Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zatoka trujących jabłuszek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2010
Ebook
20,49 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zatoka trujących jabłuszek - ebook

ZATOKA TRUJĄCYCH JABŁUSZEK – istnieje naprawdę, w przeciwieństwie do Klubu Mało Używanych Dziewic, który ożył tylko na kartach książek Moniki Szwai.

Jego „matki założycielki” zdobyły sobie wszakże taką sympatię Czytelników, jakby były najprawdziwsze w świecie. Czy to znaczy, że takie „dziewice” drzemią w wielu z nas? Że - podobnie jak one – wiemy, co w życiu jest najważniejsze i że niekoniecznie jest to zrobienie kariery za wszelką cenę? Że umiemy, a przynajmniej próbujemy dostrzegać piękno w świecie – takim, jaki jest? Że ciągnie nas do drugiego człowieka? Że staramy się po prostu być szczęśliwymi ludźmi?..

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-64-0
Rozmiar pliku: 713 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z po­dzię­ko­wa­niem – jak zwy­kle – dla Tych Wszyst­kich, któ­rzy cier­pli­wie od­po­wia­da­li mi na róż­ne py­ta­nia (tu Ania psy­cho­loż­ka, An­drzej Men­dy­grał – ka­pi­tan jach­to­wej że­glu­gi wiel­kiej, Ela Ma­sojć – pa­ni wi­ce­pre­zy­dent, nie­oce­nio­ny Ję­drzej Pa­weł­ko, dok­tor na­uk zbęd­nych i wie­lu in­nych)...

I z uści­ska­mi dla Tych Wszyst­kich (a to się czę­ścio­wo po­kry­wa), któ­rzy by­li obec­ni na ru­fie „Da­ru Mło­dzie­ży”, naj­pięk­niej­sze­go stat­ku na świe­cie, w dniu, kie­dy wo­do­wa­li­śmy kon­spekt tej książ­ki...

I ze spe­cjal­ny­mi uści­ska­mi dla ko­men­dan­ta Bia­łej Fre­ga­ty, ka­pi­ta­na że­glu­gi wiel­kiej Mi­ro­sła­wa Pesz­kow­skie­go, zwa­ne­go Pest­ką wśród tych, któ­rzy słu­cha­ją szant... oraz Ani Pesz­kow­skiej, au­tor­ki słów wie­lu pięk­nych pie­śni, w tym „Mo­ny”, któ­rej słu­cha­jąc, wje­cha­łam kie­dyś w zu­peł­nie in­ny sa­mo­chód...

Ach, dla ta­kich chwil war­to jest żyć!1

Tyl­ko trze­ba mieć au­to­ca­sco!– Płyń po mo­rzach i oce­anach wie­dzy, a kie­dy już do­bi­jesz szczę­śli­wie do brze­gu, nieś sła­wę na­sze­go li­ceum, któ­re oby sta­ło się praw­dzi­wą szko­łą dla Eu­ro­pej­czy­ków, lu­dzi świa­tłych i in­te­li­gent­nych! Iren­ko, mo­żesz lać!

Ta­ką to nie­ty­po­wą for­mu­łę wo­do­wa­nia wy­gło­si­ła lek­ko wzru­szo­nym gło­sem Agniesz­ka Bo­row­ska, a Iren­ka Mi­cha­łek, któ­rej udzie­li­ły się emo­cje, chlu­snę­ła ze spo­re­go kie­li­cha bez­al­ko­ho­lo­wym szam­pa­nem pro­sto na świe­żo wy­pra­so­wa­ną śnież­no­bia­łą ko­szu­lę Da­wi­da Nie­pie­ry. Bez ma­ła set­ka uczniów no­wiut­kiej szko­ły miesz­czą­cej się w sta­rej szcze­ciń­skiej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Stor­ra­dy wy­da­ła z sie­bie ra­do­sny wrzask. Li­ceum wy­pły­wa­ło na sze­ro­kie wo­dy.

Pa­tent na in­au­gu­ra­cję sto­sow­ną dla mia­sta por­to­we­go i stocz­nio­we­go wy­my­śli­ła kie­dyś Agniesz­ka w żar­tach, su­ge­ru­jąc zresz­tą wal­nię­cie Nie­pie­ry w łeb bu­tel­ką praw­dzi­we­go szam­pa­na. By­stry mło­dzian o uro­dzie gi­bo­na przy­jął żart za do­brą mo­ne­tę, z po­mo­cą ko­le­żan­ki Ja­gul­ki Gro­sik nie­co pa­tent zmo­dy­fi­ko­wał i opo­wie­dział o wszyst­kim pa­ru ko­le­siom, któ­rzy wraz z ni­mi dwoj­giem prze­szli do no­we­go li­ceum ze szko­ły Roz­bic­kich. Ko­le­sie łyk­nę­li po­mysł i uda­li się do pa­ni dy­rek­tor z pe­ty­cją, aby w ta­ki wła­śnie spo­sób szkół­kę zwo­do­wać. Za­wsze to ja­kaś za­ba­wa – ro­zu­mo­wa­li słusz­nie.

Uro­czy­stość od­by­ła się do­kład­nie wte­dy, kie­dy ucznio­wie po­zo­sta­łych szkół kra­ju w po­zy­cji na bacz­ność słu­cha­li drę­twych prze­mó­wień swo­ich dy­rek­to­rów. Tu nikt nie stał na bacz­ność. Ucznio­wie i na­uczy­cie­le ze­bra­li się przed bu­dyn­kiem, gru­pa ini­cja­tyw­na z dru­giej kla­sy spraw­nie roz­da­ła obec­nym pla­sti­ko­we kie­lisz­ki-szam­pan­ki, a kie­dy Nie­pie­ra był już mo­kry, strze­li­ły kor­ki po­zo­sta­łych bu­te­lek i zło­ci­sty, bą­bel­ko­wy, choć bez­al­ko­ho­lo­wy na­pój po­pły­nął do owych szam­pa­nek.

Wy­ja­śnij­my jesz­cze, że za­szczy­tu by­cia ob­la­nym do­stą­pił nasz sta­ry przy­ja­ciel gi­bon, po­nie­waż to on fi­gu­ro­wał na li­ście uczniów pod nu­me­rem pierw­szym. Ob­le­wa­ją­ca Iren­ka Mi­cha­łek z ko­lei za­pi­sa­ła się do li­ceum na Stor­ra­dy ostat­nia. Ni­cze­go nie po­zo­sta­wio­no przy­pad­ko­wi.

– Wznie­śmy kie­li­chy! – Do­no­śny głos pro­fe­so­ra Fraj­ma­na od bio­lo­gii z ła­two­ścią gó­ro­wał nad roz­chi­cho­ta­ną mło­dzie­żą. – Niech ży­je na­sza szko­ła! Evvi­va stu­dio!

Mło­dzież nie wie­dzia­ła, co to zna­czy „evvi­va stu­dio”, wrza­snę­ła więc ko­lek­tyw­nie „hu­ra!” i wy­pi­ła to, co mia­ła na­la­ne. Zna­czy „szam­pan Pic­co­lo o sma­ku brzo­skwi­nio­wym”, ra­czej ohyd­nym.

– Ależ to świń­stwo – po­wie­dział po­god­nie Fraj­man. – Nikt mi nie wmó­wi, że do­brze jest być dziec­kiem. Agniesz­ko, wy­gło­sisz mo­wę?

– Ja­sne! – Dy­rek­tor­ka i współ­wła­ści­ciel­ka li­ceum pro­mie­nia­ła, co z ko­lei przy­pra­wia­ło o ra­do­sne bi­cie ser­ca sto­ją­ce­go obok współ­wła­ści­cie­la szko­ły i jej (Agniesz­ki, nie szko­ły) ak­tu­al­ne­go aman­ta – no­ta­riu­sza Brań­skie­go. Aman­ta, do­daj­my, ab­so­lut­nie praw­dzi­we­go. Agniesz­ka nie mu­sia­ła so­bie tym ra­zem wy­obra­żać ro­man­su, bo­wiem no­ta­riusz le­ciał na nią jak sza­lo­ny i przy każ­dej oka­zji da­wał te­mu wy­raz. Zer­k­nę­ła w je­go kie­run­ku i zo­ba­czy­ła czło­wie­ka do­sko­na­le szczę­śli­we­go. Trosz­kę ją to za­nie­po­ko­iło, ale nie po­ra te­raz by­ła na ży­cie oso­bi­ste. – Ju­rek, a mo­że ty im coś po­wiesz?

Brań­ski tyl­ko po­krę­cił gło­wą. To był JEJ dzień. Zro­zu­mia­ła je­go in­ten­cje i zwró­ci­ła się w stro­nę wciąż chi­cho­czą­ce­go tłum­ku.

– Ha­lo, ha­lo – po­wie­dzia­ła gło­śno. – Bę­dę do was mó­wić! Daj­cie mi szan­sę!

Nie uży­wa­ła żad­ne­go na­gło­śnie­nia, jed­nak by­ła do­sko­na­le sły­szal­na. Mło­dzi lu­dzie prze­sta­li ha­ła­so­wać, za­in­try­go­wa­ni dziw­ną w su­mie dy­rek­tor­ką. Wpraw­dzie wszy­scy ją już zna­li ze wstęp­nych roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych, ale te­raz oka­zja by­ła ofi­cjal­na, dy­rek­cja po­win­na wbić się w gar­son­kę i ga­dać do mi­kro­fo­nu co naj­mniej kwa­drans, nie przej­mu­jąc się, czy ktoś jej słu­cha, czy nie. Ta ca­ła Bo­row­ska mia­ła na so­bie ob­fi­tą kwie­ci­stą suk­nię do ko­stek, bar­dzo ele­ganc­ką, sto­no­wa­ną ko­lo­ry­stycz­nie i ab­so­lut­nie nie­urzę­do­wą. Nie­któ­rym bar­dziej oczy­ta­nym uczen­ni­com sko­ja­rzy­ła się z blon­d­wło­są wer­sją Scar­lett O’Ha­ry. Ta­ki ja­kiś mia­ła ten sznyt. Nie­ste­ty, bra­ko­wa­ło w jej oto­cze­niu Rhet­ta Bu­tle­ra. Choć by­ło pa­ru przy­stoj­nia­ków, w tym che­ru­biń­ski blon­dyn z nie­bie­ski­mi oczka­mi i wstrzą­sa­ją­co dłu­gi­mi rzę­sa­mi. Kil­ka dziew­czyn zdą­ży­ło się już za­ło­żyć, do cze­go to cia­cho w szko­le słu­ży. Prze­wa­ża­ła opi­nia, że jest wu­efi­stą. Wy­glą­dał na wu­efi­stę. Choć mógł­by mieć po­tęż­niej­szą kla­tę.

Agniesz­ka przed­sta­wi­ła Brań­skie­go i gro­no na­uczy­ciel­skie. Wu­efi­sta bez kla­ty oka­zał się fi­zy­kiem. Bo­że, ja­ki on ma cud­ny ten uśmiech! Che­mik też nie naj­gor­szy… Za to gość od bio­lo­gii to eg­zot ja­kiś kłap­cia­ty, naj­brzyd­szy bel­fer świa­ta. Pcha­ją się do nie­go róż­ni ta­cy, co wy­glą­da­ją, jak­by go zna­li. Ach, to ci, co tu przy­szli ra­zem z dy­rek­tor­ką i czę­ścią na­uczy­cie­li. Mo­że coś w nim jest. A te na­uczy­ciel­ki roz­pro­mie­nio­ne ta­kie, za­do­wo­lo­ne, bez sen­su, prze­cież wa­ka­cje wła­śnie się skoń­czy­ły, a nie do­pie­ro za­czy­na­ją. I też po­ubie­ra­ne jak nie do szko­ły. No, nie wszyst­kie, część. Trze­ba przy­znać, że nie wy­zy­wa­ją­co. Ele­ganc­ko, ale swo­bod­nie. Sta­no­wi­ły ra­żą­cy kon­trast z więk­szo­ścią uczen­nic, któ­re przy­odzia­ły się w kon­wen­cjo­nal­ne bia­łe bluz­ki i ciem­ne spód­ni­ce.

Dy­rek­tor­ka skoń­czy­ła po­bież­ną pre­zen­ta­cję na­uczy­cie­li i le­cia­ła da­lej.

– Nie wiem, czy lu­bi­cie dłu­gie, ide­olo­gicz­ne prze­mó­wie­nia – tu za­brzmia­ło ci­che, ale sta­now­cze bu­cze­nie. – Ja nie prze­pa­dam, zwłasz­cza kie­dy sa­ma mam je wy­gła­szać. W związ­ku z tym ni­cze­go już nie wy­gło­szę, tyl­ko bę­dę ży­czy­ła nam wszyst­kim przy­jem­nej współ­pra­cy. Ca­ła resz­ta do­trze się w pra­niu. Pro­po­nu­ję, że­by­ście uda­li się do swo­ich ga­bi­ne­tów. Każ­da kla­sa bę­dzie go­spo­da­rzem ja­kie­goś ga­bi­ne­tu, po­zna­cie się na­wza­jem, moi ko­le­dzy po­da­dzą wam pod­sta­wo­we ko­mu­ni­ka­ty po­rząd­ko­we i po­że­gna­my się do ju­tra. Chy­ba że ma­cie te­raz do mnie ja­kieś py­ta­nia, to chęt­nie od­po­wiem.

Za­pa­dła nor­mal­na w ta­kich oko­licz­no­ściach ci­sza, któ­rą po chwi­li prze­rwał na po­ły nie­śmia­ły, na po­ły aro­ganc­ki pisk:

– Czy mo­że­my ubie­rać się tak jak pa­ni?

Dwie czy trzy no­we na­uczy­ciel­ki prych­nę­ły kar­cą­co, ale dy­rek­tor­ka na­wet się nie uśmiech­nę­ła.

– Ja­sne. W na­szej szko­le nie obo­wią­zu­je umun­du­ro­wa­nie. Ogra­ni­cza nas tyl­ko po­czu­cie sto­sow­no­ści. To zna­czy mo­że być ko­lo­ro­wo, ale nie wście­kle ko­lo­ro­wo, i pro­si­my, że­by nie eks­po­no­wać prze­sad­nie swo­ich wdzię­ków. W sen­sie de­kol­ty i wprost prze­ciw­nie.

– Co to zna­czy „wprost prze­ciw­nie”? – za­pisz­czał in­ny głos skon­tra­punk­to­wa­ny przez mę­ski re­cho­cik.

– Ty­łek na wierz­chu – ob­ja­śni­ła uprzej­mie dy­rek­tor­ka. – W szko­le… zresz­tą nie tyl­ko… jest ob­ja­wem złe­go gu­stu. Uwa­ża­my, że by­cie bez­gu­ściem to wpraw­dzie nie grzech, ale du­ży wstyd.

Kil­ka pa­nie­nek za­czer­wie­ni­ło się gwał­tow­nie i usi­ło­wa­ło bez­sku­tecz­nie ob­cią­gnąć na so­bie mi­kro­sko­pij­ne ka­wał­ki ma­te­ria­łu wy­stę­pu­ją­ce w ro­li spód­ni­czek. No­ta­riusz Brań­ski we­wnętrz­nie pę­kał ze śmie­chu, ale trzy­mał się dziel­nie i wy­glą­dał jak uoso­bie­nie obo­jęt­no­ści. Agniesz­ka po­do­ba­ła mu się jak ni­g­dy. A wła­ści­wie jak za­wsze. Co za wspa­nia­ła ko­bie­ta!

Wspa­nia­ła ko­bie­ta skon­sta­to­wa­ła, że wię­cej py­tań nie ma, i za­pro­si­ła wszyst­kich do szko­ły. Tuż za drzwia­mi oczy dziew­cząt ucie­szył woź­ny i kon­ser­wa­tor Mar­cin, po­sia­dacz im­po­nu­ją­cej kla­ty, wy­wi­ja­ją­cy kla­sycz­nym szkol­nym dzwon­kiem. Ucznio­wie nie wie­dzie­li jesz­cze, że dzwo­nek w tej szko­le sta­nie się wy­łącz­nie re­kwi­zy­tem oka­zjo­nal­nym. Na co dzień gra­ni­ce lek­cji i przerw wy­zna­czać bę­dzie je­dy­nie ze­ga­rek na­uczy­cie­la. Agniesz­ka nie­na­wi­dzi­ła dzwon­ków szkol­nych tak sa­mo jak bu­dzi­ka. Jed­no i dru­gie uwa­ża­ła za źró­dło nie­bez­piecz­nych ner­wic. W JEJ szko­le – nie do przy­ję­cia.

Ko­lej­ne za­sko­cze­nie cze­ka­ło uczniów w kla­sach. Spo­dzie­wa­li się wy­sprzą­ta­nych po­miesz­czeń z ław­ka­mi usta­wio­ny­mi w rów­ny rzą­dek. Po­sprzą­ta­ne ni­by na­wet by­ło, w tym sen­sie, że nie brud­no, ale sto­li­ki i krze­sła upchnię­to nie­dba­le w ką­cie ga­bi­ne­tu.

– To dla­te­go, że sa­mi so­bie usta­li­my, jak chce­my sie­dzieć – wy­ja­śnił swo­im no­wym uczniom Ja­rek Dą­bro­wa, che­mik ścią­gnię­ty z re­no­mo­wa­ne­go szcze­ciń­skie­go li­ceum przez swo­je­go ko­le­sia z pia­skow­ni­cy, Bo­dzia Do­ma­niu­ka. – To jest ga­bi­net che­micz­ny, więc mu­si­cie uwzględ­nić ko­niecz­ność wy­ko­ny­wa­nia do­świad­czeń. Cho­dzi o to, że­by­ście do­brze wi­dzie­li, co ro­bię na mo­im sto­le i że­by­ście so­bie wza­jem­nie nie prze­szka­dza­li, kie­dy sa­mi bę­dzie­cie pro­du­ko­wać na przy­kład ma­te­ria­ły wy­bu­cho­we.

– Sem­tex – mruk­nął lek­ko prysz­cza­ty pierw­szo­kla­si­sta, Ro­mek Gór­ski, w gim­na­zjum zwa­ny Ja­sno­gór­skim z po­wo­du nie­mal bia­łych wło­sów.

– Sem­tex nie – od­po­wie­dział sta­now­czo che­mik. – Na sem­tex nie ma­my li­cen­cji od Cze­chów. Sa­mi so­bie coś wy­my­śli­my. Co pro­po­nu­je­cie?

– W sen­sie pi­ro­tech­ni­ki? – drą­żył Ja­sno­gór­ski.

– Nie, w sen­sie ume­blo­wa­nia – Ja­rek Dą­bro­wa roz­bły­snął znie­wa­la­ją­cym uśmie­chem.

Jak by­ło do prze­wi­dze­nia, dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej wszyst­kie dziew­czy­ny sie­dzia­ły moż­li­wie naj­bli­żej na­uczy­ciel­skie­go sto­łu. Ja­rek nie miał wpraw­dzie che­ru­biń­skiej uro­dy swo­je­go przy­ja­cie­la, ale też był zde­cy­do­wa­nie przy­stoj­ny. W ty­pie Ma­cie­ja Sil­skie­go, roc­ko­we­go wo­ka­li­sty z krop­ką na czo­le. Ty­le że bez krop­ki.

Dzi­ki ru­mor roz­brzmie­wa­ją­cy w ca­łej szko­le upew­nił Agniesz­kę, że usta­wia­nie me­bli w ga­bi­ne­tach prze­bie­ga zgod­nie z pla­nem.

– Po co to? – spy­tał cie­ka­wie Brań­ski. – Że­by ucznio­wie po­czu­li się u sie­bie?

– Mię­dzy in­ny­mi. – Agniesz­ka do­la­ła mu ka­wy z kre­mo­we­go dzba­nusz­ka w kwiat­ki. Sie­dzie­li we dwo­je w ga­bi­ne­cie „ar­ma­tor­skim”, jak to okre­ślił gi­bon Nie­pie­ra, od ja­kie­goś cza­su za­fa­scy­no­wa­ny wszyst­kim, co mia­ło zwią­zek ze stat­ka­mi i mo­rzem.

– Po­za tym niech sie­dzą, jak im wy­god­nie. Niech się uczą sza­no­wać po­my­sły in­nych, bo to wiesz, w róż­nych kla­sach róż­nie te me­bel­ki bę­dą usta­wio­ne. I niech so­bie po­ha­ła­su­ją, to im do­brze zro­bi. W ich wie­ku ha­ła­so­wa­nie jest ko­niecz­ne do ży­cia. Kur­czę, Ju­rek, patrz, jak nam się uda­ło…

– My­śla­łaś, że nam się nie uda?

– Wie­dzia­łam, że się uda, ale mia­łam pew­ne wąt­pli­wo­ści co do te­go sza­leń­cze­go tem­pa. Po­bi­li­śmy re­kord świa­ta w pręd­ko­ści za­kła­da­nia szko­ły śred­niej. Nie… po­wiem ci uczci­wie: nie są­dzi­łam, że za­cznie­my już w tym ro­ku szkol­nym.

– To i ja po­wiem uczci­wie: też nie mia­łem pew­no­ści. Je­steś ge­nial­na, Agniesz­ko. Po­dzi­wiam cię. Słu­chaj, chciał­bym ci przed­sta­wić mo­ich sy­nów, mo­ich ro­dzi­ców, no, ro­dzi­nę w ogó­le, bra­ta… kie­dy mo­gła­byś? Obie­ca­łaś, że za mnie wyj­dziesz, więc sa­ma ro­zu­miesz…

Agniesz­ka jak­by odro­bi­nę spię­ła się w so­bie, co Je­rzy na­tych­miast spo­strzegł.

– No, obie­ca­łam, ale prze­cież nie za­raz! Te­raz ma­my po­czą­tek ro­ku, mu­szę się za­jąć szko­łą. Jest w fa­zie or­ga­ni­za­cji tak na­praw­dę, jesz­cze ty­siąc rze­czy wyj­dzie i trze­ba bę­dzie szyb­ko re­ago­wać. Po­za tym mu­si­my prze­my­śleć, co z mo­im miesz­ka­niem, co z pa­nią Ró­żą… Nie mo­gę jej znie­nac­ka zo­sta­wić sa­mej so­bie. W ogó­le nie mo­gę jej zo­sta­wić. Ju­rek, bła­gam, daj mi tro­chę cza­su.

No­ta­riusz Je­rzy Brań­ski wes­tchnął – jak to on, dys­kret­nie i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie.

– Sze­fo­wie! – W uchy­lo­nych drzwiach po­ja­wi­ła się gło­wa se­kre­tar­ki Ewy Bo­rzęc­kiej. – Sor­ry. Te­le­fon. Ku­ra­to­rium. Łą­czyć cię te­raz, Agniesz­ko?

– Tak, pro­szę.

Agniesz­ka roz­ło­ży­ła rę­ce w ge­ście ma­ją­cym sym­bo­li­zo­wać nie­chęt­ne pod­da­nie się wyż­szej ko­niecz­no­ści. No­ta­riusz uśmiech­nął się nie­co krzy­wo. Wy­glą­da­ło mu na to, że uko­cha­na ko­bie­ta ode­tchnę­ła z ulgą.



Tyl­ko je­den na­uczy­ciel nie był obec­ny na uro­czy­stym wo­do­wa­niu no­we­go li­ceum. Sla­wi­sta na eta­cie an­gli­sty, Ir­land­czyk No­el Hart, le­ciał wła­śnie sa­mo­lo­tem z Du­bli­na do Szcze­ci­na, a wraz z nim spo­ry ba­gaż, któ­ry wraz z kil­ko­ma to­bo­ła­mi nada­ny­mi na car­go miał sta­no­wić je­go do­by­tek na naj­bliż­szych kil­ka lat. No­el sie­dział przy oknie, in­ten­syw­nie wpa­tru­jąc się w bia­łe ob­ło­ki pod so­bą i nad so­bą, nie­wie­le go one jed­nak ob­cho­dzi­ły. Za­sta­na­wiał się, czy na pew­no do­brze ro­bi, za­mie­nia­jąc w mia­rę spo­koj­ne by­to­wa­nie na­uczy­cie­la aka­de­mic­kie­go w nie­peł­nym i dość do­wol­nym wy­mia­rze go­dzin pra­cy na peł­no­eta­to­we za­trud­nie­nie w li­ceum, gdzie mło­dzież jest jesz­cze nie­doj­rza­ła i je­den Bóg wie, ja­kie mo­że mieć po­my­sły. Wszyst­ko przez nad­mier­nie ro­man­tycz­ną at­mos­fe­rę wiel­kich ża­glow­ców. Zgo­dził się przy­jąć tę fu­chę te­le­fo­nicz­nie… Mi­cha­li­na zła­pa­ła go na po­kła­dzie ir­landz­kiej bry­gan­ty­ny „As­gard II” na wo­dach Fin­lan­dii; trwa­ły re­ga­ty, wszy­scy cho­dzi­li pięć cen­ty­me­trów nad zie­mią… Po­tem by­ło jesz­cze go­rzej: fi­nał re­gat w Szcze­ci­nie, set­ka ża­glow­ców w por­cie, kil­ka dni ra­do­sne­go za­mę­tu… no, dał się tro­chę zwa­rio­wać. Każ­dy by się dał, gdy­by wła­śnie od­zy­ski­wał ro­dzi­nę. Nie żo­nę, broń Bo­że, żo­ny w żad­nym wy­pad­ku No­el nie za­mie­rzał od­zy­ski­wać, ale cór­kę. Ma­łą Mi­się, któ­ra w mię­dzy­cza­sie sta­ła się już Mi­sią nie­mal czter­dzie­sto­let­nią. Coś ta­kie­go, czter­dzie­sto­let­nia cór­ka!

To by ozna­cza­ło, że on jest sta­ry. Za chwi­lę bę­dzie miał zię­cia, któ­ry prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę… nie wia­do­mo jak daw­no te­mu. Mi­sia jest w cią­ży. Za kil­ka mie­się­cy on sam zo­sta­nie dziad­kiem.

W Ir­lan­dii wszyst­ko wy­da­wa­ło się prost­sze. Oczy­wi­ście, po ja­kichś dwu­dzie­stu la­tach od wy­jaz­du z Pol­ski, kie­dy prze­stał się łu­dzić, że Bo­żen­ka po­zwo­li mu kie­dy­kol­wiek spo­tkać się z Mi­cha­li­ną. In­na rzecz, że był idio­tą, nie pró­bu­jąc skon­tak­to­wać się z do­ro­słą już cór­ką. Z dru­giej stro­ny mo­że pod­świa­do­mie cze­kał na to, że­by do­ro­sła cór­ka skon­tak­to­wa­ła się z nim?

Z dru­giej stro­ny, z trze­ciej stro­ny. A ja­kież to ma dzi­siaj zna­cze­nie?

Z czter­dzie­stej czwar­tej stro­ny – do­brze bę­dzie od­da­lić się ja­koś de­fi­ni­tyw­nie od dro­giej Ste­pha­nie. Ona, na szczę­ście, nie­na­wi­dzi po­dró­żo­wać, prze­ra­ża­ło ją na­wet po­ko­na­nie dy­stan­su z Du­bli­na do Kil­ly­begs, dzię­ki cze­mu nie sie­dzia­ła mu bez­u­stan­nie na gar­bie i nie ota­cza­ła opie­ką. Mo­że też tro­chę dla­te­go, że nie po­dał jej do­kład­ne­go ad­re­su. Bóg w swo­jej nie­zmie­rzo­nej ła­ska­wo­ści ob­da­rzył nas wszak te­le­fo­nią ko­mór­ko­wą – tak so­bie to tłu­ma­czył – a ta zna­ko­mi­cie wy­star­cza do utrzy­ma­nia pod­sta­wo­wych kon­tak­tów. Zresz­tą spo­ty­ka­li się co ja­kiś czas w Du­bli­nie, kie­dy przy­jeż­dżał wy­kła­dać na uczel­ni, gdzie ona by­ła dok­to­rem li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej, spe­cja­list­ką od śre­dnio­wiecz­nych epo­sów, któ­rych on szcze­rze nie cier­piał. Czy­ni­ła mu wte­dy wie­le wy­rzu­tów, a on, czło­wiek mięk­ki, prze­pra­szał, ka­jał się fał­szy­wie i osta­tecz­nie pod­da­wał jej czu­ło­ści i tro­skli­wo­ści. Przy naj­bliż­szej zaś oka­zji zwie­wał do swo­jej nad­mor­skiej kry­jów­ki, ona zaś po­zo­sta­wa­ła w ob­ję­ciach „Be­owul­fa”.

Ste­war­de­sa mi­łym gło­sem po­pro­si­ła No­ela, aby za­piął pas. Sa­mo­lot za­czy­nał wła­śnie pod­cho­dzić do lą­do­wa­nia. No­el uśmiech­nął się do sym­pa­tycz­nej dziew­czy­ny. Do li­cha, czyż­by pa­nien­ka uży­wa­ła tych sa­mych per­fum co Ste­pha­nie?

Za­pi­na­jąc pas, za­sta­na­wiał się, czy to, co od­czu­wa wzglę­dem Ste­pha­nie, to wy­rzu­ty su­mie­nia, czy nie. Tro­chę mo­że tak, z dru­giej stro­ny jed­nak trud­no po­zwo­lić się za­gła­skać na śmierć.

Masz ci los, zno­wu za­czął – z dru­giej stro­ny, z trze­ciej stro­ny! Ham­let to przy nim mistrz świa­ta w pre­cy­zo­wa­niu po­glą­dów na czas.

Dość te­go. Jest, jak jest. Sa­mo­lot wła­śnie sia­da na pa­sie w Go­le­nio­wie. Mi­sia na nie­go cze­ka. No­we ży­cie na nie­go cze­ka. Mo­że jest to ży­cie dziad­ka, ale kto po­wie­dział, że dziad­ko­wie już tyl­ko pa­trzą na księ­żą obo­rę?

Za­do­wo­lo­ny z przy­po­mnie­nia so­bie te­go trud­ne­go i kom­plet­nie bez­sen­sow­ne­go idio­mu, No­el prze­cią­gnął się w fo­te­lu. Ahoj, przy­go­do! Kie­dy miesz­kał w Pol­sce, sły­szał coś ta­kie­go w ra­diu. Ahoj, przy­go­do! Ja­kaś au­dy­cja w Trój­ce. Cie­ka­we, czy jest jesz­cze Trój­ka…



Ni­ka Mo­krzyc­ka sie­dzia­ła w swo­im po­ko­ju i nie mia­ła naj­mniej­sze­go za­mia­ru cho­dzić na żad­ne in­au­gu­ra­cje. Oczy­wi­ście wie­dzia­ła, że w koń­cu bę­dzie mu­sia­ła pójść do szko­ły, ale prze­cież nie dzi­siaj. Ju­tro, po­ju­trze. Po­po­ju­trze. Dziś nie.

– Czy ty, Ni­co­le, kom­plet­nie zwa­rio­wa­łaś? Co ty so­bie wła­ści­wie wy­obra­żasz?

Mat­ka jest bez­na­dziej­na. Na­wet nie stać jej na ory­gi­nal­ne wy­ra­że­nie pre­ten­sji. „Co ty so­bie wy­obra­żasz?”. Każ­da mat­ka w ata­ku fu­rii za­da­je to kre­tyń­skie py­ta­nie.

– Nic so­bie nie wy­obra­żam. Nie mu­szę. Ja wiem, jak wy­glą­da­ją in­au­gu­ra­cje ro­ku szkol­ne­go i ja ich nie­na­wi­dzę. Mo­gę cho­dzić do szko­ły po to, że­by się uczyć, ale nie mam za­mia­ru ro­bić z sie­bie mał­py.

– Mał­pę ro­bisz z sie­bie tu i te­raz! Ubie­raj się na ga­lo­wo i wy­chodź! Sły­szysz?

Mat­ka by­ła pur­pu­ro­wa.

– Ni­g­dzie nie idę. A ty się tak nie go­rącz­kuj, bo afry­kań­skiej dzi­dzi za­szko­dzisz.

Mat­ka zła­pa­ła się za brzuch.

Oczy­wi­ście nic po niej jesz­cze nie by­ło wi­dać, dzi­dzia zo­sta­ła po­czę­ta ja­kieś dwa i pół mie­sią­ca te­mu, w cza­sie afry­kań­skiej wy­ciecz­ki mat­ki i jej no­we­go mę­ża na śnie­gi Ki­li­man­dża­ro. Nie­mniej mat­ka cac­ka­ła się sa­ma z so­bą jak ze śmier­dzą­cym jaj­kiem i pal­pi­to­wa­ła przy każ­dej oka­zji. Aż dziw, że dzi­siaj o tym za­po­mnia­ła i za­ję­ła się Ni­ką. To zna­czy wy­py­cha­niem jej na szkol­ne uro­czy­sto­ści. Te­raz jed­nak przy­po­mnia­ła so­bie, co jest naj­waż­niej­sze, zła­pa­ła głę­bo­ki od­dech, wy­da­ła nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny i już nie­groź­ny okrzyk, po czym po­le­cia­ła na ta­ras, aby na­tych­miast za­żyć świe­że­go po­wie­trza i uspo­ko­ić nie­chyb­nie zde­ner­wo­wa­ną dzi­dzię.

Ni­ka za­śmia­ła się sa­ma do sie­bie i pa­dła z po­wro­tem na łóż­ko. By­ło to ślicz­ne bia­łe łó­żecz­ko w ty­pie dziew­czyń­skim, me­ta­lo­we, z anioł­ka­mi przy opar­ciu i czte­re­ma ozdob­ny­mi ga­łecz­ka­mi na obu szczy­tach. Ca­ły po­kój urzą­dzo­ny był roz­kosz­nie i po dziew­czyń­sku. Ni­ka nie mia­ła jed­nak wąt­pli­wo­ści, że kie­dy mat­ka za­bie­ra­ła się do tych wszyst­kich prze­ró­bek i no­we­go wy­po­sa­ża­nia jej po­ko­ju (Ni­ka le­ża­ła wte­dy w szpi­ta­lu w Szcze­ci­nie), mia­ła na ce­lu nie ty­le spra­wie­nie cór­ce przy­jem­no­ści, ile wła­sną za­ba­wę w dom. Tyl­ko pa­trzeć, jak za­cznie wy­po­sa­żać rów­nie roz­kosz­ny po­ko­ik dzie­cię­cy – jest w do­mu ta­ki nie­du­ży, aku­rat mię­dzy sy­pial­nią ro­dzi­ców i sa­lo­nem.

No, no. Nie ro­dzi­ców. Pań­stwa Kacz­mar­ków, za prze­pro­sze­niem.

Faj­ny ten dom, obiek­tyw­nie bio­rąc – jed­no­po­zio­mo­wy, za to roz­le­gły, z trze­ma wyj­ścia­mi – jed­nym od fron­tu i dwo­ma od stro­ny ogro­du. A jed­no z tych dwóch jest oso­bi­stym wyj­ściem Ni­ki, z jej po­ko­ju na słod­ki ga­ne­czek. Sa­lon z ko­lei otwie­ra się na za­bój­czy ta­ras, wiel­ki jak ma­łe lot­ni­sko. Moż­na tam wy­da­wać przy­ję­cia na czter­dzie­ści osób. Kie­dy jest wię­cej go­ści, roz­sta­wia się sto­ły na traw­ni­ku.

No i co z te­go wszyst­kie­go, sko­ro ni­ko­mu w tym faj­nym do­mu na niej nie za­le­ży – kom­plet­nie nie za­le­ży.

Ni­ka usia­dła po tu­rec­ku na swo­im ca­ca­nym łó­żecz­ku i po­pa­dła w za­my­śle­nie.

Nie­ste­ty, by­ła cał­ko­wi­cie pew­na, że ma ra­cję i że na­praw­dę ani jej wła­sna mat­ka, ani tym bar­dziej pan Kacz­ma­rek nie przej­mu­ją się zbyt­nio tym, co się z nią dzie­je, co ona my­śli i czu­je. Wie­le ra­zy ana­li­zo­wa­ła za­cho­wa­nie ich oboj­ga i swo­je wła­sne od­czu­cia, i za­wsze wy­cho­dzi­ło jej to sa­mo. Nie moż­na po­wie­dzieć, że sta­no­wi­ła w do­mu ja­kieś spe­cjal­ne ob­cią­że­nie czy prze­szko­dę, co to, to nie. Pa­na Kacz­mar­ka stać by­ło na utrzy­ma­nie jesz­cze z pię­ciu lub sze­ściu przy­bra­nych có­re­czek i praw­do­po­dob­nie tak sa­mo by ich nie za­uwa­żał, jak nie za­uwa­żał Ni­ki.

Nie, to nie jest wła­ści­we okre­śle­nie. On ją wła­ści­wie za­uwa­żał i na­wet cza­sem z nią roz­ma­wiał, ale tak, jak­by roz­ma­wiał z wła­snym ko­tem. Da­wał jej przy­zwo­ite kie­szon­ko­we – z ta­ką sa­mą obo­jęt­no­ścią, jak­by sy­pał ko­tu whi­ska­sa. Naj­bar­dziej był jed­nak za­ję­ty so­bą sa­mym, swo­im biz­ne­sem i roz­ma­ity­mi przy­jem­no­ścia­mi ty­pu golf, po­dró­że, jaz­da kon­na i te­re­no­we sa­mo­cho­dy. Im więk­sze i na wyż­szych kół­kach, tym le­piej. W za­kres przy­jem­no­ści wcho­dzi­ła rów­nież ak­tu­al­na pa­ni Kacz­mar­ko­wa. Chy­ba na­wet pan Kacz­ma­rek się ucie­szył z te­go, że za­szła w cią­żę, bo mo­że wresz­cie bę­dzie miał sy­na. Pierw­sza żo­na roz­cza­ro­wa­ła go dwie­ma cór­ka­mi, na szczę­ście po roz­wo­dzie wy­je­cha­ła z obie­ma do Fran­cji i uwol­ni­ła by­łe­go mę­ża od od­po­wie­dzial­no­ści za po­tom­stwo, wią­żąc się z fa­ce­tem sześć ra­zy bo­gat­szym od pa­na Kacz­mar­ka.

Ni­ka za­sta­no­wi­ła się głę­biej. Czy pan Kacz­ma­rek nie trak­to­wał przy­pad­kiem mat­ki jak ra­so­wej ko­by­ły, któ­ra mo­że dać mu wy­strza­ło­we źre­bię?

Nie, to by jed­nak krzyw­dzi­ło fa­ce­ta. On mat­kę na­wet lu­bił, w ta­ki po­błaż­li­wie pro­tek­cjo­nal­ny spo­sób. W ten sam po­błaż­li­wie pro­tek­cjo­nal­ny spo­sób trak­to­wał Ni­kę, ty­le że ona mu zwi­sa. Zwi­sa też mat­ce, któ­rą ob­cho­dzi wy­łącz­nie pan Kacz­ma­rek, obiek­tyw­nie przy­stoj­ny i mi­ły fa­cet, nad­zwy­czaj do­brze sy­tu­owa­ny, nie to co ka­pi­tan Mo­krzyc­ki na eta­cie po­rucz­ni­ka na ża­glow­cu Aka­de­mii Mor­skiej.

Zwi­sa­nie ko­mu­kol­wiek nie wy­da­wa­ło się Ni­ce do przy­ję­cia. Oj­ciec ro­bił wra­że­nie, jak­by mu nie zwi­sa­ła. To on za­pła­cił za im­plan­ty kost­ne, któ­re Ni­ce wsz­cze­pio­no, a nie dzia­ny oj­czym.

Po­mi­ja­jąc im­plan­ty – oj­ciec roz­ma­wiał z nią jak z my­ślą­cą isto­tą. Przej­mo­wał się jej na­stro­ja­mi. Zwie­rzał jej się. Ra­zem pla­no­wa­li je­go no­we mał­żeń­stwo i cał­ko­wi­tą re­or­ga­ni­za­cję ży­cia ro­dzin­ne­go. Z cio­cią Gro­sik. Z Ja­gą, cór­ką cio­ci, i z Ni­ką…

Po­czu­ła nie­przy­jem­ne mro­wie­nie w oko­li­cach ser­ca. Czy to wszyst­ko przy­pad­kiem nie by­ło jed­ną wiel­ką dzie­ci­na­dą? Był so­bie fe­sti­wal ża­glow­ców, wszy­scy czę­ścio­wo po­tra­ci­li gło­wy, po­wpa­da­li so­bie w ob­ję­cia – a po­tem fe­sti­wal się skoń­czył, wszy­scy wró­ci­li do swo­ich za­jęć, cio­cia la­ta ko­ło cho­rych dzie­ci, oj­ciec ga­nia po po­kła­dzie ja­kichś kur­san­tów (Ni­ka mia­ła mgli­ste po­ję­cie o obo­wiąz­kach za­stęp­cy do­wód­cy „Da­ru Mło­dzie­ży”), a ona, Ni­ka, po­win­na się za­jąć nad­ra­bia­niem edu­ka­cji, nad­szarp­nię­tej odro­bi­nę przez „przy­go­dę z ra­kiem”.

Mat­ka tak to kie­dyś na­zwa­ła. Przy­go­da z ra­kiem. Bo­że świę­ty, chy­ba mia­ła kom­plet­nie wy­łą­czo­ne my­śle­nie w tej chwi­li. Przy­go­da!

Je­śli rze­czy­wi­ście wszy­scy wró­ci­li grzecz­nie do rze­czy­wi­sto­ści i ma być jak daw­niej, to ona, Ni­ka, wpad­nie w ja­kąś ot­chłań roz­pa­czy, zu­peł­nie jak Ania z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza. Tak, to chy­ba Ania wpa­da­ła w ot­chłań roz­pa­czy.

O nie! W nic ta­kie­go wpa­dać nie bę­dzie­my. Cho­ro­by lu­bią wra­cać, kie­dy im się stwo­rzy sprzy­ja­ją­ce wa­run­ki. Nie ma lep­szych wa­run­ków jak za­ła­ma­nia i ot­chła­nie roz­pa­czy. Żad­nych wię­cej „przy­gód z ra­kiem”! Trze­ba za­go­nić do ro­bo­ty te wszyst­kie ge­ny po ta­tu­siu – ge­ny zde­cy­do­wa­nia, od­wa­gi, de­ter­mi­na­cji…

Ni­ka nie by­ła pew­na, czy do­brze uży­ła sło­wa „de­ter­mi­na­cja”, więc spraw­dzi­ła w In­ter­ne­cie. Ow­szem, do­brze. No więc jej też te­go nie za­brak­nie.

Na po­czą­tek trze­ba dać mat­ce nie­co po­pa­lić. Niech so­bie po­wo­li za­cznie zda­wać spra­wę, jak mi­ło bę­dzie w wiel­kim do­mu, kie­dy Ni­ku­sia z nie­go znik­nie.



Li­lian­na Bro­ni­kow­ska, daw­no eme­ry­to­wa­na fry­zjer­ka i pe­ru­kar­ka te­atral­na, da­ma lat sześć­dzie­siąt sie­dem, wciąż ele­ganc­ka, ener­gicz­na i ko­cha­ją­ca ży­cie, sie­dzia­ła na wa­liz­kach i cze­ka­ła na syn­ka Edu­sia. Miał się po­ja­wić la­da chwi­la i za­brać ją z wy­god­ne­go miesz­ka­nia na Zyg­mun­ta Sta­re­go do Bóg wie ja­kie­go do­mu we wsi o ha­nieb­nej na­zwie Sto­lec. Wpraw­dzie Eduś pro­po­no­wał kil­ka ra­zy, że­by przy­je­cha­ła do te­go Stol­ca i zo­ba­czy­ła so­bie dom i ko­bie­tę, z któ­rą się zwią­zał, ona jed­nak nie zna­la­zła na to do­tąd ani cza­su, ani chę­ci. W za­sa­dzie wo­la­ła na­wet te­raz je­chać w nie­zna­ne – mia­ło to po­smak przy­go­dy. Nie su­rvi­va­lu, któ­ry pa­ni Li­lian­na uwa­ża­ła za wy­jąt­ko­we kre­tyń­stwo, tyl­ko wła­śnie przy­go­dy. Nie­zbyt ry­zy­kow­nej, do­daj­my, gdyż pa­ni Bro­ni­kow­ska, któ­rej mąż wy­kła­dow­ca kle­pał wpraw­dzie bie­dę i umarł na za­wał w sta­nie wo­jen­nym, by­ła do­sko­na­le na sta­re la­ta wy­po­sa­żo­na przez swo­je­go świę­tej pa­mię­ci ta­tu­sia, dok­to­ra Na­łę­cza, roz­chwy­ty­wa­ne­go gi­ne­ko­lo­ga po­łoż­ni­ka z do­sko­na­le pro­spe­ru­ją­cą pry­wat­ną prak­ty­ką. Mo­gła więc w ra­zie cze­go wró­cić ze wsi i do koń­ca ży­cia miesz­kać w trzech ob­szer­nych po­ko­jach z kuch­nią, bie­ga­jąc do te­atrów i ope­ry na plo­tecz­ki (wszę­dzie tam mia­ła przy­ja­ciół, a zwłasz­cza przy­ja­ciół­ki) i na przed­sta­wie­nia, któ­re z lu­bo­ścią kry­ty­ko­wa­ła (jak wia­do­mo, nic się nie rów­na­ło ze spek­ta­kla­mi sprzed lat i z ak­to­ra­mi cza­sów mi­nio­nych).

Eduś po­ja­wił się w oko­li­cach po­łu­dnia, jak to on, za­do­wo­lo­ny i uśmiech­nię­ty. Ma­ma Bro­ni­kow­ska spoj­rza­ła na nie­go z pew­nym roz­rzew­nie­niem: ja­ki on przy­stoj­ny! To ona do­ra­dzi­ła mu kie­dyś ostrzy­że­nie ciem­nych wło­sów na lot­ni­sko­wiec – oczy­wi­ście nie wie­dzia­ła, że ta twa­rzo­wa fry­zu­ra tak idio­tycz­nie się na­zy­wa, ale by­ła świe­żo pod wra­że­niem obej­rza­ne­go w te­le­wi­zji po raz trze­ci fil­mu z Har­ri­so­nem For­dem i Wi­le­mem Da­foe, w któ­rym to fil­mie obaj pa­no­wie je­cha­li do We­ne­zu­eli czy mo­że Ko­lum­bii w ce­lach awan­tur­ni­czych. A mo­że je­den z nich już tam był, a dru­gi do­je­chał? Ma­ma B. nie pa­mię­ta­ła te­go do­kład­nie, ale bar­dzo po­do­ba­ła jej się fry­zu­ra jed­ne­go ame­ry­kań­skie­go snaj­pe­ra z te­go fil­mu. Oczy­wi­ście sa­ma ostrzy­gła sy­na i efekt oka­zał się olśnie­wa­ją­cy.

Cie­ka­we, co ma na gło­wie ta je­go no­wa don­na? Pa­ni Li­lian­na by­ła zda­nia, że po fry­zu­rach ich po­zna­cie. Pierw­sza żo­na Edu­sia cze­sa­ła się na to­pie­li­cę, co w naj­mniej­szym stop­niu nie wzbu­dza­ło za­ufa­nia. Oso­by cze­szą­ce się na to­pie­li­cę by­wa­ją na­sta­wio­ne ego­istycz­nie i nie po­tra­fią stwo­rzyć praw­dzi­we­go do­mu ro­dzin­ne­go. No i rze­czy­wi­ście, in­kry­mi­no­wa­na Go­sia po dwóch la­tach pre­ten­sji i ci­chych dni rzu­ci­ła bied­ne­go Edu­sia i zła­pa­ła ja­kie­goś kau­zy­per­dę z wła­sną wy­pa­sio­ną kan­ce­la­rią ad­wo­kac­ką. By­ło do prze­wi­dze­nia!

Nie­ste­ty, no­wa don­na Edu­sia mia­ła na gło­wie jesz­cze coś gor­sze­go. By­ła ostrzy­żo­na nie­chluj­nie i co naj­mniej trzy mie­sią­ce te­mu, a jej wło­sy szczot­ki nie wi­dzia­ły od Bóg wie kie­dy. Umy­ła je, ow­szem, jed­nak nie wy­mo­de­lo­wa­ła ani nic. Zwi­sa­ły smęt­nie wo­kół twa­rzy – mo­że na­wet nie­brzyd­kiej, ale jak­by tro­chę za­szczu­tej. Ma­ma Bro­ni­kow­ska zna­ła się na twa­rzach. Don­na, ja­kjej­tam, Mar­ce­li­na (imię z Be­au­mar­cha­is, sło­wo da­ję! W „We­se­lu Fi­ga­ra” pę­ta się ja­kaś Mar­ce­li­na!) sta­ra­ła się uda­wać swo­bo­dę i we­so­łość, ale gdzieś głę­bo­ko w jej oczach krył się smu­tek i strach.

Cie­ka­we, cze­go ona się boi?

A smut­nym lu­dziom pa­ni Li­lian­na nie wie­rzy­ła z za­sa­dy.



– Pa­ni Mi­cha­li­na! Oczom nie wie­rzę. Szczęść Bo­że, pa­ni Mi­siu. Pięk­nie pa­ni wy­glą­da.

– Szczęść Bo­że księ­dzu! Pięk­nie wy­glą­dam, bo je­stem, kur­czę, szczę­śli­wa jak kró­lew­na z baj­ki. Ma ksiądz tro­chę cza­su?

– Mam. To jest cud, ale mam. Za­mie­rza­łem na­wet od­da­wać się grzesz­nym roz­ryw­kom, ale sko­ro pa­ni przy­szła, to z ra­do­ścią zro­bię nam oboj­gu her­ba­ty i za­pro­szę pa­nią pod krzacz­ki, któ­re pa­ni wła­sno­ręcz­nie za­sa­dzi­ła…

– Z księ­dza po­mo­cą. A po­za tym do­brzy lu­dzie sa­dzi­li. Wi­dzę, że wszyst­ko pięk­nie ro­śnie i na­wet nie cho­ru­je. Przę­dzio­rek nie do­bie­rał się zno­wu do igla­ków?

– Do­bie­rał się, ale zwal­czy­li­śmy ło­bu­za w za­rod­ku. Pan Zbie­ra­czyk bar­dzo fa­cho­wo się opie­ku­je ogro­dem.

Istot­nie, ho­spi­cyj­ny ogród pre­zen­to­wał ca­ły póź­no­let­ni urok, na ja­ki by­ło go stać. Mi­cha­li­na pa­trzy­ła z przy­jem­no­ścią na ład­nie sko­szo­ną tra­wę, zdro­we krze­wy i upo­rząd­ko­wa­ne ra­ba­ty by­li­no­we. Część róż kwi­tła w naj­lep­sze i nie by­ło na nich ani jed­nej mszy­cy, ani je­den li­stek nie zwi­jał się w trąb­kę. Wi­dać pan Zbie­ra­czyk na­praw­dę wziął so­bie do ser­ca za­da­nie, któ­re­go się pod­jął.

– On miał u was ma­mę, praw­da?

Ksiądz Hie­ro­nim przy­niósł wła­śnie pod krzak ja­śmi­nu dwa kub­ki z pięk­nie pach­ną­cą her­ba­tą i ta­le­rzyk nie­mniej pięk­nie pach­ną­ce­go cia­sta upie­czo­ne­go przez ja­kąś wo­lon­ta­riusz­kę. Do­my­ślił się, o ko­go py­ta Mi­cha­li­na, i ski­nął gło­wą.

– Tak. Le­ża­ła u nas dwa la­ta. Pan Zbie­ra­czyk nie miał żad­nej moż­li­wo­ści opie­ko­wa­nia się nią w do­mu, bo ona, bie­dacz­ka, nie mo­gła się ru­szać z łóż­ka. Tu mia­ła do­brze, a syn od­wdzię­cza się nam, jak po­tra­fi. Dla nie­go to też ja­kaś for­ma uciecz­ki od sa­mot­no­ści.

– On ni­ko­go nie ma?

– Wła­ści­wie ni­ko­go. Ja­kieś ciot­ki w po­łu­dnio­wej Pol­sce, też star­sze pa­nie. I dzie­ci tych cio­tek. A tu ma grób żo­ny, grób mat­ki. I te­raz ten ogród. Czy­li, ko­cha­na pa­ni Mi­siu, pa­ni ogród po raz ko­lej­ny zro­bił coś do­bre­go. Przy­no­si nam ra­dość, a te­raz da­je sens ży­cia pa­nu Zbie­ra­czy­ko­wi. Ja też tu cza­sem dłu­bię, wie pa­ni?

– Bar­dzo zdro­wo – za­śmia­ła się Mi­cha­li­na. – Niech zgad­nę, ró­że ksiądz przy­ci­na.

Ksiądz też się za­śmiał.

– Tak, co do róż, to są mo­je i ni­ko­mu nie od­dam se­ka­to­ra. Za nic. Uwa­żam, że na­uczy­łem się bar­dzo fa­cho­wo ciąć.

– Wi­dzę. Pięk­nie się roz­krze­wi­ły. Tnie ksiądz bez li­to­ści?

– Bez li­to­ści. W mia­rę ni­sko. One to lu­bią. A co u pa­ni?

Mi­cha­li­na uśmiech­nę­ła się ma­rzą­co.

– Kwit­nę jak te księ­dza ró­że. Zo­sta­łam pra­wi­dło­wo przy­cię­ta swo­je­go cza­su. To ksiądz mnie chla­snął przy zie­mi i od­ciął, co prze­kwi­tło. I wy­rzu­cił. No, je­stem z mo­im Grze­go­rzem, to ksiądz wie. Zna­la­złam oj­ca, to też już księ­dzu kie­dyś mó­wi­łam, jak by­łam na in­spek­cji igla­ków. A te­raz mam dwie no­wo­ści. Nie, trzy. Oj­ciec przy­je­chał do Szcze­ci­na z tej swo­jej Ir­lan­dii, za­miesz­kał z na­mi na Roz­ma­ry­no­wej… ale bę­dzie­my się prze­no­sić, to zna­czy Grze­gorz i ja, do Zdro­jów, do mo­jej ma­my. Nie chce­my, że­by zo­sta­wa­ła sa­ma. To raz. Po dru­gie, pro­szę mi gra­tu­lo­wać, bę­dę mia­ła dziec­ko. Za­wa­ha­ła się na­gle. – O kur­czę, ksiądz chy­ba nie po­wi­nien mi gra­tu­lo­wać, bo dziec­ko jak­by nie­ślub­ne… Ale tu by by­ła wła­śnie ta trze­cia no­wość, bo my z Grze­siem chce­my się po­brać.

Ksiądz uśmie­chał się i naj­wy­raź­niej nie miał za­mia­ru usta­wiać Mi­cha­li­ny do pio­nu.

– Cie­szę się, pa­ni Mi­siu. Ład­nie się pa­ni ukła­da.

– No wła­śnie. W du­żej mie­rze dzię­ki księ­dzu. Na­praw­dę, niech się ksiądz nie śmie­je. To ksiądz mnie kop­nął we wła­ści­wym kie­run­ku… prze­pra­szam za ko­lo­kwia­lizm. Bo da­lej bym się tak snu­ła mię­dzy gro­ba­mi.

– Wi­docz­nie zna­la­złem się we wła­ści­wym cza­sie we wła­ści­wym miej­scu – po­wie­dział fi­lo­zo­ficz­nie ksiądz. – Mo­że to przy­pa­dek, a mo­że za­mysł Naj­wyż­sze­go. Naj­waż­niej­sze, że kil­ka osób mo­że te­raz Pa­nu Bo­gu dzię­ko­wać. Ma za co.

– No wła­śnie. Pa­mię­ta ksiądz na­sze wszyst­kie roz­mo­wy na te te­ma­ty… ani ja, ani Grze­gorz nie je­ste­śmy spe­cjal­nie ko­ściel­nie zo­rien­to­wa­ni, ale chy­ba chcie­li­by­śmy mieć ślub w ko­ście­le. Nie wiem, czy ksiądz nie uzna te­go za nie­wła­ści­we…

– Pa­ni Mi­siu, ja już pa­ni kie­dyś po­wie­dzia­łem: nie bę­dę pa­ni na­wra­cał. Sko­ro ma pa­ni ta­ką po­trze­bę, mam na my­śli ślub – to mo­gę się tyl­ko cie­szyć.

– Na­praw­dę? To ja się też cie­szę. Bo dla mnie je­dy­nym księ­dzem, któ­ry mógł­by nam te­go ślu­bu udzie­lić, jest wła­śnie ksiądz.

– Ja­ko ten, co to… we wła­ści­wym kie­run­ku?

– Tak. Ja­ko ten. Czy jest to moż­li­we? Oczy­wi­ście nie my­śla­łam o ślu­bie w ka­pli­cy ho­spi­cyj­nej…

Ksiądz po­dra­pał się ły­żecz­ką po gło­wie.

– No tak, na­sza ka­pli­ca jest bar­dzo ład­na, ale mo­że istot­nie nie­ko­niecz­nie… Nie­waż­ne. Pa­ni Mi­siu, ja już mam pe­wien po­mysł, tyl­ko mu­szę go, po­wie­dział­bym, roz­pra­co­wać. Pro­szę dać mi tro­chę cza­su. Kie­dy chce­cie ten ślub?

– A da­ło­by się pod ko­niec wrze­śnia? Że­by jesz­cze zła­pać zło­tą je­sień, a nie plu­chy, ksiądz ro­zu­mie…

– My­ślę, że da­ło­by się. Pa­ni Mi­siu, ja z ra­do­ścią was po­łą­czę… sa­ma pa­ni wie, dla mnie to też bę­dzie mi­łe uroz­ma­ice­nie po tych wszyst­kich po­grze­bach…

– Ksiądz się ze mnie śmie­je!

– A skąd­że. Nie z pa­ni, tyl­ko do pa­ni.

Mi­cha­li­na po­pra­wi­ła się na so­lid­nej ław­ce zbu­do­wa­nej za­pew­ne przez ko­lej­nych wdzięcz­nych.

– Jest jesz­cze jed­na spra­wa, pro­szę księ­dza. Te… szko­le­nia mał­żeń­skie, czy jak to się tam na­zy­wa. Kur­sy. Wie ksiądz, co mam na my­śli.

– Wiem. Na­uki przed­mał­żeń­skie. Nie je­stem jed­nak pe­wien, czy pań­stwu są one na­praw­dę po­trzeb­ne. Znam i pa­nią, i pa­na dok­to­ra, pa­na dok­to­ra od lat zresz­tą, wcze­śniej niż los mnie ze­tknął ze zmok­nię­tą dziew­czy­ną pod pla­ta­nem. To był pla­tan?

– Chy­ba pla­tan. Al­bo dąb. Nie pa­mię­tam, co tam ro­śnie.

– Ko­ra mu ob­ła­zi.

– A, to pla­tan. Ale to nie cho­ro­ba. One tak ma­ją, pla­ta­ny. Ro­zu­miem, że da­ru­je­my so­bie na­uki i tak da­lej?

– My­ślę, że mo­że­my. Cie­szę się, pa­ni Mi­siu, że ład­nie się pa­ni wszyst­ko uło­ży­ło. Na­praw­dę. I gra­tu­lu­ję z ca­łe­go ser­ca. Bę­dzie­my w kon­tak­cie w spra­wie ślu­bu, do­brze?

– Do­brze. A pro­szę mi jesz­cze coś po­wie­dzieć, bo mnie strasz­nie ksiądz za­in­try­go­wał…

– Tak, pa­ni Mi­siu?

– Te grzesz­ne roz­ryw­ki… Ja­kim grzesz­nym roz­ryw­kom mo­że się od­da­wać ksiądz ta­ki jak ksiądz?

– Ach, to… Ja, pa­ni Mi­siu… tyl­ko pro­szę, niech pa­ni się ze mnie nie śmie­je. Ja gram na kom­pu­te­rze w kul­ki. Bar­dzo mnie to po­chła­nia ostat­nio.

– Mat­ko mo­ja, w ja­kie kul­ki?

– No, ta­kie kul­ki. Ja mam du­żą kul­kę, a do­ko­ła mnie la­ta­ją ma­łe. Nie­bie­skie i po­ma­rań­czo­we. Ja zja­dam nie­bie­skie, a po­ma­rań­czo­we zja­da­ją mnie, więc mu­szę je omi­jać. Peł­no ich wszę­dzie, ale ja­koś da­ję so­bie z ni­mi ra­dę. A co ja­kiś czas je­stem nie­śmier­tel­ny i wte­dy mo­gę zja­dać po­ma­rań­czo­we. Po­tem prze­sta­ję być nie­śmier­tel­ny… No do­brze, zda­ję so­bie spra­wę, że to dziw­nie brzmi. Mo­że na­wet tro­chę bluź­nier­czo. Ale za­wsze by­łem prze­ko­na­ny, że Pan Bóg ma naj­więk­sze po­czu­cie hu­mo­ru we wszech­świe­cie… I niech się pa­ni ze mnie nie śmie­je, bo pa­ni ślu­bu nie dam!



No­ta­riusz i ostat­nio biz­nes­men oświa­to­wy Je­rzy Brań­ski sie­dział na sta­rym fo­te­lu w ro­dzin­nym do­mu na Po­god­nie. W in­nych sta­rych fo­te­lach i na rów­nie sta­rych krze­słach sie­dzie­li je­go ro­dzi­ce, me­ce­nas Ewa Brań­ska i sę­dzia An­drzej Brań­ski, oraz dwaj sy­no­wie, An­drzej Ju­nior i Je­rzy Ju­nior, stu­den­ci pra­wa, któ­rzy ko­rzy­sta­li jesz­cze z aka­de­mic­kiej wol­no­ści przed wy­jaz­dem na uni­wer­sy­te­ty w War­sza­wie i Kra­ko­wie. Na sto­li­ku sta­ły kie­lisz­ki ze zna­ko­mi­tym ko­nia­kiem i uro­cze mi­śnień­skie pół­mi­secz­ki z pti­fur­ka­mi. No­ta­riusz i biz­nes­men Brań­ski czuł się w tej chwi­li jak jed­na z ofiar wła­sne­go oj­ca, któ­ry na wy­dzia­le pra­wa sys­te­ma­tycz­nie wy­kań­czał co tęp­szych stu­den­tów, za­kła­da­jąc, że praw­nik nie ma pra­wa być ny­gu­sem i nie­do­ukiem. We­zwa­no Je­rze­go na ro­dzin­ny dy­wa­nik w spra­wie Agniesz­ki, któ­ra dzień wcze­śniej uczest­ni­czy­ła w ro­dzin­nej ko­la­cji i któ­ra (Agniesz­ka, nie ko­la­cja) zro­bi­ła na ro­dzi­nie jak naj­lep­sze wra­że­nie.

– Dziad­ku, czy ja mo­gę prze­wod­ni­czyć? – wy­rwał się naj­młod­szy w zgro­ma­dze­niu Je­rzy Ju­nior, zwa­ny w ro­dzi­nie Ju­ru­siem. Tak go na­zwa­ła kie­dyś bab­cia i, nie­ste­ty, zo­sta­ło.

– Je­śli two­ja bab­ka nie ma nic prze­ciw­ko te­mu, to pro­szę bar­dzo – zgo­dził się sę­dzia Brań­ski. – Prze­wod­nicz.

Me­ce­nas Ewa Brań­ska po­błaż­li­wie ski­nę­ła rę­ką. Niech się dziec­ko wpra­wia.

– O, prze­pra­szam, ja mam coś prze­ciw­ko – za­pro­te­sto­wał no­ta­riusz. – Nie bę­dzie mnie prze­słu­chi­wał mój wła­sny syn. I to młod­szy. Mo­gę z wa­mi roz­ma­wiać, ale nor­mal­nie, bez te­go praw­ni­cze­go cyr­ku. Po co­ście zwo­ła­li ten kon­wen­ty­kiel? Agniesz­ka wam się nie po­do­ba?

– Prze­ciw­nie – po­wie­dzia­ła ro­dzi­na jed­no­gło­śnie.

– Two­ja Agniesz­ka jest wspa­nia­łą ko­bie­tą, mój dro­gi – do­dał oj­ciec, uśmie­cha­jąc się na wspo­mnie­nie obiek­tu roz­mo­wy. – W tym ca­ła rzecz.

– No to o co wam cho­dzi, do dia­bła? Prze­pra­szam cię, ma­mo, naj­moc­niej.

– Nie prze­pra­szaj, sy­nu. Oni są okrop­ni. Ale ja też chcia­ła­bym wie­dzieć, czy wią­żesz z Agniesz­ką ja­kieś kon­kret­ne pla­ny. Zro­zum, nas po pro­stu zże­ra cie­ka­wość.

– I chcie­li­śmy, ta­to, że­byś wie­dział, że w ra­zie cze­go je­ste­śmy z to­bą – do­ło­żył star­szy syn An­drzej Ju­nior. – Masz na­sze cał­ko­wi­te i ab­so­lut­ne po­par­cie. Uwa­ża­my, że ona do cie­bie pa­su­je ide­al­nie.

– Coś po­dob­ne­go! – wy­rwa­ło się Je­rze­mu. – A wy­glą­da­cie, jak­by­ście mnie chcie­li ska­zać na śmierć.

– Wi­dzisz, sy­nu, jak to po­zo­ry my­lą – zmar­twił się ob­łud­nie se­nior ro­dzi­ny. – Źle nas oce­ni­łeś. To te­raz już nie ma­tacz, tyl­ko opo­wia­daj. Że­nisz się z nią?

Czte­ry pa­ry oczu za­chłan­nie wpa­trzy­ło się w no­ta­riu­sza.

Je­rzy wes­tchnął i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Uwa­żam, że ro­bisz błąd, zwle­ka­jąc – po­wie­dzia­ła ostroż­nie je­go mat­ka, od­cze­kaw­szy kil­ka­na­ście se­kund. – Je­śli bę­dziesz się za dłu­go na­my­ślał, Agniesz­ka go­to­wa po­my­śleć, że ci na niej nie za­le­ży… a mo­że na­praw­dę ci nie za­le­ży?

At­mos­fe­ra eg­za­mi­nu jak­by…

.

.

.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: