wszczepianie czipów, ale akcja zakończyła się pełnym powodzeniem.

Tu nie chodzi o kontrolę, twierdzono, tylko o nasze bezpieczeństwo. Mikroczipy ocalą wam życie. Urabiano nas, byśmy uznali te brednie za świętą prawdę.

Ja jednak im nie wierzę. Mikroczip doprowadził do śmierci mamy.

– Wstawaj! – wrzeszczy strażnik. – Wynoś się stąd!

Chcę to zrobić, ale nieustanny łomot rozlegający się w moich uszach wytrąca mnie z równowagi. Robi mi się niedobrze.

– Masz jakiś problem, młoda damo? – Strażnik patrzy na mnie z góry.

– Nie, proszę pana – mamroczę.

– Jeśli nie wstaniesz z mojego chodnika, ciebie także aresztuję – grozi.

Chowa taser do pochwy, zanim przykucnie, by skuć ręce nieprzytomnej kobiety.

Protestujący nikną potulnie w tłumie, obie rzeki ludzi znów ruszają w przeciwnych kierunkach. Oszołomiona przyłączyłam się do jednej z nich. Nie jesteśmy w stanie odpłacić tym draniom, rząd zadbał o to już dawno temu. Cywilom nie wolno posiadać broni, ten przywilej przysługuje wyłącznie strażnikom stanowym. Ludzie mogą z nimi walczyć tylko podniesionymi głosami, ale za każdym razem są uciszani.

Faceci z bronią zawsze wygrywają.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: