Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaszumiały pióra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 marca 2020
Ebook
9,99 zł
Audiobook
9,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zaszumiały pióra - ebook

Zbiór opowiadań, powstałych we wczesnym okresie twórczości Heleny Mniszkówny. Akcja usytowana jest na ukochanych przez pisarkę Kresach, z ich urzekającą przyrodą. Postaci tu przedstawione charakteryzuje wyjątkowa wrażliwość i samotność, próbują oni odnaleźć swoje miejsce w świecie ze swoimi troskami i namiętnościami.

Helena Mniszkówna (1878-1943) - polska powieściopisarka, autorka romansów z życia wyższych sfer. W ciągu trzydziestu lat aktywności twórczej wydała ponad dwadzieścia książek o miłości.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42651-9
Rozmiar pliku: 446 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wysoko na gnieździć stary Sokół smutnie dumał. Schowany w gałęziach i w chróście dumał o słonecznej przeszłości, o swym bujnym locie młodzieńczym. Dużo widział, pióra pogubił w walce życia. Nieprzyjazne wichry połamały mu lotki. Serce miał rozranione ale jeszcze pełne krwi, co tętniała pulsem miłości dla pobratymczych gmin.

Walczyłby dłużej, lecz zmroziło go chmurne niebo, mgły rozłażące się, mętne. Sokół pragnął słońca i powietrza. Zrozpaczony grzązł w apatję, starość brała go pod swą płachtę. Nadzieja lepszej doli żyła w nim stale, tylko brakło mu sił, wzrok matowiał. Więc zamknął się Sokół w ciemnem gnieździe, czekając śmierci. Otaczały go opieką młode Sokolęta a on im prawił bajki i słuchał radośnie chrzęstu ich piór. Upajał starego widok ich rozwianych skrzydeł. Radośnie patrzał w płomienne ich oczy, gdzie gorzała miłość idei i wielki altruizm dla ptasich ludów. — Lotki rwały ich do słońca, dzioby do chmur, by je przebić. Temperament wrzący kipiątkiem w żyłach, gnał ich naprzód, w mózgach szalała burza buntu, młode szpony szarpać chciały, byle do jasności, do ciepła! Stary kręcił wypełzłą głową i żałośnie kwilił „nie zdołacie, zmoże was brutalna chmura, wyżre młodą krew“. Sokolęta dzwoniły dumnie... dolecim, dolecim, ujrzym złoty krąg, zapanuje jasność, wiosna odrodzenia.

I zapatrzone w uroczą wizję leciały z rozdźwiękiem skrzydeł, wznosząc górną pieśń.

Stary drzymał; śnił... o pięknych światach. Aż zbudziły go dziwne gwary ptasie. Gromadne przeloty jak na wyrój. Szum przełomowy roznosił echa, potężne, idące w dal. Ciche gniazdo starca nie mogło pomieścić Sokolich wieców. Moc ptaków ściągało. Z Sokolicami nadlatywały bystre Jaskółki i ciche Gołębic perły. Z pól wiejskich ruszyły Skowronki, czasem błysnął opasły brzuch Gila w karmazynowej kierezji, lub złotolity Bażant; lecz ten był rzadkością. Najliczniejsze leciały pospolite Wróble, z pod strzech, z pod kominów dymiących i z zatęchłych, nizinnych dziupli.

Roje ptactwa, ożywione jedną gorejącą krwią, duchem i żądzą czynu, jednem tętnem serca i społeczną myślą.

Stary Sokół dziwił się, smutny i nieufny. Straszyły go wzloty młodych. Ale może nowe pokolenie będzie miało większy hart? może genialna ich twórczość, rozsnuje ciemności i z chaosu wydobędzie światłość? Stary z niepokojem czekał.

— — — — — — — — — — — — — — —

I nadszedł dzień chwały, dzień błogosławiony. Gęste chmury rozsnuły opony. Jak płomień z wulkanu buchnął strzęp światła; w oczach przywykłych do mroku zdawał się oceanem zórz. Ptaki zrodzone w szarych mgławicach, dusznych jak groty z kamiennych płyt, ujrzały niebo. Dygot namiętny huraganem wpadł do skrzydlatej rzeszy, porywając wielkich i małych. Halny wiatr!

Sursum corda! kwiliły Orły, i monarszy pęd Ich w górę szedł, triumfu grając hymn. świetne sztandary skrzydlich piór dźwignęły chmurne klamry; z przyschłą na piersiach krwią, Orły goiły w słońcu bolesne blizny.

Powstał huk. Lawina ze szczytu Mont-Blanc, lawina zapału gorących serc, polotu, idei. Ogrom! Ogrom!

Młode Sokolęta podsunęły dziadka do otworu w gnieździe.

„Patrz! dokonaliśmy!... oto odrodzenie... oto światło dnia! patrz starcze: Sursum corda“. Stary Sokół zdumiał się, piekące łzy zalały mu wzrok.

„I to prawda?.. to nie sen?“.....

Sokół zatrząsł się z radosnego bólu. Kwiaty nadziei, rozwite w złote czary, spływając mu na głowę roniły słodycz.

Sokół odżył, żar mu błysnął w oku, starcza krew ruszyła w wir.

„Hej ptaki! lot wasz grzmi!“

I patrzał odmłodzony, patrzał z dumą na niezmierne zastępy świątecznie natchnione. Orły wiodły korowód. Łopot od Nich brzmiał i wiew piór. Leciały rzeźkie Sokoły, plutony Sokoląt. Leciały Jaskółki chyże w szafirach aksamitów, Perły Gołębic, wieśniacze Skowronki. Tłoczyła się nieprzeliczona ciżba Wróbli, głośna, rozśpiewana i mnóstwo ptactwa różnych barw i odcieni, różnych wielkością i energją piór. Gile wystąpiły w okazałej liczbie, wielce butne z chwili, jeszcze butniejsze z kraśnego pierza. I Bażantów gromadka spora, lśnię bogactwem i sybarytyzmem. Sunę poważne ligi Żórawi w popielatych togach, podniecone, lub chłodniejsze. Tu i tam błyszczę grupy Bocianów w tunikach rzymskich, czczone przez ptasi tłum. Lecę... lecę... z chrzęstem, z łomotaniem skrzydlich śmig. Dążą naprzód zwycięzkie, gromkie głosem, opite triumfem. Dzioby maję powagę, oczy iskry.... i łzy. Taka potęga wieje z tych mas, bezkresny gmach zjednoczonych serc, spojonych wspólnym duchem. To nie leciały ptaki, to parł Naród ptasi. A nad nim fanfary hejnałów, a nad nim cyklon szału i zapalny dym. I urok był w tym ruchomym kolosie i czar unoszący i rzewność, jakby uświęcona minioną dobę klęsk.

Stary Sokół w gnieździe wyrywał się za nimi do lotu! do lotu! Ale skrzydła połamane, ciężkie, zwisły bezwładnie. Spłowiałe oczy ciskały ognie zachwytów, lecz starcze ciało w ziemię wkute. Tylko duch kołatał jak rozhuśtany dzwon.

„Dożyłem! przed zgonem ujrzałem ich!... nie zginę.... polecę w zwyż!

Deo — o, Deo gratias!“

— — — — — — — — — — — — — — —

Przeszli, przeszumieli! lot swój niosę dalej. Nie widać ich już. Echo słabnie, cichnie chrzęst. Gdzieindziej budzą drzemiące Sokoły, rzucając zarzewie duchowego płomienia.

Cisza, ale dzwon odrodzenia bije wciąż.

Stary Sokół nie zasypia. Opuszczony przez młodych, co tam lecę społem duma już inaczej. Widzi szerokie światy, cudne horoskopy przyszłości. O! jaka zamieć kwiatów sypie na starczę głowę, jaki miód upojeń, zawieja odurzającej woni.

Starzec oddycha pełną piersią, płuca ma olbrzymie, mógłby wchłonąć świat. Rozkoszuje się powietrzem, ciasno mu w gnieździe, dławi go chróst.

„Do nich! w gromadny lot!“ woła roztęskniony, i trzepoce resztkami skrzydeł, skubie łachmany piór.

Kiedyż wrócę Sokolęta z zwycięzkiej wyprawy, opowiedzieć ideową baśń. Kiedy wrócę odpocząć znużeni sławą, spici rozkosznym dreszczem wyzwolenia.

Stary z niepokojem czekał.

— — — — — — — — — — — — — — —

Wrzawa, zgiełk.

Wracają!

Krwawe skrzydła, połamane lotki, pióra w nieładzie. Wszędzie krew, ślady klęski. W źrenicach groza, ponury obłęd.

Rozpacz! rozpacz!

Przerażenie, stygmat nieszczęścia.

Stary skulił się, spuścił skrzydła.

Przeczucie nim szarpnęło, złowrogi dreszcz.

Przeleciała jedna grupa, druga, pojedyńcze ptaki pędzą dziwnie kwiląc.

Ucieczka!... popłoch!....

Stary ciska się w gnieździe.

„Gdzież moi! co z nimi?“....

Oto są. Straszny widok. Sokolęta krwawe, skrzydła im pogięto, nastrzępione pióra od walki. Połamane dzioby, ruina, zgliszcza nadziei.

Stary omdlewa.

„Co się stało, jak?....

Nieszczęście! Na polance, w zwyciężkim locie stanęli, i... napad. Krew się ścina w żyłach, mózg zdrętwiały nie obejmie grozy.

Zewsząd walą straszliwe stada Sępów i Jastrzębi — Kruki, Krogulce.

Legje barbarzyńców wściekłe, głodne, bezlitosne! Łakną żeru, pragną posoki. Ostre dzidy Sępów niszczą, krwawią. Jastrzębie szpony drą żywe ciało. Biją silne skrzydliska Krogulców, czarne całuny Krukowi rzucają strach.

Porażka! rzeź.

Zniweczona dzielność Orłów, męstwo Sokołów zdruzgotane.

W przepaść runął niebotyczny wzlot.

Przemożne tytany rozniosły złotą ułudę.

Znowu słońce zajdzie mgłą.

Tyle ducha, miłości, nadziei, zmiażdżyły hordy ptaków-drapieżców.

Grom z jasnego nieba!

Stary Sokół słuchał, cicho, żałośnie kwilił, pękało mu serce i... nie zniósł ciosu. W szarzyźnie dogorywał, obudzony nadzieją chciał żyć, zabił go piorun, spadły w promieniach słońca.

Starzec zadrgał szkieletem skrzydeł, suchy dziób żałośnie podniósł w górę, jakby łowiąc utraconą szczęśliwość i kwilił skargę ostatnią.

Zwalił się w czeluść gniazda... zabity.

Otoczyły go Sokolęta i zawiodły pieśń żałobną nad swym losem i jego......

.... I że światło jeszcze błyśnie, bo słońce nie zgasło a młode Sokoły..... żyją.

__________TRAGEDJA CESI

(URYWEK Z PAMIĘTNIKA WYGNANKI)

Archangielsk, 29. Listopada.

Jestem już tu od tygodnia razem z Julka i Olską. Przyjechałyśmy pod etapem. Konwojował nas z Warszawy oficer żandarmerji, Andrzej Bieruzow. Dziwna i straszna podróż wśród żołdackich pik. Tyle dni bezbrzeżnej tęsknoty za ukochanymi, żalu, goryczy.... Od chwili aresztowania naszej paczki, żyję życiem gorączkowem. Wzięli nas wszystkich do ratusza. Badanie, śledztwo, Potem cytadela. Och ten głuchy hurkot kół na dziedzińcu cytadeli, dotąd w uszach mi brzmi. Nie wydaliśmy nikogo ale i nie ujrzeliśmy więcej. Tylko z rodziną krótkie pożegnanie w obecności żandarmów. Gdyby nie Bieruzow, nawet rozmówić byśmy się nie mogli. On ułatwił na dworcu pożegnanie z mamą i Jontkiem. Poczciwy! Teraz Jontek pozostał jedynakiem, on się mamą zajmie.

Biedna mama! Jej oczy bolesne, oczy błogosławiące! Szczęśliwy ten kogo w takiej chwili żegnają matczyne łzawe oczy. Chociaż to większa tęsknota, większy żal, że ktoś został i myśli o nas i kocha.

Co oni dziś robią?... Płaczą zapewne wspominając wieczór przed rokiem. Dwanaście miesięcy a ile zmian! Ja w Archangielsku, Staszek na Syberji, mama i Jontek w żałobie po nas.

Pamiętam ten wieczór andrzejek: wylewanie z wosku, palenie kartek... wróżby.

A jednak dziwne! przecie to tylko zabawa, nikt się tem nie przejmuje, nikt nie wierzy, jednak Staszkowi wylał się z wosku wieniec cierniowy a mnie jakieś mury. W kartkach spaliłam się ja i Andrzej... Co za ironia!

Oficer, który mię eskortował nosi to imię.

Jeszcze wtedy nie byłam wciągniętą do naszej paczki, nie chowałam proklamacji, nie widywano mię na wiecach. Uczyłam się, chcąc zdać maturę. A teraz?... Staszka za jego odezwy i działalność pędzą na Syberję, nawet nie wiem do jakiej miejscowości. Pożegnaliśmy się w cytadeli. Mnie rzuciły losy nad Dźwinę północną... Śniegi i śniegi, lasy, bagna. Dziki kraj.

Bieruzow mieszkanie nam wyszukał. Ja z Julka, zajmujemy duży pokój przy rodzinie Chołmaczowa, urzędnika z admiralicji. Olska mieszka u kupca Kirylicza. Podobno dobroduszni ludzie, namawiają Olską, aby sprzedawała ryby w ich sklepie. Pewno się zgodzi bo... cóż m a robić?....

Ja niespodziewanie otrzymałam oferty na lekcje polskiego i francuskiego języka. Przyjęłam. Praca ułatwi mi wygnanie, choć przez kilka godzin zapomnę o tęsknocie. Ale zdziwiła mię ofiarność miejscowej inteligencji dla rewolucjonistki. Przeczuwam tu opiekę Bieruzowa, nikt mi jednak wyraźnie nie mówi, że te lekcje są z jego poleceń. On jest delikatny, mieszka w hotelu na wprost Chołmaczowów. Na szczęście bywa rzadko. Patrząc na niego, przypominam cytadelę. Julka go nie znosi. Strasznem jest widmo niewoli! Od czasu aresztowania minęło trzy miesiące.

30 Listopada.

Już późno. Ja piszę a Julka leży na łóżku i gwiżdże. Jak ona może? wiem zresztą, że nadrabia miną. Ona biedniejsza odemnie, zostawiła rodzinę prawie w nędzy. Sama zarabiała na ich życie, i teraz pozostali bez niej. To okropne! Julka wymawiała mi moje lekcje, ale dowiedziawszy się, że udzielam je tylko w polskich domach, uspokoiła się. U Pogórskich (także zesłańcy) daję dwie godziny francuskiego; u Stawiczów (inżynier-budowniczy) godzinę francuskiego i 2 godziny polskiego.

Pogórska mówiła, że chciałaby abyśmy u nich mieszkały, ale mogliby z naszego powodu mieć przykrości, jesteśmy pod ścisłym nadzorem policyjnym. Bieruzow nad nami czuwa. Gniewa mię jego argusowe oko, lecz nie szkodzi nam, przeciwnie pomaga.

Chołmaczowowie dobrzy ludzie, dość prości, bez pretensji, nie mają dzieci, więc cieszą się nami w zabawny sposób i chcą nam dogodzić. Do niego co dzień przychodzą znajomi na karty, ale gra ją po drugiej stronie mieszkania. „Eudoksja Iwanowna“, nasza gospodyni wyprawiła ich tam, mówiąc głośno, że tu będą przeszkadzali „polaczkom rewoilucjonerkom i dopieroż by Bieruzow nas zrugał“. Pomimo woli, zaśmiałyśmy się z Julką, tak to zabawnie mówiła do swych gości w przekonaniu, że my śpiemy.

Pada dziś gęsty śnieg, jakby chciał świat zasypać, takie niesłychane lecą płaty, równo, cicho. Ach Boże! jak u nas w Warszawie.

Co się ze mną dzieje?.... Są chwile, że bez namysłu pozbawiłabym się życia. Ogarnia mię już nie melancholja ale rozpacz.

A śnieg wali i wali. Jak tam dźwięczą sanki na ulicach Warszawy? Na ratuszu teraz jedenasta. Niedziela, tłumy się kręcą, idą do kościołów. Mama z Jontkiem są u Kanoniczek.

Wolę nie myśleć o tem! Boże, ile męki! Czy takie serdeczne tęsknoty ludzkie biegną do siebie przez ponurą dal? Czy spotykają się z sobą, łącząc w mistycznym uśmiechu żale i gorycze?...

Gdybyż wiedzieć?...

15 Grudnia.

Nie pisałam dwa tygodnie, bo o czem?... Odnawiać je na papierze to jeszcze więcej boli.

A przytetm... coś ze mną dzieje się, czego pojąć umysłem dotąd nie mogę, boję się zagłębiać w myślach, by nie odgadnąć prawdy.

Ludzie rodzą się na to, aby wiecznie walczyć, wieczną z sobą prowadzić kampanię i zawsze rozwiązanie jest niejasne. Złe i dobre instynkta w duszy borykają się z sobą, spychają wzajemnie, wygrażają sobie pięściami, szczerzą na się zęby, ale stanowczo żadne nie wygrywa. I ta walka trwa wiecznie. Dobrze, jeśli siła ciężkości spoczywa w dobrych instynktach, źle jeśli w złych.

Nie sypiam po nocach, słyszę jak dmie wicher i wstrząsnę się nieraz, okropnie wstrząsnę na myśl, że jestem w Archangielsku. Staje przy mnie mara jakaś, gorsza od wygnania, czasem wołałabym kajdany jak te niepojęte uczucia.

17 Grudnia.

Julka mię drażni swym badawczym wzrokiem, coś przeczuwa, o czem ja sama nie chcę wiedzieć.

Matuchno! przyszlij mi przez tysiące mil swe oczy błogosławiące, może one obronią mię, może odwrócą nieszczęście, gorsze od wiecznej niewoli. Matuchno!

19 Grudnia.

Można jednak wytworzyć sobie cudną chwilę, nawet w moich smutnych warunkach. Lecz chyba tylko tam, gdzie wchodzi muzyka.

Taką chwilę miałam dziś, przed zapaleniem lamp. Grałam trochę na rozklekotanym fortepianie Chołmacziowów, ale to mię rozstroiło. Nakręciłam gramofon. Niecierpiałam przedtem tego instrumentu, lecz pragnienie muzyki jest silniejsze nad uprzedzenie.

Gramofon grał — arję Bacha. Zwykle wrzaskliwy, ten jeden utwór poprostu pieści. Rzewne, pełne intonacji tony płynęły w ciszę i mrok wieczorny, dźwięczną, z da się, aksamitną harmonią.

W melodji tej arji jest coś dziwnego, jakaś prośba do samego Boga, jakiś żal, drga na pojedyńczych akordach i przejmująca skarga i tęsknota i ból. Na słodkich i spokojnych dźwiękach, kładzie się gorzka rozpacz, odczuć się daje tragedja bezgraniczna. Słuchając duch wznosi się hen! na wyżyny, po za chmury i obłoki, gdzie białe skrzydła Aniołów, muskają w złote struny arf eolskich. Siedziałam, zagłębiona w fotelu, patrząc na świetlany pas, pozostały po zniknięciu słońca. Dokoła kłębiły się ciemne obłoki nocne, tem jaskrawiej uwydatniając promienny szlak, nie gorący, nie wesoły, nie nasz, ale dziwnie smętny, błyszczący suchem światłem, jak zgaszona dusza człowieka. I zdawało mi się, że na tej jasności zjawiają się cienie, uwypuklające me marzenia, lepiej powiem, wspomnienia. Okno Chołmaczowów było dla mnie jakby panoramą na świat mego minionego szczęścia. Miałam wrażenie, że mój duch wychodzi z ciała i płynie na tej jasności, płynie w dal siną, łudząc się, że trafi na światło gorętsze, bardziej świetlane, aż po długiej wędrówce, z nadzieją i hejnałem szczęścia, trafia na zbitą masę czarnych chmur. I ginie w nich, jak topielec bez ratunku, nawet z radością, że cierpienia ustały.

A dokoła snuły się cienie, zapadał mrok.

Są chwile, że się nie czuje własnej istoty, nie czuje się ciała, brak wszelkiej realności, tylko duch potężnieje, staje się tak ogromnym, że aż rozsadza ramy warunków i otoczenia.

Czułam, że mój duch był tam, na świetlanym pasie, skąd mógł widzieć — niebo Warszawy.

Przymknęłam oczy i ujrzałam obraz, namalowany sercem, cieniowany tęsknotą. Oto w naszem mieszkaniu, w stołowym pokoju, przy lampie, siedzi mama. Siwe pasma włosów srebrzą się w blasku lampy. Oczy zaczerwienione od bezsenności, co ją trapi i od łez. Przy niej klęczy Jontek. Tuli swą czarniawą głowę do jej kolan i pociesza i błaga o spokój. „Staszek — Cesia“, te imiona mama i Jontek zdejmują sobie wzajemnie z ust. Obraz nagle zadrżał mi w oczach, zaczęły do źrenic napływać łzy.

I zmienił się. Widzę Staszka. Gdzieś w śniegach i lodach Syberji. Wzrok ma przygasły, bladą twarz. Myśli o nas i tęskni. Ale nie! Staszek nie traci otuchy! On kocha kraj i dumny jest z tego, że cierpi za ojczyznę.

Staszku! i ja chcę być silną, łączmy się myślami i nieśmy je wspólnie przez obce kraje, do tej naszej drogiej matki, za którą cierpimy i do naszej mamy i Jontka.

Nie chciałam oczu otworzyć, by nie prysnął czar, bałam się odetchnąć, by nie spłoszyć widzenia, tej halucynacji złudzeń.

Muzyka ustała, zaległa cisza, tylko igła na nutach gramofonu zaczęła syczeć przeciągle.

Pomyślałam, że tak się wszystko na świecie kończy. Że jak wyczerpała się nuta, tak wyczerpują się ludzkie uczucia i duch ludzki w walce z przeciwnościami życia. Ale, jak po zgaśnięciu melodji echo gra jeszcze, tak w człowieku jęczy ból, czasem wiekuiście.

Wstałam i znowu powróciłam życie instrumentowi, znowu grał arję Bacha. Gdybyż to i człowieka po agonii, po stracie wszystkich atomów życia duchowego, jakaś ręka cudownie pobudzić mogła, ożywić, dotknięciem ocucić.

Stanęłam przed oknem. Arja płynęła, płynęła ciągle, a na niebie wśród szaro białych kłębów, sterował srebrny sierp. Chował się za ciemne zwoje, wdziewał na się ciężkie futra chmur, czasem zrzucał z siebie te ciężary i kapryśnie przysłaniał się przezroczą gazą obłoczków. Złożyłam ręce i wpatrzona w jasny punkt, szeptałam słowa modlitwy. Księżyc słyszał, rozumiał moją prośbę, niósł ją do Boga, każde słowo cieniował swemi obrotami. Patrzał mi wprost w twarz, jakby z życzliwym uśmiechem, albo z gniewem zasuwał się za ciemny kłąb, lub nagarniał na się szarą mgłę niepewności. Raz na mój szept gorący, błysnął smugą brylantów, cisnął stos światła na mą głowę, aż twarz mi się rozjaśniła. Szepnęłam: Zrozumiałeś — odczułeś? Ale sierp znowu rozwiał błogą chwilę, schował się zupełnie.

Uklękłam wówczas i gorąco westchnęłam do Boga, z prośbą, niemal z łkaniem, schyliłam się aż do ziemi, błagając. Ujrzałam blask na podłodze. Sierp znowu siał brylanty, złocił się nadzieją, otuchą. W tem zadzwoniono w przedpokoju.

Czar prysnął!

20 Grudnia.

Dziś był Bieruzow. Otworzył mi drzwi jak wracałam z lekcji. Rozmawiałam z nim w salonie Chołmaczowów. Przyniósł mi paczkę numerów Kurjera Warszawskiego z ostatnich tygodni. Boże! co za wrażenie! Wiadomości z Warszawy! Dziękowałam mu szczerze, a on rzekł: „To taka drobność, a dla pani wesoło“. Po polsku, choć łamane słowa, ale po polsku. Zdziwiona spojrzałam na niego, a on odrzekł: „ja uczę się po waszemu, panno Cecyljo“, Dotychczas mówił mi zawsze „Cecylja Kazimirowna“. Taki miał dziwny wyraz w piwnych oczach, gdy ogarnął mię niemi... Brrr! oficer żandarmerji! Nie chcę o nim mówić. Idę czytać Kurjery; skąd je dostał i.... czemu sam nie wraca już do Warszawy?

21 Grudnia.

W kraju wre. Ciągłe aresztowania, ciągła walka o byt. Pochłonęłam wiadomości, nawet wszystkie ogłoszenia. W nekrologach jest znajome nazwisko studenta, zmarł nagle. Może samobójstwo? Chłopak był młody i zdrów.

22 Grudnia.

Pojutrze wigilja w Warszawie.

Radość w szczęśliwych rodzinach, płacz w wielu domach wśród nędzy. Ile niedoli na świecie! Ile łez płynie!

A na ulicach ruch, ciągły wzmożony ruch.

Przed rokiem wyjeżdżaliśmy wszyscy na święta do ciotki. Mama i Jontek wciąż mi są w myśli i Staszek! Boże! On w ciężkich robotach. On! Staszek! Może to tylko straszny sen, mara? Wściekłość mię ogarnia, rozwaliłabym świat, byle wyrwać Stacha z Syberji. I nic nie mogę dla niego zrobić, nic. Przecie to gorsze od śmierci!

Julka mi mówi, że nie powinnam go żałować, bo on walczy za kraj, jest bohaterem. Ja to rozumiem, tylko sercem objąć nie mogę. Wszystko się we mnie buntuje, sama do siebie czuję wstręt. Ja co jestem o tyle mniej warta od Staszka, mam mniejszą karę. Ciągle niby wyrzut gorzki, stoi mi przed oczyma postać brata zakutego w żelazach.

Julka inaczej na to patrzy, ona ma twardy charakter, nazywa mię głupią patrjotką. Może to słuszne? ale ja mam tylko mniej mężne serce od niej, a patrjotyzm równie silny.

I mnie, mnie mogą ogarniać takie dziwne uczucia?... Takie sprzeczności straszliwe?... Po wszystkiem co się stało ze Staszkiem, ja mogę patrzeć na Bieruzowa z życzliwością? Dziękować mu za jego dobroć — żandarmskiemu oficerowi?.... To zgrzyt! to ironja!... A jednak cóż on winien?... Jest rosjaninem i na służbie. Mógłby naprawdę być złym, gdyby chciał i miał to w swej naturze. On jest uczciwy, coś ma w sobie łagodnego, pomimo dzikich ogni w oczach. Wczoraj Julka patrząc przez okno, zawołała nagle: „Bieruzow idzie do nas, wiesz Cesia, że to dziwny człowiek“.

— Dlaczego? — spytałam.

— Ma w sobie coś, co bierze — odrzekła Julka. Zauważ tylko jego oczy i straszne i zarazem łagodzące.

Patrzałam na nią zdumiona. Nie znosiła go przecie, skąd ta zmiana? A Julka mówiła dalej.

— Albo jego brwi... zrośnięte jak czarne łuki.

— Prędzej jak nahajki — odpowiedziałam z gniewem. Rozdrażniły mię zachwyty Julki.

Ona spojrzała na mnie i odrzekła spokojnie, ale ironicznie.

— Czego się dąsasz? wiem, że ci się podoba „Andrej Andrejewicz“, ja się nie dziwie, bo on jest typowy. Zupełnie do Bohuna podobny.

— Szkoda, że żandarm! — rzuciłam nerwowo.

— A szkoda! — westchnęła Julka.

Nic już nie odpowiedziałam, bo zadźwięczały ostrogi w przedpokoju. Poznałam kroki Andrzeja. Zastukał do nas.

— Nie można! — zawołałam.

— Przepraszam!

— Cesia! on po polsku mówi — krzyknęła Julka.

— To i cóż!

Julka skoczyła do drzwi, pobiegła za nim do salonu. Słyszałam jak rozmawiali. Ja szarpałam chustkę na sobie. Gniew mię porywał niepojęty. Po kilkunastu minutach weszła Julka, była zmieniona.

— Co się stało?! — zawołałam.

Nie odpowiedziała ani słowa. Podeszła do okna i oparłszy czoło na szybie, stała cicho jakby zgnębiona. Lęk mię przejął straszny. Podbiegłam do niej i szarpnęłam za ramię.

— Julka! nie masz prawa ukrywać przedemną nieszczęścia! mów co się stało?!

— Nic się nie stało złego, tylko Bieruzow to dzielny i zacny człowiek. Powinniśmy go, Cesiu, bardzo szanować.

— Julka, co to?!...

Wzruszyła ramionami.

— Czego tak zbladłaś? Ty, Cesia, nigdy rozumu nie będziesz miała. Powtarzam ci, że Andrzeja powinniśmy bardzo cenić, — to nasz dobry duch.

— I to ty mówisz o nim? Ty?...

Julka wyprostowała się dumnie.

— Potrafię ocenić duszę człowieka nawet we wrogu — odrzekła z mocą.

Niczego więcej nie dowiedziałam się. Julka wyszła zaraz do Pogórskich, gdzie młodszym dzieciom udziela początków. Uległa moim namowom, gdyż bezczynność źle na nią działała.

23 Grudnia.

Dziś była trudna lekcja z Anią Stawiczówną. Musiałam panować nad sobą, by nie rozpłakać się. Taki mię żal dławi, tak mi czarno i pusto. Pusto bezbrzeżnie.

Olska szczęśliwa. Sprzedaje ryby u Kirylicza i mówi, że nie martwi się bo i to minie. Obiecuje sobie zarobić przez te dziesięć lat wygnania i jest pewna, że miną one, jak jedna doba. Jak ona może tak filozofować?... Nie pojmuję tego spokoju! Może to tylko brawura?....

Rodziny prawie niema, mąż stracony, więc już do kraju nawet nie tęskni. Czy tak można zagłuszyć w sobie uczucia? Nie, jeśli Olska chce nas pocieszać tą swoją filozofią, to się myli. Mnie tylko napawa goryczą.

24 Grudnia.

Dziś wigilja. Dziś mama, Jontek, kraj cały święci ten dzień uroczysty. Skowyczy we mnie wszystko co czuć potrafi, serce struga ostry nóż wspomnień. Taki szalony męt w mózgu. Takie młoty, obuchy walą, miażdżą w duszy, każdą jej cząstkę. A Staszek zakuty! Żeby mu Bóg na ten dzień odebrał siłę wspomnień! Niechby nie pamiętał, że to wigilja! Niechby wpadł w jakiś letarg, cudowny sen, któryby go przeniósł do swoich duchem. Niechby nie czuł tęsknoty. Boże zlituj się nad nim, nad mamą i Jontkiem. Zlituj się nad tymi co dziś cierpią, nad wygnańcami z kraju. Zeszlij im ukojenie.

24 Grudnia, 12-ta w nocy.

Okropnego doznałam wstrząśnienia, dziś, po powrocie od Pogórskich. Oni obchodzą święta starego stylu, więc tylko rozmawialiśmy o kraju, aż do zmroku. Potem wyszłam, chcąc u siebie spędzić wieczór. Julka poszła do Olskiej.

W domu otworzyła mi drzwi „Eudoksja Iwanówna“ z jakimś zagadkowym uśmiechem na twarzy. Gdy weszłam do pokoju, zdrętwiałam z wrażenia. Na środku stała choinka, mała, zgrabna, na wysokim słupku umocowana. Służąca Nadia, kończyła zapalać świeczki. Nie mogłam pojąć czy to sen, czy to jawa. Tak plastycznie uprzytomniło mi to drzewko kraj mój i rodzinę. Łzy spłynęły mi z twarzy, nie mogłam wypowiedzieć słowa. Upadłam na kolana przed drzewkiem i załkałam boleśnie.

Nadia przedtem wybiegła z pokoju. Musiałam długo płakać, bo nareszcie Chołmaczowowa zastukała do drzwi. Chciałam jej dziękować za niespodziankę, ale ona rzekła:

— To nie ja, to nie ja, to Bieruzow.

I opowiedziała mi jak on sam choinkę ustawił, świeczkami ubrał i papierowym łańcuchem, a złote orzechy i te „konfiekty“ to zawieszał, to zdejmował, bo się bał, żeby się panna Cecylja nie obraziła.

Wzruszyła mię do głębi duszy dobroć tego człowieka. Stałam przy drzewku niema z radości i różnych stłoczonych z sobą uczuć. Nagle dojrzałam coś białego na słupku.

Krzyknęłam strasznie, był to list od mamy! Stempel warszawski i adres napisany ręką matuchny. Nie pytając więcej o nic, rozszarpałam kopertę i klęcząc przed choinką, rozwinęłam list. Wypadły opłatki. Co za szczęście! Czytałam te drogie litery połykając je z chciwością nadludzką.

Mama i Jontek pisali na czterech arkuszach, maczkiem. Dodają mi otuchy, pocieszają, jak słodko mama przemawia i o Staszku mówi z taką boską rezygnacją. Tyle miłości i poświęcenia w jej kochanych słowach. Takie musiały być dawniejsze matki chrześcijańskie, oddające dzieci na arenę męczeństwa. Jontek pisze o sobie, że się uczy pilnie i w następnym roku skończy gimnazjum. Daj mu Boże szczęście i hart, aby mama miała z niego pociechę. Droga matuchna! Ile ją kosztują te słowa nadziei, które mi przysyła. Pisze tak: „przetrwaj lata niedoli, bądź mężną, a wiary nie zgub, bo to skarb nasz najcenniejszy. Gdy Bóg pozwoli ci powrócić po dziesięciu latach, będziesz kobietą trzydziestoparoletnią, więc jeszcze młodą i pełną sił; jeszcze kraj znajdzie w tobie zacną obywatelkę i społeczniczkę. A ja modlę się gorąco, bym chwili twego powrotu doczekać mogła i uścisnąć cię po dniach rozłąki“.

Na zakończenie Jontek unosi się nad dobrocią Bieruzowa. On podobno pisał do mamy pozwalając na korespondencję ze mną przez jego ręce. Jaki to szlachetny charakter! Jaka delikatność tego człowieka. Sam się nawet nie pokazał tego wieczoru. Są jednak zacne dusze w ludziach, którzy nas skądinąd przerażają. Nie domyślamy się często, gdzie jest prawość, nawet słodycz charakteru. Bieruzow od początku opiekował się nami serdecznie, strzegł od wszelkich przykrości. I tu na każdym kroku odczuwam jego dobroć.

Gdy nadeszła Julka z Olską, spłakałyśmy się wszystkie przy choince. W ścianach rosyjskiego domu w Archangielskn rozbrzmiała pieśń polska, o narodzinach Boskiego dzieciątka. Dzieliłyśmy się opłatkiem, a łzy żalu jedna przed drugą skrywała. Dziewięć takich wieczorów musimy jeszcze spędzić, w tym północnym kącie. Czy przeżyjem?.... Może Olska dobrze radzi, żeby najmniej myśleć o przyszłości, bo to niweczy siły życiowe, a przecież powinnyśmy dbać o to, by zachować zdrowie dla kraju, gdy doń powrócimy. Trudno o taką trzeźwość, trzeba ją posiadać; wyrobić się nie da.

Tęsknota i beznadziejność, wyżera istotę człowieka w barbarzyński sposób.

Czytałam list mamy Julce i Olskiej i one się spłakały nad nim, a Julka mi powiedziała z zapałem.

— „A widzisz? Cesia? mówiłam prawdę. Bieruzowa trzeba cenić“.

Pytałam ją, czem Bieruzow ją zjednał wówczas w salonie; odrzekła bez namysłu.

— Swą szlachetnością. Dowiedział się, że ma być u nas rewizja, policją widział przed domem i ostrzegał nas. Jest tu jakiś oficer z admiralicji, który nie lubi Andrzeja i nas śledzi, prawdopodobnie zechce nam dokuczać przez złość dla Bieruzowa.

Zaniepokoiłam się tem, a Olska rzekła.

— Ta opieka Bieruzowa nad nami jest podejrzana. Tu wchodzi w grę coś innego niż prosta uczciwość. Ja trochę domyślam się.

Nie pozwoliłam jej dokończyć; przeczułam dalszy ciąg jej słów.

Boże mój! Czyżby to była prawda?... Nie, nie, jaknajdalej z podobnemi myślami! Niszczyć je zawzięcie, jak gady kąśliwe, by się nie rozmnażały. Przesiedziałyśmy we trzy aż do tej chwili. Olska przyniosła jakichś rybek i herbaty. Urządziła nam wieczerzę. Bawiła nas krzątaniem się przy spirytusowej maszynce.

Teraz Olska śpi na mojem łóżku, Julka drzymie i nuci kolędy.

Cisza wielka, wszystko dokoła śpi. Czy wszystko? Uczucia chyba nie znają snu. One błądzą stale w atmosferze, choć nie pobudzane umysłem. Dusza ludzka nie zna snu i serce nie zna, ono bije zawsze. Nad uśpionem ciałem błądzi moc uczuć, z serca wypłyniętych, błądzi i gna w strony ukochane przez jaźń duchową i dosięga serdecznych strun i gra na nich. Tak, uczucia nie śpią. Tworzą sny, tworzą mary, abstrakcyjnie pływają w przestworzu, dopóki umysł ocknięty nie zgromadzi ich w jednolitą całość.

Na ulicy gdzieś słychać szczekanie psa. Jak przed rokiem na wsi u ciotki, tylko świstka nocnego stróża nie usłyszę tutaj.

Chciałabym zamienić się w niedźwiedzia i zasnąć twardo na tę zimę mego życia; obudzić się, aż kiedy znowu słońce wzejdzie.... Za dziesięć lat. Czy ja spokój odzyskam? Czy ta newroza jest u mnie czasem przejściowym?... Czy będzie trwać?... To byłoby okrutne!

Karcę siebie za taką słabość i brak odwagi. Mama staruszka już i tyle ma hartu w duszy. A ja mając dwadzieścia parę lat, chcę jakiegoś zaniku, byle nie cierpieć? Chcę doczekać słońca bez męki?... Egoistką jestem, nikczemną!

Moja dola jest jeszcze promienną w porównaniu z nędzą Staszka. On listu od mamy nie otrzymał, on cierpi najwięcej. A ja chcę spać, byle nie czuć niewoli?...

Wstydzę się za siebie!

26 Grudnia.

Drugi dzień świąt. Zagłębiam się w ponure myśli, aby choć odrobiną zbliżyć się w cierpieniu do cierpień Staszka. Ta choinka i list mamy to dla mnie gorzki wyrzut. Czemuż ja tego przesłać nie mogę Staszkowi?...

27 Grudnia.

Coś nowego! Dręczy mię jakaś kolizja niepojęta uczuć, wrażeń przestraszających. Obawa własnego cienia i najbliższej przyszłości.

Czy można stanowczo zawładnąć nad swemi myślami i uczuciami?...

Nie! Największa siła woli i gmach postanowień nic nie znaczy wobec tej potęgi, wyższej ponad wszystko, co nam je nasuwa.

Serce jest władcą ducha ludzkiego, ono zbiera uczucia i rozprasza je. A siła, energja?... jest dla pobudzania muskułów, może i umysłu? Lecz nie dla uczuć.

Może być energja czynu, a moc ducha.

Więc się nie obronię? To mię przeraża jak jeszcze jeden bardzo ostry młot mego nieszczęścia.

1 Stycznia.

Nowy rok! Smutne niesie nam horoskopy. Nam wygnankom. Otrząsam się z nawału ciężkich myśli. Tak dłużej trwać nie może. Po za godzinami lekcji siedzę u siebie i rysuję. Z kart pocztowych z widokami Warszawy, które znalazłam u Pogórskich, przerysowuję na duże kartony. Mam już plac Teatralny z gmachem teatru i Łazienkowski pałac. Wszystko to teraz pokryte śniegiem. Rysuję z myśli różne zakątki naszego mieszkania, powiększam fotografie moich najdroższych. Tęsknoty to nie osłabi lecz zabija czas i przenosi do swoich. Czytam dość wiele. Pogórscy mają polskie książki.

Zwalczam w sobie tę przeogromną nudę, która zdaje się iść do mnie przez stepy i pola, śniegiem obrosłe. Jęczy mi głuchy dzwon w mózgu i tak kołacze, aż ból fizyczny odczuwam. I myślę. Myślę nad tem, poco w duszy człowieka żyje uczucie patrjotyzmu? Poco ta świętość poczyna się jeszcze w dziecinnem łonie i rośnie i potężnieje? Poco?! By jeden wybuch tego ognia, jeden błysk wyszły z poza obowiązkowej powłoki niweczył cały płód? Takiej potęgi nie można w sobie zaniknąć, bo gdy jest potęga — musi być zapał, a zapał jest głośny i jasny, daje się widzieć. Taki cichy, bezczynny patrjotyzm, cóż wart? Może go nie być równie dobrze. Jest praktyczniejszy. Zapewne, można z nim żyć dostatnio, nawet tłuścieć, ale to tylko wegetacja, to nie czyn.

4 Stycznia.

Była dziś u nas rewizja. Oficer z admiralicji działa na naszą niekorzyść. Ale Bieruzow był na kilka minut przedtem i schował w kieszeni szynela, mój dziennik oraz listy z Warszawy. Kurjery nam zabrano.

Bieruzow oddając mi paczkę ocalonych papierów, rzekł po polsku: „Niech się pani nie boi, ja pilnuję, krzywdy wam nie zrobią“. Tak przytem dziwnie patrzy. Boję się tych oczu.

5 Stycznia.

Ciągle prześladują mię oczy Andrzeja. To jakieś przekleństwo! Co się ze mną dzieje? Co się we mnie poczyna?...

Ach te oczy!

Podła jestem! podła!

25 Stycznia.

Nie mogę pisać teraz. I pragnę tych zwierzeń serdecznych i odpycha mię od nich — strach! Mara! Boję się spojrzeć w oczy tej bestji, która już we mnie rozwielmożnia się, którą już odczuwam. Ciężarem osiadła na mem sercu; kaleczy je do krwi. Julka milczy, rozumie wszystko ale milczy. Och! lepiej by mnie wybiła!

Od mamy i Jontka znowu były długie, długie listy.

Matuchno!

30 Stycznia.

Czy wy wiecie co to jest wygnanie i ta długa zima na północy? Nie wie tego ten, kto szczęśliwy. Ale niedola nigdy sama nie chodzi, zawsze w parze, zawsze wlecze za sobą inną, czasem gorszą jeszcze i okrutniejszą, I ze mną poszły dwie. Jedna żre duszę, druga serce. Piekielne twory! Zima na wygnaniu, w Archangielsku! Te noce nieskończone, mróz, albo monotonne mamrotanie wichru! Coś wówczas za włosy porywa, rozcząstkowuje nerwy.

Bezmiar, bezmiar smutku!

Noce najgorsze! Przewalają się leniwie, łażą ciężkiem cielskiem po duszy ludzkiej i omaszczają rozpaczą. Wolno kapią godziny brzemienne w tęsknotę i straszną niemoc. A wiatr suwa się po szybach okien, tak ponury.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: